Refleksje na marginesie książki Nowa Msza papieża Pawła
W 2014 roku nasze Wydawnictwo Te Deum dało czytelnikom do rąk książkę Michaela Daviesa pt. Nowa Msza papieża Pawła. Rzesze ludzi w Polsce uczęszczają na tę Mszę przynajmniej w każdą niedzielę i święta, traktując ją jako coś, co było zawsze i jako coś, co nie ma alternatywy. Tymczasem Msza Pawła VI jest w życiu Kościoła czymś nowym i wcale nie jest koniecznością.
Przez cały czas istnienia nowej Mszy niektórzy kapłani odprawiali Mszę tradycyjną, a część wiernych w niej uczestniczyła. Może tej ciągłości nie udało się utrzymać w Polsce, ale w niejednym kraju świata, a szczególnie Europy Zachodniej tak właśnie było. Dzieło Daviesa, opisując zjawisko powstawania nowej Mszy, ukazuje ją w jej rzeczywistym wymiarze. Rozpowszechniła się w Kościele, to prawda, ale wobec dwóch tysięcy lat rozwoju katolickiej liturgii obrządku łacińskiego jest krótkim epizodem, mającym swój ściśle określony początek.
Nowa Msza nie jest w stanie wyprzeć i zastąpić tej tradycyjnej, którą umownie można by w ostateczności nazwać „starą”. Mamy w Piśmie świętym Stary Testament i Nowy Testament. Tego dualizmu nie da się odnieść w analogii do liturgii. Stary Testament, choć szacowny i zacny, to jednak został już wypełniony i jako zrealizowane proroctwo rolę swą spełnił. Dlatego mówimy o nim „stary”. Ze „starą” Mszą jest inaczej. Skoro pojawiła się „nowa”, to tym samym tę wcześniejszą można określić jako „starą”, która jednak w rzeczywistości jest niezmiennie młoda, w jak najlepszym rozumieniu terminu „młodość”.
Msza nowa – czyli jaka?
Mamy więc w życiu Kościoła dualizm nie tyle Mszy „nowej” i Mszy „starej”, ile Mszy „nowej” i Mszy „niezmienne młodej”, to znaczy pełnej owoców zbawczej Ofiary Pana Jezusa złożonej na Kalwarii; pełnej źródeł żywej łaski, bez której dusza w człowieku poganieje, innymi słowy, obumiera. Najlepiej byłoby, zamiast „stara” i „nowa” Msza, mówić po prostu „Msza” i „nowa Msza”. W ten sposób wykluczylibyśmy choćby cień podejrzenia, że „stara” Msza jest – na podobieństwo starego drzewa – bliska zaniku.
Wielu ludzi protestuje wobec terminów „Msza” i „nowa Msza”, używając innych określeń: „stara Msza” i „Msza”. W ten sposób tradycyjną Mszę czynią jakąś rzeczywistością archaiczną, muzealną, chylącą się ku końcowi, a nową Mszę podnoszą do wymiaru już nie tylko powszechnego, ale jakby wręcz ponadczasowego. Pewien ksiądz soborowego ducha o dokumentach ostatniego soboru powiedział: „To jest nasza Tradycja”, a broniąc ich, uczynił sam siebie tradycjonalistą. Ja zaś, krytykując soborowe błędy w imię całego przedsoborowego nauczania Kościoła, zostałem uznany za rewolucjonistę.
Zwolennicy posoborowych zmian liturgicznych podobnie traktują nową Mszę – właśnie jako wyraz Tradycji, której krytykę uznają za nic innego, jak objaw rewolucji. Dlatego niekiedy złoszczą się na sam dźwięk określenia „nowa Msza”, niepomni, że nawet oficjalne określenie brzmi Novus Ordo Missae. Widzą słusznie w przymiotniku „nowa” echo stwierdzenia „pozbawiona oparcia w spuściźnie, dorobku i bogactwie przeszłości”.
