“Podwójne dno” tajemnicy smoleńskiej – rozmowa z Leszkiem Misiakiem – ekspertem w sprawie katastrofy smoleńskiej
Z Leszkiem Misiakiem – ekspertem w sprawie katastrofy smoleńskiej i współautorem książki „Musieli zginąć” rozmawia dr Leszek Pietrzak – były analityk Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
– Powołując podkomisję do zbadania od nowa przyczyn katastrofy smoleńskiej na początku 2016 r. Antoni Macierewicz powiedział: „Mija sześć lat od momentu, który nazwano największą tragedią po drugiej wojnie światowej. Była to największa tragedia lotnicza w dziejach lotnictwa światowego”. Dziś okazuje się, że wokół tej największej tragedii było krótkie ożywienie i znowu zapanowała cisza. Czy to nie dziwne?
- To nie jest cisza, to zmowa milczenia. Pomijam pojawiające się deklaracje, że NATO powinno pomóc, że będziemy walczyli o zwrot wraku Nikt nie pyta obecnej władzy, dlaczego nie prowadzi transparentnego śledztwa. Nikt nie pyta Antoniego Macierewicza, dlaczego podległe mu służby, zwłaszcza Służba Kontrwywiadu Wojskowego, od półtora roku ukrywają kluczowe dowody w sprawie katastrofy, m.in. zapis monitoringu lotu Tu-154M 101, zapisy depesz systemu ACARS, czyli tzw. wirtualnej czarnej skrzynki, zapisy radarowe lotów z 10 kwietnia 2010 r.
- Nikt nie upomina się o bieżące informacje o przebiegu i stanie śledztwa prokuratury, która także posiada zapisy radarowe, wiedzę o ACARS, zdjęcia satelitarne, otrzymane z USA. Nikt nie żąda odpowiedzi, dlaczego Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego 2 lutego 2010 r. a więc przed katastrofą, uzyskała dostęp do kontroli radarowej lotów z Okęcia i lotów nad całą Polską, choć nie ma w zakresie swoich ustawowych obowiązków monitorowania przestrzeni powietrznej. Zapanowała jakaś dziwna zmowa milczenia. Milczą również „niepokorni” dziennikarze, którzy przed dojściem do władzy PiS-u zarzucali administracji Tuska ukrywanie informacji na ten temat, a nawet kolaborację z Rosją.
– Może zastój w śledztwie, także dziennikarskim, jest spowodowany tym, że temat katastrofy nie jest już gorącym tematem debat politycznych.
– Jeśli interes polityczny przesądza, czy wyjaśnia się przyczyny takiej tragedii, czy nie, wystawia to straszne świadectwo politykom, nie mówiąc o dziennikarzach.
– W kwietniu i grudniu ub.r. wskazaliśmy na łamach „Warszawskiej gazety” co naszym zdaniem powinna zrobić prokuratura, czego dotąd nie zrobiła, co ukrywa SKW i jakie informacje powinien upublicznić Antoni Macierewicz oraz prowadząca to śledztwo prokuratura. Nikt nie zakwestionował tych bardzo poważnych zarzutów i pytań i nikt się do nich nie odniósł. Wciąż słyszymy, że katastrofa powinna być wyjaśniona. Jednak gdy zadajemy konkretne pytania w tej sprawie, napotykamy na prawdziwy mur milczenia. Jak to można wytłumaczyć?
– Dla tysięcy Polaków, którzy zapalali po katastrofie znicze pod Pałacem Prezydenckim, jak również dla tych, którzy śledzili te wydarzenia, a teraz obserwują kolejne smoleńskie miesięcznice oraz organizowane w całej Polsce rocznicowe marsze pamięci, jest to całkowicie niezrozumiałe, a nawet wręcz szokujące. Nie tak bowiem wyobrażali sobie „dobrą zmianę”. Byli przekonani, że po dojściu PiS-u do władzy poznamy całą prawdę na temat katastrofy w Smoleńsku, gdyż tak obiecywano. A jednak po prawie półtora roku rządów PiS-u prawdy tej nie znamy.
– Co Pana najbardziej dziwi w działaniach służb obecnej administracji państwowej w aspekcie wyjaśniania katastrofy?
- Ukrywanie kluczowych dowodów. Jednak najbardziej zdumiewa mnie milczenie samego Jarosława Kaczyńskiego, dopuszczanie przez niego do całkowitego zastoju w śledztwie smoleńskim i nieinformowanie w tej sprawie społeczeństwa. Sądzę, że bez przyzwolenia Kaczyńskiego, czy tolerowania przez niego takiej sytuacji, nie mogłoby to mieć miejsca, i to aż półtora roku. Zastanawiam się, jakie racje spowodowały, że człowiek, który tak boleśnie został doświadczony przez tragedię smoleńską, w której, przypomnijmy, stracił brata-bliźniaka, milczy? Mam na myśli przede wszystkim całkowity brak reakcji Kaczyńskiego na ukrywanie dowodów, jak również zaniechanie wielu działań, jakie mogłyby zostać w tej sprawie podjęte. Ten dystans Jarosława Kaczyńskiego jest naprawdę zdumiewający.
Tak jakby poznał już prawdę o katastrofie smoleńskiej i ta prawda na tyle go przeraziła, że całkowicie zamknęła mu usta. Jak straszna musiała być ta prawda? Na pewno tą prawdą nie było poznanie szczegółów, w jaki sposób ludzie Putina dokonali zamachu na polską delegację, lecącą do Smoleńska. Bo wówczas mówiłby o tym głośno na cały świat. Tą prawdą nie były również związane z katastrofa zaniechania i zaniedbania ekipy Donalda Tuska. Bo gdyby tak było Jarosław Kaczyński od razu obwieściłby to opinii publicznej.
- Powstaje więc pytanie, co tak naprawdę jest powodem spuszczenia zasłony milczenia nad Smoleńskiem? Dlaczego katastrofa smoleńska stała się dzisiaj dla PiS-u przysłowiowym „gorącym kartoflem”?
– Jarosław Kaczyński przez cały czas jednoznacznie wypowiadał się, że sprawa katastrofy musi zostać wyjaśniona. W jednym z wywiadów powiedział, musimy bez żadnych wątpliwości ustalić, czy doszło do zamachu. W cywilizowanym świecie nie było takiego wydarzenia, jak likwidacja całego przywództwa jakiegoś państwa. Jednak do zbadania tego konieczne jest uchwalenie odrębnej ustawy”. Jarosław Kaczyński zawsze krytykował PO za sposób prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku.
