Rewolucja francuska w Kościele katolickim – ks. prof. Michał Poradowski
Przez przeszło dwieście lat, rewolucja francuska daremnie usiłowała rozciągnąć się także i na Kościół katolicki, a osiągnęła to dopiero w czasie Drugiego Soboru Watykańskiego (DSW). Co więcej, osiągnęła nie tylko pewne wpływy na obrady tegoż Soboru, ale także i oczywiste triumfy. Już na początku Soboru, wśród jego uczestników, wyraźnie zamanifestowały się trzy pozycje: gorących entuzjastów ideologii rewolucji francuskiej, zdecydowanych wrogów tejże, oraz osób niezdecydowanych. Tak entuzjaści, jak i wrogowie ideologii rewolucyjnej usiłowali pozyskać owych niezdecydowanych.
Ale kim byli ci “niezdecydowani”? Byli to prawie wyłącznie biskupi z krajów pozaeuropejskich, a więc azjatyckich, afrykańskich, amerykańskich, australijskich, czyli osoby, które niewiele wiedziały o historycznej roli rewolucji francuskiej, a przede wszystkim o jej zdecydowanie antychrześcijańskim charakterze. Czytaj dalej
„Wesoło żyć, z rozpaczą umierać…”, czyli polscy obrońcy Szóstego Przykazania
Panowie – mówił Chateaubriand w pewnym towarzystwie uczonych – proszę położyć rękę na sercu. Wyznajcie szczerze: czy mielibyście odwagę nie wierzyć, gdybyście mieli odwagę czysto żyć?
Francois-Rene Chateaubriand |
Podobnie rzecz ujął Blaise Pascal: Jeśli chcesz się przekonać o wiecznych prawach, nie gromadź dowodów, lecz poskramiaj swoje namiętności. *)
„Jestem w związku!”, oświadczają dziś na facebookach z dumą tysiące nastolatków. „Są w związku!”, mówią znajomym z solenną powagą o swoich dzieciach i ich partnerach rodzice, nierzadko chodzący do kościoła. Bez rumieńca wstydu. To standard, to obyczajowa norma. Wszyscy tak mówią, wszyscy tak żyją. Szóste przykazanie nie obowiązuje!, mogliby powiedzieć wszyscy ci ludzie, z odcieniem triumfu. Ale komu przejdzie dziś przez usta powoływanie się na Dekalog, nawet negatywnie? Skoro nawet niektórzy prominentni ludzie Kościoła nie przypominają o prawach Boga. Najwyżej o prawach rodziny, prawach tradycyjnego małżeństwa i prawach dziecka…
Ten ton triumfu zabarwiony jest jednak jakimś złowieszczym smutkiem, jakąś ledwo wyczuwalną nutą rezygnacji. Nie brzmi wcale radośnie.
„Będziemy mogli lepiej zrozumieć przypadek współczesnego człowieka, jeśli zdamy sobie sprawę z tego, że w tym stuleciu sięgnął on dna swojej duszy”, miał odwagę powiedzieć w latach 50. ubiegłego wieku abp Fulton John Sheen. „Tani liberalizm, tchórzliwa obojętność, fałszywa tolerancja, która nie potrafi dokonać rozróżnienia między dobrem a złem – wszystkie te rzeczy uczyniły człowieka pasywnym i nieszczęśliwym”.
Abp Fulton John Sheen |
Sytuacja przypomina wygraną walkowerem. Ten, który stawał w szranki o ludzką duszę – głosząc, że walczy tylko o jego wolność – chowa się nagle za słupek, udaje, że go nie ma. Człowiek, który został sam na arenie, któremu nakładają właśnie wieniec zwycięzcy, jest zdezorientowany. Czuje się w głębi duszy oszukany.
„Nie ma prawie daru Bożego, którego by człowiek nie nadużywał do złego, ale ze smutkiem bezgranicznym możemy powiedzieć, że żadnego planu Bożego ludzkość tak nie wytrąciła z pierwotnego przeznaczenia, jak poszanowania czystości duszy, jak wzajemnego stosunku mężczyzny i kobiety” (biskup Budapesztu Tihamér Tóth).
Obaj biskupi, Sheen i Tóth, dawno już nie żyją. Jeśli nadzieję można pokładać w ludziach Kościoła, to dziś nadzieja w tych polskich biskupach, którzy na Synodzie o Rodzinie (III Nadzwyczajne Zgromadzenie Ogólne Synodu Biskupów, 5 – 19 października br) w Rzymie bronią szóstego przykazania.
Arcybiskup Stanisław Gądecki z Poznania, arcybiskup Zbigniew Stankiewicz z Rygi, arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz z Mińska… Ich wypowiedzi, cytowane w prasie i Radiu Watykańskim, nie pozostawiają wątpliwości. Nie ma zgody na stopniowanie moralności, na udawanie, że Kościół daje przyzwolenie na grzech „pod pewnymi warunkami”, nawet, gdyby te warunki nie dotyczyły „litery” (nic nie zmieniamy w doktrynie…), tylko „praktyki duszpasterskiej”. Tym gorzej! Czy praktyka duszpasterska może brać w nawias to, co Bóg ogłosił Mojżeszowi na górze Synaj? I to w imię „miłosierdzia”, „troski duszpasterskiej”? Albo w imię połączenia Kościołów, fałszywego ekumenizmu, bo powtórne małżeństwo jest akceptowane zarówno przez Cerkiew prawosławną jak przez protestantów? Czyje to duszpasterstwo?
„Jak ja mam wrócić do domu? Z czym?”, pytał abp Kondrusiewicz, indagowany o Synod przez watykańskiego dziennikarza…
Polscy biskupi okazują się obrońcami szóstego przykazania wobec innych biskupów… Kryzysu Kościoła nie da się już ukryć, został ujawniony z całą swoją grozą w świetle jupiterów. Czym jest w takim razie ogłaszana uroczyście „wiosna Kościoła”?
Kościół zdaje się znajdować w stanie eksplozji, jak zapowiadał to niedawno jeden z biskupów wiernych Mszy św. trydenckiej. Synod stał się miejscem powtórki tego, co wydarzyło się przed pięćdziesięciu laty na soborze.
Dlaczego Pius XII był przeciwnikiem zwoływania soboru i dokąd żył nie było o nim mowy? Pius XII był zdania, że w epoce, w której media wywierają tak wielki wpływ – także na postawy niektórych ludzi Kościoła – gdy potrafią szantażować, wymuszać, narzucać swoje opinie, gdy nie tylko nie bronią zasad chrześcijańskich, ale je ośmieszają, straszą nimi, sobór nie powinien być zwołany. A jednak się odbył. To co znalazło się następnie w dokumentach soborowych – a było zaledwie zapowiedzią kompromisu ze światem, znajdowało się w sferze sugestii, subtelnych podpowiedzi i nawiązań, słowem, otwarcia na dowolność interpretacji nauki Kościoła – po niewielu latach umożliwiło podmycie fundamentu całego gmachu… Brak precyzji w niektórych sformułowaniach dokumentów soborowych przy uśpionej czujności dużej grupy biskupów i kardynałów spowodował rewolucję w Kościele. Dziś, na Synodzie o Rodzinie nie ma już potrzeby posługiwania się subtelnymi niedomówieniami, w zespołach dyskusyjnych antykatolickie postulaty podawane są bez ogródek, upubliczniane natychmiast przez media… Pretekstem jest troska o człowieka, żeby się biedak zbytnio nie namęczył żyjąc bez grzechu. Wywołuje to wstrząs katolickiej opinii. Relatywizacja praw moralnych, kwestionowanie prawa Bożego pojawia się oto otwarcie na watykańskim forum. Poświęceni Bogu na serio rozważają wzięcie w nawias przykazań Dekalogu.
Pius XII |
Konieczna jest modlitwa za naszych biskupów, wiernych obietnicy złożonej Chrystusowi. Za tych, którzy rozumieją, że odpowiedzą przed Bogiem, gdyby przyłożyli rękę do ogłoszenia katolikom, że VI i IX przykazanie „już nie obowiązuje”. Ci ludzie Kościoła przypominają, że prawa Boże mają sankcję absolutną. Mówią to, co powiedział Chrystus: „…ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie” (Mt 5,17-19). Aż do końca świata! Nie ma takiej siły, która mogłaby na Kościele wymusić tę zmianę. Nasi biskupi, dzielni Polacy mówią coś jeszcze. Pokazują swoją postawą wyraźnie, jakie jest znaczenie tak dziś okrzyczanych i absolutyzowanych dóbr jak „dialog” (z niewierzącymi, innowiercami, rozwiedzionymi, homoseksualistami…), należących do dóbr względnych, nieistotnych z punktu widzenia prawdy katolickiej. I takich jak słynne„wartości” – do których zalicza się prawa człowieka, prawa rodziny, małżeństwa, dzieci, czy pokój światowy, ekumenizm, braterstwo etc. To nie dialog, nie wartości, nie „prawa” ludzkie, nie ideały humanistyczne, z pokojem światowym na czele, nie „standardy” wreszcie, o których dzisiaj trąbią np. tropicie grzechu w szeregach duchowieństwa, ale normy bezwzględne, bezwarunkowe, czyli Przykazania Boskie, od których zależy wszelki ład na ziemi i życie wieczne, są tym, co Kościół ma nieustannie przypominać.
