Chwała Bogu

OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Katastrofa liturgiczna – Michael Davies

Katastrofa liturgiczna (fragmenty)

3 kwietnia bieżącego roku –  roku Pańskiego 1994 – przypadła rocznica, rocznica smutna, być może najsmutniejsza w całej historii Kościoła katolickiego. Tego właśnie dnia, dwadzieścia pięć lat temu, papież Paweł VI ogłosił w swej Konstytucji Apostolskiej Missale Romanum, że Mszał promulgowany w roku 1570 przez jego znakomitego poprzednika, św. Piusa V, zastąpiony ma zostać przez inny, promulgowany przez niego samego. Zgodnie z ustaleniami przyjętymi na Soborze Trydenckim oraz pragnąc, by ogłoszony przez niego Mszał stanowił wyraźne potwierdzenie odrzucanych przez protestantów elementów doktryny, św. Pius V skodyfikował ryt Mszy sprawowanej w tym czasie w Rzymie, ryt który rozwijał się stopniowo i w sposób organiczny przez niemal półtora tysiąca lat. W ogłoszonej przy tej okazji bulli Quo primum papież stwierdził wyraźnie, iż wolą jego było aby ryt Mszy jaki znaleźć możemy w tradycyjnym katolickim Mszale pozostał niezmieniony po wsze czasy, i zupełnie słusznie, gdyż około roku 1570 ryt ów osiągnął najwyższy stopień doskonałości. Ks. Frederick Faber nazywał tradycyjną Mszę „najpiękniejszą rzeczą po tej stronie nieba”, zaś kard. Newman, najwybitniejszy być może myśliciel katolicki w świecie anglojęzycznym, powiedział kiedyś, że mógłby uczestniczyć w niej bez końca i nigdy nie poczuć znużenia.

Ogłaszając nową Mszę papież Paweł VI wierzył prawdopodobnie, że będzie w stanie poprawić tradycyjny ryt rzymski i uczynić go bardziej zrozumiałym dla ludzi naszych czasów. W sposób ten zerwał jednak z nieprzerwaną tradycją wszystkich swoich poprzedników i uczynił coś całkowicie nieznanego w historii Kościoła – tak Zachodniego jak i Wschodniego – utworzył mianowicie komisję, której celem miało być ułożenie nowego rytu Mszy, Novus Ordo Missae, czego ojcowie II Soboru Watykańskiego ani nie przewidywali ani nie polecili. Jedyny znany precedens radykalnej reformy liturgicznej stanowią poczynania XVI-wiecznych reformatorów protestanckich. Wspomniałem już, że mszał św. Piusa V stanowić miał z założenia zaporę dla szerzenia się błędów protestanckich – poprzez ukazanie iż publiczny wyraz doktryny eucharystycznej Kościoła katolickiego nie czynił najmniejszej koncesji na rzecz herezji. Intencja jaka przyświecała Pawłowi VI była wręcz przeciwna – chodziło mu mianowicie o pozyskanie względów protestantów. W geście, który w dalszym ciągu trudno jest zrozumieć, poprosił on sześciu teologów protestanckich aby doradzali mu w tworzeniu nowego rytu tej samej Ofiary Mszy, której odrzucenie stanowi fundamentalny aksjomat herezji protestanckiej. O tym, do jakiego stopnia ów nieszczęsny papież gotowy był na poświęcenie najświętszych nawet tradycji naszej wiary dla zadowolenia heretyków, świadczy dobitnie wywiad z jednym z jego najbliższych przyjaciół Jeanem Guittonem, wyemitowany przez francuskie radio 19 grudnia 1993 roku. Guitton stwierdził w nim, że sam papież wyznał mu iż celem przyświecającym reformie liturgii było nie tylko maksymalne zbliżenie jej do protestanckich form kultu, ale wręcz do liturgii sekty kalwińskiej, jednej z najbardziej skrajnych manifestacji herezji protestanckiej.  Dowodzi to, jak bardzo przenikliwy był komentarz msgr Klausa Gambera, wedle którego pozbawienie liturgii powagi i dostojeństwa doprowadziło ostatecznie do tego, iż katolicy „oddychają obecnie rozcieńczonym powietrzem kalwińskiej jałowości”. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, iż nie wierzę by Paweł VI był osobiście nieortodoksyjny w swych poglądach na Eucharystię – nikt kto czytał jego Credo Ludu Bożego czy też encyklikę Misterium fidei nie może mieć co do tego wątpliwości. Motywem jaki nim kierował wydaje się być ta sama nieroztropna gorliwość ekumeniczna, która skłoniła go, jeszcze jako Sekretarza Stanu Stolicy Apostolskiej, do zaangażowania się w tajemne dyskusje z duchowieństwem anglikańskim – wbrew wyraźnej woli papieża Piusa X.

Zamierzam natomiast wykazać, że – jak już wspomniałem – sam sposób w jaki dokonano reformy rytu Mszy stanowił zerwanie z tradycją, że zmiany wprowadzone w rycie rzymskim po II Soborze Watykańskim wykraczały daleko poza to, co sobór autoryzował, oraz że – w pewnych przypadkach – sprzeczne są one w istocie z jego zaleceniami. Zamierzam pokazać, że byliśmy świadkami raczej rewolucji niż reformy, i że rewolucja Pawła VI nie przyniosła żadnych dobrych owoców, które mogłyby zrekompensować zniszczenie naszego niemal 2 tysiącletniego dziedzictwa liturgicznego.

Przed przeanalizowaniem tej rewolucji, niezbędne jest wyjaśnienie czym jest ryt Mszy. Ryt Mszy zawiera słowa oraz obrzędy otaczające zasadnicze elementy, które ustanowione zostały przez samego Zbawiciela. Tymi zasadniczymi elementami są: 1) materia: chleb i wino; 2) forma: „To jest Ciało Moje” oraz „To jest Kielich Krwi Mojej…”; 3) ważnie wyświęcony kapłan, który 4) sprawujący ten sakrament z intencją czynienia tego, co czyni Kościół. Na Wschodzie i Zachodzie Istnieją różne ryty Mszy (głównych jest 9, wszystkich jednak 23, jeśli weźmie się pod uwagę różne wersje pochodne) uznawane przez Kościół katolicki za ważne, włączając w to obrządki używane przez wspólnoty schizmatyckie. Ta sama Ofiara Kalwarii uobecniana jest we wszystkich tych rytach i ta sama łaska sakramentalna jest przez nie udzielana. W Komunii św. przyjmowany jest sam Chrystus. Nie może On być przyjmowany w sposób mniej lub bardziej doskonały w żadnym konkretnym rycie, a łaska otrzymywana w Komunii św. uzależniona jest jedynie od pobożności i dyspozycji komunikowanego.

Przed omówieniem rewolucji liturgicznej konieczne jest też powiedzenie kilku słów na temat, czy katolik może krytykować jakiekolwiek nauczanie czy prawo Stolicy Apostolskiej i nadal utrzymywać że jest względem niej lojalny. W czasie ogłoszenia encykliki Humanae vitae (potępiającej sztuczną kontrolę urodzeń) teologowie modernistyczni ukuli termin „lojalny sprzeciw”. Twierdzili, że możliwe jest nie zgadzanie się z nauczaniem papieskim w sprawach wiary i moralności i zarazem pozostawanie lojalnym katolikiem. Jest to oczywiście absurd. Nikt nie może posiadać prawa do odrzucania nauczania Magisterium w kwestii wiary i moralności. Modernistyczna koncepcja „lojalnego sprzeciwu” względem doktryny nie może być żadną miarą porównywana do prawa wiernych katolików do kwestionowania czysto praktycznych decyzji papieża. Różnica ta staje się oczywista, gdy zacytujemy słowa jednego z najbardziej lojalnych i uczonych katolików obecnego stulecia, prof. Dietricha von Hildebranda, którego Pius XII nazywał Doktorem Kościoła XX wieku, zaś Paweł VI uhonorował za jego wierność Stolicy Apostolskiej. W swej książce, której tytuł  – Spustoszona winnica – doskonale oddaje stan Kościoła na Zachodzie po II Soborze Watykańskim, a którą powinien posiadać każdy kochający szczerze Kościół katolik, zauważa on że choć musimy przyjmować wszystko co ogłaszane jest przez papieża ex cathedra jako bezwzględnie prawdziwe:

„W przypadku aktów natury praktycznej a nie doktrynalnej, do których zaliczyć należy rozporządzenia papieskie, asystencja Ducha Świętego nie jest obiecana w taki sam sposób. Rozporządzenia takie mogą być niefortunne, błędne, a nawet katastrofalne w skutkach, jak to się wielokrotnie zdarzało w historii Kościoła. W przypadku takim zasada Roma locuta causa finita nie ma zastosowania. Wierni nie są zobligowani do traktowania wszystkich rozporządzeń papieskich jako dobrych i pożytecznych. Mogą nad nimi ubolewać i modlić się by zostały cofnięte; mogą nawet – z całym należnym papieżowi szacunkiem – działać na rzecz ich unieważnienia”.

Oczywistym jest więc, że lojalni katolicy mają prawo wyrażać szczerze swe zastrzeżenia odnośnie pewnych aspektów nowego Mszału. Nawet najbardziej pobieżna lektura Konstytucji o liturgii pokazuje, że reforma jaką ona autoryzowała miała być oparta na względach duszpasterskich. W swym ogłoszonym z okazji 25 rocznicy promulgowania Konstytucji o liturgii Liście Apostolskim Vicesimus quintus annus z 4 grudnia 1988 Jan Paweł II wyjaśniał, cytując sam tekst Konstytucji, że reforma miała: „Przyczynić się do coraz większego rozwoju życia chrześcijańskiego wśród wiernych, lepiej dostosować do potrzeb naszych czasów podlegające zmianom instytucje, popierać to, co może ułatwić zjednoczenie wszystkich wierzących w Chrystusie i umocnić to, co prowadzi do powołania wszystkich ludzi na łono Kościoła”. Celem reformy miało być wyjaśnienie natury Mszy wiernym i podniesienie jakości ich uczestnictwa.

Jeśli wierni przekonani są całkowicie szczerze, że nowy ryt raczej zaciemnia niż eksponuje ofiarny etos Mszy i czyni ich cotygodniowy udział w nim raczej aktem heroicznego posłuszeństwa niż radosnego uczestnictwa, mają pełne prawo przedstawić swe obawy Pasterzowi wszystkich katolików i błagać go, aby dawał im raczej chleb a nie kamienie. Można by tu podnieść zarzut, iż wierni nie posiadają niezbędnej wiedzy ani kompetencji do krytykowania rytu sakramentalnego zatwierdzonego przez papieża. Argument ten posiadałby pewną wagę, gdyby jedynymi krytykami nowej Mszy byli świeccy. Została ona jednak skrytykowana w słowach nadzwyczaj ostrych przez duchownego, którego autorytet w kwestii doktryny ustępował jedynie autorytetowi samego papieża. Mam tu oczywiście na myśli byłego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kard. Ottaviani. We wrześniu 1969 roku grupa teologów rzymskich przygotowała Krótką analizę krytyczną nowego rytu Mszy, która przesłana została Pawłowi VI. Sama owa analiza posiada znaczenie mniejsze niż list, który jej towarzyszył, a który napisany został przez kard. Ottavianiego a podpisany przez niego oraz kard. Bacci. Przynajmniej 10 innych kardynałów również zgodziło się go podpisać, ostatecznie jednak w ostatniej chwili zawiodły ich nerwy. Wspomniani dwaj kardynałowie, obaj będący wzorem ortodoksji, wyjaśniali w owym liście iż przedstawienie swych zastrzeżeń postrzegali jako obowiązek wobec Boga i papieża. Przypominali Pawłowi VI, że: „Jeśli jakieś prawo okazuje się szkodliwe, to poddani, dla których dobra się je stanowi, mają prawo – a nawet obowiązek – prosić prawodawcę, z synowską ufnością, o jego odwołanie”. To właśnie miał na myśli cytowany już wyżej Dietrich von Hildebrand pisząc: „Wierni nie są zobligowani traktować wszystkich poleceń jako dobrych i pożytecznych. Mogą nad nimi ubolewać i modlić się by zostały cofnięte; mogą nawet – z całym należnym papieżowi szacunkiem – działać na rzecz ich unieważnienia”. Osąd kardynałów był następujący:

Novus Ordo Missae – biorąc pod uwagę elementy nowe i podatne na rozmaite interpretacje, ukryte lub zawarte w sposób domyślny – tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii Mszy św., sformułowanej na XXII sesji Soboru Trydenckiego. Ustalając raz na zawsze kanony rytu, Sobór ten wzniósł zaporę nie do pokonania przeciw wszelkim herezjom atakującym integralność tajemnicy Eucharystii”.

W roku 1994 przypadła również 25 rocznica tej odważnej deklaracji, która datowana była na 3 września 1969, we wspomnienie św. Piusa X. Mottem kard. Ottavianiego było Semper idem, czyli „zawsze ten sam”. Kościół soborowy owładnięty został gorączkowym pragnieniem zmiany, a każda zmiana, jak się wydaje, postrzegana jest obecnie jako zmiana na lepsze.

Jeden z najwybitniejszych liturgistów II połowy tego wieku, a być może nawet najwybitniejszym, był śp. msgr Klaus Gamber. Należał on do grona tych, którzy w roku 1957 utworzyli w Ratyzbonie Instytut Liturgiczny – i był jego kierownikiem aż do swej śmierci 2 czerwca 1989 w wieku siedemdziesięciu lat. W roku 1993 ukazało się angielskie wydanie jego książki Reforma liturgii rzymskiej, która bezwzględnie powinna stać się obowiązkową lekturą każdego interesującego się tymi kwestiami katolika. W uznaniu dla wybitnej erudycji msgr Gambera Stolica Apostolska nadała mu tytuł Członka Honorowego Papieskiej Akademii Liturgicznej; w roku 1965 mianowany został kapelanem Ojca Świętego, zaś w 1966 jego prywatnym szambelanem. Wstęp do wspomnianej wyżej książki napisał kard. Oddi, określający jej publikację „wydarzeniem o najwyższym znaczeniu”, zawiera ona ponadto pochlebne recenzje autorstwa kard. Sticklera i kard. Ratzingera. Na krótko przed śmiercią msgr Gambera kard. Ratzinger zauważył, iż był on „jedynym uczonym który, wśród armii pseudo-liturgistów, prawdziwie reprezentuje myśl liturgiczną Kościoła”. Oto kilka z jego konkluzji:

„Ostatecznie wszyscy będziemy musieli uznać, że nowe formy liturgiczne, niezależnie od tego jak dobre intencje nie przyświecały by im na początku, nie dały ludziom chleba, ale kamienie”.

„Znacznie bardzie radykalny charakter niż jakiekolwiek zmiany liturgiczne wprowadzone przez Lutra, przynajmniej w tym co dotyczy rytu, miały zmiany wprowadzone w naszej własnej liturgii – dotyczy to przede wszystkim zasadniczych zmian, jakie poczynione zostały w liturgii Mszy. Wprowadzenie ich stanowiło również wyraz niezrozumienia więzi emocjonalnych łączących wiernych z tradycyjnym rytem”.

„Czy naprawdę główną przesłanką do wprowadzenia wszystkich tych zmian była autentyczna troska duszpasterska o dusze wiernych, czy też nie stanowią one raczej radykalnego zerwania z tradycyjnym rytem, którego celem było uniemożliwienie dalszego posługiwania się tradycyjnymi tekstami liturgicznymi a więc celebracji «Mszy Trydenckiej» – jako że nie odzwierciedlała ona już nowego ducha przenikającego obecnie Kościół?”.

Czym jest nowa Msza?

Pierwszą kwestią jaką chciałbym poruszyć odnośnie liturgicznego eksperymentu Pawła VI jest fakt, iż sama kompilacja nowej Mszy, Novus Ordo Missae, stanowi zerwanie z historycznym, ewolucyjnym rozwojem liturgii. W swej książce The Holy Sacrifice of the Mass ks. Adrian Fortescue wyjaśniał:

„Reformatorzy protestanccy tępili dawną liturgię jakoby ogniem i mieczem. W niej bowiem wyrażały się prawdy owe (rzeczywista obecność Zbawiciela w chwale, ofiara eucharystyczna itd.), które odrzucali. Stąd zastąpili ją nowym nabożeństwem komunii, które uwydatniało nowe zasady; liturgia ta wszakże naturalnie zerwała zupełnie z wszelkim historycznym rozwojem rytuału”.

A w jaki konkretnie sposób reformatorzy protestanccy „zerwali zupełnie z wszelkim historycznym rozwojem rytuału”? Uczynili to przede wszystkim poprzez fakt, iż skomponowali nowe ryty sakramentalne i zastąpili nimi te, które pozostawały w użyciu od czasów niepamiętnych. Stanowiłoby to zerwanie z tradycyjnym rozwojem rytuału nawet wówczas, gdyby ich nowe ryty były całkowicie ortodoksyjne. Różne ryty Mszy ewoluowały stopniowo i w sposób organiczny na przestrzeni kolejnych wieków. Jeden z najwybitniejszych żyjących brytyjskich historyków, prof. Owen Chadwick, który jest protestantem, zauważył w swej książce The Reformation, że „liturgie nie są tworzone, ale wyrastają z pobożności kolejnych wieków”. W rozwoju każdej starożytnej liturgii tak na Wschodzie jak i Zachodzie zauważyć można stały wzorzec, który wyjaśnił bardzo dobrze kanonik G.G. Smith w swym dziele The Teaching of the Catholic Church:

„W historii rozwoju liturgii sakramentalnej istniała stała tendencja do wzrostu – pojawiania się dodatków i nawarstwień, dążenie do osiągnięcia coraz doskonalszej i pełniejszej symboliki”.