I znowu trudno szukać analogii z nazwami dwóch części Pisma świętego. Nowość Nowego Testamentu polega na tym, iż stanowi on wypełnienie wcześniejszego, właśnie Starego Testamentu. Tymczasem nowość nowej Mszy świadczy o czymś, co można by nazwać niedojrzałością, a więc świadczy o istnieniu jakiegoś błędu, defektu, mankamentu. I – co moim zdaniem wynika z dzieła Daviesa – nie jest to niedojrzałość przemijająca wraz z wiekiem, tylko trwająca niezmiennie wraz z upływem czasu.
Liturgokrata konstruuje nową Mszę
Nadużycia liturgiczne, wypaczenia można tłumaczyć jakąś niesubordynacją kapłanów czy wiernych, ale w przypadku „nowej Mszy” chodzi o coś więcej, mianowicie chodzi o błąd, który można by nazwać konstrukcyjnym. Ów błąd nie polega na niewłaściwym stosowaniu dobrego narzędzia, tylko na wadliwej konstrukcji samego narzędzia, jeśli można użyć takiej technicznej przenośni. Jeśli więc nowa Msza jest odprawiana nawet z całkowitym poszanowaniem nowych rubryk, to nie zmienia to faktu, iż stanowi ujmę chwały Bożej i zagrożenie dla wiary. Została wymyślona przez umysł i przy biurku „liturgokraty”, jakim był ks. Bugnini. Liturgokrata – ten nowotwór językowy utworzyłem na wzór słowa„technokrata” – oznacza człowieka, który chce poprzez wprowadzanie zmian do liturgii Mszy świętej, wprowadzać zmiany do wiary w umysłach ludzkich.
Technokrata w rozwoju techniki widzi lekarstwo na wszystkie problemy społeczne, a liturgokrata w nowinkach liturgicznych widzi lekarstwo na bolączki Kościoła i świata. Twierdzi mianowicie, że jeśli nie da się ludziom nowej Mszy, to kościoły będą puste. Wiele było w dobie posoborowej takich „proroctw”. Sprawdziły się w następującym sensie: wierni dostali nową Mszę, a mimo to kościoły są puste (np. na Zachodzie Europy) lub pustoszeją (np. w Polsce).
Napisałem, że nowa Msza „została wymyślona”. Dokładnie pisząc, została zredagowana, opracowana przy biurku niemal z miesiąca na miesiąc. W miejsce opróżnione po roślinie dojrzałej, pięknie rozwiniętej, zasadzono roślinę nową. To był akt liturgicznej rewolucji! Z powstaniem Mszy tradycyjnej było zupełnie inaczej! Ona powstała w sposób naturalny, na podobieństwo wzrastania szlachetnej rośliny, od nasionka (zasadzonego w Wieczerniku podczas Ostatniej Wieczerzy przez Pana Jezusa) do osiągnięcia pełni rozkwitu (bulla Quo primum tempore św. Piusa V), co można uznać za wyraz liturgicznej Tradycji. W ten sposób stajemy naprzeciw pary wykluczających się określeń: liturgiczna rewolucja i liturgiczna Tradycja.
Liturgiczna rewolucja i liturgiczna Tradycja
Oczywiście, osoby biorące udział w nowej Mszy, a kierujące się dobrą wolą i nie mające wiedzy o istocie rewolucji liturgicznej zapoczątkowanej na soborze i przeprowadzonej po soborze, mogą czerpać z niej i pewnie czerpią owoce Ofiary Zbawiciela złożonej na Kalwarii. Nowa Msza, sprawowana ważnie, może być dla poszczególnego człowieka źródłem łaski potrzebnej do uświęcenia duszy. Nie może być natomiast tamą dla pogłębiającego się wciąż kryzysu Kościoła.