Ukłon w stronę norm ludzkich, narzucanych podstępem i wymuszanych szantażem przez świat, jest oparty na fałszywym miłosierdziu i pokrętnej litości, miłosierdziu i litości na pokaz. Jeszcze przed rozpoczęciem Synodu ujawniono poważne zarzuty ze strony kilku kardynałów pod adresem propozycji kard. Kaspera dotyczących udzielania Komunii św. osobom rozwiedzionym i żyjącym w nowych związkach. „Podobna sytuacja nie miała w Rzymie miejsca od czasu interwencji kardynałów Ottavianiego i Bacciego i upublicznienia ich Krótkiej analizy krytycznej nowego porządku Mszy w 1969 r.”, podkreślił jeden z biskupów wiernych Mszy św. trydenckiej, Bernard Fellay. „Hierarchowie dostrzegają kryzys, który wstrząsa Kościołem na jego najwyższym szczeblu”, dodał ten duchowny, „teraz dotyka on kardynałów – ale nie uważają, że jego przyczyną może być właśnie sobór…”.
Abp Tihamer Toth |
Sobór nadal jest nietykalną świętością. Propozycje kard. Kaspera umożliwienia Komunii św. osobom rozwiedzionym, pozostającym w nowych związkach, potwierdzone zostały podczas obrad Synodu, mimo, że zawierają w sobie postulaty, aby nie odstępując od nauki Kościoła, werbalnie uznając ją, podsunąć – w istocie negujące ją – „rozwiązania duszpasterskie”! Tak właśnie jak uczyniono to podczas ostatniego soboru. Kard. Kasper twierdząc, że doktryna nie podlega zmianie, a jednocześnie dodając, że szacunek dla rzeczywistości zmusza do przyznania, iż w różnych życiowych sytuacjach nauczanie Kościoła nie znajduje zastosowania, używa wytrychu, który został wynaleziony na soborze.
„Winimy sobór za stworzenie tego sztucznego podziału między doktryną a praktyką duszpasterską, ponieważ ta praktyka musi wynikać z doktryny. Na skutek wielu ustępstw poczynionych ze względów duszpasterskich w Kościele zostały wprowadzone istotne zmiany, a jego doktryna została naruszona”, dodał biskup Fellay. Tej samej strategii dziś używa się przeciwko moralności małżeńskiej. Biskup przypomniał niechętnie zauważany fakt, że podczas soboru „poważne zmiany zostały dokonane również w samej doktrynie: wolność religijna, kolegializm, ekumenizm… Jednak jest prawdą, że te zmiany wyraźniej przejawiają się w swoich konkretnych zastosowaniach duszpasterskich, ponieważ w dokumentach soborowych są one przedstawione jako nieśmiałe sugestie, podane nie wprost, pełne niedopowiedzeń…”
Jeśli poza Kościołem istnieją elementy eklezjalności, jak uznał de facto ostatni sobór – kierując się ekumenizmem kościelnym, to dziś z równą swobodą można uznać „w imię ekumenizmu małżeńskiego”, że i poza sakramentalnym małżeństwem zawartym w Kościele mogą znajdować się jakościowo tożsame z nim byty. Do tego ta logika się sprowadza.
Jak zawsze, tego rodzaju propozycję godzą bezbłędnie w sam rdzeń chrześcijaństwa, w wiarę.
„Każdy grzech niszczy duszę, ale żaden nie niszczy jej w tym stopniu, co grzech nieczystości. Żaden grzech nie atakuje tak podstępnie podstawy życia duchowego: wiary” (bp Tihamér Tóth). Grupa polskich biskupów, obrońców praw Bożych tę zależność widzi. Widzi i drży. „Dziś w dyskusji [synodalnej] zwrócono również uwagę, że doktryna przedstawiona w dokumencie w ogóle pominęła temat grzechu. Jakby pogląd światowy zwyciężył i wszystko było niedoskonałością, która prowadzi do doskonałości… ” (abp Stanisław Gądecki trzy dni temu). Dziś przewodniczącego polskiego Episkopatu atakuje się już w mediach (tych najbardziej zatroskanych o Kościół) bez pardonu, że ma bardzo mały rozumek, który nie pojmuje tak złożonych zagadnień moralnych. Że zostal w tyle, wlecze się w ogonie zacofańców i ponuraków.
„Myśl o życiu wiecznym nadaje wspaniały urok chrześcijaństwu. Odrzucić ją? Cóż pozostanie? Pięknie zbudowany system o miłości, o przyjściu Chrystusa, o pokoju, ale zabraknie fundamentu, na którym stoi gmach wiary. Bez świata pozagrobowego, bez przygotowania się do życia wiecznego chrześcijaństwo jest tylko zabawką, poezją, ozdobą, ale nie potrafi dodać sił, kiedy zbliżają się pokusy”, przestrzegał biskup Budapesztu, wielki przyjaciel Polski, w latach 30. ub wieku. „…grzeszni synowie zdemoralizowanego świata umieją wesoło żyć, ale z rozpaczą umierają…”.
Polscy biskupi na watykańskich Synodzie mówią dziś to samo. To samo, co głosił przez dwa tysiące lat Kościół. Byśmy patrząc na swoje życie – i beztrosko planując nowe związki, czy patronując im niefrasobliwie w pokoleniu własnych dzieci – nie zapominali o wieczności.
Ewa Polak-Pałkiewicz
_________
*) Oba cytaty za: Dzieła zebrane biskupa Tihaméra Tótha: Dekalog, Te Deum, Warszawa 2002
Głupcy i szaleńcy, czyli naród taki jak trzeba
W naszym polskim salonie (galerii, akademii…), czyli na forach dyskusyjnych poczytnych portali, część naszych rodaków wyrzuca z siebie wiele gorzkich słów na temat przywódców politycznych i wojskowych z okresu ostatniej wojny. Ale padają tu także słowa niezwykle brutalne i pogardliwe.
Oto próbka języka tych komentarzy:
Polscy politycy to ludzie, którzy byli i są totalnymi idiotami. Przykład? Ten przygłup Beck. Czyli ktoś, kto nabrał się na piękne słówka Anglików, którzy jak zwykle kłamią jak z nut… I ten osioł patentowany sprokurował nam przez swoją tępotę okupację niemiecką. Ratować honor Polski mu się zachciało… Zresztą, Polak zawsze pobija rekordy głupoty, nie ma pojęcia, kto jest jego faktycznym wrogiem… Polacy to przecież pożyteczni idioci. A nasze zachowanie w dniu wybuchu Powstania Warszawskiego? Kretynizm i barbarzyństwo. Powstanie – akt przeciwko rozumowi. Mógł on utwierdzić takich na przykład Skandynawów, że daleko nam, oj daleko do społeczeństw cywilizowanych ( jak oni). Dlaczego? Bo nasze szare komórki nie pracują normalnie, myślenie to nie nasza specjalność. Z pragmatyzmu pała i marsz do przedszkola politycznego. Taka polska, czysto polska niewydolność.
I wniosek, jaki autorzy tych opinii formułują po tych błyskotliwych wywodach:
Musimy jako Polacy totalnie przewartościować swoją historię i wreszcie pojąć (tak, jak to wbijali nam do głowy przez cały PRL komunistyczni propagandyści, z miernym jednak skutkiem), że nasza historia to historia napisana przez idiotów. Dlatego trzeba oddać się w ręce silniejszych i mądrzejszych. Tych, którzy myślą prawidłowo. Prawidłowo, czyli pragmatycznie. Trzeba wreszcie przyjąć do wiadomości, jak niebezpieczni jesteśmy sami dla siebie.
Tak – streszczając – wyrażają się o swojej historii zarówno liberałowie, ludzie którzy żyją wspomnieniami peerelowskiej młodości, jak i typowi nacjonaliści. Zestaw podobnych poglądów spotyka się u niejednego narodowca, który ze zgrozą mówi o polskich powstaniach. Ci ostatni zwłaszcza – nie wszyscy jednak – piętnują polski czyn zbrojny pod hasłem: Za dużo ofiar. Oni, realiści i mózgowcy uznają tylko walkę cywilną. Potępiają insurekcjonizm, jako najgorszy grzech naszych dziejów .
Identyczną tonację – nawet rodzaj przymiotników jest ten sam – wprowadza do swoich wywodów na temat naszych rzekomych błędów prowadzących do tak tragicznego przebiegu ostatniej wojny także pewna grupa ludzi z cenzusem: profesorów i publicystów o znanych nazwiskach, często kojarzonych z prawicą. Są wśród nich historycy zawodowi oraz autorzy książek w rodzaju „Obłęd 44”, czy „Jakie piękne samobójstwo”oraz ich recenzenci.
Oto wybrana na chybił trafił próbka tego stylu i rodzaju myślenia: Histeryczne uniesienia patriotyczne…; niedojrzała państwowość…; samobójcze szaleństwa „Burzy” i powstania warszawskiego…
Dzieło pt. „Jakie piękne samobójstwo” to wyraz, jak się tu ujmuje: realistycznej, pragmatycznej, rozliczeniowej i oskarżycielskiej szkoły myślenia o Polsce i jej przeszłości. Książka jest bezkompromisowa, oskarża naszą „państwową ławę” o głupotę, historyków zaś o nieodrabianie lekcji .