– Ale dziś władzę ma Jarosław Kaczyński, a nie PO. Jego ludzie uzyskali dostęp do wszelkiej wiedzy i dokumentacji, także tej najbardziej tajnej. Jednak specjalnej ustawy, którą zapowiadał Kaczyński, nie ma, a zamiast prawdziwego przełomu, śledztwo zostało de facto utajnione. Jest jasne, że milczenie i ukrywanie kluczowych informacji ze śledztwa oznacza po prostu osłanianie sprawców, zaniedbań, czy wręcz zamachowców, jeżeli oczywiście był to zamach, bo w śledztwie – co warto przypomnieć – nie odrzucono tej hipotezy. To jak można sądzić, daje czas tym sprawcom na zatarcie dowodów ich winy oraz na mataczenie. Czas to przecież ważny czynnik w każdym śledztwie.
– Ani prokuratura, ani MON nie upubliczniły nagrań monitoringu lotu z 10 kwietnia 2010 r. wykonanych przez służby wojskowe. Lot Tu-154 M 101 był lotem wojskowym, w jego planie było wyraźnie określone, że miał status HEAD, tj. z najważniejszymi osobami w państwie na pokładzie, a takie loty zawsze są monitorowane. Polskie służby specjalne wciąż ukrywają dokumentację prowadzonego przez nie monitoringu lotu Tu-154M 101?
- Tak rzeczywiście jest.
- Rodzi się zasadnicze pytanie: kogo w ten sposób polskie służby ochraniają? MON dawno zapowiadało upublicznienie nagrań z nasłuchu polskiego samolotu rządowego, uzyskanych z Łotwy i Szwecji, a tymczasem od półtora roku ukrywa własne nagrania. Przypomnijmy, że zgodnie z instrukcją służby wojskowe korzystają w lotach HEAD z tajnej stacji nasłuchowej, z radiostacji HF, która służy do prowadzenia korespondencji radiowej, co umożliwia łączność na bardzo dalekich zasięgach, przesyłanie danych, faksów, obrazów, szyfrowanie i transmitowanych danych. Radiostacje wojskowe VHF/UHF zapewniają bezpieczną łączność także z ośrodkami sojuszniczymi z NATO.
- Zapis tego monitoringu jest ukrywany, podobnie jak wiedza o systemie ACARS, który wysyłał do 36. SPLT (Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego) szczegółowe depesze o położeniu maszyny, stanie urządzeń, parametrach lotu, decyzjach załogi. ACARS bazuje na sieci przekaźników satelitarnych rozsianych po całym świecie, informacje są automatycznie przesyłane do bazy na ziemi co kilka minut. W 36.SPLT był dyżurny koordynator lotów (DKL), który, oprócz prowadzących samolot kontrolerów cywilnych, monitorował loty Tu-154, odbierał depesze ACARS. Informacje na ten temat są od półtora roku przez MON utajnione. Nie podano, że ACARS był zainstalowany w polskim samolocie, nawet po tym jak ujawniłem, że jest to przez MON ukrywane (!). Informacji o ACARS brak było też w raporcie Millera.
- Ale w anglojęzycznych raportach sporządzonych przez Universal Avionics System Corporation – amerykańskiego producenta awioniki zainstalowanej w Tu-154M 101, znaleźliśmy informacje, że ACARS był na jego pokładzie. Jeśli ten rejestrator przed tragicznym lotem do Smoleńska jakaś „niewidzialna ręka” wymontowała, tak jak odłączono radiostacje ratunkowe, czyli lokalizatory, świadczyłoby to o działaniu „wspólnym i w porozumieniu” w celu ukrycia, w jakim dokładnie miejscu i o jakiej dokładnie godzinie samolot zaginął.
- Prokuratura dotąd nie upubliczniła również informacji o logowaniach włączonych na terenie Rosji telefonów 23 ofiar, które pozwalają odtworzyć czas i miejsce urwania się łączy telefonicznych, a także informacje SMS, rozmów, nagrań poczt głosowych itp. Wszystkie one są nadal utajnione, podobnie jak wiedza dotycząca zapisów radarowych lotu Tu-154, począwszy od startu z Okęcia aż do momentu krytycznego, która jest w posiadaniu prokuratury, służb wojskowych oraz ABW.
- To są przecież bardzo ważne dowody na to, co naprawdę stało się w Smoleńsku. Przy dzisiejszym monitorowaniu lotów przez wiele rejestratorów (zwłaszcza w przypadku samolotów typu Air Force One) wrak nie jest niezbędny do ustalenia tego, co stało się w dniu 10 kwietnia 2010 r.
– Wydawało się, że po przejęciu władzy przez PiS ruszą postępowania prokuratorskie i procesy sądowe dotyczące Smoleńska. Ale czy tak się rzeczywiście stało?
- Prokuratura nie informuje nas na bieżąco o postępach prowadzonego śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku. Jedna ogólnikowa konferencja to zdecydowanie za mało. Nic nie wiemy o przesłuchaniach kluczowych świadków, o tym, czy dokonano np. aresztowań „punktowych”, które po nitce do kłębka mogłyby doprowadzić do głównych winowajców, a więc np. osób odpowiedzialnych za wymontowanie lokalizatorów ratunkowych w Tu-154 przed 10 kwietnia 2010 r., osób odpowiedzialnych za ACARS, za nasłuch, za monitoring samolotu prezydenckiego, za nadzór nad tymi ludźmi, a także innych ważnych świadków.
- Polacy powinni wiedzieć, kto i o co jest podejrzewany w tej sprawie. Słowem, mamy brak konkretów i ciągle tylko same ogólniki. Wyjaśnienie tragedii smoleńskiej jest sprawą publiczną, powinno toczyć się przy otwartej kurtynie. Niedawna informacja, że SKW złożyło zawiadomienia do prokuratury w sprawie przetargu na remont Tu-154 w Samarze to odwracanie uwagi od wyjaśnienia momentu samej katastrofy. To tak, jakby po śmierci pacjenta, zamiast najpierw przeprowadzić sekcję zwłok, zajmowano się zapaleniem migdałków, które przechodził w młodości.
– Nie mamy komunikatów o stanie śledztwa podkomisji, prokuratury, nie została ujawniona wiedza, jaką w tej sprawie dysponuje SKW. Za to pojawiają się kolejne deklaracje, obietnice, które bardzo szybko podchwytują media i komentują. Nikt nie sprawdza, czy ma to pokrycie w rzeczywistości, albo istotne znacznie w całej sprawie.