Autorzy nowej Mszy obiecywali, że dzięki niej Kościół stanie się silniejszy, pobożność wiernych wzrośnie, a świat będzie bardziej chrześcijański. Tymczasem stało się odwrotnie: Kościół słabnie, pobożność w duszach gaśnie, a świat poganieje. Zwolennicy nowej Mszy nie widzą związku między nią a tym smutnym stanem i zamiast zwrócić się ku tradycyjnej liturgii, atakują ją. Na przykład pewien człowiek stwierdził, że w pierwszej połowie XX wieku Kościół rzymskokatolicki odprawiał tylko trydencką Mszę, a nie przeszkodziło to w wybuchu dwóch światowych wojen. Ów argument ma rzekomo podważać tezę o wyjątkowym znaczeniu tradycyjnej liturgii Mszy świętej, która nie zdołała uchronić świata przed wojnami.
Kluczem więc do przezwyciężenia kryzysu Kościoła i laicyzacji świata nie jest – zdaniem liturgicznych modernistów – zastąpienie nowej Mszy Mszą tradycyjną. Książka Daviesa skłania jednak do wniosku przeciwnego. Wadliwość nowej Mszy jest tak wielka i tak silnie spleciona z jej kształtem, że jednym z dwóch głównych warunków uzdrowienia sytuacji jest przywrócenie tradycyjnej Mszy świętej takiego statusu, jaki miała przed ostatnim soborem i rewolucją ks. Bugniniego. Na marginesie dodam, że drugim warunkiem jest powrót do tradycyjnej doktryny Urzędu Nauczycielskiego Kościoła wykluczającej soborowe błędy.
Cztery stanowiska wobec Mszy św. i nowej Mszy
Ludzie zajmują wobec Mszy w jej tradycyjnej i nowej postaci bardzo różne stanowiska. Jedni chodzą tylko i wyłącznie na tę pierwszą, co oznacza zanegowanie tej drugiej. W tej grupie mieszczą się na przykład tercjarze naszego Bractwa, którzy dobrowolnie i świadomie powiedzieli tradycyjnej Mszy „tak”, a tym samym nowej –„nie”. Dla nich sama możliwość wyboru między „starą” a nową Mszą jest znakiem kryzysu, bo jest to wybór między tym co właściwe, a tym co niewłaściwe. Zdarzają się rodziny, które nawet swój wakacyjny wypoczynek tak planują, by zawsze przebywać blisko kościoła czy kaplicy, gdzie odprawiana jest tradycyjna Msza.
Takich ludzi w nowej Mszy wszystko drażni, a przede wszystkim desakralizacja, banalizacja wielu słów i gestów, sprzętów liturgicznych i muzyki. Nie chcą oglądać przy ołtarzu twarzy księdza, ponieważ przyszli do kościoła, aby stanąć przed Majestatem Boga. Nie chcą ściskać rąk innych ludzi, ponieważ przyszli pokłonić się Panu Bogu. I często w duszy powtarzają: chcemy tylko i wyłącznie takiej Mszy, w jakiej całe swe życie uczestniczyli tacy ludzie, jak chociażby św. Franciszek Salezy, św. Teresa od Dzieciątka Jezus czy św. Pius X…
Inne stanowisko zajmują ludzie, którzy odrzucają Mszę trydencką, a chodzą wyłącznie na nową. Przykładem takiej postawy jest pewna osoba, która obejrzała fragment filmu przedstawiającego tradycyjną Mszę i kategorycznie oświadczyła, że chodząc na taką Mszę, utraciłaby wiarę. Inna z kolei stwierdziła, że nie pójdzie na tradycyjną Mszę, bo nie chce ze swoją wiarą eksperymentować. W tej optyce tradycyjna Msza została zdegradowana do poziomu jakiegoś niebezpiecznego eksperymentu zagrażającego wierze. Ponadto tacy ludzie uważają, że Kościół ma prawo wprowadzania zmian w liturgii, wierni zaś mają obowiązek te zmiany zaaprobować. Oczywiście – mają, o ile te zmiany nie oznaczają zerwania z tym co było, tylko ubogacenie tego co było. Jest różnica między wyburzeniem jednego domu i zbudowaniem na jego miejscu innego, a udoskonaleniem budowli, ulepszeniem jakiejś konstrukcji. W obu przypadkach mamy do czynienia ze zmianami, ale jakże one są od siebie różne.