W roku 1896 papież Leon XIII ogłosił w sposób ostateczny i nieodwołalny w swej encyklice Apostolicae curae, że święcenia anglikańskie są nieważne. Anglikańscy biskupi starali się zbić przedstawione w niej argumenty w swym Responsio z roku 1897, które z kolei spotkało się z reakcją biskupów katolickich występujących w obronie encykliki papieskiej. Główny ich argument był następujący:

„Nikt nie kwestionuje faktu, iż we wcześniejszych czasach lokalnym Kościołom pozwalano na dodawanie nowych modlitw i obrzędów (…) Jednakże teza, wedle której dozwolone było im również usuwać modlitwy i obrzędy będące uprzednio w użyciu a nawet reformować istniejące ryty w najbardziej drastyczny sposób, nie ma żadnych podstaw historycznych i wydaje się być nam całkowicie niewiarygodna”.

Jest faktem niepodważalnym, że Consilium, komisja która układała tekst nowej Mszy, usunęła wiele modlitw oraz obrzędów które znajdowały się uprzednio w użyciu i dokonała drastycznej przebudowy istniejącego rytu, zrywając w ten sposób z wszelką ewolucją liturgiczną. Proszę zauważyć, że nie twierdzę tu, że nowa Msza jest nieortodoksyjna ani że Paweł VI nie miał prawa zatwierdzić w niej pewnych zmian. Twierdzę jedynie, że czyniąc to zerwał całkowicie z wszelką historyczną ewolucją liturgiczną. Niezależnie od tego jak niewiarygodnym by się to nie wydawało, są ludzie którzy – w swej gotowości do obrony nowej Mszy – wydają się odrzucać zdrowy rozsądek i twierdzić, że w istocie liturgia nie została w znaczący sposób zmieniona! Typowym przykładem takiej odmowy zaakceptowania rzeczywistości jest artykuł ks. Petera Stravinskasa opublikowany na łamach „Catholic News and World Report” w lutym 1992 roku. Ks. Stravinskas stwierdził w nim, że „Przestudiowawszy bardzo uważnie stary ryt Mszy oraz ryt obecny nie dostrzegłem między nimi żadnych znaczących różnic”. Przypomina mi to słowa księcia Wellingtona wypowiedziane do pewnego gentlemana, który podszedłszy do niego powiedział: „Pan Smith jak sądzę?”. Wellington odpowiedział: „Jeśli pan tak sądzi, uwierzy pan we wszystko”. Twierdzenie, że nie ma żadnej znaczącej różnicy pomiędzy tymi dwoma rytami jest nie tylko bezsensowne, ale wręcz niewiarygodne. Zamiast zacytować w odpowiedzi jakiegoś tradycjonalistycznego autora przytoczę słowa człowieka, którego kompetencje do skomentowania nowego rytu Mszy są niepodważalne. Mam tu na myśli ks. Josepha Gelienau SI, jednego z najbardziej wpływowych członków Consilium, który określany był przez Bugniniego mianem jednego z „wielkich mistrzów międzynarodowego świata liturgicznego”. Twierdzenie, że  nie podzielał on opinii ks. Stravinskasa, byłoby w istocie eufemizmem. W swej książce Demain la Liturgie ks. Gelienau pisał z całkowitą szczerością i bez najmniejszych oznak żalu:

„Niech ci, którzy jak ja sam, znali i śpiewali łacińską uroczystą Mszę, przypomną ją sobie jeśli potrafią. Niech porównają ją ze Mszą jaką mamy teraz. Nie tylko słowa, melodie i niektóre gesty są różne. Mówiąc prawdę jest to inna liturgia Mszy. Trzeba to powiedzieć bez niedomówień: ryt rzymski jaki znaliśmy już nie istnieje. Został zniszczony”.

Ks. Gelienau mówi nam więc, że tradycyjny ryt rzymski Mszy został zniszczony i zastąpiony nowym, który jest od niego różny. Ks. Stravinskas zapewnia nas ze swej strony, że pomiędzy tymi dwoma rytami nie ma żadnych zasadniczych różnic. Bezstronna analiza reformy w której ks. Gelienau brał tak aktywny udział dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że rację ma on, a nie ks. Stravinskas. Jednakże przed analizą obecnej reformy konieczne jest wyjaśnienie, co w istocie autoryzowała Konstytucja o liturgii przyjęta na II Soborze Watykańskim. Jest faktem niepodważalnym, że reforma jaka miała po nim miejsce, miała charakter daleko bardziej radykalny niż to przewidywali ojcowie soborowi czy też niż to autoryzowała Konstytucja o liturgii. W żaden sposób nie da się wykazać, że II Sobór Watykański upoważniał lub sankcjonował zniszczenie rytu rzymskiego! Konstytucja ta zawierała zastrzeżenia, które wydawały się czynić wszelkie drastyczne przekształcenie Mszy Trydenckiej niemożliwym. W rycie łacińskim zachowany miał być język łaciński (art. 36), miały też zostać podjęte kroki w celu zapewnienia, by wierni potrafili śpiewać lub odmawiać wspólnie po łacinie te części Mszy, które do nich należały (art. 54). Wszystkie uznane ryty miały być postrzegane jako posiadające równy autorytet i godność, miały być zachowane i wspierane we wszelki możliwy sposób (art. 4). Skarbiec muzyki sakralnej miał być zachowany i otoczony opieką (art. 114), zaś chorał gregoriański zajmować miał pierwsze miejsce w nabożeństwach liturgicznych (art. 116). Nie miały być wprowadzane żadne innowacje, o ile nie wymagałoby tego prawdziwie i niewątpliwe dobro Kościoła, miano też dokładać starań, by nowe formy wyrastały w organiczny sposób z form już istniejących (art. 23).

Parafrazując Hamleta powiedzieć by można, że w kolejnych latach owe wyraźne dyrektywy soboru były „raczej łamane niż przestrzegane”. Łacina znikła de facto z naszych kościołów i  w 99.99% parafii nie podejmuje się najmniejszego wysiłku, by wierni potrafili śpiewać lub odmawiać wspólnie po łacinie te części Mszy, które do nich należą. Ryt rzymski, nie zachowywany bynajmniej i wspierany, został zniszczony, zaś skarbiec muzyki sakralnej, a zwłaszcza chorał gregoriański, popadł we większości parafii w całkowite zapomnienie. Można by tu przytoczyć długa listę nowinek, których nie wymagało bynajmniej prawdziwie i niewątpliwie dobro Kościoła, a w każdym niemal przypadku nowinki te modyfikowały tradycyjną Mszę w taki sposób, by stała się ona bardziej akceptowalna dla protestantów. Wystarczy zbadać które modlitwy usunęli ze swych liturgii XVI-wieczni protestanci by przekonać się, że te same modlitwy usunięte zostały z Mszy Trydenckiej, aby Msza Pawła VI zyskać mogła ich aprobatę – co też rzeczywiście się stało. Jedynym wyjątkiem jest Kanon Rzymski, który usunięty został ze Mszy przez wszystkich reformatorów protestanckich oraz przez abpa Bugniniego, ale który przywrócony został, Deo gratias, dzięki osobistej interwencji Pawła VI. Prawdą jest, że Kanon Rzymski nie jest obecnie często używany, jednak jego obecność w nowym Mszale gwarantuje, że choć zreformowana liturgia wykazuje wiele podobieństw do kultu protestanckiego, to jednak ze względu na obecność w niej Kanonu Rzymskiego – stanowiącego kamień obrazy dla każdego reformatora protestanckiego – nowa Msza nie może być nazywana liturgią protestancką. Bóg nigdy nie zezwoliłby papieżowi na zatwierdzenie żadnego rytu sakramentalnego, który nie zawierałby tego, co posiada zasadnicze znaczenie dla ważności sakramentu, ani zawierającego żadnych sformułowań wprost heretyckich. Wbrew temu co się często twierdzi, również abp Lefebre uznawał że nowa Msza jest ważna i że nie zawiera herezji.

Kiedy ojcowie soborowi głosowali nad Konstytucją o liturgii nie wyobrażali sobie ani przez chwilę, że mogłaby ona być kiedyś interpretowana w sposób sprzeczny z ich wyraźnymi intencjami. Dokładnie tak się jednak stało, ponieważ przygotowujący ten tekst periti umieścili w nim wieloznaczne sformułowania, które mieli zamiar wykorzystać po soborze do przeprowadzenia rewolucji liturgicznej, rewolucji która – z czego zdawali sobie sprawę – nie zostałaby usankcjonowana przez ojców soborowych, gdyby zasady jej wyrażone zostały w jednoznaczny sposób w Konstytucji. Aby ktoś nie pomyślał sobie, że są to jedynie szalone spekulacje świeckiego przywiązanego do teorii spiskowych, przytoczę tu świadectwo kard. Johna Heenana z Westminsteru. Kardynał Heenan, jeden z najbardziej aktywnych ojców soborowych, napisał w swej książce A Crown of Thorns odnośnie I sesji Soboru z roku 1962 co następuje:

„Tematem najpełniej dyskutowanym była reforma liturgiczna – choć słuszniej byłoby powiedzieć, iż takie było przekonanie biskupów. Patrząc z perspektywy czasu jasne jest, że dano im sposobność przedyskutowania jedynie ogólnych zasad. Późniejsze zmiany miały charakter bardziej radykalny niż zamierzał papież Jan oraz biskupi, którzy uchwalili Konstytucję o liturgii. W swym kazaniu wygłoszonym na zakończenie I sesji papież Jan wyraźnie dał do zrozumienia, że nie podejrzewał tego, co planowali eksperci liturgiczni”.

Trudno o słowa bardziej jasne. Kard. Heenan stwierdził wyraźnie, że eksperci którzy napisali Konstytucję o liturgii pragnęli wykorzystać ją po soborze w sposób, jakiego nie podejrzewali papież ani ojcowie soborowi. Większość tych ostatnich odrzuciłaby taką możliwość jako niewiarygodną, nawet gdyby im ją uświadomiono. W roku 1973 abpa R.J. Dwyer z Portland w stanie Oregon zauważył ze smutkiem:

„Kto wówczas mógł przypuszczać, że w przeciągu kilku lat, w czasie krótszym niż dekada, łacińska przeszłość Kościoła mogłaby zostać przekreślona, stając się jedynie mglistym wspomnieniem. Myśl o tym przeraziłaby nas, wydawało się to jednak tak dalekie od rzeczywistości że niemal śmieszne. Tak więc śmialiśmy się  z tego”.

Ks. Louis Bouyer, wybitna osobistość przedsoborowego ruchu liturgicznego i jeden z najbardziej ortodoksyjnych periti na soborze był jednak w stanie dostrzec w jakim kierunku zmierza reforma, nawet jeszcze przed promulgowaniem nowej Mszy. W roku 1968 stwierdził: „Musimy powiedzieć wyraźnie: nie ma obecnie w Kościele katolickim liturgii godnej tego miana. (…) Być może w żadnej innej sferze nie ma większej rozbieżności (a nawet formalnej sprzeczności) pomiędzy tym co wypracował sobór a tym co aktualnie mamy”. Podobnie pisał msgr Gamber:

„Jednej rzeczy możemy być absolutnie pewni, a mianowicie iż nowe Ordo Mszy , które się niedawno pojawiło, nie zyskałoby aprobaty większości ojców soborowych”.

W roku 1964 ks. Bouyer napisał entuzjastyczną recenzję Konstytucji o liturgii zatytułowaną The Liturgy Revived, w której przewidywał rozkwit wielkiej odnowy liturgicznej. Do roku 1968 całkowicie pozbawiony został jednak wszelkich złudzeń, co skłoniło go do napisania niezwykle ostrej krytyki sposobu, w jaki postanowienia soboru wcielane były w życie (spostrzeżenia te zawarł w książce The Decomposition of Catholicism). Stwierdził w niej, iż nie tylko istnieje formalna sprzeczność pomiędzy zaleceniami soboru a tym co w istocie miało miejsce, ale też że w praktyce reforma stanowi odrzucenie dorobku cieszącego się poparciem papieży ruchu liturgicznego, w który sam wniósł znaczący wkład.

Całkowicie uprawnione jest określanie tego, co stało się z rytem rzymskim po II Soborze Watykańskim, mianem raczej  „rewolucji” niż reformy. Concise Oxford Dictionary definiuje „rewolucję” jako „całkowitą zmianę, obalenie, radykalną zmianę warunków, fundamentalną rekonstrukcję”. Czyż nie z tym właśnie mieliśmy do czynienia po II Soborze Watykańskim? Rewolucyjna natura zmian w liturgii rzymskiej po Vaticanum II stała się oczywista nawet dla niekatolików. Luterański prof. socjologii Peter L. Berger, przemawiający 11 maja 1978 w Harvard Club w Nowym Jorku, skomentował posoborowe zmiany w Kościele katolickim podkreślając, że były one błędem nawet z czysto socjologicznego punktu widzenia: „Gdyby kierujący się złymi intencjami socjolog, starający się wyrządzić Kościołowi katolickiemu jak największą szkodę, został jego doradcą, nie mógłby sprawić się lepiej”. Podobnie pisał prof. Dietrich von Hildebrand: „Zaprawdę, gdy by jednemu z diabłów z książki C.S. Lewisa Listy starego diabła do młodego powierzono zadanie zniszczenia liturgii, nie mógłby uczynić tego lepiej”.

Rozstrzygający charakter musi tu mieć opinia ks. Josepha Gelineau, iż rewolucja liturgiczna jaka miała miejsce po soborze wykraczała daleko poza intencje ojców Vaticanum II:

„Błędem byłoby utożsamianie odnowy liturgicznej z reformą obrzędów zaleconą przez II Sobór Watykański. Reforma ta idzie o wiele dalej niż zalecenia soborowe (elle va bienau-dela). Liturgia jest nieustannym warsztatem (La liturgie est un chantier permanent)”.

I rzeczywiście – zamiast umiarkowanej reformy usankcjonowanej przez Konstytucję o liturgii byliśmy świadkami tego, jak Msza w rycie rzymskim, stanowiąca bez wątpienia największy skarb Kościoła poza samym Pismem św., zredukowana została do poziomu „nieustannego warsztatu”, czegoś raczej tworzonego przez ludzi niż actio Christi. Fakt ten uznał również kard. Ratzinger, stwierdzając:

„Moglibyśmy dziś zapytać: czy istnieje jeszcze ryt łaciński? Z pewnością nie ma takiej świadomości. Dla większości ludzi liturgia wydaje się być raczej czymś czego aranżowanie leży w gestii konkretnego zgromadzenia”.

W niezwykle szczerym editorialu który zamieszczony został w „Homiletic and Pastoral Review” z lutego 1979 roku, redaktor naczelny tego pisma ks. Kenneth Baker SI skierował apel do hierarchii Kościoła katolickiego w USA. Wyrażał w nim ubolewanie z powodu setek zmian narzuconych wiernym, nad których sensem nie mieli oni czasu się zastanowić, i błagał o powstrzymanie tego co określał mianem „rewolucji liturgicznej”. „Zostaliśmy przytłoczeni zmianami z Kościele na wszelkich płaszczyznach, jednak to właśnie rewolucja liturgiczna dotyka nas w sposób bezpośredni i najdogłębniej”. Wydaje się jednakże, że nie ma nadziei na powstrzymanie narzucanych zmian liturgicznych ani na podjęcie skutecznych kroków w celu wykorzenienia nadużyć, które stały się w roku 1980 tak rozpowszechnione, iż fakt ten skłonił Jana Pawła II do wyrażenie publicznego ubolewania w Liście Apostolskim Dominicae cenae:

„Może więc trzeba, ażebym kończąc ten fragment moich rozważań, w imieniu własnym i Was wszystkich, Czcigodni i Drodzy Bracia w Biskupstwie, wypowiedział słowa przeproszenia za wszystko, co z jakiegokolwiek powodu, na skutek jakiejkolwiek ludzkiej słabości, niecierpliwości, zaniedbania, na skutek tendencyjnego, jednostronnego, błędnego rozumienia nauki Soboru Watykańskiego II o odnowie liturgii — mogło stać się okazją zgorszenia i niewłaściwości w interpretacji nauki oraz czci należnej temu wielkiemu Sakramentowi”.