Jako wzory mądrości geopolitycznej, w tego typu publikacjach, pojawiają się: państwo Izrael, dyscyplinujące własne społeczeństwo oraz nieustannie prowadzące wojnę o przetrwanie, a zwłaszcza Prusy i ich imponująca dbałość o własny interes. Państwa, które wiedzą – jak uświadomił im to Bismarck – że politykę zaczyna się od mapy. A więc Prusy zbroiły się po zęby i straszyły całą Europę (kłamiąc przy okazji na potęgę i oszukując – o czym się nie wspomina). Niestety, Polacy niczego z geopolityki nie rozumieją i nieustannie przeklinają swoje geopolityczne położenie. Ignoranci geopolityki (…) odwołują się najczęściej do honoru, racji moralnych i „egzotycznych sojuszy”. Tu parę miłych słów poświęca się tradycyjnie ministrowi Józefowi Beckowi: Aż dziw bierze, że szefem polskiej dyplomacji mógł być ktoś (…), kto nie rozumiał, że o wojnie decyduje stosunek potencjałów, a nie „honor”… Toteż nie dziwota, że Anglicy owinęli go sobie dookoła palca, widząc w nim nadętego, łatwego do zmanipulowania głupka.
I pointa: Jest czymś oczywistym, że prawdziwą alternatywą dla politycznych szaleństw paranoików pchających nas do wojny – zgodnie z główną tezą autora omawianej książki – jednocześnie na dwa fronty (…) jest szkoła politycznego myślenia Romana Dmowskiego. I tu wymienia się zasadnicze jej zalety: pragmatyczna, realistyczna, modernizacyjna, uwzględniająca stosunek potencjałów i własne niedobory. I – co najważniejsze – nowoczesna oraz krytyczna wobec zastanego modelu polskości, ale starająca się podnieść polskość na wyższy poziom. (…) Jakże pięknie ujął to na końcu swojej książki (tu pada nazwisko znanego prawicowego autora książki „Jakie piękne samobójstwo”): „Nowatorstwo Dmowskiego polegało na odkryciu przed Polakami, że istnieje coś, co można nazwać walką cywilną. I ta właśnie walka cywilna, prowadzona nie od wielkiego dzwonu, nie zrywami, ale na co dzień, jest obowiązkiem polskiego patrioty. I ona to, a nie gotowość do oddawania życia >kiedy przyjdzie czas< zadecyduje o zwycięstwie bądź klęsce sprawy polskiej<”.
Dwie wojny Rotmistrza
Co robi inteligencja polska?, pytał Cyprian Kamil Norwid w 1863 roku Dyktatora powstania styczniowego Romualda Traugutta, w Paryżu, zaniepokojony wieściami z kraju.
Witold Pilecki, lata gimnazjalne
Jest na koniu, usłyszał w odpowiedzi.*)
Witold Pilecki był na koniu, dosłownie i w przenośni od 17 roku życia. To wtedy, w 1918 roku w Wilnie jako uczeń gimnazjum ten polski skaut (jako trzynastolatek założył pierwszy zastęp harcerski) wstąpił do działającej w konspiracji POW (Polskiej Organizacji Wojskowej). Przerwał naukę, by pod koniec tego roku zaciągnąć się wspólnie z grupą przyjaciół harcerzy do oddziałów Samoobrony Wileńskiej gen. Wejtko – w noc sylwestrową przejęły one władzę w mieście. W miesiąc później wileński gimnazjalista służył w oddziale kawalerii braci Władysława i Jerzego („Łupaszki”) Dąmbrowskich. Walczył pod tym dowództwem przez pół roku – na przemian z Niemcami i bolszewikami, zdobywając m. in. Brześć, Lidę, Baranowicze, Mińsk Litewski. W październiku 1919 r. siedział znów w ławce szkolnej gimnazjum im. Joachima Lelewela. Znów wśród harcerzy – drużyna harcerska, którą złożył składała się głównie z jego towarzyszy broni.
I tak było w jego życiu już do końca. Na przemian walka z bronią w ręku i działalność cywilna na rzecz odradzającej się Polski.
Zaledwie parę miesięcy mógł się uczyć. Jeszcze przed maturą, w lipcu 1920 był znów na koniu – a przecież nikt go tam nie zaciągał siłą, w wojnie bolszewickiej był ochotnikiem. Niespełna dziewiętnastoletni uczeń, żołnierz 1 Wileńskiej Kompanii Harcerskiej bronił Grodna. Pod Warszawą spotkał swego dawnego dowódcę – rotmistrz Jerzy Dąmbrowski wraz z bratem Władysławem formował 211 ochotniczy pułk ułanów nadniemeńskich. W sierpniu 1920 Witold Pilecki był jednym z jego ułanów, walczących pod Płockiem, Mławą, Druskiennikami, Stołpcami, Kojdanowem. Dwa miesiące później uczestniczył wraz ze swoim pułkiem w wyprawie gen. Lucjana Żeligowskiego – jej celem było odzyskanie ziem polskich przekazanych przez bolszewików Litwie.
Starszy ułan Witold Pilecki powrócił do szkoły 1 stycznia 1920 roku. W maju zdał maturę. Był wówczas już od pięciu miesięcy komendantem Związku Bezpieczeństwa Kraju w Nowych Święcianach; biegle władał francuskim, niemieckim i rosyjskim.
Ten wrażliwy i utalentowany chłopak – urodzony na zesłaniu, w Karelii – chciał być malarzem. Zapisał się na Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Stefana Batorego jako wolny słuchacz. Ale brakowało mu funduszy, by utrzymać się podczas studiów; właśnie ciężko chorował jego ojciec, leśnik z zawodu. Dziad Witolda, powstaniec styczniowy stał się ofiarą carskich represji, rodzinny majątek został skonfiskowany. Witold musiał zacząć zarabiać. W 1926 roku przejął zarządzanie majątkiem matki, Sukurcze. Starał się go unowocześnić, nastawił się na produkcję nasion koniczyny. Nie rozstawał się z wojskiem. Brał regularny udział w praktykach wojskowych, corocznie w ćwiczeniach rezerwy w 26 pułku ułanów, potem w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Miał trzydzieści lat, gdy się ożenił.
W Sukurczach nie tylko gospodarował – był społecznikiem, jak prawie wszyscy ziemianie. Przyjął funkcję naczelnika Ochotniczej Straży Pożarnej, prezesa wzorowo pracującej mleczarni, założył kółko rolnicze razem w grupą rolników. Czuł przez skórę, że coś się zbliża, że czas nagli – jak czuło wielu wrażliwych i myślących Polaków. Na świat przyszło dwoje dzieci, a on przeczuwał już, że to szczęście jest kruche, że jest zagrożone. Był doskonale świadom istnienia źródła zazdrości wobec spokojnego i godnego życia polskich rodzin. Będąc nieustannie zajęty, z pasją gospodarując, także malował – jego obrazy do dziś znajdują się w parafialnym kościele – i pisał wiersze. Myślał jak mężczyzna o przyszłości swoich dzieci… Dwa lata po ślubie prowadził Konne Przysposobienie Wojskowe „Krakusów” w powiecie lidzkim. Za swoją czynną społeczną postawę uhonorowano go w 1937 roku Srebrnym Krzyżem Zasługi..
Tak było do wybuchu wojny; późniejsza biografia Rotmistrza jest już dobrze znana. Walka cywilna, jak się ją podniośle nazywa, czyli służba społeczeństwu, sąsiadom, uboższej ludności, zwłaszcza ludziom młodym, nie stała w żadnej sprzeczności z gotowością do podjęcia czynu zbrojnego, z byciem na koniu. Godzenie tych rodzajów służby Polsce było czymś naturalnym dla kresowego Polaka z rodziny ziemiańskiej. Witold Pilecki (h. Leliwa) nigdy nie stał się drobnomieszczaninem, który miga się przed wzięciem na siebie odpowiedzialności za los Polski, czy hreczkosiejem, który okopuje się w swoich włościach, dbając tylko o swoje wygody i pełny garnek. Wypadło mu być rycerzem, nie uciekał przed tym powołaniem. Nie czepiał się rzekomo nieudolnych przywódców państwa, nie drwił z dowództwa, nie pomstował na stan armii, nie usprawiedliwiał swojej bierności szukając belki w cudzym oku. Robił to, co do niego należało. I dużo, dużo więcej.
Zwłaszcza wtedy, gdy dobrowolnie dał się zamknąć w obozie KL Auschwitz. I gdy przystąpił do Powstania Warszawskiego – pomimo zakazu dowódców, ze względu na ważną funkcję, jaką pełnił w organizacji „NIE” – i gdy w 1946 roku, mimo wyraźnych przestróg, że NKWD depcze mu już po piętach i powinien wyjechać natychmiast z kraju, nie przerwał konspiracyjnej działalności.
Witold Pilecki, lata 20. XX w., Wilno
Dwa lata później zastrzelono go strzałem w tył głowy w ubeckiej katowni. Przedtem torturując i katując nieludzko. Dla takich nie było miejsca w ludowej ojczyźnie. Tacy nie mieli nawet prawa do pochowku i do grobu. Rycerzom należał się dół śmierci. Bo tu królował pragmatyzm.
Być człowiekiem honoru oznacza, że temu, co uznaje się za najważniejsze służy się całym sobą, do końca. Uczniowie w szkole Romana Dmowskiego, miłośnicy książek, o polskim obłędzie, o pięknym samobójstwie, tak modnych dziś i okrzyczanych, których gwałtowny wysyp obserwujemy przed ważnymi dla Polski rocznicami, tego nie rozumieją. Dla nich to głupota, kretynizm i szaleństwo.