Novus Ordo Missae jest zerwaniem z istniejącą wcześniej liturgią Mszy św., a nie wyrazem jej naturalnego rozwoju. Nowa Msza nie jest rośliną, która osiągnęła w naturalny sposób kolejny etap swego wzrostu. Jest natomiast nową rośliną, zasadzoną w miejsce, z którego usunięto żywy organizm wcześniej tam funkcjonujący. Negacja Mszy trydenckiej jest często połączona z negacją języka łacińskiego jako niezrozumiałego. Tymczasem, jeśli katolik poznaje tradycyjną Mszę św. poprzez liturgiczne katechezy i korzysta z mszalika dla świeckich, w którym są teksty w obu językach (sakralnym i narodowym), to łacina w liturgii nie stanowi dla niego żadnego problemu.
Wierny nie musi rozumieć każdego słowa, jakie wypowiada kapłan przy ołtarzu! Wielki mszał w języku łacińskim jest dla kapłana. Wiernemu w ławce wystarczy do uświęcenia duszy mały mszalik z dwujęzycznymi modlitwami części stałych Mszy św.! Ponadto warto też pamiętać, że modlitwy wypowiadane po polsku są co prawda zrozumiałe, biorąc każde ich słowo z osobna, ale bardzo często nie są zrozumiałe, biorąc pod uwagę ich sens jako całości.
Trzecie stanowisko zajmują ludzie, którym jest zupełnie obojętne, z jaką formą Mszy mają do czynienia, ponieważ obie akceptują równorzędnie, a o wyborze jednej z nich decydują tak prozaiczne okoliczności, jak na przykład odległość od kaplicy czy kościoła. Jeśli Msza tradycyjna odprawiana jest blisko, to pójdą na nią, ale jeśli nowa Msza odprawiana jest bliżej, to o tradycyjnej nie chcą nawet słyszeć. To są ludzie zainteresowani przede wszystkim spełnieniem niedzielnego obowiązku, a wszystkie inne kwestie związane z Mszą nie mają dla nich większego znaczenia. Doprawdy, trudno mi takie stanowisko zrozumieć. Mogę sobie nawet wyobrazić, że ktoś z powodu znacznego oddalenia miejsca z tradycyjną liturgią lub z troski o zachowanie pokoju w rodzinie od czasu do czasu pójdzie na nową Mszę, ale nie mogę zrozumieć, jak można tam pójść i duchowo nie cierpieć. A tak właśnie sprawę przeżywają ci, którym wszystko jedno.
I w końcu są tacy, którzy w ogóle nie chodzą na Mszę, niezależnie od tego, w jakiej formie jest ona odprawiana. W tym wypadku mamy do czynienia z negacją obu form, tradycyjnej i nowej, choć zwykle niechęć do tej pierwszej jest o wiele większa niż do tej drugiej. Nawet wśród ludzi określających się jako niewierzący widać zróżnicowanie w ocenach Kościoła przed i po soborze.
Pewien bezkompromisowy obrońca bezwyznaniowości i laicyzmu, by wprost nie powiedzieć o nim – antyklerykał, w przestrzeni publicznej bardzo krytykował biskupów polskich, audycje radia Maryja, wystąpienia o. Rydzyka, artykuły w „Naszym Dzienniku” itd., ale jak się dowiedział, że jestem zwolennikiem Bractwa Św. PiusaX, to pobladł, ręce mu opadły i oświadczył: „Ach, właśnie ci są najgorsi!”. Jeśli świat tak postrzega Bractwo, to znaczy, że Bractwo robi rzeczywiście to, czego Pan Bóg od niego wymaga! Deo gratias!