Czy w całej historii Kościoła Rzymskiego, Matki i Nauczycielki wszystkich Kościołów, którykolwiek papież zmuszony był wypowiedzieć podobne słowa? I czy po wygłoszeniu tych zdumiewających przeprosin sytuacja uległa poprawie? Nie, pogarszała się jedynie z każdym kolejnym rokiem! Rewolucja liturgiczna, jak słusznie zauważył ks. Baker, dotknęła wiernych w sposób bezpośredni i dogłębny, wykazując w tym niepokojące podobieństwa do sposobu w jaki apostata Thomas Cranmer zniszczył wiarę angielskich katolików – nie poprzez szerzenie idei protestanckich, ale jedynie zmuszając ich do uczestnictwa w każdą niedzielę w sprotestantyzowanej liturgii. Posłużył się on rewolucją liturgiczną do przeprowadzenia rewolucji doktrynalnej. Wyjaśnił to znakomicie msgr Philip Hughes w swej historii reformacji angielskiej:

„Book of Common Prayer z roku 1549 stanowiła całkowicie jednoznaczną zapowiedź, że planowana była rewolucja doktrynalna, a nawet iż była już ona w toku. Skoro lud angielski zostałby przyzwyczajony do owych nowych obrzędów sakramentalnych, teologia reformacyjna, która zatryumfowała już w północnej Europie, musiałby z czasem przeobrazić również Anglię. W sposób niemal niedostrzegalny, w miarę upływu lat, wiara której wyraz stanowiły stare, a zarzucone obecnie obrzędy, i podtrzymywana przez nie w umysłach i uczuciach ludzi, zanikłaby – bez potrzeby prowadzenia systematycznej pracy misyjnej”.

Czyż nie brzmi to znajomo? Stanowi to praktyczną ilustrację zasady lex orandi lex credendi, co przetłumaczyć można: sposób w jaki się modlimy odzwierciedla to, w co wierzymy, tak więc jeśli zmieniany jest sposób w jaki się modlimy, zmienia się również nasza wiara. Czyż zmiana w naszych obrzędach liturgicznych nie pociągnęła za sobą dramatycznego kryzysu wiary i moralności? W editorialu do „Homiletic and Pastoral Review” z listopada 1991 ks. Kenneth Baker pisał:

„Wydaje się, iż każdego kolejnego roku zbliżamy się do [ustanowienie] «Kościoła Amerykańskiego», oddzielonego od Rzymu. Dla milionów katolików istnienie jego jest już faktem, choć nie zostało to ogłoszone oficjalnie. Nawet jeśli zbiurokratyzowana hierarchia tego nie przyzna, kondycja Kościoła w naszym kraju jest fatalna. Nastąpił powszechny upadek moralności, Kościół zaś utracił całą swą żywotność. Czego jednak można było oczekiwać, skoro większość katolickich dzieci nie zna podstaw wiary, kiedy herezja nauczana jest jawnie i broniona na «katolickich» uczelniach, kiedy liczba seminarzystów spadła z 48 tyś. do 5. tyś., i kiedy [jedynie] 14 z 55 milionów katolików [tj. ok. 25%] bierze regularnie udział w niedzielnej Mszy? Nie ma żadnej przesady w twierdzeniu, że Kościół znajduje się tu w kryzysie”.

Kryzys ten nie ogranicza się oczywiście do Stanów Zjednoczonych, podobne jego przejawy dostrzec można na całym świecie. W krajach takich jak Holandia uzasadnione jest wręcz pytanie, czy istnieje w nich jeszcze coś, co można by określić mianem katolicyzmu. Kościoły nasze nie wypełniły się bynajmniej „odnowionymi”, aktywnymi katolikami, nie sposób dostrzec by ci, którzy uprzednio od Kościoła się oddalili powrócili do niego pod wpływem nowej i zrozumiałej dla nich liturgii – zamiast tego jesteśmy świadkami katastrofalnego spadku uczestnictwa we Mszach niedzielnych w każdym kraju Zachodu. Jesteśmy, jak stwierdza ks. Louis Bouyer, świadkami nie odnowy, ale przyspieszonej dekompozycji katolicyzmu. Setki milionów – powtarzam – setki milionów katolików, którzy przychodzili na Mszę w „dawnych złych czasach”, kiedy liturgia rzekomo alienowała ich z Kościoła, przestało przychodzić na nią wcale, hierarchia uważa jednak, że reforma liturgiczna stanowiła ogromny sukces duszpasterski i że wszyscy wierni powitali ją z radością. Abp Bugnini, główny architekt rewolucji liturgicznej, pisał – całkiem poważnie jak się wydaje – że „odnowiona Msza przyjęta została z radością, z entuzjazmem i w krótkim czasie stała się praktyką ludu chrześcijańskiego z oczywistą korzyścią dla wspólnoty”. Cóż, można by tu ponownie zacytować księcia Wellingtona: „Jeśli tak sądzicie, uwierzycie we wszystko”.

Cóż, można się było spodziewać, iż abp Bugnini twierdzić będzie, że reforma której był autorem okazała się sukcesem. Można by jednak mieć nadzieję że papież, Pasterz Kościoła Powszechnego, spojrzy na to w sposób nieco bardziej obiektywny. Można by się łudzić, że w obliczu bezspornych dowodów wskazujących iż owczarnia jego sprowadzona została na liturgiczne manowce, że liczebność jej spadła katastrofalnie, ci zaś którzy jeszcze pozostali cierpią z powodu braku duchowego pokarmu, skieruje ich z powrotem na zdrowe pastwiska Tradycji, które karmiły ich wiarę przez tyle stuleci. Niestety, w swym Liście Apostolskim upamiętniającym 25 lecie uchwalenia Konstytucji o liturgii wydaje się on zapominać o przeprosinach zawartych w Dominicae cenae i powtarza optymistyczne oraz całkowicie nierealistyczne zapewnienia abpa Buginiego, przyznając równocześnie iż „wdrożenie reformy liturgicznej napotykało na trudności” a „przejście od zwykłej obecności, często raczej biernej i milczącej, do pełniejszego, czynnego uczestnictwa, dla wielu okazało się wymaganiem zbyt wielkim”. Słowa te wydają się sugerować, że trudności owe nie były skutkiem samej natury zmian, ale jedynie niechęci wiernych do uznania ich dobroczynnych efektów. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć sobie o nagonce na chłopów rosyjskich po rewolucji z roku 1917 roku – również oni nie chcieli „zrozumieć”, że kolektywizacja ich ziemi była w istocie dla nich korzystna. Jednak pomimo trudności do których odniósł się papież, przekonywał równocześnie iż:

„To wszystko nie może przesłonić faktu, że tak pasterze, jak i lud chrześcijański, w swojej ogromnej większości, przyjęli reformę liturgiczną w duchu posłuszeństwa i z radosnym zapałem.

Dlatego musimy dziękować Bogu za przejście Jego Ducha w Kościele, którym było odnowienie Liturgii; za stół Słowa Bożego, dziś z obfitością dostępny dla wszystkich; za wielki wysiłek dokonany w całym świecie, aby dostarczyć chrześcijańskiemu ludowi tłumaczeń Pisma świętego, Mszałów i innych ksiąg liturgicznych; za pełniejsze uczestnictwo wiernych w Eucharystii i innych sakramentach przez modlitwę, śpiewy, postawę i milczenie; za posługi sprawowane w Liturgii przez świeckich i za zadania podjęte na mocy powszechnego kapłaństwa, w które zostali wszczepieni przez Chrzest i Bierzmowanie; za promieniującą żywotność wielu wspólnot chrześcijańskich, czerpiących ze źródła Liturgii.

Takie są więc racje przemawiające za tym, aby trwać wiernie przy nauczaniu Konstytucji Sacrosanctum Concilium i przy reformie, którą ona pozwoliła zrealizować. «Odnowa liturgiczna jest owocem najbardziej widzialnym całego soborowego dzieła». Przez wielu ludzi orędzie Soboru Watykańskiego II zostało zrozumiane przede wszystkim za pośrednictwem reformy liturgicznej”.

Szacunek jaki wszyscy winni jesteśmy Wikariuszowi Chrystusa nie może przysłonić nam faktu, iż odnowa o jakiej pisze jest czystą fantazją. Kiedy papież wypowiada się na temat faktu, słowa jego odpowiadać mogą rzeczywistości albo nie, a w omawianym przez nas przypadku z pewnością tak nie jest. Przeważająca większość wiernych nie powitała bynajmniej reformy z „radosnym zapałem”, przeważająca większość wiernych w krajach Zachodu nie uczestniczy już wcale we Mszy. Ci, którzy nie uczęszczali w niej przed soborem, nie zaczęli tego czynić, zaś we wszystkich krajach wielu, a niekiedy i większość z tych, którzy do tej pory przychodzili w niedzielę do kościoła, przestało praktykować. W krajach takich jak Francja czy Holandia procent katolików uczestniczących w każdą niedzielę we Mszy wyraża się liczbą jednocyfrową. W USA uczestnictwo spadło z 71% w roku 1963 do 25% w 1993 (o 65%). Jeśli spojrzymy na ten spadek w kategorii raczej dusz niż suchych statystyk, oznacza to iż obecnie w USA uczestniczy we Mszy 24 mln mniej katolików niż przed soborem. W okresie tym populacja katolicka w USA znacznie się powiększyła, tak więc rzeczywistość wygląda w istocie znacznie gorzej niż wynikałoby to ze statystyk. Znakomity australijski periodyk „A.D. 2000” w numerze z marca 1993 roku analizuje sposób, w jaki szczegółowy sondaż dotyczący  uczestnictwa we Mszy w diecezji Townsville odzwierciedla całościowy obraz załamania się praktyk katolickich na całym kontynencie. Oficjalny sondaż analizowany w tym artykule zatytułowany był „Gdzie się podziali wszyscy ci ludzie”. Wykazał on, iż regularne uczestnictwo we Mszy niedzielnej wynosiło jedynie 12% –  a do roku 2000 spaść musiało do ok. 6%. Komentując wyniki redaktor wspominanego pisma zauważył:

„Nigdzie w tym dokumencie nie znajdujemy najmniejszej sugestii, by «reformy» forsowane przez minionych 20 lat w dziedzinie liturgii, katechizacji, w seminariach i zakonach, studiach biblijnych i nauczaniu moralnym przyczynić się mogły do katastrofy, jaką ujawniają statystyki dotyczące uczestnictwa we Mszy. (…) Trudno przewidzieć, o ile jeszcze spadnie uczestnictwo we Mszy w Townsville oraz innych miejscach zanim reformy te nie zostaną ostatecznie powstrzymane i nie uzna się ich klęski (…)”.

Czy ma rację Ojciec Święty sugerując, że rzeczywiście powinniśmy dziękować Bogu za to, co określa jako działanie Ducha Świętego, a co „A.D. 2000” słusznie nazywa katastrofą? Fakty nie mogą być lojalne ani nielojalne, a sane dotyczące załamania się uczestnictwa we Mszy są niestety aż nazbyt prawdziwe. Wprowadzona reforma miała rzekomo być szczególnie dobroczynna dla młodzieży, jednak w Wielkiej Brytanii 9 na 10 katolików – absolwentów szkół średnich, którzy karmieni byli tzw. odnową liturgiczną, porzuciło wiarę jeszcze przed ukończeniem szkoły, a pewien jestem iż również w innych krajach sytuacja wygląda podobnie. Trudno to uznać za oznakę „promieniującej żywotności”. Naprawdę chętnie dowiedzielibyśmy się, gdzie konkretnie znajdują się owe „promieniujące żywotnością wspólnoty” – z pewnością nie we własnej diecezji papieża, gdzie na niedzielne Msze przychodzi mniej niż 8% wiernych! Wbrew oczekiwaniom Konstytucji o liturgii zapewniającej iż „cały rodzaju ludzki wezwany jest do owczarni Kościoła”, miliony katolików porzucają tę owczarnię przechodząc do sekt heretyckich. W Brazylii na przykład, kraju o największej na świecie populacji katolików, więcej jest obecnie protestantów biorących udział każdej niedzieli w ich nabożeństwach niż katolików regularnie uczestniczących w odnowionej liturgii, co trudno uznać za dowód „promieniującej żywotności” wspólnoty katolickiej, której członkowie milionami przechodzą do sekt.

Jednym odpowiadającym rzeczywistości twierdzeniem zawartym w papieskiej pochwale reformy jest cytat z końcowego raportu Synodu Biskupów z roku 1985: „reforma liturgiczna jest najbardziej dostrzegalnym owocem całego dzieła soboru”. Liturgiczna rewolucja – a nie reforma – była rzeczywiście najbardziej dostrzegalnym owocem soboru, i jest zły owoc, eksperyment który zakończył się katastrofą – wrak liturgiczny – pociągający na zatracenie wiele milionów dusz!

„Po ich owocach ich poznacie” – A fructibus eorum cognoscetis eos. „Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. ” (Mt 7, 16-18). Ocena reformy liturgicznej przedstawiona przez msgr Gambera pozostaje w radykalnej sprzeczności z oceną Ojca Świętego, czyż jednak nasze doświadczenia z ostatnich 25 katastrofalnych lat nie dowodzą, iż to właśnie on miał rację, papież zaś się mylił? Jedynie błędnie pojmowana lojalność, jakiej nie można wymagać od żadnego katolika, skłonić by nas mogła do zaprzeczenia temu, co widzimy na własne oczy, słyszymy na własne uszy i co zmuszeni jesteśmy znosić. Msgr Gamber całkiem słusznie stwierdza, że to czego doświadczyliśmy nie było odnową ale katastrofą, która z każdym kolejnym rokiem staje się poważniejsza. Jak pisze:

„Reforma liturgiczna, powitana z tak wielkim idealizmem i nadzieją przez tak wielu kapłanów i świeckich, okazała się być liturgiczną destrukcją o przerażających rozmiarach – klęską pogarszającą się z każdym kolejnym rokiem. Zamiast oczekiwanej odnowy Kościoła i życia katolickiego jesteśmy obecnie świadkami demontażu tradycyjnych wartości i form pobożności, na których opiera się nasza wiara. Zamiast owocnej odnowy liturgii widzimy zniszczenie obrzędów Mszy, które rozwinęły się w sposób organiczny na przestrzeni wielu stuleci”.

Wspomniałem już o bezprecedensowych przeprosinach Jana Pawła II z roku 1980. Jeszcze bardziej zdumiewające słowa wygłosił w roku 1992 najwyższy po papieżu autorytet w kwestiach liturgii, czyli Kongregacja Kultu Bożego. W swym oficjalnym organie „Notitiae” z października 1992 przyznała ona mianowicie, że nadużycia uległy instytucjonalizacji. Editorial do wspominanego numeru stwierdzał:

„Trzydzieści lat to za stanowczo za długo na tolerowanie błędnych praktyk, które zdają się mieć tendencję do samoutrwalania. Nadużycia jakie pojawiły się w pierwszych latach wdrażania [reformy] występują dalej – i stopniowo, w miarę jak pojawiają się kolejne pokolenia, przyjmowane są jako norma”.

Nietrudno jest podać przykłady wielu nadużyć, które zostały zinstytucjonalizowane. O Komunii na rękę żaden dokument soboru nawet nie wspomina. Praktyka ta zrodziła się wkrótce po soborze w Holandii – jako naśladownictwo zwyczaju powszechnego u wspólnot protestanckich. W Kościele pierwszych wieków Komunia podawana była na rękę, jak jednak wyjaśnił niemiecki liturgista ks. Joseph Jungmann, w miarę upływu wieków cześć dla Najświętszego Sakramentu stopniowo się pogłębiała i rozwinęła się tradycja, wedle której jedynie to co poświęcone może dotykać Hostii, a ów zdumiewający przywilej powierzony został konsekrowanym dłoniom kapłana, którego dłonie tradycyjnie namaszczane były w dniu święceń. Jan Paweł II słusznie stwierdził, że dotykanie Hostii jest przywilejem kapłanów, nie uważał jednak niestety za możliwe wykonanie jedynego logicznego w tej sytuacji posunięcia i zakazania udzielania Komunii na rękę. Praktyka ta odżyła podczas reformacji protestanckiej jako zewnętrzna manifestacja wiary, iż chleb przyjmowany w Komunii jest zwykłym chlebem, człowiek zaś który go rozdziela nie różni się niczym od innych. W czasach współczesnych w Kościele katolickim zwyczaj ten rozprzestrzenił się szybko z Holandii na kraje sąsiednie, co skłoniło Pawła VI pytał do zwrócenia się do biskupów z całego świata z zapytaniem, czy praktyka ta jest dopuszczalna. Przeważająca większość odpowiedziała negatywnie – i instrukcja Memoriale Domini z roku 1969 w wyczerpujący sposób przedstawiła powody, dla których tradycyjna praktyka powinna zostać utrzymana, jak również zagrożenia jakie zwyczaj udzielania Komunii na rękę stwarza dla czci należnej Najświętszemu Sakramentowi. Paweł VI pisał w niej:

„Najwyższy Pasterz postanawia, iż z dawna przyjęty sposób rozdawania Komunii świętej wiernym nie powinien być zmieniony. Stolica Apostolska zatem usilnie napomina biskupów, kapłanów i wiernych, aby gorliwie przestrzegali tego prawa, ważnego i ponownie potwierdzonego, zgodnie z osądem większości katolickich biskupów, w formie zgodnej z obecnym rytem świętej liturgii, co jest niezbędne dla powszechnego dobra Kościoła”.