- Właśnie tak to wygląda. Opinia publiczna dostaje w ten sposób fałszywy obraz, wskazujący, że w sprawie katastrofy smoleńskiej rzeczywiście „coś się dzieje”. Gdyby dotyczyło to innego wydarzenia, można byłoby to zignorować. Ale w tym wypadku chodzi o tragedię oficjalnej polskiej delegacji z Prezydentem RP na czele. Wyjaśnienie jej winno zatem być absolutnym priorytetem polskiego państwa. Takie były zresztą zapowiedzi polityków PiS-u, gdy partia ta była jeszcze w opozycji.
- Wypowiedzi Macierewicza, że „najwyższy czas, by NATO włączyło się w wyjaśnianie katastrofy smoleńskiej”, a potem kontra szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego, że takich instrumentów, aby udzielić Polsce pomocy w tym śledztwie, „Kwatera Główna NATO nie ma”, czy też wypowiedź szefa MSZ, że jest przygotowywana skarga do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze w sprawie zwrotu Polsce wraku, która zostanie wniesiona, o ile (sic!) będzie decyzja polityczna rządu, tylko potwierdzają tezę o grze pozorów. Oświadczenie rzecznika rządu Rafała Bochenka 20 lutego 2017 r., że sprawa katastrofy smoleńskiej powinna zostać wyjaśniona, „bo to, co zrobili nasi poprzednicy, woła o pomstę do nieba” i jego stwierdzenie, że raporty komisji Millera zostały stworzone pod „dyktando Rosjan” również wpisują się w tę trwającą od półtora roku smoleńską propagandę sukcesu, jaką karmi Polaków rząd PiS-u. Obecna władza, zamiast wyjaśnić przyczyny katastrofy w Smoleńsku, „zastępczo” koncentruje emocje i uwagę Polaków w sprawie Smoleńska, budując pomniki ofiar, upamiętniając ich nazwiskami ulice i skwery oraz organizując miesięcznice, rocznice i apele poległych, tak jakby ci ludzie zginęli na froncie walki. A jednocześnie ta sama władza pozostawia wyjaśnienie przyczyn ich śmierci jako sprawę wciąż otwartą. To już nawet nie kabaret, to jest tragifarsa.
– Opinia publiczna oczekiwała, że Antoni Macierewicz opublikuje białą księgę, w której zamieściłby tę wiedzę, którą, co wiele razy publicznie zaznaczał, ukrywała ekipa Donalda Tuska. Jak pamiętamy, będąc jeszcze w opozycji, Macierewicz publikował raporty zespołu parlamentarnego, nawet te cząstkowe. Ale nie słychać o publikacji.
– Skoro wiedza jest ukrywana, trudno oczekiwać na książkowe publikacje nowych faktów. Powołana przez Macierewicza podkomisja jak dotąd nie przedstawiła żadnych ważnych ustaleń, a kosztowała w 2016 r. podatników ponad 3,5 mln zł (jej członkowie zarabiają miesięcznie od 2 do 8 tys. zł.). A przecież odziedziczyła gotowe, kilkuletnie ustalenia Zespołu Parlamentarnego. Są zapowiedzi ministra, że niebawem podkomisja przedstawi zbiór dawnych ustaleń plus nowe, nieujawniane dotąd informacje, ale biorąc pod uwagę półtoraroczne milczenie i ciągłe obietnice, powstrzymałbym apetyty do czasu poznania wymiernych, a nie propagandowych, efektów.
– Zespół Parlamentarny Antoniego Macierewicza za rządów PO miał być przeciwwagą dla stronniczej prokuratury, powielającej rosyjskie tezy i ustalenia. Ale dziś w prokuraturze rządzi PiS. Po co tak naprawdę jest ta podkomisja?
– Obawiam się, że została ona utworzona raczej dla efektów wizerunkowo-propagandowych. Bo jeśli mnożenie bytów miałoby zwiększać szanse na wyjaśnienie katastrofy, to dlaczego PiS storpedował utworzenie sejmowej komisji śledczej ds. katastrofy? W komisji sejmowej trudniej pozorować działania z uwagi na starcia posłów z różnych opcji. Wymusza to zresztą publiczny przekaz TVP – bo taki być powinien, jak w komisji Rywina. Tworzy się sejmową komisję ds. wyjaśnienia afery Amber Gold, a odmawia się utworzenia sejmowej komisji śledczej ds. wyjaśnienia największej tragedii od czasu drugiej wojny światowej, tragedii 96 Polaków, w tym nomen omen parlamentarzystów. Cóż za paradoks? Brak zgody Jarosława Kaczyńskiego na powołanie sejmowej komisji śledczej w sprawie Smoleńska demaskuje Kaczyńskiego. Dlaczego Jarosław Kaczyński nie chciał, by publicznie, tak jak było w aferze Rywina, „przyciśnięto do muru” dziesiątki, a nawet setki polskich świadków, w tym ludzi rządu Tuska, których sam obwiniał w sprawie katastrofy? Jeśli nie wierzy w skuteczność komisji sejmowej, dlaczego zgodził się na komisję ds. Amber Gold? Tylko sejmowa komisja śledcza, której obrady byłyby na żywo transmitowane, przesłuchując na oczach milionów Polaków wszystkich świadków, mogłaby po nitce do kłębka obnażyć tę mroczną tajemnicę. Niepowołanie jej tak naprawdę obnaża prawdziwe intencje PiS-u.
– Nie powołano sejmowej komisji śledczej, ale jednak obecna prokuratura podjęła decyzję o przeprowadzeniu ekshumacji wszystkich zwłok ofiar, poza tymi, które zostały skremowane. Już są tego pierwsze efekty – stwierdzono kolejny przypadek zamiany ciał.
– Ekshumacje są potrzebne, bo musimy wiedzieć, czy we wszystkich trumnach spoczywają właściwe zwłoki i wykorzystać wszelkie możliwości uzyskania informacji o przyczynach ich śmierci. Jednak po 7 latach, jak powiedziała w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Ewa Klonowski, światowej sławy antropolog sądowy, ekshumacje te mogą odpowiedzieć wyłącznie na pytanie, czy ciała ofiar złożone zostały we właściwych grobach. W trumnach znajdują się już niemal wyłącznie kości, co, w jej ocenie, uniemożliwia znalezienie śladów materiałów wybuchowych, bo w kościach takich śladów już nie będzie. Jej zdaniem nawet doświadczony medyk sądowy po tak długim czasie może nie być w stanie na podstawie szczątków określić właściwej przyczyny śmierci. Obawiam się, że ekshumacje, które mogą potrwać wiele miesięcy, może kilka lat, jeśli nie będą połączone z innymi wymiernymi działaniami prokuratury, mogą być wykorzystywane propagandowo jako dowód aktywności w wyjaśnianiu prawdy o katastrofie. Zastanawia mnie również to, dlaczego w starannie dobranym przez prokuratura krajowego Marka Pasionka 14-osobowym międzynarodowym zespole biegłych medyków sądowych, którzy uczestniczą w badaniach ekshumowanych szczątków ofiar, nie ma ani jednego profesora z Polski, jest natomiast aż czterech profesorów z zagranicy, choć mamy w naszym kraju prawdziwe sławy profesorskie w tej dziedzinie?