Syn Witolda Pileckiego, Andrzej, w jednym z wywiadów wyjawił, że jego ojciec miał dziwną cechę, nie czuł nienawiści do kogokolwiek, nawet do swoich przeciwników. Ten mocny człowiek okazywał się tu niezwykle delikatny i słaby. Miłość bliźniego to siła i słabość jednocześnie. Nie jest się zdolnym do żadnej podłości. Bo nie jest się zdolnym do zabicia drugiego człowieka najpierw w swojej duszy, jak czynili to Niemcy i Sowieci. I ci, którzy im się wysługiwali.
Fakt, że nigdy się nie poddał, że walczył do końca, ale nie był zdolny do nienawiści, syn Rotmistrza nazwał, jakże celnie, mądrością.
O jego subtelności, o tym że myślał nieustannie o innych, tak by poruszając się po cienkiej, coraz cieńszej linie nad przepaścią, prowadząc swoją śmiertelną grę z donosicielami i szpiegami, nikomu nie zaszkodzić, świadczy pewien niezwykły dokument. List, jaki napisał w więzieniu, sześć dni po aresztowaniu.List do szefa Departamentu Śledczego MBP Józefa Różańskiego. Ma on formę wiersza. Witold Pilecki zwraca się w nim do swojego oprawcy, by już z miejsca uświadomić mu, że nie ma takiej możliwości, by kogokolwiek podczas śledztwa zdradził. Ujawnia swój niedawny stan ducha – stan ducha człowieka wolnego, choć jest ścigany jak zwierzę. Człowieka, który będąc jeszcze na wolności w Polsce Ludowej wiedział już bardzo dobrze, jaki los mu przypada. Że został prawdziwie wyklęty. (Dziś o ludziach tego pokolenia, wychowanych na konspiracji i Legionach, pisze się, że przejawiali charakterystyczne dla piłsudczyków plemienne myślenie; ich postawy określa się jako wąskie i antywspólnotowe). Ale zarazem, także i teraz, w więzieniu – pozostał swobodny i suwerenny, pozbawiony lęku. Chciał napisać list wierszem do kata i zrobił to.
Ten Polak o kryształowej duszy, po raz ostatni będąc na koniu, miał tylko jedno zmartwienie – by nikogo nie wciągnąć niechcący w pułapkę, którą na niego zastawiono. Nie był przecież naiwny, wiedział o jej istnieniu…
Oto petycja, jaką Witold Pilecki napisał w M.B.P.14 maja 1947 roku:
Na skórze wciąż gładki – wewnętrzny trąd miałem,
Co wżarł mi się w duszę – nie żywiąc się ciałem
Z nim chodząc po mieście – w ślad wlokłem zarazę…
Przeciętny znajomy nic o tym nie wiedział,
Że prosząc: „wstąp do nas, bo będę urazę
Miał do Cię” – narażał się sam, bo gdym siedział
Z nim pijąc, lub z jego małżonką – herbatę,
– (a na zapytanie, gdzie teraz pracuję?
starając się wzrok swój gdzieś wlepić w makatę
mówiłem, że piszę, lub rzeźbię, maluję) –
A samą bytnością już bakcyl wnosiłem,
Co skrycie się czając w pozornym niebycie,
Złem płacąc – za serce – (żem jadł tam i piłem) –
Mógł wtrącić do lochu i złamać mu życie.
Mój jeden przyjaciel, co tyle wciąż serca
Miał dla mnie – gdyż w piekle z nim razem siedziałem
I tam gdzie „vernichtungs” wkrąg wszystkich uśmiercał
Uchronić od śmierci go jakoś zdołałem –
Więc teraz tak bardzo serdecznie podchodził
On do mnie – z ufnością. Lecz sprawką szatana
Człowieka zacnego – jam w serce ugodził,
By dać coś dla tamtej, co stamtąd przysłana
Dlatego więc piszę niniejszą petycję
By sumą kar wszystkich – mnie tylko karano
A choćby mi przyszło postradać me życie –
Tak wolę – niż żyć wciąż, a w sercu mieć ranę.**)
Dzisiejsi wyklęci
Dziś Polacy, tacy jak rotmistrz Pilecki i dziesiątki jemu podobnych, obrońców honoru Polski, są ponownie wyklęci – tym razem przez jakże poczytnych, modnych i dowcipnych pisarzy, publicystów, a nawet profesorów historii. Ludzi aksamitnych, którzy chcą się wszystkim podobać. Starają się być logiczni i chłodni, popisują się zarazem w swoich tekstach paradoksami i brutalnym stylem, wolnym od narodowej egzaltacji. To już nie są dawni autorzy zasłużeni dla PRL-u, ale zadeklarowani antykomuniści, prawicowcy tout court. Służą jednej sprawie: temu, by ich czytelnicy zrozumieli, że rodzimą historię trzeba koniecznie przewartościować, by Polacy, ten naród głupków, wreszcie zmądrzeli. Jeden z profesorów napisał w swoim tekście, szkalującym Witolda Pileckiego: „zarzuty stalinowskiego państwa polskiego, sformułowane najpierw ustami prokuratora, a potem potwierdzone przez sąd, były poważne – to Pilecki musiał zrozumieć. Notabene dzisiejszy historyk – rzetelny historyk – tę rację Polski pojałtańskiej powinien również rozumieć, wziąć ją pod uwagę”. Musiał zrozumieć – nie zrozumiał. Głową zapłacił. Rzetelny historyk nie może nie zżymać się, że tylu Polaków tego człowieka traktuje wciąż jako wzór. Czy sam nie bierze pod uwagę, że mówiąc o „stalinowskim państwie polskim” wypowiada kłamstwo tak potworne, że aż iskry od niego lecą?
A ona, ta nie przewartościowana, tępa i złośliwa historia wciąż wypełza, denerwując tłum naukowców i felietonistów – ze ścian domów, z murów Warszawy, z cmentarzy… 1 sierpnia, 15 sierpnia…
Witold Pilecki dawał swojej żonie Marii rady, wtedy, gdy było jej najciężej. W grypsach pisanych w celi stalinowskiego więzienia prosił ją, by w chwilach trudnych czytała Tomasza a Kempis, „O naśladowaniu Chrystusa”, by się z tą książkąnie rozstawała . Ona jej pomoże. Witold Pilecki wiedział, jak się zwycięża. Nie złamano go. Na procesie, po którym ogłoszono karę śmierci, jego rodzina widziała go z twarzą promienną.
Witold Pilecki z żoną Marią i dziećmi, Zofią i Andrzejem, 1937 rok
Zdradzić, czyli sprzeciwić się powołaniu
Adam Mickiewicz ukazał głęboki sens zdrady omawiając podczas wykładów paryskich twórczość Franciszka Karpińskiego. Wykazał, że Karpiński, wielki talent epoki stanisławowskiej, autor pięknych pieśni religijnych – nabożnych, szczerych, prostych i serdecznych, jak mówił słuchaczom zebranym w Collège de France – podchwyconych od razu przez lud, nie zasłużył na tytuł poety narodowego.
„Pozostał on czysty, pobożny, zrezygnowany jak wieśniak tamtejszy, ale zdaje się nie pamiętać o tym, że tysiąc lat przeszło nad jego plemieniem, że Polska istniała od wieków, że przeszłość Polski nakładała na potomków tego plemienia obowiązki religijne i poetyckie… Mógłby on więc bez uchybienia całej swej przeszłości, zamknąć się w milczącej rezygnacji, dającej się usprawiedliwić u chłopa, ale nie wybaczalnej u obywatela, który powołany jest – nawet przez prawa swej ojczyzny – do jej obrony?”
I Mickiewicz nie waha się powiedzieć: „Pod tym względem Karpiński nie jest Polakiem. …”
Przytacza na obronę swej tezy przykład wstrząsający: jak można usprawiedliwić fakt, że ten poeta, „tak głęboki, tak podniosły, nie umiał nic lepszego doradzać rodakom, jak błagać Rosję o litość?” Oto cytat z jego utworu „Przeciw pojedynkom”:
Wielkość nieszczęścia wielkie względy wzbudza/, Może nas słabych wesprze litość cudza./Jedną potęgą Europa się chwali:/Ta mogąc wszystko nie zechce źle zrobić…
„Na koniec na klęczkach błaga Katarzynę o łaskę… Nie masz w tych utworach uczucia polskiego…”, podsumowuje Mickiewicz ***)
Paul Claudel wiele uwagi w Dzienniku poświęcał swoim rodakom, kolaborantom z okresu okupacji niemieckiej. Cytował ich argumenty. Zawsze były takie same. Zdrajcom przyświecał pragmatyzm, realizm, zdrowy rozsądek, bezdyskusyjność potęgi Niemiec… 10 czerwca 1941 roku streścił przemówienie szefa kolaboracyjnego rządu, Darlana: „Francja jest zgubiona… Jedyna nadzieja w dobrej woli zwycięzcy. Tę dobrą wolę trzeba uzyskać i żadna ofiara w tym względzie nie może być dla nas zbyt kosztowna. Trzeba być posłusznym rozsądkowi i wyrzec się >sentymentalizmu< (czytaj: patriotyzmu)”.
„Dziś, nieograniczoną służalczością musimy zasłużyć na przyszłe niewolnictwo…”, pointuje pisarz.