Są to zaprawdę piękne słowa, zostały one jednak całkowicie zignorowane przez liberalnych kapłanów którzy łamali prawa Kościoła, jak również przez samych biskupów którzy wypowiedzieli się za utrzymaniem tradycyjnej praktyki. W coraz to nowych krajach hierarchia kapitulowała tchórzliwie wobec buntowników liturgicznych – i podobnie kapitulowała Stolica Apostolska, sankcjonując prawnie te nadużycia. Przesłanie jakie z tego płynęło było jasne: lekceważcie papieża a papież ustąpi, tak jak skapitulował wobec praktyki Komunii pod dwiema postaciami w niedziele, która pierwotnie była zakazana – później zaś została zalegalizowana. W roku 1994 – kilka dni od dokładnej rocznicy narzucenia nowej Mszy – papież skapitulował również w sprawie ministrantek, choć wielu konserwatywnych katolików przekonanych było, iż akurat w tej kwestii pozostanie nieugięty. Trudno o bardziej stosowne upamiętnienie 25-lecia liturgicznej anarchii niż ta upokarzająca kapitulacja Stolicy Apostolskiej wobec postulatów ruchu feministycznego.

Mówiąc o zinstytucjonalizowanych nadużyciach można by jeszcze dodać, że niemal każdy przypadek czytania przez kobiety Lekcji w Kościele stanowi nadużycie, jako że jest to dopuszczalne jedynie w przypadku braku męskich lektorów, nadużycie stanowi też niemal zawsze posługiwanie się świeckimi szafarzami Eucharystii, jako że ścisłe reguły na to pozwalające spełniane są na Zachodzie niezwykle rzadko. Widok nadzwyczajnego szafarza pełniącego posługę w kościele katolickim powinien być czymś absolutnie nadzwyczajnym, obecnie jednak nadzwyczajnym osiągnieciem jest znalezienie kościoła, w którym by ich nie było. W ten sposób oficjalna norma liturgiczna stała się wyjątkiem, to zaś co powinno stanowić wyjątek postrzegane jest jako norma.

Dokonane przez ICEL tłumaczenie nowej Mszy – na jakie narażona jest pozostałość katolików uczęszczających nadal na Msze na Zachodzie – stanowi samo w sobie nadużycie najbardziej oburzającej natury, zawierając ponad 400 błędów, w tym również przekład „pro multis” jako „za wielu” w formule Konsekracji. Klauni, tańczące dziewczęta, balony i gitary … lista nadużyć wydaje się nie mieć końca – i co mogą zrobić w tej sytuacji wierni szczerze zatroskani o przestrzeganie praw liturgicznych Kościoła? Odpowiedź brzmi, że podobnie jak w przypadku nieortodoksyjnej katechizacji i niemoralnej edukacji seksualnej, nie mogą uczynić nic. Mogą apelować do swych kapłanów, do swych biskupów, do Delegata Apostolskiego i samego papieża, a ostateczny skutek będzie ten sam, nadużycie będzie albo tolerowane albo usankcjonowane. Znajdujemy się w położeniu, które prawo kanoniczne określa mianem sytuacji nadzwyczajnej. Mówiąc jednak szczerze, nadużycia z jakimi spotkać się możemy na Zachodzie są jeszcze – jeśli można tak powiedzieć – stosunkowo niewinne. Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe nadużycia, udajcie się – jak ja sam to uczyniłem – do Indii, a będziecie świadkami czegoś, co wydaje się być – i prawdopodobnie jest – pogańskimi obrzędami zastępującymi Mszę. Zdruzgotani tym stanem rzeczy indyjscy katolicy sporządzili drobiazgową dokumentację dokonującej się pod płaszczykiem „inkulturacji” poganizacji tamtejszego katolicyzmu, a nawet kosztem wielkich ofiar finansowych zawieźli ją do Rzymu i przekazali Kongregacji Kultu Bożego – by upewnić się, że na pewno do niej dotrze. A odpowiedzią Kongregacji na petycję tych żarliwych katolików – którzy błagali ją jedynie o to, by przestrzegała swych własnych wytycznych – było pełne pogardy milczenie.

Cytowany wyżej editorial nie tylko przyznaje, iż nadużycia zostały zinstytucjonalizowane i przyjmowane są jako norma przez obecne pokolenie, które nie zna niczego innego, zawiera też inne jeszcze stwierdzenie, którego znaczenia trudno jest przecenić. Stwierdza on mianowicie, że „wiarygodność reformy liturgicznej wystawiana jest na niebezpieczeństwo” (a credibilita della riforma liturgica venga posta in pericolo). Osobiście byłbym skłonny powiedzieć raczej, że wiarygodność reformy liturgicznej dawno już przestała być jedynie zagrożona. Wszelka wiarygodność jaką kiedykolwiek ona posiadała została już dawno całkowicie i bezpowrotnie utracona.

Abpa Lefebvre zauważył kiedyś, że w obecnym kryzysie przyszłość katolicyzmu stanowi jego przeszłość. Jest to z pewnością prawdą w odniesieniu do liturgii rzymskiej. Narzucenie skleconego sztucznie ekumenicznego rytu Mszy w miejsce Mszy wszechczasów musi być postrzegane jako aberracja historyczna, która naprawiona może być jedynie poprzez ponowne uczynienie liturgii, która rozwijała się i przetrwała przez ponad XIX wieków, główną formą kultu Kościoła również w wieku XXI.

(…)

Niech mi będzie wolno zakończyć te rozważania słowami msgr Klausa Gambera, którego książka Reforma liturgii rzymskiej zawiera pochwalne recenzje trzech kardynałów i który postrzegany był przez kard. Ratzingera jako „jedyny uczony, który wśród armii pseudo-liturgistów prawdziwie reprezentuje myśl liturgiczną centrum Kościoła”. Biorąc pod uwagę jego niezrównaną znajomość liturgii oraz autentyczną gorliwość duszpasterską, można je potraktować jako końcowe przeslanie, jakie pozostawił on Kościołowi który kochał tak bardzo i któremu tak wiernie służył:

„W ostatecznym rozrachunku oznacza to, że w przyszłości tradycyjny ryt Mszy musi być zachowany w Kościele Rzymskim (…) jako główna forma liturgiczna celebracji Mszy. Musi on stać się ponownie normą naszej wiary i symbolem katolickiej jedności na całym świecie, niewzruszoną skałą w czasie zaburzeń i nieustannych zmian”.

Michael Davies

tłum. Scriptor

Papież–emeryt Benedykt XVI udziela wspólnie z Franciszkiem błogosławieństwa nowym kardynałom

Pontyfikat papieża Bergoglio dostarczył nam właśnie kolejnego dziwacznego spektaklu. Otóż wkrótce po wyniesieniu do godności kardynalskiej siedemnastu  nowych, stosownie progresywnych prałatów, Franciszek załadował ich do dwóch minibusów i zorganizował im krótki wypad do klasztoru, w którym przebywa obecnie „papież emeryt” Benedykt XVI. Już na miejscu Benedykt wraz z Franciszkiem udzielili całej siedemnastce wspólnego błogosławieństwa, stwarzając w ten sposób kolejny precedens w bezprecedensowej sytuacji, w której mamy jednocześnie dwóch żyjących papieży: jednego oficjalnie urzędującego, drugiego zaś będącego kimś w rodzaju „papieża pomocniczego”, który wyciągany jest na specjalne okazje, takie jak dwa poprzednie konsystorze zorganizowane przez Franciszka.

W kontekście tym Antonio Socci zwrócił ostatnio uwagę na wywiad udzielony przez kard. Gerharda Mullera, samego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, aa odnoszący się do opublikowanej właśnie książeczki o dziwnym tytule Benedykt XVI i Franciszek, Następcy Piotra, w służbie Kościoła. W trakcie wspomnianego wywiadu kard. Muller w jednoznaczny sposób dał do zrozumienia, iż osobiście uważa że rzeczywiście w Watykanie rezyduje obecnie dwóch papieży.

„Rzeczywiście znajdujemy się bardzo szczególnej fazie historii Kościoła: mamy papieża, ale również papieża-emeryta… Benedykt i Franciszek są dwoma mężami Bożymi, nie kierują się względami osobistymi, własnymi interesami, ale w pełni zaangażowani są w pełnienie misji następców Piotra, i jest to dla Kościoła wielkie bogactwo”.

Są zaangażowani? W jaki dokładnie sposób Benedykt zaangażowany jest obecnie w pełnienie „misji następców Piotra”, jeśli rzeczywiście zrzekł się całkowicie urzędu papieskiego? A jeśli nie zrzekł się go całkowicie, w jaki sposób w ogóle mógł się go zrzec? Dlaczego źródłem „wielkiego bogactwa” dla Kościoła miałby być fakt, iż mamy papieża który abdykował, a jednak zdecydował się na zatrzymanie tytułu „papieża emeryta” – krok bezprecedensowy w całej liczącej 2 tysiące lat historii Kościoła? Czy kard. Muller sugeruje, iż „bogactwo” to polega na posiadaniu więcej niż jednego papieża jednocześnie? Jak jednak mogłoby być dwóch równocześnie żyjących papieży?

Socci słusznie zauważa: „(…) Do tej pory twierdzono, że urząd Następcy Św. Piotra nie może być „wspólną posługą” dwóch papieży, także papież Bergoglio nie potwierdził faktu takiego „współrządzenia”. (…) Sytuacja staje się coraz bardziej zagmatwana, jako że [kard. Muller] po raz kolejny kieruje uwagę na dziwaczną «abdykację» Benedykta XVI. Jakaż to abdykacja, jeśli pozostaje on w dalszym ciągu papieżem, papieżem który nadal sprawuje «w pełni» posługę Piotrową?”. Dla Socciego cała ta sytuacja staje się absolutnie nieznośna, i wypada mi zgodzić się z jego oceną. (…)

Trwający już ponad trzy lata pontyfikat papieża Bergoglio pogrążył Kościół w bezprecedensowej dezorientacji – i stan ten pogłębia się z każdym kolejnym tygodniem.  Odnieść można wrażenie, że Kościół oraz świat coraz szybciej zmierzają ku urzeczywistnieniu apokaliptycznego scenariusza przedstawionego w wizji należącej do Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, w której pojawia się „biskup odziany w biel”, wizjonerzy jednak mieli jedynie „wrażenie, że był to Ojciec Święty”. Dlaczego jedynie wrażenie? Skąd ta niepewność? Jak Najświętsza Maryja Panna niepewność tę rozproszyła? Kim jest odziany w biel biskup, biorąc pod uwagę iż mamy obecnie ich w Watykanie dwóch?

Odpowiedzi na te pytania zawiera jedynie  tekst Trzeciej Tajemnicy, który dotąd nie został ujawniony. W tej sytuacji możemy jedynie spekulować co się tak naprawdę dzieje.

Christopher A. Ferrara

tłum. Scriptor

Kto tu rządzi? Od Kogo pochodzi „wszelka władza”? – Ewa Polak-Pałkiewicz

Istnieje obiektywna konieczność „oddania Bogu, co boskie” – wspólnie przez Kościół i państwo. Nasi biskupi i nasi rządzący docenili tę konieczność. Bo pochodzenie państwa nie jest  „ludzkie”. 19 listopada 2016 roku biskupi polscy wraz z przedstawicielami najwyższych władz RP dokonali w Krakowie, w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia  Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana.

Niedoskonałość bywa pociągająca. Dziś jednak żyjemy pod silną presją, wymusza się na nas byśmy byli chodzącymi doskonałościami. Czy jednak doskonałość ludzka – przynajmniej ta zewnętrzna, wizualna – nie jest nudna, sztywna i nieprawdziwa? Ile wysiłku wkładają dziś kobiety, by ich cera, włosy, paznokcie, garderoba były „bez skazy”. Tymczasem interesujące naprawdę są te postaci, w których można dostrzec jakiś brak. Wolę sto razy szczery uśmiech człowieka, który nie ma wszystkich zębów, albo niektóre krzywe, niż perfekcyjnie wykonany grymas zwany uśmiechem gębą pełną zębów, białych jak śniegi Kilimandżaro. Człowiek, który pokazuje jakieś swoje braki – fizyczne czy intelektualne – jest nam bliższy, łatwiej z nim się utożsamiamy. Wiemy, że jest podobnie ułomny jak my. Co do tego, że jesteśmy ułomni, nikt z nas się nie myli.

Łatwo jednak zapomnieć, że doskonałość może być prawdziwa, nie podrabiana. Że jest Ktoś doskonały – Bóg. A skoro zapominamy, to także wnioski płynące z tego faktu pozostają niewyciągnięte.

Jaka była Rozalia Celakówna (1901-1944), krakowska pielęgniarka, która otrzymała tuż przed drugą wojną liczne objawienia Chrystusa, a w nich naglące wezwanie – wszystko szczegółowo przebadane i uznane przez Kościół – że w Polsce trzeba przeprowadzić Intronizację Jezusa Chrystusa?

Niziutka, drobna, krępa, ciemnowłosa, o wypukłym czole, wielkich oczach i małych ustach. Żadna piękność, ale urok dziecka. Rozalia miała horyzonty intelektualne wiejskiej rezolutnej dziewczyny, ale duchowo była jak św. Jan od Krzyża, jak św. Teresa z Avilla. Intronizacja miała oznaczać, że władze państwa, na równi z władzami Kościoła, uznają Jezusa jako Pana i Władcę. Tego, który ma prawo w Polsce nie tylko odbierać najwyższy kult, ale po prostu rządzić.

S.B. Rozalia Celakówna

Władza – rzadko pojęcie to w dobie „partnerstwa”, „dialogu”, „braterstwa” i „równości” kojarzymy z niepodważalną pozycją ojca rodziny, kapitana statku, sternika, pierwszego pilota, czy dyrygenta orkiestry symfonicznej, dowódcy armii albo pociągu pancernego. Z kimś kto nie odpoczywa, zanim nie wypełni swojej misji i obowiązku do końca, kto dźwiga brzemię odpowiedzialności, kto ma przeświadczenie i pewność, że od niego wiele zależy. Komu inni muszą być podporządkowani – nie może być inaczej, bo inaczej wszystko się rozsypie. A już bardzo rzadko – z Kimś, w czyje ręce można złożyć całe swoje istnienie, wszystkie dobra, majątek i przyszłość, i czuć się pewnie i bezpiecznie. Rozalia rozumiała, że istnieje władza, której całkowite poddanie się jest największym szczęściem człowieka – rzecz dla dzisiejszego człowieka niemal niewyobrażalna. Władza duchowa i królewska zarazem. Ta prosta dziewczyna rozumiała, że Bóg ma prawo do władania nie tylko jej duszą, zarządzaniem wszystkimi jej dobrami materialnymi – miała ich dwie walizki raptem – i jej decyzjami, ale także prawo do sprawowania władzy nad całym państwem, nad wszystkimi wymiarami jego życia. Krakowska pielęgniarka nie myślała kategoriami „państwa wyznaniowego” tylko prawa, jakie Bóg ma do człowieka, którego stworzył i odkupił na krzyżu, a zatem i do całej społecznej rzeczywistości, w której człowiek żyje i się porusza. Prawa, które nie może być niczym ograniczone. Żadnymi liberalnymi dwuznacznościami.

Rozalia Celakówna (druga od lewej w górnym rzędzie) z matką i rodzeństwem

Rozalia nie miała w życiu żadnych innych ambicji, poza tą, by zasłużyć na niebo. Królowanie Chrystusa w Polsce było dla tej niezwykle sumiennej, choć najniższej w szpitalnej hierarchii, siostry, dziś kandydatki na ołtarze, czymś naturalnym, jak to, że dzieci się rodzą, zapada zmierzch, przychodzą pociągi. Królowanie Chrystusa, czyli panowanie osobowego Boga, źródła całego nadprzyrodzonego Ładu. Jego odzwierciedleniem powinien być ład społeczny, polityczny, rodzinny. Porządek moralny we wszystkich dziedzinach życia. Królowanie Chrystusa miało zacząć być respektowane w Polsce dzięki uroczystemu oficjalnemu aktowi Intronizacji, przeprowadzonemu wspólnie przez prezydenta, rząd i biskupów, jeszcze przed II wojną światową – a potem objąć całą ziemię.

Bezkrólewie

Wszystko zaczęło się jednak nie w Polsce, a we Francji, w czasach Ludwika XIV. W okresie monarchii absolutnej, gdy nikt nie myślał, że zaniechanie pewnej decyzji przez Króla-Słońce, zapatrzonego w gwiazdę swojego nadzwyczajnego ziemskiego powodzenia, wywoła potężny kryzys świata chrześcijańskiego.

Jedna z zasad antykryzysowych przedstawiona dwieście lat później przez biskupa Poitiers, kardynała Pie (1815-1880), który oglądał na własne oczy skutki tego kryzysu we Francji i Europie głosi, że Bóg nigdy nie pozostawia społeczności i instytucji pogrążonych w kryzysie samym sobie. Pomoc jednak przychodzi nie bezpośrednio, ale przez pośredników. Przez pojedynczego człowieka albo grupę ludzi. Narzędzie to najczęściej w ocenie postronnych jest całkowicie nieodpowiednie, słabe, niezdarne, wręcz śmieszne. A jednak Bóg sprawia, że okazuje się ono de facto silne i skuteczne. Skąd taka pedagogika? Opatrzność Boża pokazuje wszystkim, że to nie narzędzie, lecz sam Bóg kieruje biegiem wydarzeń. Oto cała tajemnica wybrania analfabetki i nędzarki w łachmanach, Bernadety Soubirous z Lourdes, pasterki Joanny D`Arc, która przywdziała zbroję i stanęła na czele francuskiej armii, dzieci z Fatimy, La Salette, czy Gietrzwałdu. Jest jednak istotny warunek. Narzędzie wybrane przez Boga musi być uległe. Nie może lekceważyć natchnień, które otrzymuje. Musi umieć słuchać i wypełniać je. Rozalia umiała słuchać. Delikatność szła u niej w parze z siłą, łagodność z bezkompromisowością.