– Za czasów rządów PO temat katastrofy nie schodził z łamów „Gazety Polskiej” i pozostałych mediów. Tak naprawdę katastrofa smoleńska była przewodnim tematem większości polskich mediów, zwłaszcza tych tzw. niepokornych. Czy ten temat dla mediów już „się wypalił”?
– Nie, w tej sprawie nie ma mowy o wypaleniu, zbyt ważna to sprawa. To znamienne, że „niepokorni” dziś ucichli, nie licząc nagłośnienia wypowiedzi MON, że resort liczy na pomoc NATO itp. Prawdziwe oblicze „partyzanta prawdy” Tomasza Sakiewicza i innych „niepokornych”, także w sprawie Smoleńska, opisałem w mojej książce Prawicowe dzieci, czyli blef IV RP. Obywatelskie śledztwo smoleńskie w sprawie katastrofy zeszło de facto do podziemia, toczy się już tylko w blogosferze. Ale i tu zostało w dużej mierze rozproszone, albowiem portal Salon24, gdzie odbywały się ważne dyskusje blogerów prowadzących własne śledztwa w sprawie Smoleńska, ograniczył dostęp do komentarzy. To ucięło wiele tych dyskusji, ponieważ dla części blogerów takie potraktowanie było nie do zaakceptowania, więc zrezygnowali z pisania na tym portalu. Dzisiaj jednak to nie dziennikarze, lecz właśnie blogerzy, tacy jak FYM (Free Your Mind) i skupiona wokół niego grupa, MAREK TOMASZ, STAN35, Albatros z lotu ptaka, TEODOR49, NASZ WOJTEK, Rolex, Kisiel, KIZAK i wielu innych, których nie wymieniłem, próbują przebić tę skorupę milczenia wokół katastrofy w Smoleńsku.
– To wszystko, o czym mówimy, nieuchronnie prowadzi nas do pytania, o co chodzi z ukrywaniem wiedzy, pozorowaniem działań, ciszą medialną wokół smoleńskiej katastrofy.
– Samolot rządowy państwa-członka NATO z generalicją NATO i prezydentem tego państwa nie znika przecież bez śladu. Przyczyny jego tragedii są monitorowane poprzez rozmaite rejestratory w wielu ośrodkach, także tych, które są usytuowane w krajach sojuszniczych. Te przyczyny są znane służbom wielu krajów, ale, jak widać, one je ukrywają. Gdyby chodziło o delegację prezydenta USA czy Rosji, wówczas dawno znalibyśmy odpowiedź, bo jej brak ośmieszałby potęgę każdego z mocarstw. Śmierć delegacji prezydenta małego kraju można przemilczeć w imię tzw. interesów geopolitycznych. Ale dlaczego w to przemilczanie wpisują się działania elity politycznej PiS-u? Jak wytłumaczą oni Polakom, że przez półtora roku ukrywają prawdę, osłaniając własnym milczeniem cynizm tych, których obarczają winą?
– Jak tę sytuację oceniać w kontekście ustaleń rosyjskiej komisji MAK i wniosków zawartych w amerykańskich raportach TAWS i FMS?
– W ustaleniach dotyczących ostatnich chwil lotu do Smoleńska, ale nie tylko, wersje rosyjsko-polska i amerykańska są sprzeczne, i jest w nich wiele niejasności, swoistych „furtek”. W raporcie Millera nie ma nic na temat systemu ACARS, z kolei w ustaleniach Amerykanów jest wymienione, że oprogramowanie ACARS zainstalowano w Tu-154M 101, w dniu 28 października 2008 r. Amerykanie nie napisali jednak, co wynika z tych zapisów, a to jest przecież najważniejsze, bo tam jest zawarta prawda, co rzeczywiście stało się z polskim samolotem. Szczegóły te mogą być w części nieodszyfrowanej przez amerykańskiego producenta, której Polska prawdopodobnie nie ma. Czy nie zwróciła się o to, czy też amerykański producent odmówił jej wydania, czy je po prostu zniszczono tego nie wiemy. Ani Antoni Macierewicz, ani członkowie podkomisji MON ze Stanów Zjednoczonych, mający znakomite kontakty w sferach lotniczych USA, ani obecna polska prokuratura krajowa jak dotąd nie wyjaśnili tego Polakom.
Kolejna sprzeczność ustaleń rosyjskich i amerykańskich polega na tym, że w raporcie amerykańskim czytamy, iż według zapisów TAWS nie było komendy załogi o odejściu na drugi krąg. Tymczasem według zapisów rozmów z kokpitu, które znamy z raportu Millera, nawet dwukrotnie padła taka komenda. Następna sprzeczność jest taka, że w wersji amerykańskiej zapis z czujnika na podwoziu samolotu „on ground” w raporcie FMS oznacza, że podwozie dotknęło podłoża. Natomiast według raportów MAK i komisji Millera samolot dachował.
Autorzy amerykańskiego raportu FMS umieścili w nim zapis nawigacji Tu-154 dopiero od granic Białorusi. Na to niedopatrzenie mogłyby rzucić światło zapisy radarowe lotu, które są w posiadaniu polskiej prokuratury, SKW i ABW. Pokazałyby bowiem, którędy samolot, począwszy od startu na Okęciu leciał i gdzie rzeczywiście „zniknął” z monitorów i nasłuchu. Dopóki ich nie poznamy, nie wolno lekceważyć żadnej hipotezy, także inscenizacji katastrofy w Smoleńsku, choć może wydawać się to teorią z gatunku science fiction.