Zemsta na Warszawie
Aleksandra Richie, autorka wydanej na Zachodzie, a obecnie przetłumaczonej na polski książki pt. „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”, przyjechała do Warszawy w połowie lat 80. ub. wieku i zobaczyła coś zadziwiającego. Stolicę kraju komunistycznego, w której życie nie zamarło – tak jak w Berlinie Wschodnim, który poznała wcześniej, który był miejscem ponurym i przygnębiającym. Przeciwnie, tu życie wręcz kipiało, akademickie, kulturalne, polityczne – w podziemiu , ale i na ulicach widoczny był inny nastrój – był akurat stan wojenny. Zobaczyła też, że tkanka urbanistyczna miasta jest porwana w strzępy, zawiera wyrwy o nieprawdopodobnych wręcz rozmiarach, nieporównywalnych ze zniszczeniami wojennymi jakichkolwiek stolic europejskich. Dosztukowano nieudolnie budynki o kształtach, które urągają dawnej architekturze miasta, pozbawione wszelkiej harmonii i proporcji, obce. Stoją, jak gdyby naigrawając się z resztek zachowanego tu piękna. Patronuje im architektoniczny potwór zwany Pałacem Kultury
Tu musiało istnieć inne miasto, taki wniosek nasunął się młodej Kanadyjce, nieźle zorientowanej w historii ostatniej wojny, z racji udziału w niej rodziny. Ale co się z nim stało? Jakiż to straszliwy kataklizm tędy przeszedł – o którym milczy cała historia oficjalna?
Była nieźle zorientowana, a jednak zupełnie pozbawiona wiedzy o tym, czym była okupacja niemiecka w Polsce, czym były zbrodnie wojenne Hitlera w naszym kraju. I że oprócz powstania w getcie warszawskim, które na Zachodzie – studiowała historię w Oxfordzie – często wspominano, było jeszcze inne powstanie. Powstanie, które trwało 63 dni, a w którym walczyły dziesiątki tysięcy młodych przeważnie ludzi. (Nawet sympatyzujący z Polską Vittorio Messori – tak jak ogromna większość pisarzy i historyków z Zachodu – także permanentnie myli te dwa powstania).
„Wymordować dziesiątki tysięcy cywilów, wygnać pozostałych przy życiu, a potem palić i wysadzać w powietrze całe miasto. To był po prostu jakiś krwawy szał nie do przewidzenia, bo nie można przewidzieć takiego wybuchu czystego zła” – po latach badań, studiów i dociekań młoda Kanadyjka – Brytyjka z pochodzenia -mogła już sformułować pierwsze wnioski. Wydano na Zachodzie jej książkę. Jaki będzie jej skutek?
Autorka podkreśla, że Zachód nie dysponuje żadną wiedzą o tym, jak wyglądała wojna na naszych ziemiach, znane są tu dosłownie ścinki i strzępy informacji o prawdziwym przebiegu okupacji niemieckiej w Polsce. Panuje całkowita ignorancja, jeśli idzie o znajomość rozmiarów i bestialstwo zbrodni Hitlera, zamysł i przebieg unicestwienia Warszawy. Jest to tym dziwniejsze, że w 1939 roku stolica Polski była prawdziwą perłą Europy, ogromnym pięknym miastem, zwanym Paryżem Północy, gdzie każdy szczegół mówił o historii tego kraju i kulturze jego mieszkańców.
Alexandra Richie podkreśla, że to, co uczynili Niemcy było czymś niespotykanym w historii. To nie była żadna akcja odwetowa, tylko planowe barbarzyństwo. Wojna na Zachodzie wyglądała inaczej, była zdecydowanie bardziej cywilizowana. Nie towarzyszył jej tak jawny zbrodniczy szał, duch zemsty.
Komuś bardzo też zależało, żeby stolica Polski, ten symbol piękna i trwania cywilizacji chrześcijańskiej, po prostu przestała istnieć.
Nie było ku temu żadnych uzasadnień militarnych, istniało natomiast coś, co autorka określa mianem nienawiści i wstrętu Hitlera do Polaków, o podłożu rasowym, jak pisze. Bo nienawiścią objęto także cywili, których mordowano dziesiątkami tysięcy. A. Richie nazywa to zbrodnią bez precedensu w historii. A mimo to wycięto ją z oficjalnej wersji historii ostatniej wojny, jak usuwa się w ostatniej chwili jednym cięciem ze szpalt gazety niewygodny artykuł . Tak działa polityczna cenzura. Ta tragedia jest nieobecna w podręcznikach szkolnych, w opracowaniach naukowych, nie znana z żadnego filmu. (W zamian powstają dzieła takie jak „Nasze matki, nasi ojcowie”…) Świat się nie dowiedział, świat poznał tylko jakieś niewyraźne mgliste przybliżenia. Sprawcy milczeli, świadków wyciszono. Polacy zostali zamknięci w wielkim łagrze za żelazną kurtyną. Byli nieobecni tam, gdzie trzeba było mówić. Nieobecni nie mają racji.
Dziś nie mają racji bardziej niż kiedykolwiek. Do autorów szkalujących prawdę o przebiegu okupacji hitlerowskiej na ziemiach polskich (m.in. twórców niemieckiego serialu) dołączają siłą rzeczy nasi rodzimi autorzy, z całym swoim kunsztem interpretacji rodzimej historii. I tak próbują kształtować jej obraz, by był możliwie odpychający. Mogą liczyć na poklask większości mediów. Ci ludzie sprawiają wrażenie jakby polskość ich uwierała. Jakby chcieli się czegoś pozbyć. I komuś się spodobać. Komuś, kto nie myśli o Polsce z sympatią.
Roman Dmowski także chciał innej Polski. Czystej, gładkiej. Działającej jak sprawna maszyna. Prężnej. Niezakrwawionej. Ten wychowanek Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego – studiował w latach 80. XIX wieku, gdy ta zrusyfikowana totalnie uczelnia przeniknięta była silnie idealizmem niemieckim, który stał się później podwaliną hitleryzmu – uczeń w ideowej szkole Hegla, Darwina i Spencera, połykał wielkimi dawkami wiedzę o tym, że rzeczywistość zastaną trzeba odrzucić. Odrzucić, by zbudować lepszą, dojrzalszą, bardziej nowoczesną. By iść z duchem postępu. Ta Polska, która istniała, z jej tradycją rycerską, była mu solą w oku.
Duch postępu potrafił uwodzić umysły. Wzmocnione przez kompleksy drobnomieszczańskie i zachłyśnięcie się heglizmem tworzyły się spójne wewnętrznie światopoglądy dyktatorów: Hitlera i Mussoliniego. Imponowała im potęga machiny gospodarczej i militarnej własnych państw. Hitler był przekonany, że społeczeństwo niemieckie jest jedną z części tej machiny. By dobrze działało, nie zacinało się, wystarczy pożywka ideologii, jaką mu narzucił.
„Po latach od upadku systemu hitlerowskiego, gdy prawie cała konkretna treść kłamstw tego systemu uległa zapomnieniu” – pisała w latach 60. ub. wieku Hannah Arendt – „trudno niekiedy oprzeć się wrażeniu, że zakłamanie stało się integralną częścią niemieckiego charakteru narodowego”.
Mickiewicz wygłaszając swe wykłady z literatury słowiańskiej nieustannie nawiązuje do historii Europy, wie, że inaczej nie powiedziałby prawdy. Mówiąc o literaturze polskiej używa sformułowania: religijna historia Polski. W jego wykładach wszystko się ze sobą łączy. Jedno wynika z drugiego. Historia katolicka jest niepodzielną całością. Nie można jej zobaczyć tylko poprzez szczegół, czy wybraną dziedzinę, na przykład jedynie poprzez historię operacji wojennych, katalog pomyłek polityków i potknięć dyplomatów. Świat nie dowiedział się prawdy o przebiegu wojny na ziemiach polskich, nie pojął cierpień Warszawy, bo nie był zainteresowany. W ogóle odrzucił prawdę w historii.
Warszawa sierpień 1944
Jeżeli będziemy domagali się od naszych dziejów i ich bohaterów bezbłędności, popadniemy w puryzm, który nie ma nic wspólnego z mądrością, ani ze zdrowym zmysłem krytycznym. Jest rodzajem nerwicowego zniewolenia, któremu łatwo jest się poddać. Jest pokusą. „U każdej poszczególnej jednostki niedoskonałość jest doskonałością”, przypomina Paul Claudel. „Poszukiwanie doskonałości samej w sobie ma coś szatańskiego…” Dziś więc, gdy nawet wielu z nas, Polaków, ma skłonność, by widzieć wszystko oddzielnie, trzeba zwrócić uwagę na przyczyny tego stanu: niszczenie kryteriów oceny, brak hierarchii w układzie faktów, przeinformowanie, obraz Polaków ukształtowany przez książki typu „Dowcipy o Polakach”, „Malowany ptak”, dzieła J.T.Grossa. Oraz najnowsze produkcje, gdzie bohaterstwo nazywane jest obłędem lub manią samobójczą. Zanik myślenia o przyczynach i skutkach, ślizganie się po powierzchni, zamiast docierania do istoty, wszystko to składa się na ignorancję nie tylko społeczeństw Europy i Ameryki Północnej w tej kwestii, ale nawet najwybitniejszych ich przedstawicieli.
Dokłada się do tego kulturowa maniera, beztroska pewnej grupy naszych rodaków, by wypowiadać się z pogardą o naszej przeszłości i jej bohaterach.