Całym jej wykształceniem była wiejska szkoła i kursy pielęgniarskie. Nie miała o sobie wielkiego mniemania. Uznawała siebie za najbardziej ułomną moralnie i intelektualnie, najbardziej nierozumną i słabą istotę – wielokrotnie podkreśla to w swoich zapiskach, które sporządzała na prośbę spowiedników przez całe niemal dorosłe życie. Była całkowitym przeciwieństwem tych pewnych siebie istot, które nie znajdują w sobie najmniejszej skazy, a ich ideałem życia jest dbanie o to, by także ich ciało było bez skazy. Rozalia chciała być we wszystkim podobna do tej jedynej Osoby, którą uważała za wzór i sens oraz cel swojego życia. Do Osoby Boga wiszącego na Krzyżu, którego kochała. Całe życie cierpiała ponad zwykłą miarę. Kościół uznając prawdziwość jej objawień (ponad dziesięć lat temu ukończony został proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym) potwierdził, że Jezus rozmawiał z nią, a ona z Nim. Rozalia była wielką mistyczką. Zakochana w Bogu jak Jego małe, bardzo rozpieszczone dziecko, Jego wyłączna własność. Jego stworzenie – chciane, kochane bez granic, noszone na rękach i przytulane. Jak uległe narzędzie w Jego dłoniach. Dobrzy ojcowie potrafią zrozumieć taki stan.

Rodzice Rozalii Celakówny z córkami i sąsiadem (Jachówka, lata 30. XX w.)

Pielęgniarka rodem z beskidzkiej Jachówki, spod Makowa Podhalańskiego, pracowała w szpitalu św. Łazarza na oddziale skórno-wenerycznym, ale zatrudniano ją także przy byle okazji wykorzystując jej uległość – tak dla sportu – do szorowania podłóg i wynoszenia kubłów. Nigdy nie protestowała, brała też zawsze uciążliwe dyżury nocne, gdy inni ją o to prosili. Ta dziewczyna, a potem kobieta o wrażliwości i delikatności dziecka, modląca się za swoich chorych – byli to najczęściej chorzy wenerycznie, degeneraci moralni, nierzadko prostytutki – walcząca do końca przy ich łóżku, by nikt z nich na jej dyżurze nie umarł bez sakramentów, bez pojednania z Bogiem – i zawsze zostawała wysłuchiwana – otrzymała pewnego dnia wyraźne polecenie. Polecenie niepojęte nie tylko dla niej. „Kim ja jestem…”, pisała. Mimo starań nie była w stanie spełnić tego polecenia za życia. Ani sama, ani z pomocą wieloletniego spowiednika. Było to dodatkowe wielkie cierpienie jej życia, w którym cierpień nie brakowało.

Trudno to racjonalnie wyjaśnić, ale Rozalia była prześladowana w swoim środowisku zawodowym – przykrości doznawała nawet od posługujących w szpitalu sióstr zakonnych – i tam, gdzie za marne pieniądze wynajmowała pokój przy ulicy Mikołajskiej, dzieląc go z rodzoną siostrą, która brutalnie wytykała jej dziwactwa i dewocję. Zdarzało się to także w parafii, gdzie chodziła się spowiadać. Niezrozumienie, pukanie się w czoło, śmiechy za plecami, fantastyczne wymysły na jej temat, fałszywe oskarżenia ze strony „pobożnych pań”, to był jej chleb codzienny. A potem, w miarę, jak coraz lepiej znana była jej świętość – krzyki, protesty, intrygi, publiczne wyzywanie od pomylonych, histeryczek, wariatek, odpędzanie od konfesjonałów, zniesławianie. Znęcanie się moralne i fizyczne przez chorą umysłowo kobietę, która regularnie Rozalię biła i katowała, kiedy tylko zobaczyła ją na ulicy.

Wreszcie „dobił ją” wybuch wojny. Ofiarowała swoje życie za spowiednika, o. Kazimierza Zygmunta Dobrzyckiego, paulina z tytułem doktorskim, który był jej duchowym kierownikiem i który sprawę Intronizacji Chrystusa potraktował z największą powagą; wziął ją w swoje ręce przekazując Generałowi Paulinów o. Piusowi Przeździeckiemu,. Ofiarę tę złożyła w styczniu 1944 roku, gdy Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu o. Dobrzyckiego. Rozalia Celakówna odeszła w osiem miesięcy później, tak cicho jak żyła, nikomu, oprócz grona pracowników szpitala, paru księży i najbliższej rodziny nie znana, i chcąc do końca taką pozostać.

Intronizacja Chrystusa Króla miała uchronić nasz kraj przed karą, która w przeciwnym wypadku musiała nadejść. Kardynał August Hlond znał żądanie, które zostało oznajmione Rozalii, był przychylny sprawie. Wybuch wojny, a potem nastanie komunizmu uniemożliwiły przeprowadzenie Intronizacji.

Właściwe miejsce dla Boga

Wielu ludzi ma trudności z pojmowaniem Boga tylko dlatego, że nie znajduje się On na właściwym miejscu w ich hierarchii wartości i w codziennym ich życiu. „Postrzegają Go jako dobrotliwego dziadka, który i tak wpuści wszystkich do nieba, niezależnie od tego, jakie życie prowadzą”, jak ujął to jeden z biskupów. Ma to ogromne konsekwencje. Dziś nadszedł czas triumfu Rozalii i wypełnienia jej misji. Ludzie Kościoła dobrze zdają sobie sprawę, że czas nagli, widząc kompletną ruinę utopijnego projektu geopolitycznego, w który Kościół zaangażował się po ostatnim soborze, określanego jako „cywilizacja miłości”. Człowiek wierzący w Chrystusa nie ma już oparcia w niczym, poza Nim. Nie istnieje chrześcijańskie społeczeństwo. Jedynym oparciem, jedynym miejscem, gdzie istnieje realna pomoc i ratunek dla członków rozbitych społeczeństw jest Serce Boga – Człowieka. Serce, które umie kochać i nie zniechęca się zdradą człowieka. Przebite włócznią, umierające za niego na Krzyżu. Ukazujące się jako prawdziwe żywe Ciało – tkanka mięśnia sercowego w agonii – w kościele w Sokółce, tuż przy białoruskiej granicy. Wcześniej sprofanowane. Obecne w tej samej postaci w Legnicy. Oba te wielkie cuda zapowiadały wydarzenie, które ma odbyć się 19 listopada 2016 roku w Polsce, choć niewielu ludzi w Polsce o nich słyszało.

Zanim wybuchła rewolucja we Francji, zwana „wielką” – która obróciła w ruinę tysiące kościołow i klasztorów, zgładziła ogromną część duchowieństwa, starła monarchię, zamordowała króla i jego rodzinę oraz niezliczone rzesze winne po prostu temu, że podlegały „dawnemu porządkowi” – w 1689 roku, w burgundzkim klasztorze w Paray – le – Monial, nikomu nie znana zakonnica, wizytka, córka prowincjonalnego notariusza, Maria Małgorzata Alacoque otrzymała objawienie. Sam Chrystus poprosił ją, by przekazała królowi Francji Ludwikowi XIV, aby poświęcił się Najświętszemu Sercu Jezusa. Bowiem to Serce „chce zatriumfować nad jego sercem, a poprzez nie nad sercami możnych tego świata” (z listu św. Marii Małgorzaty Alacoque).

Św. Maria Małgorzata Alacoque

Żądanie było jasne. Możni tego świata w samym centrum chrześcijaństwa sięgneli po wladzę absolutną, myląc swoją misję polityczną z religijną, a państwo – własność Boga, ze swoją własnością. Bóg zażądał w tym miejscu publicznego hołdu i zawierzenia Francji opiece Najświętszego Serca. Jego symbol miałl być przedstawiony na wszystkich sztandarach i na każdej sztuce broni królestwa. Król Francji miał ufundować kościół ku czci Najświętszego Serca i szerzyć prawa Chrystusa w całej Europie.

Stało się jednak inaczej. Żądanie Boga nie zostało wypełnione. Król zignorował je. Być może dlatego, że jezuici, ktrym została powierzona misja przekonania go o konieczności potraktowania objawień z największą powagą nie podjęli jej.

W rezultacie nastąpiła epoka „królowania” niebywałej pychy człowieka, który poczuł się bogiem i zaczął wykrzykiwać pod niebiosa swoje „prawa”. Epokę upadku rozumu i moralności jak na ironię nazwano oświeceniem. Zakon Jezuitów został rozwiązany, ogromny majatek przejęty – wyjątkiem było terytorium Rosji, gdzie jezuici mogli względnie spokojnie prowadzić swoją działalność; Katarzyna II potrafiła z wielką zręcznością wykorzystać ich do swoich celów. Kryzys ogarnął całą Europę.

Gdy w Polsce rozpoczęły się rozbiory Francja spłynęła krwią. Nastała era rewolucji trwająca, z niewielkimi przerwami, do dziś. W roku 1789, gdy wybuchała rewolucja we Francji, upłynęło dokładnie sto lat od czasu, jak Chrystus Pan skierował swoje orędzie, za pośrednictwem francuskiej zakonnicy do Króla Słońce.

Uznanie Boga za Króla. Podporządkowanie się państwa Jego prawu. Dziewięć piątków, Pięć sobót. Modlitwa, pokuta, jałmużna i post. Pan Bóg nie wymaga od nas niczego ponad nasze siły. Tylko swoich wybranych prowadzi drogą cierpienia, czasem niewyobrażalnego, by zbliżyć ich jak najbardziej do Siebie. Z miłości, którą pojmują tylko nieliczni, czystego serca.

Promulgując 11 grudnia 1925 roku encyklikę o społecznym panowaniu Chrystusa Króla Quas primas Pius XI zdefiniował „główny powód problemów, z jakimi zmaga się ludzkość”. Jest nim, zdaniem papieża fakt, że większość ludzi wyrzuciła Jezusa Chrystusa i „Jego święte prawo” ze swojego życia, nie ma dla nich miejsca ani w ich prywatności ani w życiu publicznym. Dokąd jednostki i państwa będą prawo to lekceważyć, mogą rozstać się z nadziejami na trwały pokój. Papież powtarza: „musimy szukać pokoju Chrystusa w Królestwie Chrystusa – PAX Christi in regno Christi”. Jest to fundamentalna prawda naszej wiary, dziś zapomniana jeszcze bardziej niż w początkach XX wieku.

Pius XI ustanowił także święto Chrystusa Króla widząc, że narody katolickie w swoich konstytucjach i systemach prawnych zdecydowały się na apostazję. Zmiana dokonana po ostatnim soborze – przesunięcie w Kalendarzu liturgicznym święta Chrystusa Króla na koniec roku liturgicznego oznaczała, że i w Kościele stwierdzono, iż uznanie panowania Chrystusa nad całym porządkiem społecznym nie jest wymogiem chwili, nie jest obowiązkiem katolików, ale ma się dokonać dopiero „na końcu czasów”. Zmiana konkordatów państw katolickich – dokonywana po soborze na wniosek Stolicy Apostolskiej – i usunięcie z nich gwarancji państwa dla chronienia wiary katolickiej, dopełniło dzieła.

Dla współczesnego człowieka wychowanego – nawet jeśli jest katolikiem – na „prawach człowieka”, „godności człowieka”, „wolności religijnej”, czyli przekonaniu, że „wszystkie religie są równe” – nawet, jeżeli nazywa się to obecnością w każdej z nich „ziaren prawdy” – jako kwintesencji najwyższego dobra moralnego i cywilizacyjnego, wszystko to jest dość abstrakcyjne. Dla jakiej przyczyny człowiek i społeczeństwo poddani są władzy Chrystusa Króla? Dlaczego mówi się o „społecznym panowaniu Chrystusa”? Łatwo dziś zapomnieć, że Bóg jest Stwórcą – teoria ewolucji wciąż jest uprzywilejowana i całkowicie dominuje w edukacji, jej zwolennicy brylują w nauce i mediach nie napotykając na żaden opór, na zdecydowane kontrargumenty – a między Stwórcą a stworzeniem muszą panować właściwe relacje. Nie jakiekolwiek relacje. Tu nie ma miejsca na „partnerstwo”, ani na mgliste nadzieje, że Panu Bogu prawdopodobnie „jest wszystko jedno”.

„Bez Niego nie istnielibyśmy. Zawdzięczamy Mu wszystko, a On nie zawdzięcza nam niczego. Stworzenie ma absolutny obowiązek kochać swojego Stwórcę i okazywać Mu posłuszeństwo”, przypomina amerykański publicysta Michel Davies. „Ten obowiązek jest bezwzględny; nie można mówić o żadnym prawie jakiegokolwiek człowieka do wstrzymywania się kiedykolwiek od jego wypełniania”. Jak ten fakt wyjaśnić współczesnym? Potrzebna jest głębsza refleksja o naturze państwa i naturze władzy. „Kościół zawsze zwracał uwagę na fakt, że państwo, posiadając pewna autonomię i dążąc do doczesnego dobra wspólnego, musi jednak zawsze prowadzić do osiągnięcia najwyższego dobra, którym dla każdego jest zbawienie i oglądanie Boga”. Stąd konieczność troszczenia się przez państwo „o świętość i całość religii, która człowieka z Bogiem jednoczy”, jak ujął to Leon XIII.

Nie skądinąd, tylko od Boga

Papież ten w encyklice Immortale Dei wyjaśnia sens twierdzenia, że wszelka władza pochodzi od Boga: „Wrodzoną jest człowiekowi rzeczą żyć w społeczeństwie, w odosobnieniu bowiem nie może on zaspokoić niezbędnych potrzeb życiowych, ani umysłu i serca odpowiednio wykształcić; z Bożego więc rozporządzenia rodzi się do uspołecznienia rodzinnego i także państwowego, w którym dopiero wszystkie wymagania ludzkiego życia zupełne znajdują zaspokojenie. A że nie może istnieć społeczność bez jakiegoś zwierzchnika, który by wszystkich skutecznie i jednakowo do wspólnego zadania kierował, wynika stąd, że polityczna społeczność ludzi wymaga zwierzchniej władzy i ta przeto, równie jak sama społeczność, z natury, a więc i od Boga pochodzi. Stąd wynika, że władza polityczna jako taka jest jedynie od Boga. Bóg jeden albowiem jest prawdziwym i najwyższym wszechrzeczy Panem, któremu wszystko, co istnieje podlegać musi, a przeto ci, którzy jakąkolwiek posiadają władzę, nie skądinąd, tylko od Boga, najwyższego Władcy ją mają. Nie masz zwierzchności, jeno od Boga”.

Takie są faktyczne źródła autorytetu władzy. Chrystus jest źródłem wszelkiego autorytetu na ziemi. Jesteśmy jednak bardzo podatni, by ten obowiązek służenia Bogu, tak przez państwo, jak i przez jednostki lekceważyć, odrzucać, a wręcz wyśmiewać. Zamiast myślenia kategoriami państwa i jego racji stanu przyjmuje się wygodniejszą, nie wymagającą od człowieka wiele, perspektywę postrzegania „rodziny ludzkiej”, „ludzkości”, „społeczności międzynarodowej” jako czegoś wyższego i godniejszego większego wysiłku niż chrześcijańskie społeczeństwa i narody. Kiedy ludzie sprawujący władzę porzucają obowiązek „oddawania Bogu co boskie” pojawia się chaos i nieporządek, „chaos i nieporządek zaprowadzony po raz pierwszy przez Lucyfera, jedno z najwspanialszych Bożych stworzeń, który, zwyciężony przez pychę, chlubił się: Nie będę służył”. Obrona państwa to także obrona wiary jego społeczności, na przykład przed atakami islamu, co zdają się dobrze rozumieć nasze obecne władze polityczne.

Tak naprawdę najistotniejsza jest tu kwestia rozeznania celu. Co jest celem ludzkiego życia? Dlaczego istniejemy? Co jest celem istnienia państwa? Społeczne panowanie Chrystusa nie może stać się faktem bez współpracy państwa i Kościoła, bo oba te podmioty istnieją z woli Boga i mają konkretne zadania, które wykraczają poza horyzont doczesności. Dziś, w roku Rocznicy Chrztu Polski prawda ta staje się powoli oczywista zarówno dla najwyższych politycznych władz naszego państwa jak i dla biskupów. Wydaje się, że wielu ludzi wierzących intuicyjnie czuje tę konieczność. Źródłem władzy nie jest bowiem lud. Głosi to dobitnie nauka Kościoła. ”Omnis potentat a Deo – wszelka władza pochodzi od Boga”. To rewolucjoniści ogłosili, że wszelka władza ma źródło w woli ludu. Bardzo długo, popadając w wiele tragicznych błędów, wynajdując wiele zręcznych wykrętów i wybiegów, zapuszczając się w ślepe uliczki ideologii materialistycznej, liberalizmu i naturalizmu społeczność katolicka oczekiwała na chwilę, gdy fałsz ten zostanie publicznie odwołany.