Niestety, strona internetowa z materiałami komisji Millera, wraz załącznikami amerykańskich raportów została przez rząd PiS-u zlikwidowana, i to zaraz po przejęciu władzy. Pytana o to premier Beata Szydło na konferencji prasowej odpowiedziała Ta strona została zamknięta i będzie zamknięta po prostu. Myślę, że to jest ta odpowiedź jedyna, którą mogę w tej chwili udzielić. W raporcie rosyjskim są też inne szokujące ustalenia, których dotąd nie wyjaśniono, np. na stronie 149 raportu MAK poinformowano: Na miejscu zdarzenia lotniczego był odnaleziony certyfikat zdatności do lotu samolotu nr 101, którego ważność wygasła 20 maja 2009 r., a także aktualny certyfikat zdatności do lotu innego statku powietrznego (nr 102), który w momencie zdarzenia lotniczego [katastrofy w Smoleńsku –przyp. LP] przechodził kapitalny remont. Zaświadczenie o zdatności do lotu jest obowiązkowym dokumentem, który powinien znajdować się na pokładzie samolotu. Czy odnalezienie certyfikatu samolotu nr 102 oznaczać może, że nie był on w tym czasie w remoncie w Samarze, lecz… leżał w Smoleńsku? A może ktoś certyfikat sto dwójki wykradł z Samary i podrzucił na wrakowisko w Smoleńsku? Jeśli tak, to po co to zrobił, w jakim celu? Powyższe sformułowania w raporcie MAK brzmią jak publiczne postawienie pytania przez rosyjską komisję właścicielowi rosyjskich zakładów remontowych w Samarze. Pytanie, – dlaczego postawiono je publicznie, a nie wyjaśniono tego przed publikacją raportu?
– Dlaczego dzisiaj, kiedy świat zachodni toczy z Rosją wojnę informacyjną nie tylko w aspekcie Ukrainy, ale także Syrii, nie wykorzystuje się wiedzy na temat katastrofy w Smoleńsku w tej wojnie?
- Mamy nawet sytuację odwrotną, Smoleńsk, zamiast stać się kartą przetargową w rozgrywce Zachodu z Rosją, stał się prawdziwym tematem tabu. Nie chodzi oczywiście o wydawanie komunikatów rządowych wyjaśniających wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. Mogą na przykład pojawić się tzw. przecieki do mediów.
- Może jest zatem tak, że w przypadku smoleńskiej katastrofy prawda jest znacznie bardziej skomplikowana niż sądzimy? Dlaczego zachodni świat milczy w tej sprawie, choć wie z całą pewnością, co wówczas faktycznie się stało? Jakie siły na Zachodzie mają taką moc, aby tak skutecznie wymusić ponadpaństwową zmowę milczenia na ten temat?
– Jeżeli mówimy o milczeniu, które, jak Pan zaznaczył, jest równoznaczne z ukrywaniem prawdy, to co w takim razie stało się w Smoleńsku?
Nie ma możliwości, aby taki samolot, lecąc z tak małą prędkością, na tak małym pułapie, nie pikując w dół z dużej wysokości, mógł ulec tak olbrzymiemu rozdrobnieniu bez ingerencji człowieka…. wielu pasażerów samolotu powinno przeżyć jego upadek… jeżeli nie było wybuchu, to znaczy, że była to wyrafinowana inscenizacja wypadku…
– Co dokładnie stało się w Smoleńsku, nie wiem. Jednak każdy ze specjalistów od płatowców, z którymi rozmawiałem, twierdził, że nie ma możliwości, aby taki samolot, lecąc z tak małą prędkością, na tak małym pułapie, nie pikując w dół z dużej wysokości, mógł ulec tak olbrzymiemu rozdrobnieniu bez ingerencji człowieka. W ocenie tych osób wielu pasażerów samolotu powinno przeżyć jego upadek. Uznając ich racje, stajemy przed logiką zasadniczego wyboru: jeśli nie był to wypadek losowy, to musiał nastąpić wybuch, a jeżeli nie było wybuchu, to znaczy, że była to wyrafinowana inscenizacja wypadku. To z kolei stawia pytania o przebieg, finał tego lotu, los ludzi itp. Zajmując się katastrofą smoleńską od początku, będąc współautorem około 350 artykułów śledczych na ten temat, a także książki, nie potrafię przesądzić jednoznacznie, jaki był przebieg wypadków 10 kwietnia 2010 r., jednak wiedza, jaką mam, wskazuje, że nie był to wypadek losowy.
– Jeżeli rozważamy, że mógł to nie być wypadek losowy, trzeba zadać zasadnicze pytanie, kto miałby interes, by dokonać tak okrutnej eliminacji ludzi ze szczytu naszego państwa i to niemal przy otwartej kurtynie?
– Rzecz w tym, że ja nie widzę takich sił, które miałyby interes w tym, by likwidować prezydenta Kaczyńskiego czy inne osoby z jego delegacji i w dodatku zrobić to w tak okrutny sposób, na oczach całego świata, podejmując jednocześnie tak ogromne ryzyko, że to wszystko wcześniej czy później wyjdzie na jaw. Lech Kaczyński nie miał aż takiego wpływu na światową politykę, by jakieś siły chciały go z niej wyeliminować jako największe dla niej zagrożenie. Wystąpienie antyrosyjskie Lecha Kaczyńskiego na wiecu w Tbilisi 12 sierpnia 2008 r. nie mogło stać się tego powodem. Do takiej retoryki, jaką zaprezentował wówczas Kaczyński, światowe mocarstwa są przyzwyczajone. Zaś porozumienie z USA w sprawie rozmieszczenia w Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, której Rosja była przeciwna, w sierpniu 2008 r. finalnie podpisał przecież już rząd Donalda Tuska.
– Jeżeli to był zamach i jeżeli przyjmiemy, że stała za nim Rosja i Putin, musiał zatem istnieć dla nich strategiczny polityczny cel, by wciągnąć w pułapkę i brutalnie zamordować na swoim terenie prezydenta RP i towarzyszącą mu delegację.
- Taki zamach, gdyby został udowodniony, sprzymierzyłby całą opinię międzynarodową przeciw Rosji, ale i personalnie przeciw samemu Putinowi. Jeśli Rosja miałaby już wtedy w planie aneksję Krymu, wywołanie tak wrogiego wokół niej klimatu politycznego wydaje się politycznie irracjonalnym celem. A nawet jeśli przyjąć, że stała za tym Rosja i Putin, to bomba w polskim samolocie mogłaby przecież wybuchnąć wcześniej, np. podczas lotu Kaczyńskiego do Pragi lub w innym miejscu, a cel zostałby i tak osiągnięty, jednak wówczas podejrzenia zostałyby odsunięte od Putina. Taki plan można określić samobójczym, choć w polityce wszystko jest możliwe. W każdym razie nie ma w tym logiki, chyba że zamach ten byłby elementem rozgrywki pomiędzy GRU i FSB, do jakiej mogło dojść przed wyborami prezydenckimi w Rosji.