Polska, bastion cywilizacji
To, co takim wstrząsem było dla Alexandry Richie w 1985 roku, prawie pięćdziesiąt lat wcześniej opisywał I przepowiadał Hilaire Belloc, angielski pisarz i polityk, apelując do świata Zachodu o opamiętanie, o nie zamykanie oczu na tragedię Polski. On także – zaledwie miesiąc po agresji na Polskę Niemiec i Rosji – piętnował niewybaczalną ignorancję swojego społeczeństwa.
„Płacimy wysoką cenę w Wielkiej Brytanii za nasze zaniedbania i naszą ignorancję wobec kultury katolickiej. Ignorancja ta wpływa negatywnie na całą naszą politykę i w żadnym obszarze nie jest ona tak ewidentna jak w sprawie Polski”, mówił w październiku 1939 roku, w Stanach Zjednoczonych, zdruzgotany rozwojem wydarzeń, apelując do sumień polityków wolnego świata. Wtedy, gdy Polska samotnie zmagała się z dwoma najeźdźcami.****)
Belloc z przerażającą jasnością uświadamiał sobie konsekwencje zdrady Polski przez Zachód; próbował nazwać jej przyczyny. „Większość Anglików (w tym, oczywiście, polityków) nie ma pojęcia o historii Polski ani o roli, jaką Polska odgrywała również współcześnie, od czasu zaborów”.
„Niejasne wyobrażenie, jakie mogły posiadać na ten temat [roli i historii Polski – EPP] osoby lepiej wykształcone, ograniczało się do uogólnienia, zgodnie z którym Polska była pod jarzmem Rosjan. Kwestią ledwie pamiętaną i nigdy należycie nie podkreślaną było to, że planowany mord Polski został zainicjowany przez Prusy. W ogóle nie doceniano faktu, że Polska jest bastionem cywilizacji we Wschodniej Europie. Ledwie zdawano sobie sprawę z tego, że najważniejszą rolę odgrywa w tym polska religia. Ponosimy teraz konsekwencje tej skumulowanej ignorancji: wskutek naszego niezrozumienia Europy pomogliśmy Prusom uzbroić się na nowo, przez co próba mordu Polski została wznowiona”.
Te słowa miały w zamyśle autora wstrząsnąć sumieniami polityków i przywódców wojskowych Anglii, Ameryki i Francji u progu ostatniej wojny. Nie wstrząsnęły. Pisarz pozostał samotny w swej jakże realistycznej diagnozie.
Ale zarazem zapowiedział, że to co zaplanowano wobec Polski będzie krótkotrwałym zwycięstwem nad jej wolnym duchem. Zasadnicze zaś skutki poniesie Zachód, który utraci swoją cywilizację. Europy po prostu nie będzie.
„Działania Rzeszy niemieckiej i tyranii sowieckiej mają charakter anarchistyczny. Głównym i trwałym przykładem tych anarchistycznych zapędów było podjęcie próby zniszczenia Polski poprzez nagły atak, nie poprzedzony wypowiedzeniem wojny”, podkreślał. Wiedział, że o przeciwniku mówią wszystko metody, jakimi się posługuje..
„Warunkiem zapewnienia ciągłości naszej cywilizacji jest pokonanie autorów tej zbrodni. Być może nie zdołamy tego uczynić. Jeśli tak się stanie, upadnie również cała nasza kultura. We wszystkich naszych działaniach, zakończonych sukcesem lub porażką, będzie wciąż obecna Polska”.
Jecek Malczewski – Polonia
Te same ostrzeżenia bezwiednie wypowiada dziś kanadyjska pisarka, która osiedliła się w końcu Warszawie. Czy i ona, podobnie jak H. Belloc, dzięki jasności umysłu widzi już oczami duszy sekwencję nadciągających wydarzeń? Belloc nie miał wątpliwości – które posiadają w tak znacznym stopniu niektórzy historycy polscy doby dzisiejszej – że rdzeniem historii jest prawda katolicka. W całym swym pisarstwie – podobnie jak G. K. Chesterton, P. Claudel, jak prof. Feliks Koneczny, prof. Oskar Halecki – toczył bój o uznanie prawdy katolickiej w historii.
Ubolewał, że tak wielu jego współczesnych ma wciąż problemy ze zrozumieniem, że „odbudowa i utrzymanie jedynego żarliwie katolickiego narodu jest kwestią kluczową” dla wszystkich mieszkańców kontynentu…
„Jedyną przyczyną upadku Polski jest upadek zupełny chrześcijańskich zasad w polityce europejskiej, zachłanność i grabież sąsiadów”, mówił o rozbiorze Polski prof. Koneczny, pointując swoje rozległe podsumowanie okresu reform przeprowadzonych w Polsce w drugiej połowie XVIII w. Taką samą tezę głosił Adam Mickiewicz w Paryżu. Taka sama myśl przyświecała apelowi do narodów wolnego świata Hilaire Belloca.
„Czy uda nam się sprawić, że Polska się odrodzi…”
„Wszystko będzie zależało zatem od tego, czy uda nam się sprawić, że Polska się odrodzi” – Hilaire Belloc u progu ostatniej wojny z tą jedną jedyną sprawą wiązał swoją nadzieję na pokonanie całego anarchistycznego zła w Europie!
Angielski myśliciel wiedział doskonale, że przypadek Polski, miażdżonej na oczach niemego świata przez dwie potęgi, obie ogarnięte ideologicznym szaleństwem – o wspólnym ideowym korzeniu, jakim jest myśl Hegla – nie jest jedynie odosobnionym historycznym incydentem.
Dlatego też prawdziwe odrodzenie polskiego państwa (siedemdziesiąt lat po wojnie!) nie rozegra się dzięki „kultowi przeciętności”, jaki starają się zaszczepić w Polakach wspólnym wysiłkiem szkoła, upadające wyższe uczelnie, książki nagłaśniane przez wpływowe środowiska polityczne, które mają naszą historię zreinterpretować, a z nas uczynić potulne stado zajęte swoim małym szczęściem w czterech ścianach, w knajpach z ogródkami, na żaglach i deskach oraz z klubach dyskusyjnych. „Jeśli nam się to nie uda, będzie to oznaczało, że zatriumfowały siły niszczące wszystko, dzięki czemu i dla czego żyjemy”, przestrzegał Amerykanów, Anglików i Francuzów Hilaire Belloc.
„…Wraz z Polską ocalejemy lub zginiemy… słowo >my< oznacza całą naszą sztukę, literaturę, filozofię, całe to wspaniałe, obecnie zagrożone dziedzictwo”, kończy swój wywód angielski pisarz.
Tajemnica śmierci Rotmistrza Pileckiego to fragment tajemnicy Polski. Zagadki zbyt trudnej, zbyt męczącej dla ludzi znikąd, dla mieszczan i wiecznych turystów we własnym kraju. Dla wszystkich pozbawionych gruntownej znajomości historii – także dla słabo wykształconych cudzoziemców. On wiedział, że cele, które przyświecają naszym prześladowcom są o wiele bardziej dalekosiężne niż te ujawniane. Nie chodzi tylko o grabież i fizyczny podbój.
Zniszczenie Polski to zniszczenie cywilizacji łacińskiej w Europie. Zniszczenie wiary w Boga.
Ideolodzy nacjonalistyczni – a nacjonalizm tak jak bolszewizm jest dzieckiem rewolucji francuskiej – próbują ukształtować sobie w Polsce motłoch, by móc w nim zaszczepiać płaską mentalność kupiecką, geszefciarską, drobnomieszczańską, całkowicie obcą polskości. A wraz z nią antysemityzm i inne rodzaje nienawiści. Ludzie znikąd są różni. Jedni mają coś z mentalności wschodniej i uwielbiają zabawy plemienne (uważają na przykład, że trzeba się unurzać w złu, by zasłużyć na miano „bohatera”, „idola”…). Inni są typowymi filistrami i bliska jest im mentalność i kultura niemiecka (choć nigdy by się do tego nie przyznali). Jeszcze inni czują się „intelektualistami”, „artystami” i najbardziej odpowiada im postmodernizm – ze swoim infantylizmem i epatowaniem jarmarczną brzydotą.
Ludzi znikąd - czyli bez tożsamości, bez wykształcenia, bez przodków, bez przeszłości, w jakimś zapamiętaniu niszczących cywilizację – łączy jedno: Polska – jej wiara, kultura, jej tysiącletnia historia – to dla nich wszystkich problem. Przeszkoda. Demaskuje ich. Trzeba ją zniszczyć.
Tak wolę…
Tak mogłoby się stać. To dziś łatwe. Ale istnieje Ktoś, komu ten plan może się nie podobać.
Tym Kimś jest Kobieta. Stworzona, jak każdy z nas. Została Matką Boga.
Istnieje pewna grupa Polaków, a właściwie – wszyscy, którzy mają serca polskie – którzy lubią przebywać w Jej obecności. Tak, by miała na nich wpływ wychowawczy.
Więź, która łączy tych ludzi z Nią jest tajemnicza. Dlatego, że Ona jest bardzo delikatna, jak napisał jeden z księży. Potężna i delikatna. Żeby mogła zdziałać to, co uratuje nasz mały kraj, wciśnięty pomiędzy bezwzględne potęgi, kraj bez armii, bez formalnych przywódców, bez gospodarki, kraj, na który już wydano wyrok, trzeba umieć się ukorzyć. Trzeba zadbać o pokorę.