Wszyscy mogą odnieść korzyść z tej książki
Książka Daviesa może oddać wspaniałą przysługę każdej z tych czterech grup. Pierwszych umocni w ich wierności, wyłącznej miłości wobec „starej” Mszy. Wielu spośród tradycjonalistów po jej przeczytaniu powie, iż wiedzieli, że z nową Mszą nie jest dobrze, ale będą zaskoczeni, że jest aż tak źle. Dla drugich, o ile tylko przeczytają ją bez jakiegoś zapiekłego uprzedzenia, książka będzie zapewne wstrząsem. Traktowali nową Mszę jak coś wzniosłego, a tu proszę, taka szpetna geneza, taki wadliwy kształt, takie spłycenie głębi i trywializacja, banalizacja tego co wielkie…
Niektórzy ze zwolenników zmian liturgicznych niestety przerwą lekturę oburzeni, jak można o nowej Mszy wypisywać takie rzeczy. Davies jednak nie napisał jakiegoś pamfletu czy złośliwej satyry na temat nowej Mszy, ale jedynie pracę historyczną, ukazującą po kolei wydarzenia, w wyniku których ta Msza powstała i została upowszechniona w Kościele. Jak można dyskutować z kroniką wydarzeń? Można oczywiście zaprzeczyć, iż jakieś wydarzenie miało miejsce, ale jak to zrobić, skoro autor powołuje się na dokumenty? Można zanegować wiarygodność dokumentów, ale jak to zrobić, skoro nierzadko są to dokumenty wytworzone przez samych pomysłodawców nowej Mszy?
Trzecim, a więc tym, którym wszystko jedno, jak odprawiana jest Msza, książka Daviesa może uświadomić niewłaściwość takiej postawy. Ojciec Faber napisał, że „Msza święta jest największym skarbem po tej stronie nieba”, a jeśli tak, to sprawy bezpośrednio jej dotyczące są arcyważne i powinny pozostawać w samym centrum zainteresowania każdego katolika. Jeśli ktoś jest obojętny, to znaczy, że nie traktuje swojej wiary tak poważnie, jak powinien.
Różnicy między „starą” a nową Mszą nie da się porównać do odmienności różnych strojów noszonych przez tę samą osobę. Można ją natomiast porównać do różnych rysów dwóch twarzy. To nie są dwa wcielenia jednej Mszy, tylko to są – z powodu rozmiaru różnic – dwie odmienne Msze. Nowa Msza jest rzeczywiście nowa. Nie można jej nazwać unowocześnioną „starą”, tylko w ścisłym tego sława znaczeniu nową!
I w końcu ludziom zajmujących stanowisko zupełnej negacji liturgii katolickiej, książka może ukazać szpetotę braku religijności. Autor – świecka osoba – nie będący kapłanem, napisał imponującą książkę o liturgii, dając w ten sposób wspaniałe świadectwo jego własnej wiary. W świetle tej wiary widać wyraźnie nędzę ludzkiej niewiary.
Zarzuty wobec nowej Mszy
Nowej Mszy można i należy postawić szereg zarzutów. Można je, jak sądzę, wywieść z książki Daviesa. Oto najważniejsze z nich. Genezą nowej Mszy było dążenie do upodobnienia katolickiej liturgii do porządku nabożeństw protestantów. Jest to okoliczność kompromitująca nową Mszę. Zamiast zwyczaje protestanckie upodabniać wewnętrznie i zewnętrznie do tego co katolickie, jednak to co katolickie postanowiono w jakimś stopniu sprotestantyzować! Myślenie takie, ze wszech miar tragiczne dla tożsamości katolickiej, osiągnęło swe apogeum na fali soborowego ekumenizmu. W jego wyniku katolicy ulegli na kilku ważnych płaszczyznach życia religijnego protestantyzacji, a protestanci, jak byli, tak też bez zmiany pozostali protestantami.