- Zamach na terenie Rosji bez udziału rosyjskich służb miałby wątpliwe szanse powodzenia, a jeśliby nawet do niego doszło, Rosja natychmiast oddałaby Polsce wrak, czarne skrzynki i śledztwo, by odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia. Z kolei udział rosyjskich służb w zamachu na samolot z polskim prezydentem musiałby być „legitymizowany” przez jakiś ośrodek w Rosji, bo spec-służby nie działają przecież w zupełnym oderwaniu od rosyjskiego państwa. Określone służby w Rosji, co powszechnie wiadomo, są powiązane z różnymi ośrodkami władzy, nie tylko z obozem prezydenckim, premiera, ale też, co należy podkreślić, z posiadającymi ogromne wpływy oligarchami. Na pewno zamach mógłby mieć duży, kto wie czy nie decydujący, wpływ na wynik wyborów prezydenckich w Rosji w 2012 r., jeśli nie odrzucono by natychmiast hipotezy zamachu jako jednej z możliwych wersji.
– Jakie siły mogłyby spowodować międzynarodowy klincz i całkowite przemilczenie prawdy w tej sprawie?
– Według mnie określenie faktycznych sygnatariuszy tego przemilczenia jest punktem wyjścia tego co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. Działa przecież globalny nasłuch elektroniczny Echelon, są satelity wywiadowcze, jest wreszcie Wikileaks. To świadczy jak bardzo silne musiałoby być przekonanie tych sygnatariuszy, że są w stanie wymusić tak szczelną zasłonę milczenia. Jeśli jakaś zmowa milczenia w tej sprawie byłaby możliwa, to tylko sił ponadpaństwowych, które usiłują wpływać na politykę rządów i narodów wszelkimi możliwymi sposobami, wymuszając na nich określone działania polityczne, także zbrojne, w kierunku pożądanym przez te siły. Zamachy na głowy państw, przewroty rewolucyjne jak najbardziej mieściłyby się w tych działaniach. Przyjmując taką hipotezę, trzeba mieć świadomość, że jest również wysoce prawdopodobne wykorzystanie przez te właśnie ponadpaństwowe siły ich związków z ludźmi określonych służb specjalnych, także w Rosji, oraz posłużenie się lokalnymi urzędnikami, również tymi w Polsce, do przeprowadzenia operacji zamachu na polskiego prezydenta. To oczywiście snucie trudnej do wyobrażenia dla przeciętnego śmiertelnika „spiskowej teorii”, i to w sytuacji, gdy władze PiS-u same zablokowały dostęp do wiedzy na temat katastrofy w Smoleńsku.
– Rozważając tą hipotezę, musimy zadać pytanie, jaki cel chciałyby osiągnąć służby, przeprowadzając zamach na polskiego prezydenta, który leciał do Katynia, aby tam, na miejscu uczcić pamięć polskich ofiar katyńskiej, która na opinię publiczną w Polsce oddziałuje przecież niezwykle silnie?
– Być może w grę wchodziła kalkulacja, że zamach taki wywołała nastroje antyrosyjskie w Polsce, ale to jakby efekt dodatkowy. Być może liczono na wywołanie w ten sposób określonych skutków międzynarodowych. Wówczas, jak pamiętamy, miała miejsce polityka tzw. resetu pomiędzy USA a Rosją. Prezydent Obama wycofał się z zamiaru budowy w Polsce tarczy antyrakietowej. W zamian Rosja poczyniła ustępstwa, ułatwiając zaopatrywanie wojsk USA i NATO w Afganistanie z baz na terenie republik poradzieckich oraz odstąpiła od dostawy systemów antyrakietowych do Iranu, co dla USA miało ważne znaczenie w kontekście rozbudowy programu nuklearnego Iranu. Ten plan administracji Obamy mógł się nie podobać, z przyczyn zarówno światopoglądowych, jak i z powodu nakręcania intratnej dla tych sił ponadpaństwowych spirali zbrojeniowej, obliczonej na zaostrzenie sytuacji na Bliskim Wschodzie. Zamach na terytorium Rosji, w oczywisty sposób dowodzący nie tylko antydemokratycznego nastawienia, ale wręcz „zdziczenia”, mógł spowodować wycofanie się już wówczas z polityki resetu i zmiany polityczne w Rosji i USA. Rosja jednak „zaanektowała” śledztwo, czarne skrzynki, wrak, od razu przyjęto wersję wypadku losowego i winy polskich pilotów, mimo ewidentnych wskazań, że mogło to być celowe działanie. Nawet późniejszy zastanawiający „przeciek” o trotylu i jego nagłośnienie nie zdołało zmienić przyjętej przez Putina narracji wypadkowej. To uniemożliwiło oficjalne oskarżenie Rosji o udział w zamachu. Reset trwał nadal. Skończył się dopiero wówczas, gdy Putin stanął po stronie prezydenta Syrii Assada i gdy nie udał się inspirowany przez ww siły przewrót rewolucyjny na Majdanie, gdyż Putin zajął Krym.
– Fakt, że po tych zdarzeniach nie wykorzystano argumentu Smoleńska przeciw Rosji, nie wyciągnięto na światło dziennie dowodów winy, wskazuje, że może istnieć jakieś „podwójne dno” tajemnicy smoleńskiej.
- Jest to wręcz symptomatyczne. Wrak i czarne skrzynki polskiego samolotu, które mogłyby pomóc w rozwikłaniu zagadki czy i kto w Rosji mógł za tym stać są do dziś przetrzymywane przez Putina (pomijam tu inne dowody, dostępne tylko dla spec służb, nie tylko Rosji, czyli zapis nasłuchu, monitoringu, wiedzę z satelitów wywiadowczych). Przetrzymywanie ich siłą rzeczy obciąża Putina i stawia otwarte pytanie, jaki naprawdę jest tego powód. Może jest to „as w talii” przed wyborami prezydenckimi w Rosji w 2018r.?
- Dopóki tego nie poznamy, dopuszczalne są różne scenariusze. Ujawnienie z kolei wiedzy tajnej spec służb mogłoby obciążyć te siły ponadpaństwowe, które stoją za zmową milczenia. Mamy więc hipotetyczną sytuację, w której wszyscy, ukrywający mroczną prawdę o Smoleńsku mogli stać się zakładnikami niepisanej zmowy milczenia, każdy z innych powodów. Być może właśnie dlatego dotąd nie poznaliśmy prawdy o tym co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.
Za: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (07.04.2017) – – [Org. tytuł: «”Podwójne dno” tajemnicy smoleńskiej. »]
WIOSNA NA CMENTARZU
Romano Amerio – głos przeciw reformie liturgii
Reforma liturgiczna po Soborze Watykańskim II to temat wzbudzający liczne kontrowersje. Jedni chwalą większą zrozumiałość liturgii i jej zbliżenie do ludu. Inni dopatrują się desakralizacji i protestantyzacji. Romano Amerio zaliczał się do tej drugiej grupy. Wskazywał na opłakane skutki odejścia od łaciny, nadmiernej kreatywności i zniszczenia tradycyjnej architektury sakralnej.