Pewność co do miłości

Każdy rozsądny człowiek wie, że by normalnie funkcjonować, wypełniać swoje zadania, nie potrzeba wcale posiadać dużo rzeczy (dziś chcemy mieć bardzo dużo rzeczy). Potrzebny jest natomiast lad, porządek w rzeczach. Ułożenie ich tak, by nie wpychały się do naszej codziennej życiowej przestrzeni jedna przez drugą, by można było łatwo z nich korzystać. Podobnie jest z władzą. Ona też musi być „dobrze ułożona”. Człowiek wierzący nie może zapominać o hierarchii. Nie można udawać, że nie istnieje szczyt tej hierarchii i tam, na górze „nie ma nikogo”, lub „nie wiadomo, kto tam jest”. To naiwne, krótkowzroczne, infantylne. To drwina z umysłu człowieka.

Jesteśmy jako Polacy szczęśliwym krajem. Mamy przed sobą szalone perspektywy. Bo mamy Ojca i Matkę, o których wiemy, że kochają. Dzieci, które mają rodziców, którzy nie potrafią ich kochać, nie są szczęśliwe. Wciąż chcą udawać kogoś innego. Źle czują się we własnej skórze, usiłują zasłużyć sobie różnymi sztuczkami na miłość. Udowodnić, że na nią zasługują. Czasem robią tysiące głupstw, żeby tylko ktoś, kogo mają za ojca i matkę ich pokochał, lub choćby zwrócił na nie uwagę. Zauważył, że istnieją. Jaki to okropny ból, gdy rodzice nie kochają dzieci, lub kiedy nie potrafią im tego okazać i gdy one sądzą, że nie są kochane.

Z Polakami jest inaczej. Oni – nie wszyscy zapewne, ale wciąż duża grupa – co do miłości mają pewność. Ich Ojciec to Bóg. Ich Matka to Matka Boga. Czy dlatego, że Polacy są lepszymi katolikami niż inni? Nie, nie są lepszymi. Ale nie dali w sobie zabić wiary w Boga, który jest Trójcą, trzema Osobami Boskimi, które łączy miłość. Wiara w Boga osobowego uskrzydla człowieka. Wiara w boga bezosobowego, boga tożsamego z Kosmosem, materią, wiara w zimny absolut, który nie ma twarzy, nie ma serca, który nie potrafi kochać, który ewoluuje i stanie się kiedyś „doskonały”, to nieszczęście. Przytrafia się to nieszczęście różnym pobożnym mędrkom.

Chrystus Król

Skoro zadaniem Kościoła jest wspierać państwo – także broniąc prawdy w polityce, bo nie jest ona przecież zamknięta w sferze ezoterycznej – tak jak zadaniem państwa jest wspierać Kościół, czynnie broniąc praw ludzi wierzących, trzeba włożyć nieco pracy w uporządkowanie podstawowych pojęć dotyczących państwa. W tej dziedzinie panuje bowiem po dziesięcioleciach komunizmu wyjątkowy zamęt. Zarówno prezydent, jak szef rządu, minister Obrony Narodowej, Antoni Macierewicz próbują to nieodzowne porządkowanie pojęć na różnych polach w naszym kraju przeprowadzać. Czasem nawet wobec „jedynych czysto polskich i katolickich” instytucji.

Pełne kościoły podczas rekolekcji przed Świętami Wielkanocnymi, kilometrowe kolejki przed konfesjonałami, ludzie na kolanach przed Bogiem… Czy to wszystko jest bez znaczenia dla życia publicznego w naszym państwie? Wiara sobie, polityka sobie? Nie, politycy, którzy są katolikami także wiedzą, że wiara to nie sentymenty, nie uczucia, przeżycia i nastroje. Mamy Ojca, mamy Matkę. Jesteśmy kochani. Nasz Ojciec jest Bogiem. Nasz Bóg jest Zbawicielem świata. Nasz Zbawiciel jest prawdziwym Królem. Tym, którego nie chcieli Izraelici, którego wyszydzili, zdradzili i ukrzyżowali.

Mamy Matkę, która jest Królową. Zapominamy o tym w chwilach wielkiej udręki. Mało kto być może dziś przypomina sobie, że dziesięć lat temu hołd tej Królowej, w Katedrze Lwowskiej, przed ołtarzem, gdzie modlił się Jan Kazimierz i przyjmował Ją uroczyście jako Królową Polski – dzielił się z Nią swym królestwem – złożył prezydent Lech Kaczyński. Odnowił śluby Jana Kazimierza wobec kardynała Mariana Jaworskiego. Było to 1 kwietnia 2006 roku, w 350. rocznicę Ślubów Lwowskich króla Jana Kazimierza w tej samej katedrze.

Kiedy się ma Ojca i Matkę, gdy Oni są Królem i Królową, i gdy się o tym wie, jest się szczęśliwym narodem. Wielu cudzoziemców tak nas właśnie postrzega, jako ludzi szczęśliwych. Dlatego właśnie, że w Polsce wciąż istnieje, oparte o tę świadomość, poczucie celu życia oraz sensu wysiłku – podejmowanego także na rzecz państwa – hierarchowie porzucają 19 listopada ideologie, które przyplątały się w ostatnich czasach do Kościoła. Radykalnie odpierają pokusę filozoficznego idealizmu. Rozliczają się z ideologicznym potworkiem praw człowieka ignorujących prawa Boga i zarazem z potworkiem nacjonalizmu, skrywającym upodobanie do tradycji bez Boga, do pierwotnego sacrum bez Boga. Można mieć też nadzieję, że niektóre rozgłośnie katolickie w końcu przestaną straszyć i zanudzać słuchaczy tym, że wokół panuje zgnilizna, i jest tak źle, tak beznadziejnie, że nigdy już dobrze być nie może. (Inteligencja zdradziła, politycy zdradzili…) Te zaklęcia w Polsce brzmią fałszywą nutą.

Kościół, który odrzuca posoborowe miazmaty uczy wiernych lojalności wobec państwa. Wiara katolicka daje gwarancję, że miłość do ojczyzny nie będzie czystym sentymentem, a poświęcenie dla państwa nie będzie tylko poświęceniem dla poprawy bytu materialnego, czy godnych warunków życia. Dobre ułożenie hierarchii spraw i celów jest podstawą dla nadziei, która sięga dalej niż codzienne poczucie bezpieczeństwa i pełna miska. Jeśli państwo wspiera misję Kościoła, oddaje Bogu to, co należy do Boga.

Intronizacja Chrystusa w Polsce – czyli przyjęcie Jezusa Chrystusa za Króla i Pana – jest właśnie wypełnieniem tej misji. Nasi rodacy już w 1791 roku, pisząc Konstytucję 3 Maja, nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem tego zaszczytnego obowiązku.

Ewa Polak-Pałkiewicz

Tekst opublikowany w tygodniku Plus Minus (19. XI. 2016 ).


Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Czy nauka może dać wsparcie dla tak ważnych dla katolika dogmatów, jak Niepokalane Poczęcie i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny? Okazuje się, że… tak. Takiego przynajmniej zdania jest Elizabeth Scalia – oblatka benedyktyńska, blogerka, autorka artykułów i książek, w tym wydanych po polsku: Obcy bogowie. Ukryte bożki życia codziennego.

Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Wniebowzięcie, Francesco Botticini, XV wiek

Autorka uczęszczając na wykłady z anatomii i fizjologii, choć zachwycała się budową i funkcjonowaniem ciała ludzkiego, stwierdziła w „Our Sunday Visitor”, że „nic, co przedstawiano na wykładzie, nie wywołało u niej głośnej reakcji aż do chwili, gdy przedmiotem studiów stał się proces mikrochimeryzmu.

Gdy tylko profesor zaczął mówić o tym procesie, odezwał się mój katolicki dzwonek:

Ależ to całkowicie tłumaczy Wniebowzięcie! – wypaliłam na głos pośród moich zaskoczonych kolegów i koleżanek ze studiów. Profesor popatrzył na mnie przez chwilę zaintrygowany i powiedział: – Ok-eeej, w każdym razie, w mikrochimeryzmie chodzi o to…

‚Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał’

 

Dalej autorka zauważa, że mikrochimieryzm „tak głęboko wyjaśnia i usprawiedliwia nasz dogmat, że powinien być włączony do naszej katechezy mariologicznej”, gdyż pozwala to nam docenić fakt, „jak nauka i religia potrafią się uzupełniać i dopełniać nawzajem, i zachwycać w oniemiałym z wrażenia podziwie, że nasz Kościół wyjaśnił tę rzeczywistość bez pomocy mikroskopu dawno temu”.

Czym jest proces mikrochimeryzmu? To „proces, który powoduje, że odrobina komórek żyje w ciele żywiciela, ale są one zupełnie odrębne od niego”. Nie tak dawno media, także w Polsce, obiegła wiadomość, że według naukowców dziecko zostawia w ciele matki „mikroskopijną cząstkę samego siebie”. Co zresztą niesie ze sobą intrygujące implikacje, gdyż „wszystkie te komórki pozostają w niej na zawsze”, a więc także komórki nienarodzonego dziecka, które zostało zabite w wyniku aborcji.

Jakie ma to znaczenie w przypadku Maryi? E. Scalia pisze o tym, że wcześniej po prostu przyjmowała dogmat o Wniebowzięciu i nie próbowała się nawet nad nim zastanawiać, bo przekraczało to jej możliwości. Kiedy dowiedziała się o mikrochimeryzmie „nagle to wszystko nabrało sensu: niewielka ilość komórek Jezusa Chrystusa pozostała w Maryi na całe Jej życie”. Katolicy mają w ograniczonym stopniu takie doświadczenie, kiedy przyjmują Eucharystię, natomiast „Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał”.

Przytaczając Psalm 16,10 Scalia podkreśla, że ciało Chrystusa nie doznało zepsucia w grobie, a „z tego wynika, że ciało Jego Matki, zawierając ślady komórkowe Boga (a cząstka Boga jest Bogiem całkowicie)” również nie mogło ulec rozkładowi. I tutaj nauka idzie ręka w rękę z teologią, gdyż wynika z tego logicznie, że „ciało Najświętszej Panny, zawierając wewnątrz Chrystusa, nie mogło pozostać na ziemi; oczywiście musiało przyłączyć się do Chrystusa w wymiarze niebiańskim”.

Co więcej, zdaniem autorki, tłumaczy to także inny „bardzo piękny dogmat” katolicki odnoszący się do Maryi, a mianowicie dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Przecież skoro wcielenie miało się dokonać przez Maryję, to „naczynie”, które miało do tego celu posłużyć „musiało być z konieczności czyste”. Jak wyjaśnia autorka: „Kiedy argumentujemy, że Maryi jako Arce Nowego Przymierza, miano oszczędzić zmazy grzechu pierworodnego, wiedza o tym, że Chrystus nie tylko skorzystał z Jej ciała, ale miał nieustannie w nim mieszkać, jedynie jeszcze bardziej wspiera tę dobrze uzasadnioną wiarę”. Tak oto wiara i rozum splatają się w „piękną całość”.

Jan J. Franczak

Patriotyczne samozaoranie – Grzegorz Braun

Do jakiego stanu kompletnej dezorientacji musieli doprowadzić się polscy patrioci, żeby sprowadzanie na terytorium Polski obcych wojsk przyjmować jako radosną nowinę i najlepszą gwarancję bezpieczeństwa?

A więc jednak i obecna siła przewodnia narodu – żoliborska grupa rekonstrukcji historycznej sanacji, w praktyce politycznej skłonna jest kierować się mądrością, jaką zostawili nam w spadku towarzysze hegliści: „Wolność to uświadomiona konieczność”. Stosowanie tej zasady we wszystkich dziedzinach życia, którymi władza usiłuje zarządzać, z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej widoczne. Prawne gwarancje bezpieczeństwa życia, majętności i bytu państwowego, wszystkie one podporządkowane są nadal zasadniczym ograniczeniom wypływającym z przekonania rządzących, że nie można i nie należy rozumieć ich tak całkiem dosłownie i nie należy, broń Boże, stawiać ich na ostrzu noża. Mimo więc nieustannych zapewnień o oddaniu tym wartościom, w praktyce granice determinacji władzy w ich zabezpieczaniu wyznaczają aktualne okoliczności, czyli zwyczajna „mądrość etapu”.

I tak w przypadku wyrzuconego do kosza na śmieci prawa anty-aborcyjnego i anty-eugenicznego okazało się, że decyduje dyktat wewnętrznej irredenty na zamówienie zagranicznych filantropów, którzy w ramach „organizatorskiej funkcji prasy” są w stanie wygenerować głos ulicy, ale to bardzo konkretnej ulicy, mianowicie Czerskiej, albo Wiertniczej. To niby tak oczywiste, ale przecież ani rząd warszawski, ani prezydent belwederski nie targną się na takie eksterytorialne świętości jak choćby Fundacja Batorego czy Fundacja Adenauera, bez których cieńszy byłby przypuszczalnie głos „obrońców demokracji”, skupionych obecnie na obronie „kompromisu aborcyjnego”, czy głos sędziów skupionych na obronie „zdobyczy ustrojowych” czasów jaruzelszczyzny.

Okazało się również, że aktualny układ władzy w pełni akceptuje wyznaczanie granic naszej suwerenności przez zewnętrzny dyktat CETA w sferze gospodarczej, czy NATO w sferze militarnej. Tak w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej stale daje się odczuć działanie jakichś tajemniczych, nigdy nie zapisanych w żadnym dzienniku ustaw praw kardynalnych, których sens najlepiej chyba w swoim czasie wyłożył Jego Ekscelencja abp Michalik: „Jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić”. Wówczas chodziło akurat o „pojednywanie się” z Moskalami na gwizdek z „GWiazdy śmierci”, a teraz mamy sezon na uprawianie podobnego deklamatorstwa na kierunku ukraińskim. Oczywiście sezon na „dialog z judaizmem”, uprawiany z oddaniem tak przez władzę świecką, jak i duchowną, nigdy się nie kończy, czego rozliczne dowody składali w minionym sezonie niemal wszyscy stojący na narodu czele.

Mimo więc rekordowej w dziejach IIIRP frekwencji patriotycznych fraz i póz w życiu publicznym, co nadal chwyta z serce sporą część stęsknionego za Wielką Polską elektoratu, po raz kolejny okazuje się, że jak to w swoim czasie ujmowali klasycy poprzedniego reżimu: „są takie granice, których przekraczać nie wolno” i generalnie „nie ma odwrotu od socjalizmu”. W tym duchu wypowiadają się niestety autorzy wiodących projektów, mających składać się na całokształt „dobrej zmiany”, pan minister od rolnictwa zatroskany perspektywą „powrotu obszarników”, pani minister edukacji zaniepokojona „wyciekaniem dzieci z systemu” (poprzez szkolnictwo domowe), czy pan wicepremier-minister-od-już-prawie-wszystkiego, Morawiecki-junior, który opowiada o elektrycznych samochodach niczym Baryka-senior o szklanych domach.

Wiara, rodzina i własność Polaków pod rządami PiS pozostają więc bezpieczne, ale przecież tylko w „rozsądnych” granicach. Granice rozsądku przekraczałoby bowiem traktowanie tych wartości jako pryncypialnych i nienaruszalnych, bo wszak pryncypialne znaczenia mają nadal zasady „centralizmu demokratycznego”, „demokratyzmu socjalistycznego” (w nowym opakowaniu retorycznym) i jeszcze na dokładkę „zrównoważonego”, pardon, „odpowiedzialnego rozwoju”. To są niestety frazesy wywodzące się bynajmniej nie z XX-wiecznych tradycji sowieckiego i post-sowieckiego zniewolenia, ale znacznie głębiej zakorzenione w tym, co na Żoliborzu do dziś traktuje się z szacunkiem i z powaga wymawia, a mianowicie w „postępowych tradycjach inteligencji polskiej”. A do tradycji tych należało wszak periodyczne składanie sprawy polskiej na ołtarzu światowej rewolucji, co się do dziś przykrywa lelewelowskim frazesem: „Za wolność waszą i naszą”, nieodłącznie sprzężone z liczeniem na interwencję „aliantów zachodnich”.

Realny sens i skutek takich rachub najlepiej chyba podsumował Bolesław Prus, który wprowadzając na karty „Lalki” starego subiekta Rzeckiego kazał mu niezłomnie wierzyć, że „przecież Napoleon nas nie opuści”. Ironia Prusa nie została najwyraźniej doceniona przez kolejne pokolenia, skoro dziś cała formacja geostrategów o horyzontach starego Rzeckiego wytycza po raz kolejny kierunki naszej polityki zagranicznej. Zadedykujmy im konkluzję tego wątku w „Lalce”: „I cóż się stało?… Świat nie poprawił się, Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum”. To ostatnie spostrzeżenie jakże oryginalnie aktualizuje się dziś, gdy w mediach zachodnich wzmiankuje się warszawską aferę reprywatyzacyjną jako ściśle związaną ze sprawą żydowskich roszczeń majątkowych względem Polski. W tym kontekście z lekka upiornie pobrzmiewa hasło: „Miasto jest nasze!”, którym posługują się lansowani przez media szermierze sprawiedliwości i przejrzystości życia publicznego. To jednak najwyraźniej projekt w fazie rozwojowej – polityczny „start-up”, który przyda się jak znalazł w nie tak już dalekich wyborach samorządowych.