Po drugie, nowa Msza osłabia wiarę w realną obecność Ciała i Krwi Pańskiej pod postaciami chlebna i wina. Zredukowano rzeczywistość Ofiary, a przeakcentowano wymiar uczty, tak jakby na ołtarzu uobecniała się nie tyle Ofiara Pana Jezusa na krzyżu, ile Ostatnia Wieczerza, którą Zbawiciel spożył z apostołami w Wieczerniku. Po trzecie, nowa Msza niszczy w świadomości wiernych hierarchiczny porządek Kościoła. Dzieje się tak poprzez upodabnianie kapłana do wiernych i upodabnianie wiernych do kapłana, co skutkuje zatarciem wyrazistej granicy między kapłaństwem sakramentalnym a kapłaństwem powszechnym.
Po czwarte, nowa Msza stanowi wyraz desakralizacji. Wymownym przykładem jest zniesienie rubryki wymagającej, by po konsekracji kapłan trzymał złączone kciuki i palce wskazujące obu dłoni, a to z powodu partykuł (cząsteczek) Hostii Przenajświętszej, które z palców nie powinny zostać przeniesione na inne przedmioty, na przykład na kartkę mszału. Kwestia zniesienia obowiązku złączenia palców jest tylko jednym z wielu przykładów świadczących o redukcji wymiaru sacrum w stronę profanum i naturalizmu.
Kiedy podczas pewnej rozmowy zwróciłem na tę kwestię uwagę, usłyszałem od zwolenniczki nowej liturgii, że jestem małostkowy, drobiazgowy. Zdawała się pytać, któż poważny z takich drobiazgów robi problem? Zdawała się twierdzić, że żaden człowiek dobrej woli nie będzie zwracał uwagi na takie szczegóły. No cóż, tak może powiedzieć tylko osoba, która nie zna katolickiej nauki o realnej, rzeczywistej i substancjalnej obecności Pana Jezusa w każdej, nawet najmniejszej, konsekrowanej cząstce Hostii.
Po piąte, nowa Msza umniejsza chwałę Bożą i owoce zbawczej Ofiary Pana Jezusa dla dusz. W tym ostatnim wypadku mam na myśli zjawisko tzw. koncelebry. Oto wiadomo, że Msza św. jest najwspanialszym hołdem, jaki człowiek może oddać swemu Bogu, a z drugiej strony, że jest otwartym źródłem najwspanialszych łask, jakimi człowiek może zostać obdarowany przez Boga. Dotyczy to każdej Mszy św., a z tego wynika wniosek, że im więcej odprawia się Mszy św., tym większą Kościół oddaje cześć Bogu i tym więcej owoców zbawczej Ofiary Chrystusa Pana spływa na dusze.
Jak bardzo Kościół jest zatroskany o większą chwałę Bożą, świadczy słynne sformułowanie św. Ignacego Loyoli: „Ad maiorem Dei gloriam!” – „Na większą chwałę Boga! Dlatego w tradycyjnej liturgii nie ma czegoś takiego, jak „koncelebra”. Każdy kapłan sam odprawia przy osobnym ołtarzu Mszę św. Uroczysta asysta w niektórych Mszach jest czymś zupełnie innym niż „koncelebra”. Tak więc zasada brzmi następująco: jeden kapłan – jedna Msza św. W wyjątkowe dni liturgiczne jeden kapłan odprawia więcej Mszy niż jedną, ale zawsze robi to w pojedynkę.
Dlatego w starych kościołach były budowane boczne kaplice z ołtarzami, by kapłani mieli gdzie, każdy osobno, odprawiać Msze św. nawet w jednym czasie. Ciche Msze św., odprawiane często tylko w obecności ministranta, były bardzo krytykowane przez liturgicznych modernistów, ale ta krytyka tylko źle świadczy o tych ostatnich. A jak ta sprawa wygląda w „koncelebrze”? Jeśli przy stole ołtarzowym, czyli stole pełniącym funkcję ołtarza, staje dwudziestu księży, to ile jest odprawianych Mszy św.? Dwadzieścia czy jedna?