Jak przekonuje Romano Amerio, posoborowa reforma liturgiczna nie wynikała ze wskazań Soboru Watykańskiego II. Czyż bowiem obecnie realizuje się zalecenie soborowej Konstytucji o liturgii, zalecającej utrzymanie posługiwania się łaciną w obrządkach łacińskich?
Któż pamięta o słowach świętego Jana XXIII z konstytucji apostolskiej „Veterum sapientia”? „Niechaj żaden nowinkarz nie ośmieli się pisać przeciwko używaniu łaciny w świętych obrzędach (…)” – czytamy u papieża. Przeciw odejściu od łaciny wypowiedział się też Paweł VI w liście apostolskim „Sacrifitium laudis”.
Dzisiejsi „nowinkarze” często krytykują łacinę jako język nieprzystępny i niezrozumiały dla ludu. Zapomina się przy tym o jej precyzji i problemach związanych z przekładami. Cóż z tego, że wierny zrozumie słowa, skoro będą one niejasno wyrażały oryginał. Lub wręcz kłóciły się z nim?
Garść przykładów: w tłumaczeniu na włoski błędnie przetłumaczono nawet formuły konsekracji. Zamiast słów mówiących o Krwi „która za was i za wielu będzie wylana”, mówi się o „Krwi, która za was i za wszystkich będzie wylana”. To niejedyny przykład podany przez Romano Amerio. W przypadku tłumaczeń na języki afrykańskie „arbitralne ingerencje” wypaczające sens oryginału są, zdaniem filozofa, bardzo liczne.
Tymczasem, jak zauważali katoliccy uczeni, wartość starożytnego języka w liturgii nie ogranicza się do precyzji. Uwydatnia także stałość wiary i jedność wśród chrześcijan. Nie bez znaczenia okazuje się także poczucie wzniosłości i tajemniczości. Ze znaczenia liturgicznego użytku starodawnego języka doskonale zdają sobie sprawę żydzi i muzułmanie. Niestety w Kościele świadomość tego faktu zanika. Osoby pragnące uczestniczyć w łacińskiej liturgii uznawani są za „dewotów” lub „estetów”.
Obiektywizm czy kreatywność
„Nowa liturgia jest bardziej psychologistyczna niż ontologistyczna. Wyraża nie tyle transcendentną tajemnicę, co odczucia wiernych: to, jak postrzegają oni ową tajemnicę. Innymi słowy, liturgia stała się w większym stopniu antropologiczna niż teologiczna” – twierdzi Romano Amerio.
Efektem tej przemiany jest nacisk na kreatywność. W mniemaniu nowatorów chodzi o wyrażenie specyficznej kultury przez wspólnotę czy też celebransa. Do czego prowadzi ta rozbuchana kreatywność? Niekiedy ogranicza się do stworzenia specyficznej atmosfery skupionej na personie kapłana. Kiedy indziej jednak – do dowolności w strojach, opuszczaniu fragmentów czytań czy używania zwykłego chleba do konsekracji – co powoduje jej nieważność. Romano Amerio wspomina także o innych nadużyciach. Choćby… lekturze świeckiej prasy w miejsce czytań biblijnych.
To wszystko kłóci się z tradycyjną wizją liturgii. Ta nie polega na jej żywotności, zmienności czy indywidualnej kreatywności. Sacrum posiada bowiem „absolutnie obiektywny charakter”.
Architektura sakralna
Odejście od starego rytu oznacza nie tylko zmiany w rycie Mszy Świętej, lecz także w architekturze sakralnej. Trudno to uznać za błahą sprawę. Wszak, jak twierdzi Romano Amerio, „przestrzenie, w których przebywamy, są też przestrzeniami nasyconymi emocjami i wartościami, gdyż kosmos, będący siedliskiem wszystkich bytów cielesnych, daje się określać nie tylko poprzez swoje cechy fizyczne, lecz także poprzez znaczenia pozafizyczne, będące podłożem symbolizmu – on zaś jest, co warto podkreślić, uchwytnym dla umysłu wymiarem sacrum. Na przykład przód to nadzieja, a tył to nieufność; prawica oznacza łaskę, a lewica niełaskę; to co w górze jest Boskie, a to co w dole podłe i złe (…)”.
Tradycyjnie Kościół rozumiał ogromne znaczenie symboliki. Dlatego też często kazał budować świątynie na górach. W ich wnętrzu zaś ołtarz znajdował się w najwyższym i najlepiej widocznym miejscu. Symbolizował bowiem „abrahamową górę widzenia”. Był nieruchomy, często wykonany w kunsztowny sposób, co również uwydatniało jego znaczenie. Jeszcze istotniejszą rolę odgrywało jego trwałe powiązanie z Tabernakulum.
Obecnie po wyburzeniu lub usunięciu w cień starych ołtarzy, Tabernakula znajdują się niekiedy w bocznych kaplicach. Jeśli zaś pozostały na dawnym miejscu, to celebrans podczas odprawiania odwraca się do nich plecami. Ongiś było to nie do pomyślenia. Dawne ambony umieszczano z boku nawy, aby uniknąć zwrócenia kapłana tyłem do nich.
Co więcej, w nowych świątyniach, ołtarze, zamiast znajdować się na najwyższym miejscu, usytuowane są często najniżej. Sprawia to wrażenie, jakoby człowiek znajdował się na świeczniku, a Bóg „pełzał po ziemi”. Oto casus katedry Nerviego we włoskim Tarencie.
Nowocześni projektanci architektury sakralnej zagubili katolicką koncepcję sacrum, skoncentrowaną na Najświętszym Sakramencie. Zgodnie z nią „Eucharystia jest rzeczą świętą par excellance: z niej wynika i do niej się odnosi jakakolwiek przestrzeń sakralna, jakikolwiek święty czas, święta czynność i osoba. Tylko poprzez Eucharystię czynnik boski może być zlokalizowany”.
Tymczasem postępowi architekci, zamiast skupić się na świętości Eucharystii i wokół Niej budować świątynie, głoszą świętość całej przyrody, w czym zbliżają się do panteistów. Architektoniczne odbicie tego poglądu polega na tworzeniu prześwitów w sklepieniach katedr. Niektórzy, jak pewien architekt działający za czasów Pawła VI, posuwają się wręcz do proponowania kościołów bez ścian. Mają one wyrażać otwarcie na całą naturę.