A tymczasem od 2017 bezpieczeństwa „wschodniej flanki” mają strzec stacjonujący u nas żołnierze Wielkiej Brytanii, no i Rumunii, z którą, przypomnijmy – wiązał nas sojusz zanim i nas i ich oddano na wieczną sowietyzację. To jednak było dawno. Dziś sytuację geostrategiczną Rumunii dobrze ilustrują z jednej strony przypadki faktycznej eksterytorializacji tamtejszych poligonów przez armię państwa położonego w Palestynie, a z drugiej – ręczne zarządzanie tamtejszą sceną polityczną przez imperialnych rewizorów w rodzaju Victorii Nuland z USA. Więc rumuńscy żołnierze, jeśli rzeczywiście do nas przybędą, to – z całym szacunkiem – w charakterze lokalnej „przyzwoitki”. Notabene: z Wielką Brytanią też mieliśmy sojusz, prawda? Jakie ma podstawy minister Macierewicz, by sądzić, że jemu akurat uda się rozegrać sprawy lepiej od nieboszczyka Becka, trudno dociec. Faktem jest, że ani pozostali ministrowie warszawskiego rządu, ani belwederski prezydent, ani żoliborski prezes nie sprzeciwiają się tej właśnie hucznie odtrąbionej inwazji obcych wojsk, inwazji na własne życzenie. Ba!, nie tylko nie sprzeciwiają się, ale jeszcze reklamują jako odpowiedź na wszelkie pytania o nasze bezpieczeństwo. Nikt, literalnie nikt z całego układu tworzącego dziś fasadę władz III RP niczego w tym planie nie kwestionuje, nikt nie podaje się do dymisji, a wypadało by. Bowiem sam koncept zabezpieczania wolności narodu przez sprowadzanie na nasze terytorium obcych wojsk, to jest albo objaw zbiorowego obłędu, albo akt zdrady stanu. Kto wierzy, że Wielka Brytania wysyła dokądkolwiek jednego żołnierza z autentycznej troski o cudzą suwerenność, ten niczego naprawdę nie zrozumiał i niczego dobrze nie zapamiętał z narodowej historii. A w historii tej wszak nie brakuje przykładów „bratniej pomocy”, która naszym przodkom bokiem wychodziła, przecież i Szwedów w 1655, i Prusaków 1794 niejeden patriota witał z nadzieją, że pomogą dać odpór Moskalom…

Ale przecież entuzjastów „stałej obecności” anglosaskich aliantów w Polsce żadne, zwłaszcza tak odległe w czasie analogie nie przekonają. Możemy więc tylko po raz kolejny podyktować do protokołu votum separatum: kto chce, by Polacy rządzili się sami, u siebie, na swoim, ten nie śmie domagać się wprowadzenia w granice Rzeczypospolitej obcych wojsk. A gdyby naszym tylekroć przeniewierczym „aliantom” istotnie zależało na bezpieczeństwie całej Europy Środkowej, to mają na to prostą receptę: bezwarunkowo wzmacniać Wojsko Polskie. Ale tego jakoś czynić nie chcą, ergo: w rzeczywistości nie chcą wcale suwerennej, ani tym bardziej Wielkiej Polski. Chcą wzmocnienia nad nami zewnętrznej kurateli, a w niedalekiej perspektywie – kolejnego kryzysu kontrolowanego, może nawet pełnowymiarowej wojny (np. z tylekroć już w dziejach ćwiczonym napuszczaniem na nas ukraińskich szowinistów), która prowadzić będzie do zewnętrznej pacyfikacji, następnego „resetu” i nowej „transformacji”. A wszystko to, ma się rozumieć, pod „ochroną” międzynarodowych sił rozjemczych, w które z dnia na dzień przekształcić się mogą wysunięte oddziały „wschodniej flanki NATO”. Wówczas łacno okazać się może, że kadłubowe Księstwo Warszawskie, Królestwo kongresowe, czy nawet PRL, należą do sfery niedościgłych marzeń polskich państwowców.

To oczywiście czarny scenariusz political-fiction, w który nasi żoliborscy stratedzy, dziedzice subiekta Rzeckiego nie uwierzą, póki wszyscy razem nie znajdziemy się za drutami któregoś z „obozów deradykalizacyjnych”, w których służbę wartowniczą pełnić będą znów połączeni szorstką przyjaźnią żołnierze Stanów Zjednoczonych i Rosji, ubrani w jednakowe, błękitne kamizelki ONZ.

Grzegorz Braun

Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa, gdzie znajdziecie różne opinie i spojrzenie na polskie sprawy. Nowy numer już w środę w kioskach!

Kataklizmy i znaki – Grzegorz Kucharczyk

Mądrzy ludzie mówią, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Od czasu uderzenia gromu w Bazylikę św. Piotra w feralny dzień ogłoszenia abdykacji Benedykta XVI znaków ciągle przybywa: pękanie pastorału – symbolu władzy pasterskiej – w ręku papieża Franciszka (po raz ostatni podczas pielgrzymki do Sarajewa, wcześniej w Ziemi Świętej), runięcie papieża na ziemię przed obliczem Pani Jasnogórskiej, choć kilkanaście minut wcześniej adoracja Świętej Ikony odbywała się na siedząco. Coraz wyraźniej odczuwane w Rzymie trzęsienia ziemi, które od lata pustoszą Italię, a całkiem ostatnio (30 października) zrujnowały rodzinne miasto Patrona Europy św. Benedykta. Legła w gruzach bazylika jego imienia, w której Służbę Bożą sprawują benedyktyni także w klasycznym rycie Kościoła. Z Nursji benedyktyni zostali wygnani przez Napoleona w 1810 roku. Powrócili w 2000 roku. Teraz przygniótł ich ten dramatyczny znak. Parę dni wcześniej w Rzymie papież Franciszek uroczyście przyjmował Marcina Lutra in effigie.

Coś niedobrego nadciąga – mówią te znaki. A może już nadeszło.

Wielu dojdzie do wniosku, że autor ulega „apokaliptycznemu myśleniu” (choć  przecież Apokalipsa jest w kanonie Pisma). Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że za sprawą Stwórcy niebo (gromy) i ziemia (wstrząsy) o czymś chcą powiedzieć, a właściwie na coś odpowiedzieć. Między znakami mamy bowiem niespotykany w dziejach Kościoła zamach na sakramenty święte (Sakrament Ołtarza i małżeństwa w pierwszej kolejności) w postaci decyzji podejmowanych na synodzie ds. rodziny, a później opisanych w adhortacji Amoris laetita. Dzisiaj z ust wpływowych, najbliższych współpracowników papieża Franciszka słyszymy, że oznacza to dopuszczenie osób rozwiedzionych i żyjących w „związkach cywilnych” do Komunii Świętej (kardynał Kasper).

Jednostronny obraz historii

Mamy zatem do czynienia nie tylko z próbą rehabilitacji rozbicia jedności Kościoła przez protestancką reformację z tłumaczeniem, że Luter „chciał dobrze” i „działał w stanie wyżej konieczności” (tako rzecze w swojej najnowszej książce o twórcy reformacji jego rodak i duchowy brat, kardynał Kasper). Okazuje się, że to mało. Otóż 31 października (w przeddzień nastąpiło zniszczenie rodzinnego miasta św. Benedykta) w Lund dowiedzieliśmy się, dzięki wspólnej katolicko-luterańskiej deklaracji podpisanej przez papieża Franciszka, że „katolicy i luteranie wspólnie ranili jedność Kościoła”.

Jezuicka przebiegłość! Jakże nasi „bracia odłączeni” dali sobie wmówić tak jednostronny obraz historii! Przecież od niemal pięciu wieków wiadomo, że winni są tylko katolicy. Kim był Marcin Luter, gdy rozbijał jedność Kościoła? Księdzem katolickim. Kim był Ulrich Zwingli, twórca reformacji w Szwajcarii? Księdzem katolickim. Kim był Albrecht Hohenzollern, twórca pierwszego państwa luterańskiego? Wielkim mistrzem katolickiego zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Kim był król Anglii Henryk VIII? Katolikiem i już po zerwaniu z Rzymem uważał się, aż do swojej śmierci, za katolika. Kim byli biskupi, którzy (z wyjątkiem jednego) potulnie zatwierdzili tytuł Henryka VIII jako „Głowy Kościoła w Anglii”? Biskupami katolickimi. Z jakiej rodziny wywodził się Jan Kalwin? Z tzw. porządnej, katolickiej rodziny z Noyon (ojciec Kalwina był kościelnym notariuszem). Należy więc uznać, że deklaracja z Lund cofa nas na drodze ekumenicznego dialogu, utrwala niedobre schematy, zamiast otwierać na nowe wyzwania i wytyczać perspektywy prawdziwie owocnego dialogu. Czegóż jednak można było się spodziewać po deklaracji podpisywanej przez duchowego syna św. Ignacego z Loyoli – głównego szermierza kontrreformacji?

Ale żarty i ironia na bok. Odbrązawiacze „duchowego dorobku” reformacji podkreślają, że były co prawda „pewne nieprzyjemne incydenty”, wszakże ciąg wydarzeń rozpoczętych w 1517 roku przez Lutra, doprowadził do duchowego „ubogacenia” i był – jak ostatnio słyszymy – „działaniem w stanie wyższej konieczności”.

Dramatyczne „incydenty”

Reformacja była ciosem w Ciało Chrystusowe. W te mistyczne – czyli w Kościół – i w te jak najbardziej realne – w Najświętszy Sakrament. Jego systematyczne profanowanie przez zwolenników reformacji to właśnie te „dramatyczne incydenty”, o których przelotnie wspominają tak aktywni dzisiaj po stronie kościelnej rozmaici advocati diaboli.

Wspomnijmy więc dwa, bardzo konkretne „incydenty”. Cytuję dwa fragmenty książek nie należących bynajmniej do kategorii katolickiej apologetyki.

Pierwszy dotyczy napadu protestanckiego tłumu na katolicką katedrę w Antwerpii na początku antyhiszpańskiej rewolty w drugiej połowie szesnastego wieku: „Wysoko nad głównym ołtarzem znajdował się wizerunek Zbawiciela wyrzeźbiony w drewnie i umieszczony między figurami dwóch łotrów, z którymi go ukrzyżowano. Motłochowi udało się zarzucić sznur na szyję Chrystusa i ściągnąć go w dół. A potem ludzie rzucili się na Niego z toporami i młotami rozbijając na tysiące kawałków. Oszczędzono obu łotrów, jakby mieli być świadkami dokonującego się u ich stóp gwałtu”. I dalej: „Gwałtom dokonywanym przez świętokradców towarzyszyły niegodne postępki, które mogły świadczyć o ich pogardzie do dawnej wiary. Pewien naoczny świadek powiada, że wzięli z ołtarza opłatek [Najświętszy Sakrament – G.K.] i włożyli papudze do dzioba. Inni zbierali na stos obrazy świętych i podpalali je lub też kładli na nich kawałki zbroi i deptali. Inni zakładali szaty skradzione z kościołów i biegali w nich po ulicach. Inni jeszcze smarowali księgi [liturgiczne] masłem, by łatwiej się paliły” (A. Wheatcorft, Habsburgowie, tł. B. Sławomirska, Kraków 2000, s. 114).

Drugi fragment opisuje instalację nowego protestanckiego porządku w Genewie: „Odbywa się to wszystko w  dość niespokojnej atmosferze: w roku 1532 jeden z obrazów Maryi Panny krwawi z ran, jakie mu zadano. Przeniesiony do kościoła Świętej Magdaleny w Genewie staje się przedmiotem kultu, zaskakującego w tym czasie Reformacji. 1 maja 1534 roku zostaje natomiast okaleczony posąg świętego Antoniego, któremu celowo wydłubuje się oczy. 8 sierpnia 1535 roku rozgrywa się scena prawdziwego zbiorowego szaleństwa, podczas której młodzi ludzie niszczą obrazy i przedmioty kultu, krzycząc: „Mamy bogów księżowskich, czy chcecie ich trochę?”. Tłum porywa następnie pięćdziesiąt konsekrowanych hostii i daje je do zjedzenia psu” (B. Cottret, Kalwin, tł. M. Milewska, Warszawa 2000, s. 131).

I teraz pytanie: do jakiego „duchowego ubogacenia”, do jakiej „odnowy Kościoła” mogło wieść zjawisko historyczne, które rozpoczynało się w ten sposób? Jakie „nadużycia” chciano w ten sposób zlikwidować? I dlaczego temu wszystkiemu towarzyszyły łzy Matki?

Grzegorz Kucharczyk

Za „dary reformacji” już dziękujemy – Grzegorz Braun

Przypominamy felieton Grzegorza Brauna z 51. numeru magazynu „Polonia Christiana”. Gdy oddawano tamten numer do druku, informacje o planowanej wizycie papieża w rocznicę reformacji odbierano jeszcze jako co najmniej „niewiarygodne”. Dziś wiemy już, że Franciszek rzeczywiście poleciał do Szwecji. Mimo tego przypominamy argumenty Brauna, opublikowane latem tego roku:

Anonsowany oficjalnie udział papieża Franciszka w „ekumenicznym spotkaniu” w Lund, gdzie dziesięć tysięcy katolików i luteran zaangażowanych w działalność na rzecz pokoju, zwalczania skutków ocieplenia klimatu i pomagających uchodźcom ma uczestniczyć między innymi we wspólnym dziękczynieniu za „dary reformacji”, to wiadomość tchnąca tak głębokim absurdem, że zrazu trudno ją było traktować inaczej niż jako ponury żart, mimochodem trafiający w istotę problemu, jakim dla współczesnego Kościoła są ekumaniacy. Niestety to nie Radio Erewań, a Radio Watykańskie nadaje w poważnym tonie takie właśnie kawałki, które przyprawiają normalnego, przywiązanego do Tradycji i usiłującego zachować ostatki szacunku do hierarchii katolika nie tylko o głęboki smutek, ale i o – nie ma co owijać w bawełnę – wzbierający gniew.

Oczywiście zawsze warto brać pod uwagę możliwość manipulacji – w medialnym przekazie nie od wczoraj normą jest wszak fałszowanie sensów i nadinterpretacje intencji Stolicy Apostolskiej. Wszelkie złudzenia rozwiewa jednak lektura dokumentów przygotowanych już zawczasu na tę okoliczność – skromnej objętości tekst ekumenicznej quasi‑liturgii zatytułowany Wspólna modlitwa oraz obszerne opracowanie quasi‑teologiczno‑historyczne pod tytułem Od konfliktu do komunii. Luterańsko‑katolickie wspólne upamiętnienie Reformacji 2017 – sygnowanych pospołu przez liderów Światowej Federacji Luterańskiej i Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Choć słowo „prawda” pada tam na co drugiej stronie, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z potężną manifestacją czegoś wręcz przeciwnego.

Byłoby pół biedy, gdyby autorzy poprzestali na pseudoteologicznym mętniactwie – rozpoznawalnym znaku markowym JE kardynała Kocha, który pokazał już wszak nie raz, jak dalece obojętne lub nieznane są mu fakty historyczne i normy logicznego wywodu (a to między innymi w ubiegłorocznej „refleksji” na temat „dialogu z judaizmem” opublikowanej na pięćdziesięciolecie deklaracji Nostra aetate). Gdybyż więc autorzy w ogóle odpuścili sobie omawianie tak zwanej reformacji w jej realnym, dziejowym wymiarze, wówczas moglibyśmy krytykować ich za oderwane od rzeczywistości teoretyzowanie przy jednoczesnym abstrahowaniu od faktografii. Oni jednak poświęcili zdarzeniom z przeszłości cały osobny rozdział zatytułowany szumnie – a jak się okazuje, całkowicie bez pokrycia – Szkic historyczny luterańskiej reformacji i katolickiego responsu, w którym dają pokaz już nie tylko hipokryzji, ale i zakłamania.

Jakże bowiem można poświęcić sprawie całych kilkadziesiąt stron, a słowem nie napomknąć o tym, co było naczelną zasadą organizacyjną i podstawową praktyką działania rewolucji protestanckiej, a mianowicie o rabunkach i wojnach. Zmilitaryzowana i upolityczniona przemoc była wszak podstawowym narzędziem, bez którego ten wielki projekt nigdy nie ruszyłby z miejsca. Bez zbrojnego ramienia władzy świeckiej księgi Lutra nigdy nie zbłądziłyby pod żadne strzechy. A skąd finanse na walkę z „papizmem”? Oczywiście z grabieży: „przekształcenia własnościowe” na masową skalę, w pierwszej kolejności konfiskata dóbr klasztornych, a w ślad za tym odebranie majątku wszystkim, którzy ośmielili się stanąć w obronie Kościoła – to przecież pierwsze, założycielskie akty wszystkich bez wyjątku protestanckich reżimów.