Zapytałem o to wiele lat temu pewnego księdza soborowego ducha i usłyszałem, że tylko jedna. Tak, dwudziestu księży odprawia tylko jedną Mszę św., choć mogliby ich odprawić dwadzieścia. Jakkolwiek wielki byłby to hołd złożony Bogu, to jest to tylko jeden hołd, a mogłoby ich być dwadzieścia. Jakkolwiek wielkie łaski Boże spłynęły na dusze, to spłynęły tylko raz, a mogłyby spłynąć razy dwadzieścia. Gdy ów kapłan usłyszał ten argument, doprawdy nie wiedział co mi odpowiedzieć i zmieniliśmy temat rozmowy.
Nowa Msza – łatwa i banalna
Na koniec pozwolę sobie na jeszcze jedną refleksję. Nową Mszę można określić jako łatwą, to znaczy mało wymagającą zarówno od kapłana, który ją odprawia, jak i od wiernych, którzy w niej uczestniczą. Tak to w każdym razie wygląda, jeśli porównamy Novus Ordo Missae do Ordo Missae. Uczyć się łaciny i kanonu gregoriańskiego to dla wielu współczesnych księży bariera nie do pokonania. Po co łacina, skoro można używać języka znanego od kołyski?
Po co gregoriańskie śpiewy, skoro mamy piosenki na współczesną nutę? Po co jakiś manipularz, skoro można bez? Po co tyle przyklęknięć, skoro można stać? Po co welon przykrywający kielich i trzy obrusy przykrywające ołtarz, skoro można bez? Po co aż sześć świec na ołtarzu, jeśli wystarczą trzy, a nawet dwie na ołtarzowym stole? Po co tyle komplikacji, skoro można to wszystko uprościć? Podobnie myślą niektórzy wierni świeccy.
Odejście od tego, co mniej wymagające, do tego, co bardziej wymagające jest zawsze trudniejsze niż krok w przeciwnym kierunku. Łatwo było zniszczyć ołtarze z pięknymi nastawami i wstawić stoły. Trudno teraz te ołtarze odbudować. Łatwo było odesłać do lamusa śpiewy gregoriańskie i wnieść do świątyń gitary. Trudno teraz do chorału gregoriańskiego powrócić. Łatwo było zniszczyć w duszach liturgiczną wrażliwość. Trudno teraz ludzi przekonać, że każdy szczegół w liturgii Mszy św. jest ważny! W „dziele” niszczenia liturgicznej wrażliwości szczególnie „zasłynął” Ruch Światło-Życie ks. Blachnickiego. Z jednej strony, ochronił liczną rzeszę dzieci i młodzieży przed propagandą materialistyczną, z drugiej jednak, w dziedzinie liturgii oswoił ich z tym, co zaakceptowane nigdy być nie powinno!
Fakty, które są oskarżeniem!
Książka Nowa Msza papieża Pawła jest tej nowej Mszy wielkim i druzgocącym oskarżeniem. Gdybyśmy autora zapytali czy oskarża, to by pewnie powiedział, zgodnie zresztą z prawdą, że nie oskarża, a jedynie pokazuje to, co się wydarzyło. Michael Davies nie napisał swego dzieła jako prokurator, tylko jako historyk. Sam więc niczego i nikogo nie oskarża. To przywołane przez niego fakty oskarżają nową Mszę, a w sensie ścisłym, jej pomysłodawców i redaktorów!
Samo ukazanie historii powstania nowej Mszy obnaża jej ułomność i wadliwość! Cóż więc z tego, że – odprawiana zgodnie z rubrykami – jest ważna? Cóż z tego, skoro jest niegodna Pana Boga, któremu należy się nieskończenie więcej? Wzgląd na Pana Boga jest najważniejszy, ale należy spytać też o dobro dusz. One zasługują na liturgię wzniosłą i piękną, inną niż nowa Msza, nawet jeśli nie zdają sobie z tego na początku sprawy. Zasługują na liturgię tradycyjną!
Piotr Szczudłowski