Masz nic nie umieć, stać się małym dzieckiem, takim, które chce się wszystkiego nauczyć… Ona wszystko zmieni w twoim życiu. I będziesz czuł Jej moc i to, że Ona naprawdę rządzi światem. *****)
William Adophe Bouguereau – Pieta
…By sumą kar wszystkich mnie tylko karano – jak prosił w wierszu-petycji Witold Pilecki swego oprawcę. Tak wolę…
Te słowa to gotowość świadomego dźwignięcia krzyża. Stania się ofiarą – dla drugich. Dla braci. Pociecha jedyna – naśladowanie Chrystusa.
To nie zryw, czy wielki popis bohaterstwa od wielkiego dzwonu, to pójście po śladach Jej Syna. On to pierwszy, gdy Go już pojmano, obezwładniono, uderzono i opluto, został okrzyknięty przez rozwścieczony motłoch Głupcem i Szaleńcem.
_______________
*) por. list C. K. Norwida do Mariana Sokołowskiego z Paryża wysłany 6 lutego 1864 roku
**) List ten umieszczono w albumie poświęconym Rotmistrzowi Pileckiemu autorstwa Jacka Pawłowicza („Rotmistrz Witold Pilecki 1901-194”, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2008); informacje dotyczące biografii W. Pileckiego – za tą pracą
***) Adam Mickiewicz – „Literatura słowiańska”, kurs drugi, wykład XX – 19 kwietnia 1842
****) Hilaire Belloc, wystąpienie opublikowane 28 października 1939 roku w Stanach Zjednoczonych, tłum. Izabella Parowicz (za portalem Rebelya)
*****) ks. Aleksander Woźny „Rozważania” cz.I, Kontekst, Poznań 2005
„Krew będzie płynęła rynsztokami”
Głusi na ostrzeżenia, przekonani o własnej wielkości ludzie z trudem akceptują prawdę o Bogu „Sędzim sprawiedliwym, który za dobro wynagradza a za złe karze”. Dlatego wielu z nas sugestia, że straszliwa hekatomba stolicy Polski, której 70. rocznicę właśnie obchodzimy, mogła być karą za grzechy przedwojennych mieszkańców Stolicy, może wydać się wręcz bluźnierstwem. Warto jednak pamiętać, że przedwojenna Warszawa była prawdziwą stolicą prostytucji i aborcji. I że kara za te grzechy była zapowiadana.
Rzadko pamięta się też, iż przedwojenna Warszawa była prawdziwym zagłębiem haniebnych praktyk aborcyjnych. Przepisy chroniące życie od poczęcia obowiązywały w odrodzonym państwie polskim do 1932 r, choć i wówczas istniało duże „podziemie aborcyjne”. W latach 20. ruszyła jednak szeroko zakrojona akcja na rzecz wprowadzenia zmian ułatwiających zabijanie dzieci nienarodzonych. Po stronie domagającej się legalizacji aborcji „z przyczyn społecznych” szczególną aktywnością wykazywali się m. in. mason Tadeusz Boy-Żeleński i jego partnerka, działaczka feministyczna Irena Krzywicka z domu Goldberg. Antynatalistyczne lobby odniosło wreszcie sukces i w 1932 r. rządząca Polską Sanacja zalegalizowała aborcję w Polsce artykułem 233 Kodeksu Karnego (wprowadzonego rozporządzeniem Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 11 lipca 1932 r.). Czytaj dalej
Powstańcy
Ewa Polak – Pałkiewicz
„W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stał na straży honoru Polski, o wyzwolenie jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił moich, aż do ofiary mego życia, wszelkim rozkazom władz Związku będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy dochowam niezłomnie, cokolwiek by mnie spotkać miało….”, tak brzmiała Przysięga ZWZ AK.
Powstanie Warszawskie, zgodnie z najnowszą modą – a mody polityczne płyną do nas niezmiennie ze Wschodu, często jednak dla zmylenia tropu via Zachód – przedstawia się jako sumę nieodpowiedzialności dowódców Armii Krajowej i politykierstwa ludzi Rządu Londyńskiego, które to paskudne cechy dorosłych Polaków znalazły niefortunnie oparcie w zapale rwącej się do czynu, niedojrzałej i naiwnej młodzieży. Powstańcy warszawscy to wszak głównie ludzie młodzi i bardzo młodzi, dzieci prawie.
Moda na karykaturalny obraz ostatniego narodowego powstania jest wierną repliką nurtu „odbrązawiającego” czyn zbrojny Polaków, jaki był podstawą propagandy PRL. Tzw. nurt rozrachunkowy – w filmach, książkach i publicystyce ery Bieruta, Gomułki i Gierka – miał zawsze jeden cel: podzielić i skłócić Polaków, wepchnąć ich do klatki potępieńczych swarów. Wyszydzić ich zaufanie do przywódców politycznych z czasów, gdy byli wolni. Zohydzić ich najszczytniejsze osiągnięcia historyczne, moralnie upodlić. Wytworzyć w nich poczucie, że zawsze błądzili, bo mają jakąś notoryczną, komiczną wręcz skłonność do popełniania politycznych głupstw.
Zwłaszcza, gdy porówna się ich ze statecznymi, rozsądnymi, obliczalnymi narodami Europy. Mylili się najbardziej wtedy, gdy chwytali za broń. Sprzeciw wobec tych, którzy chcieli po prostu Polskę zaorać, z wolnego narodu uczynić społeczeństwo niewolników, to w tej propagandzie głupota typowo polska. Należało cichutko siedzieć i czekać. Ci wszyscy ważni na świecie rozegraliby to gładko bez naszego nieproszonego udziału, a nam przypadłyby bardziej łakome kąski niż ponura zależność od Rosji na dziesiątki lat, jaką nagrodzono nasze pięcioletnie zmagania z niemieckim okupantem. Bo dobry wujek z Ameryki (i z Anglii)– ten, który układał się w Jałcie, a wcześniej w Teheranie, z silniejszym, czyli z Rosją Sowiecką, zawsze chętniej nagradza dzieci spolegliwe, pokorne i grzecznie dygające, niż te, które leją się, wierzgają, krzyczą i latają po krzakach z procą. Czytaj dalej
Czy tatuaże są dozwolone? – ks. Peter R. Scott, FSSPX
Uzależnienie od tatuażu nie jest nowym zjawiskim w historii ludzkości. Oszpecanie własnego ciała było spotykane w wielu prymitywnych społecznościach jako znak męstwa, osiągnięć, jako prawdziwy znak honoru.
Czy jednak współczesna praktyka stosowania tatuaży jest możliwa do porównania?
Tatuaże podlegają pod pojęcie samookaleczenia. Samookalecznie jest oczywiście dopuszczalne wtedy, gdy dokonywane jest dla dobra całego ciała, zgodnie z zasadą całości, oznaczającą iż część istnieje dla całości. To zdroworozsądkowe zrozumienie podkreślone zostaje słowami Naszego Pana:
Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła.
(Mt. 5, 29)
W związku z tym, nikt nie podważa możliwości poddania organów czy ciała okaleczeniu, zniekształcaniu zewnętrznego wyglądu, będących skutkiem leczenia poważnej lub zagrażającej życiu chorobie, na przykład nowotworu. Jednakże tatuaże są zniekształcaniem ciała skierowanym nie dla jakiegokolwiek dobra, czy to dla dobra ciała czy też duszy. Czy dopuszczalne jest zatem przeprowadzenie takiej kosmetycznej deformacji bez jakiegokolwiek obiektywnego celu, jedynie z tego powodu, iż ktoś po prostu chce tego dokonać? Czytaj dalej
Conversi ad Dominum!
Conversi ad Dominum!
(wezwanie św. Augustyna)
Słusznie twierdził Gilbert K. Chesterton, iż najbardziej niebezpiecznym rodzajem kłamstwa jest takie, które imituje prawdę. Na płaszczyźnie sporu pomiędzy Tradycją a modernizmem spotykamy wiele takich współczesnych pseudo-prawd, powtarzanych jak mantra, wmawianych niezorientowanym wiernym, obudowywanych dodatkowymi „rewelacjami”.
Jedną z nich jest powtarzana od Soboru Watykańskiego II (1962-1965) pseudo-prawda o wyrastających ze starożytnej tradycji chrześcijańskiej korzeniach posoborowej reformy liturgicznej. Jednak przy bliższym wniknięciu w szczegóły okazuje się, że jest ona zupełną bzdurą, co demaskuje analiza konkretnych faktów. Spór o ryt Mszy św. trwający od II połowy lat 60. XX wieku siłą rzeczy musiał szybko przemieścić się z obszaru teologii w przestrzeń rozważań historycznych, zważywszy na argumenty, którymi szermowali modernistyczni zwolennicy reformy liturgicznej Vaticanum II.
Aktywny uczestnik tej rewolucji, Kanadyjczyk ks. Stephen Somerville, w ten sposób charakteryzuje dziś te argumenty: „Mówi się (…) o powrocie do źródeł – do starożytnych, wczesnochrześcijańskich, pierwotnych cech Mszy z czasów Ojców Kościoła, czyli z pierwszych sześciu wieków. Ma to rzekomo polegać na odkrywaniu panującej wówczas prostoty kultu etc. W praktyce natomiast mamy do czynienia ze zubażaniem liturgii i usuwaniem z niej ubogacających ją elementów, które w sposób organiczny rozwijały się (…)”.