Pisać zatem o niuansach interpretacyjnych i kontrowersjach doktrynalnych dotyczących na przykład „odpustów” czy „usprawiedliwienia”, a nie wspomnieć przy tym o politycznym wymiarze i tragicznych konsekwencjach buntu Lutra – to jak pisać o idei marksizmu‑leninizmu, a nie wspomnieć o horrorze rewolucji bolszewickiej. Pisać o gwałtownym rozwoju teologii protestanckiej, a nie mówić o masowych mordach, ekspropriacjach, prześladowaniach i trwałej dewastacji całego łacińskiego świata – to jakby pisać o różnicach między młodym Marksem a starym, nie wspominając przy tym o realiach i praktyce sowietyzmu w XX wieku. Autorzy Od konfliktu do komunii tak właśnie postępują – powielają stare klisze propagandowe z fałszywą wizją „protestantyzmu” jako rewolucji, jakoby przede wszystkim moralnej a jednocześnie oddolnej, jakiegoś ruchu ludowego, rzekomo spontanicznego buntu skrzywdzonych i oszukanych mas – gdy w rzeczywistości był to przede wszystkim bunt zdemoralizowanych elit, którym nauka Lutra przydała się, owszem, jako ideologia legitymizująca gigantyczny „skok na kasę”.

Ciekawa rzecz, że takie właśnie oblicze rewolucji protestanckiej – jako projektu „nowego wspaniałego świata” opartego na sile militarnej i politycznej, istotowo antychrześcijańskiego – manifestuje się w sposób całkiem otwarty (z obfitości serca usta mówią) w tak ważnej dla samych heretyków formie „upamiętnienia”, jaką jest słynna genewska Ściana Reformacji – gdzie obok centralnej dla lokalnej tradycji postaci Kalwina, na poczesnych miejscach znalazło się między innymi dwóch wojaków, bynajmniej nie subtelnych teologów: lord‑protektor Cromwell i admirał de Coligny (który byłby może został francuskim Cromwellem, gdyby kontrrewolucja nie wykazała się refleksem). Otóż w całym tym rozległym, quasi‑socrealistycznym monumencie, wśród dziesiątków pomników i pomniczków heretyckich liderów (z Polaków, chwała Bogu, ma tu swoje popiersie jeden tylko Jan Łaski), trudno dopatrzeć się bodaj jednego znaku Krzyża Chrystusowego (sic).

Tymczasem bowiem protestantyzm zrobił już swoje i na naszych oczach schodzi ze sceny. Rewolucja światowa w ramach mądrości kolejnych etapów sięga po coraz to nowe ideologie – wszystkie one jednak czerpią z tamtego zatrutego źródła. Jak bez niedomówień wykłada ksiądz profesor Tadeusz Guz: Wspólnym mianownikiem wszystkich ideologii nowoczesności jest ich wrogie antykościelne i antykatolickie oblicze oraz ich żywotna relacja z protestantyzmem. Nikt tak nie próbował satanizować Boga jak Marcin Luter. Zatem jesienią w szwedzkim Lundzie przystoi, owszem, jedna intencja nie dosyć chyba omodlona: o spokój duszy dzielnego Nilsa Dacke i wszystkich innych skandynawskich męczenników. A kto się tam wybiera dziękować za „dary reformacji”, ten przejawia poważny deficyt ducha lub intelektu – tertium non datur – brak wiedzy albo uczciwości.

Grzegorz Braun 

Tekst opublikowano pierwotnie w 51. numerze magazynu “Polonia Christiana”

 

 

Przedruk materiałów zastrzeżonych przez Autora tekstu źródłowego bądź strony źródłowej, dozwolony jedynie po uzyskaniu stosownej zgody Autora.

 

Opinie wyrażane w tekstach publikowanych na łamach BIBUŁY są własnością autorów i niekoniecznie muszą odpowiadać opiniom wyrażanym przez Redakcję pisma BIBUŁY oraz Serwis Informacyjny BIBUŁY.

 

UWAGI, KOMENTARZE:

Wszelkie uwagi odnośnie tekstów, które publikowane były pierwotnie w innych mediach, prosimy kierować pod adresem redakcji źródłowej.
Uwagi do Redakcji BIBUŁY prosimy kierować korzystając z formularza [tutaj]

Bp. Schneider: Neokatechumenat to protestancko-żydowska wspólnota wewnątrz Kościoła, jedynie z katolicką dekoracją

Jest to fragment wywiadu jaki przeprowadził z Jego Ekscelencją x. bp Atanazym Schneiderem Pan Daniel Fülep z John Henry Newman Center of Higher Education. Dotyczył on różnych spraw, w tym też odnośnie Neokatechumenatu.

(…)

Pan Fülep: (…) istnieją pewne nowe współczesne ruchy , które są silnie wspierane. Jednym z nich jest wspólnota Kiko. Jaka jest Twoja opinia na temat Neokatechumenatu? [11]

Jego Ekscelencja bp Schneider: To bardzo złożone i smutne zjawisko. Mówiąc otwarcie: jest to koń trojański w Kościele. Znam ich bardzo dobrze, ponieważ byłem u nich delegatem biskupim przez kilka lat w Kazachstanie, w Karagandzie. Również uczestniczyłem w ich Mszach i spotkaniach i czytałem pisma Kiko, ich założyciela, więc znam ich dobrze. Jeśli mówić otwarcie bez dyplomacji, muszę stwierdzić: Neokatechumenat to protestancko-żydowska wspólnota wewnątrz Kościoła, jedynie z katolicką dekoracją. Najbardziej niebezpieczny aspekt dotyczy Eucharystii, ponieważ jest ona sercem Kościoła. Kiedy serce jest w złym stanie, całe ciało jest w złym stanie. Dla Neokatechumenatu, Eucharystia jest jedynie braterską ucztą. To protestanckie, typowo luterańskie podejście. Odrzucają pojęcie i nauczanie Eucharystii jako prawdziwej ofiary. Uważają nawet, że tradycyjne nauczanie i wiara Eucharystię jako ofiarę nie jest chrześcijańska, lecz pogańska. To zupełny absurd, to typowo luterańskie, protestanckie. Podczas ich liturgij eucharystycznych traktują Najświętszy Sakrament w tak banalny sposób, że czasem jest to aż straszne. Podczas przyjmowania Komunii siedzą, gubią fragmenty gdyż nie przykładają do nich uwagi, a po Komunii tańczą zamiast się modlić i adorować Jezusa w ciszy. To zupełnie światowe i pogańskie, naturalistyczne.

Drugim niebezpieczeństwem jest ich ideologia. Główną ideą Neokatechumenatu, według założyciela Kiko Argüello jest: Kościół prowadził życie idealne tylko do Konstantyna w IV wieku, tylko wtedy był właściwie prawdziwy Kościół. Wraz z Konstantynem Kościół zaczął degenerować: degeneracja doktrynalna, liturgiczna i moralna. Swoje dno degeneracji doktryny i liturgii Kościół osiągnął wraz z dekretami Soboru Trydenckiego. Tymczasem prawda jest odwrotna: były to czasy świetności w historii Kościoła dzięki klarownej doktrynie i dyscyplinie. Według Kiko, od IV wieku do II Soboru Watykańskiego trwały ciemne wieki w Kościele. To herezja, ponieważ to tak jakby mówić że Duch Święty opuścił Kościół. I jest to typowo sekciarskie i zgodne z linią Marcina Lutra, który uważał że aż do niego Kościół był w ciemności i tylko dzięki niemu pojawiło się światło w Kościele. Pozycja Kiko jest fundamentalnie taka sama, z tym tylko że Kiko postuluje wieki ciemne Kościoła od Konstantyna do II SW. Oni źle interpretują II Sobór Watykański. Uważają że są apostołami V II. Wszystkie swoje heretyckie praktyki uzasadniają Soborem. To wielkie nadużycie.

 

Jak taka wspólnota mogła być oficjalnie uznana przez Kościół?

To kolejna tragedia. Ustanowili silne lobby w Watykanie co najmniej trzydzieści lat temu. Jest i inne oszustwo: przy wielu okazjach przedstawiają biskupom wielkie owoce nawróceń i powołań. Wielu biskupów jest zaślepionych owocami, i nie widzą błędów, nie badają ich. Mają oni duże rodziny, mają wiele dzieci, i wysokie standardy moralne w życiu rodzinnym. To są, oczywiście, dobre rezultaty. Istnieją też jednak przesadne naciski na rodziny by mieć maksymalną liczbę dzieci. To nie jest zdrowe. Mówią, akceptujemy Humane Vitae, i to jest, oczywiście, dobre. Ale w rzeczywistości jest to iluzja, bo istnieje dziś na świecie również wiele grup protestanckich o wysokich standardach moralnych, mających wiele dzieci i protestujących przeciwko ideologi gender, homoseksualizmowi, i które również akceptują Humane Vitae. Ale dla mnie to nie jest decydującym kryterium prawdy! Istnieje też wiele wspólnot protestanckich, które nawracają wielu grzeszników, ludzi którzy żyli w nałogach takich jak alkoholizm czy narkotyki. Więc owoce nawróceń nie są dla mnie kryterium decydującym i nie będę zapraszał tych dobrych grup protestanckich nawracających grzeszników i mających wiele dzieci do diecezji by prowadzili apostolat. To iluzja wielu biskupów, zaślepionych tak zwanymi owocami.

Za: Rzymski Katolik (25 kwietnia 2016)

Wyszukane i przypomniane przez: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (21.10.2016)

Jubileuszowy Akt Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana

Jubileuszowy Akt Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana

19 listopada w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach będzie miała miejsce wyjątkowa uroczystość.  Jej kulminacyjnym punktem będzie liturgia Mszy św. o godz. 12.00. Przed Panem Jezusem wystawionym w Najświętszym Sakramencie zostanie proklamowany Jubileuszowy Akt Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana. Oto jego tekst:

Nieśmiertelny Królu Wieków, Panie Jezu Chryste, nasz Boże i Zbawicielu! W Roku Jubileuszowym 1050-lecia Chrztu Polski, w roku Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia, oto my, Polacy, stajemy przed Tobą [wraz ze swymi władzami duchownymi i świeckimi], by uznać Twoje Panowanie, poddać się Twemu Prawu, zawierzyć i poświęcić Tobie naszą Ojczyznę i cały Naród.

 

Wyznajemy wobec nieba i ziemi, że Twego królowania nam potrzeba. Wyznajemy, że Ty jeden masz do nas święte i nigdy nie wygasłe prawa. Dlatego z pokorą chyląc swe czoła przed Tobą, Królem Wszechświata, uznajemy Twe Panowanie nad Polską i całym naszym Narodem, żyjącym w Ojczyźnie i w świecie.

 

Pragnąc uwielbić majestat Twej potęgi i chwały, z wielką wiarą i miłością wołamy: Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych sercach  – Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych rodzinach – Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych parafiach – Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych szkołach i uczelniach – Króluj nam Chryste!

 

–       W środkach społecznej komunikacji – Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych urzędach, miejscach pracy, służby i odpoczynku – Króluj nam Chryste!

 

–       W naszych miastach i wioskach – Króluj nam Chryste!

 

–       W całym Narodzie i Państwie Polskim – Króluj nam Chryste!

 

Błogosławimy Cię i dziękujemy Ci Panie Jezu Chryste:

 

–       Za niezgłębioną Miłość Twojego Najświętszego Serca ­– Chryste nasz Królu, dziękujemy!

 

–       Za łaskę chrztu świętego i przymierze z naszym Narodem zawarte przed wiekami – Chryste nasz Królu, dziękujemy!

 

–       Za macierzyńską i królewską obecność Maryi w naszych dziejach – Chryste nasz Królu, dziękujemy!

 

–       Za Twoje wielkie Miłosierdzie okazywane nam stale – Chryste nasz Królu, dziękujemy!

 

–       Za Twą wierność mimo naszych zdrad i słabości – Chryste nasz Królu, dziękujemy!

 

Świadomi naszych win i zniewag zadanych Twemu Sercu przepraszamy za wszelkie nasze grzechy, a zwłaszcza za odwracanie się od wiary świętej, za brak miłości względem Ciebie i bliźnich. Przepraszamy Cię za narodowe grzechy społeczne, za wszelkie wady, nałogi i zniewolenia. Wyrzekamy się złego ducha i wszystkich jego spraw.

 

Pokornie poddajemy się Twemu Panowaniu i Twemu Prawu. Zobowiązujemy się porządkować całe nasze życie osobiste, rodzinne i narodowe według Twego prawa:

 

–       Przyrzekamy bronić Twej świętej czci, głosić Twą królewską chwałę –  Chryste nasz Królu, przyrzekamy!

 

–       Przyrzekamy pełnić Twoją wolę i strzec prawości naszych sumień –  Chryste nasz Królu, przyrzekamy!

 

–       Przyrzekamy troszczyć się o świętość naszych rodzin i chrześcijańskie wychowanie dzieci – Chryste nasz Królu, przyrzekamy!

 

–       Przyrzekamy budować Twoje królestwo i bronić go w naszym narodzie – Chryste nasz Królu, przyrzekamy!

 

–       Przyrzekamy czynnie angażować się w życie Kościoła i strzec jego praw – Chryste nasz Królu, przyrzekamy!

 

Jedyny Władco państw, narodów i całego stworzenia, Królu królów i Panie panujących! Zawierzamy Ci Państwo Polskie i rządzących Polską. Spraw, aby wszystkie podmioty władzy sprawowały rządy sprawiedliwie i stanowiły prawa zgodne z Prawami Twoimi.

 

Chryste Królu, z ufnością zawierzamy Twemu Miłosierdziu wszystko, co Polskę stanowi, a zwłaszcza tych członków Narodu, którzy nie podążają Twymi drogami. Obdarz ich swą łaską, oświeć mocą Ducha Świętego i wszystkich nas doprowadź do wiecznej jedności z Ojcem.

 

W imię miłości bratniej zawierzamy Tobie wszystkie narody świata, a zwłaszcza te, które stały się sprawcami naszego polskiego krzyża. Spraw, by rozpoznały w Tobie swego prawowitego Pana i Króla i wykorzystały czas dany im przez Ojca na dobrowolne poddanie się Twojemu panowaniu.

 

Panie Jezu Chryste, Królu naszych serc, racz uczynić serca nasze na wzór Najświętszego Serca Twego.

 

Niech Twój Święty Duch zstąpi i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi. Niech wspiera nas w realizacji zobowiązań płynących z tego narodowego aktu, chroni od zła i dokonuje naszego uświęcenia.

 

W Niepokalanym Sercu Maryi składamy nasze postanowienia i zobowiązania. Matczynej opiece Królowej Polski i wstawiennictwu świętych Patronów naszej Ojczyzny wszyscy się powierzamy.

 

Króluj nam Chryste! Króluj w naszej Ojczyźnie, króluj w każdym narodzie – na większą chwałę Przenajświętszej Trójcy i dla zbawienia ludzi. Spraw, aby naszą Ojczyznę i świat cały objęło Twe Królestwo: królestwo prawdy i życia, królestwo świętości i łaski, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju.

 

*  *  *

Oto Polska w 1050. rocznicę swego Chrztu
uroczyście uznała królowanie Jezusa Chrystusa.

Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu, jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen. 

 

 Źródło: episkopat.pl

 

 

Grzegorz Górny po spotkaniu w Asyżu: duchownym przewodnikiem jakiej religii jest Zygmunt Bauman?

W 30. rocznicę ekumenicznego spotkania modlitewnego duchowi przywódcy różnych wyznań na czele z papieżem ponownie zgromadzili się w rodzinnej miejscowości świętego Franciszka. Wśród nich był major-profesor Zygmunt Bauman. Co tam robił?

Uznawany na świecie filozof ma w swojej biografii nieznaną zbyt dobrze poza Polską kartę. Chodzi oczywiście o jego służbę w komunistycznych formacjach, które zwalczały antykomunistyczne podziemie niepodległościowe. Ponadto swoje studia rozpoczynał w Związku Sowieckim.

Po opuszczeniu szeregów KBW Bauman zajął się nauką, będąc jednym z twórców postmodernistycznych koncepcji. Przyniosło mu to niezwykłą popularność w zdominowanym przez lewicę współczesnym świecie nauki. Co robił i kogo reprezentował na międzyreligijnym spotkaniu w Asyżu?

Postać oświeconego profesora lansującego postmodernistyczne tezy niezbyt pasuje do spotkania przedstawicieli katolicyzmu, prawosławia, protestantyzmu, judaizmu, islamu czy buddystów.

Jak informuje redaktor Grzegorz Górny, Zygmunt Bauman nie był na tegorocznym spotkaniu w Asyżu anonimowym gościem drugiego planu. „Podczas ceremonii otwarcia wygłosił – obok m.in. patriarchy Konstantynopola Bartłomieja I – jedno z kilku głównych przemówień” – informuje dziennikarz. Były funkcjonariusz komunistycznego aparatu terroru siedział blisko Ojca Świętego, a przez chwilę Franciszka i Baumana oddzielała zaledwie jedna osoba.

Profesor Bauman w swoim wykładzie mówił o rewolucji kulturalnej i przejściu od społeczeństw pierwotnych, przez narodowe po globalne. Chwalił również papieża za jego wkład w integrację narodów.

„Jedno w tym wszystkim pozostaje tylko nie do końca jasne: jakiej religii przewodnikiem duchowym jest Zygmunt Bauman?” – pyta Grzegorz Górny.

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-10-10)


Najnowsze komentarze

    Archiwa

    060376