Dodać trzeba do słów świadka i aktywnego uczestnika wprowadzania nowej liturgii (ks. Somerville jest jednym z nielicznych duchownych, którzy przeprosili Kościół za dewastację tradycyjnej Mszy!), że rozwój ten przebiegał konsekwentnie, logicznie i spójnie od Mszy odprawionej w Wieczerniku przez naszego Pana Jezusa Chrystusa aż po kodyfikację rytu dokonaną za pontyfikatu św. Piusa V. Czytaj dalej
Ruch charyzmatyczny w Kościele katolickim
Prawdziwa odnowa jest przede wszystkim dziełem Ducha Świętego, a On działa najchętniej przez Niepokalaną. W centrum prawdziwej odnowy, obok Chrystusa Pana, powinna stać Maryja.
W niniejszym artykule chcę przypomnieć podstawowe założenia teologiczne i zasady praktyczne, na których jest oparta działalność szeroko rozumianego ruchu charyzmatycznego. Chodzi więc o przedstawienie fundamentu tego ruchu z pominięciem takich zagadnień, jak jego geneza i rozwój historyczny. Te zagadnienia zostały omówione już w wielu pracach na temat pentakostalizmu.
Pominę też zjawisko rozwarstwienia ruchu charyzmatycznego. Wiadomo, że ten ruch nie jest monolitem. Można w nim znaleźć wiele grup kojarzonych z Odnową w Duchu Świętym, ale różniących się od siebie znacznie. Wystarczy tylko dla przykładu wskazać, z jednej strony, na Ruch Światło-Życie (Oaza), a z drugiej na neokatechumenat. Niektóre z moich uwag bardziej będą odnosiły się do ruchu oazowego, a inne bardziej do neokatechumenatu. Sam neokatechumenat, będący ruchem międzynarodowym, przybierał w poszczególnych krajach, szczególnie w czasie rozpoczęcia działalności, różne formy, za którymi jednak kryje się wspólna idea.
Podobnie działo się, choć być może w mniejszym stopniu, z Ruchem Światło Życie. O tej organizacji ukazało się na łamach ZAWSZE WIERNI kilka artykułów napisanych przez dawnych jej działaczy i naocznych świadków jej rozwoju. Teksty te posiadają imponujący aparat źródłowy. Nie chcę ich w niniejszym artykule powtarzać. Stwierdzę tylko, iż Odnowa w Duchu Świętym wywodzi się z pentakostalizmu protestanckiego. Czytaj dalej
Pułapka w pułapce
Ewa Polak-Pałkiewicz
Po lekturze tekstu „Pożegnanie z narracją” niektórzy czytelnicy uznali, że lekceważę zagrożenie płynące ze strony tzw. ideologii gender. Nic bardziej błędnego.
Zauważam tylko, że proponowane metody zmagania się z propagandą dewiacji dziwnie niekiedy przypominają to, co Sowieci przedstawiali światu zachodniemu – z wielkim powodzeniem – jako „walkę o pokój”. Dziś ponownie wpycha się nas w nierzeczywistość.
Pomysły z serii: jak radzić sobie z faktem, że wciąż rodzą się nowe dzieci (a to, jak wiadomo zagraża ładowi światowemu), pojawiają się regularnie, od stu przynajmniej lat.
Żeby przerwać ten skandal rozpoczęto najpierw światową kampanię na rzecz rozwiązłości, także nieletnich, i równocześnie z nią propagowanie aborcji jako najlepszego środka antykoncepcyjnego (wraz z nową odsłoną słusznej walki o prawa kobiet). Teraz jest kolej na promocję wszelkich dewiacji związanych z tą najbardziej niebezpieczną (dla światowego ładu) sferą, jaką jest sfera przekazywania życia.
Jean-Baptiste Simeon Chardin – Poranna toaleta
Warto tu dostrzec elementy zaplanowanej strategii i psychotechniki. I zdać sobie sprawę, że metoda oświecających prosty lud wykładów uczonych mężów na temat różnic między płciami oraz listów protestacyjnych, marszów organizowanych przez specjalistów od zagadnienia gender, różne aktywne środowiska itd., czy deklaracji podsuwanych do podpisu politykom, to nic innego jak lansowanie zbiorowych lamentów. Nie wzruszą one tych, do których są adresowane. Uleganie zaś nastrojowi, jakie tworzą „masowe protesty”, z towarzyszącymi im emocjami i nadziejami na wyrost, prowadzi do oszukiwania samych siebie. Do rozmiękczenia, rozpowszechnienia wygodnictwa. Nie ma wiele wspólnego z postawą, jaką powinien wobec zła zajmować człowiek wierzący. Czytaj dalej
Komentarz Grzegorza Brauna w sprawie wydarzeń w redakcji tygodnika „Wprost”
Szanowny Panie Redaktorze,
Z powodu natłoku nawału (montaż filmu) nie zdołam szerzej skomentować bieżących drgawek terminalnych, w jakie wpadła w ostatnich dniach atrapa państwa polskiego – oto zatem tylko garstka spostrzeżeń w paru kwestiach.
1) Dlaczego premier Tusk zwlekał aż dwie doby z zajęciem stanowiska w najnowszej „aferze podsłuchowej”?
– Ponieważ jego miejscowym kontrolerom-prowadzącym nie od razu udało się dodzwonić do swych przełożonych-operatorów, którzy znów potrzebowali czasu, by uzyskać wytyczne od najwyższych miarodajnych zwierzchników. Ci ostatni zaś potrzebowali przecież najpierw dostać kompletne dossier sprawy z tłumaczeniem co celniejszych passusów nagrań – przy czym najwięcej czasu zajęło poszukiwanie niemieckiego idiomu ekwiwalentnego dla „ch…, d… i kamieni kupa”1. Tymczasem kanclerz Merkel była akurat zajęta fotografowaniem się w męskiej szatni w Brazylii – co dodatkowo skomplikowało i opóźniło obieg informacji i dyspozycji. I stad zwłoka aż do popołudnia – aby, uwzględniwszy różnicę czasu na zachodniej półkuli, właściciele Tuska zdążyli spokojnie zjeść poniedziałkowe śniadanie.
2) Dlaczego funkcjonariuszom ABW nie udała się akcja w redakcji „Wprost”?
– Ponieważ niektórzy ze zgromadzonych tam niezależnych dziennikarzy okazali się starsi rangą i godniejsi funkcją.
3) Dlaczego kanapy w salonach Księstwa Warszawskiego solidarnie zatrzęsły się z oburzenia?
– Bo najwyraźniej już nie tylko można, ale nawet trzeba. W nowym rozdaniu potrzebne będą nowe twarze – i to jest doskonała okazja, by zrobić sobie korzystny „lifting”. Czas bowiem najwyższy uwiarygodnić się na nowy etap.
4) Jaki będzie ten nowy etap?
Projekt docelowy pozostaje niezmieniony: kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym
– Projekt docelowy pozostaje niezmieniony: kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym. Ale chwilowa mądrość etapu być może wymagać będzie fazy pośredniej, w której do partycypacji w fasadzie władzy dopuszczeni zostaną p.o. patriotów – aby to oni właśnie podżyrowali wobec narodu akty i zaniechania niezbędne dla wdrożenia projektu docelowego. Kiedy zrobią swoje, będzie ich można łatwo zdjąć ze sceny – wdrażając intensywną kampanię „antyfaszystowską” na skalę międzynarodową. Być może synchronicznie odpalony zostanie wreszcie „kryzys finansowy” – do czego również bardzo przydatny będzie krótki epizod „rządów prawicowych”, żeby było na kogo zwalić winę. W tej sytuacji ostateczną instalację na ziemiach polskich nowego projektu geopolitycznego będzie można przedstawić jako „plan ratunkowy” – tak, aby na koniec tubylcy sami oklaskiwali swoich kolonizatorów. Jeśli jednak badania nastrojów i opinii wykażą, że pozostała jeszcze grupa nie do końca zdezorientowanych Polaków jest na tyle pokaźna, by nastręczać jakichkolwiek trudności – nie da się wykluczyć pacyfikacji (nota bene: ustawa legalizująca działania służb obcych państw na terenie Polski, a także scenariusze ćwiczeń i gier wojennych wojska i policji w ostatnich latach). Całkiem możliwy jest również wariant auto-pacyfikacji – która nastąpić może w wyniku przekierowania sentymentów patriotycznych na konflikt np. z jedną z ościennych republik (której obywatele w tym samym czasie podlegać będą analogicznej operacji).
5) Co robić?
Przede wszystkim: nie dać się pozabijać. Nie dać się jeszcze gruntowniej ograbić. We wspólnotach parafialnych poważnie zabrać się za realizację programu: KOŚCIÓŁ – SZKOŁA – STRZELNICA – w ramach „czynu społecznego” przed zbliżającą się 1050. rocznicą Chrztu Polski. To jest właściwa perspektywa, w jakiej patrzeć warto na wszelką bieżączkę polityczną. Nie wolno zaniżać aspiracji, nie wolno zadowalać się pół-produktem i atrapą – trzeba żądać po prostu niepodległego państwa, w którym bezpieczna będzie Tradycja katolicka i niezagrożona wolna przedsiębiorczość. O czym nie można wszak poważnie myśleć bez pamięci o potrzebie podniesienia Korony Polskiej.
Z poważaniem
Grzegorz Braun
w Warszawie, w Święto Bożego Ciała, 19 czerwca 2014 r.
1 Szanując naszych Czytelników i poczucie dobrego smaku, pozwoliliśmy sobie wykropkować wulgaryzmy pana ministra Sienkiewicza — przypis redakcji.
Najnowsze komentarze