Współczesna architektura sakralna cechuje się także przekonaniem o prymacie funkcjonalności. Jest pod tym względem radykalnie i całkowicie anty-średniowieczna. W wiekach wiary bowiem, jak przypomina autor „Iota Unum”, artysta ukrywał kunsztowne dzieła sztuki w wysokich wnękach i nieoświetlonych zakamarkach. Niedostępne dla wzroku ludzi służyły czystej chwale Boga. Wyrażało to przekonanie, że kościoły służą nie tylko modlitwie obecnych w nim ludzi, ale same „się modlą”.
Protestantyzacja?
Jednym z owoców reformy liturgicznej jest, zdaniem Romano Amerio, jej protestantyzacja. Autor „Iota Unum” twierdzi, że Msza Święta w „nowym rycie” stała się możliwym obiektem kultu dla protestantów. Świadczą o tym coraz częstsze przypadki koncelebrowania Mszy przez księży i pastorów. A także analizy autorów takich jak Michael Davies, autor „Nowej Mszy papieża Pawła”.
Źródło: Romano Amerio, Iota Unum.
Książkę można zamówić w Wydawnictwie ANTYK, 05-806 Komorów, Klonowa 10a, tel. 227580359, antyk@wolfnet.pl
Marcin Jendrzejczak
Również w naszych kościołach brzydotę uznano za piękno
Kościół musi pomóc współczesnym artystom powrócić na drogi piękna – uważa prał. Pasquale Iacobone, odpowiedzialny w Papieskiej Radzie Kultury za departament Sztuka i Wiara. Z ramienia Stolicy Apostolskiej uczestniczy on konferencji o dziedzictwie sztuki sakralnej, która rozpoczęła się dziś w Weronie. W swym wystąpieniu mówił on o zagubieniu współczesnych artystów. Dla Kościoła tymczasem piękno zwłaszcza w przestrzeni sakralnej jest kwestią zasadniczą. Papież mówił o tym wielokrotnie, że malarstwo, rzeźba, architektura i muzyka sakralna to część naszego DNA jako chrześcijan i jako Kościoła – przypomina ks. Iacobone.
„Jeśli nie potrafimy dostrzec piękna we wszystkich jego postaciach, nie będziemy też w stanie dostrzec tego, co Benedykt XVI nazywał pięknem Ewangelii, pięknem wiary i przyjaźni z Chrystusem. Jeśli komuś brak wrażliwych oczu i serca, to również jego wiara będzie obumierać, przestanie być czymś atrakcyjnym zarówno dla nas, jak i dla innych. Niezbędne jest zatem wychowanie do piękna, również w środowisku kościelnym. Żyjemy bowiem w czasach wielkiego zamętu. Brzydota jest uznawana za piękno i na odwrót. Przejawia się to niestety również w naszych kościołach. Papież tymczasem przypomina, że potrzebujemy kościołów, w których oddycha się pięknem, będących oazami piękna, pokoju i zjednoczenia, także na peryferiach, w regionach zaniedbanych. My natomiast odzwyczailiśmy się od piękna, bo tak wiele mediów tak często nas przekonuje, byśmy wybierali to, co szkaradne, upadłe, tylko dlatego, że taka jest moda” – powiedział Radiu Watykańskiemu ks. Iacobone.
Przedstawiciel Papieskiej Rady ds. Kultury podkreśla zasadniczą ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna. Papież Franciszek zwraca uwagę na głęboką jedność prawdy, dobra i piękna. Wszystkie trzy muszą zostać zachowane, bo jeśli jednego zabraknie, traci się równowagę – podkreśla ks. Iacobone, zaznaczając, że również przez piękno przywraca się godność człowiekowi.
kb/ rv
Za: Radio Watykańskie (09/03/2017)
KOMENTARZ BIBUŁY: “Przedstawiciel Papieskiej Rady ds. Kultury podkreśla zasadniczą ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna.” Doprawdy, nie wiemy jak rozumieć to zdanie, bowiem rzeczywiście istniała ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna, ale raczej w odwrotnym, całkowicie odmiennym znaczeniu. Podejście posoborowych pontyfikatów do prawdziwego piękna polegało na tym, że… promowano brzydotę!
Spójrzmy na te dziesiątki tysięcy kościołów zbudowanych w ciągu ostatniego półwiecza, straszących koszmarnością architektoniczną, estetyczną szpetotą, a nade wszystko pozbawione elementarnych wartości katolickiej świątyni. Czy zbudowano je bez wiedzy, zgody biskupów, kardynałów, papieży? Wręcz przeciwnie! Ileż to razy słyszeliśmy od jakże świętego Jana Pawła II słowa pochwały, gdy przemawiał w tym czy innym nowoczesnym kościele? Jakże wychwałał on piękno architektury np. szkaradztwa architektonicznego “sanktuarium” w Łagiewnikach! Gdziekolwiek tenże jakże święty papież nie był, ani słowem w ciągu całego długiego pontyfikatu nie zająknął się nawet aby wskazać choć raz na ohydę współczesnej architektury sakralnej, ergo wspierał i lansował potworność architektoniczą.
Tak więc mówienie o tym, że ostatnie pontyfikaty wykazywały jakąś “ciągłość w podjeściu do piękna“, jest maskowaniem i zamazywaniem rzeczywistości. Poza krótkim pontyfikatem Benedykta XVI, który na tyle ile mógł wspierał tradycyjne podejście do sztuki sakralnej, wszystkie poprzednie były ciągiem niszczenia Kościoła i wyjaławiania Go z Tradycji. Największe spustoszenie uczynił jakże długi pontyfikat jakże świętego Jana Pawła II.
Mit brennender Sorge. Cios w serce narodowego socjalizmu
W czasach, gdy watykańska administracja przykłada wielką wagę do walki z tak zwanym globalnym ociepleniem i energetyką węglową, aż ciężko uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno – nie wieki, a dekady temu – Kościołem kierowali ludzie właściwie rozpoznający największe problemy swoich czasów i odważnie występujący w ich sprawie. Mija właśnie 80 lat od potępienia przez Ojca Świętego Piusa XI antychrześcijańskiej ideologii narodowego socjalizmu.
Tryumfy święci dzisiaj rozpowszechniany przez lewicową propagandę mit dwóch ostatnich papieży o imieniu Pius, będących rzekomo „przyjaciółmi nazistów”. Niezależnie jakie kłamstwa o papiestwie i Kościele dotarły do naszych uszu, człowiek roztropny swoje sądy oprzeć winien na faktach, a nie na dywagacjach, plotkach, kalumniach, czy (jak to ma miejsce ostatnio) memach. Historia zaś nie pozostawia złudzeń. Papież Pius XI swoim autorytetem i przy pomocy najwyższego rangą dokumentu – encykliki – potępił narodowy socjalizm i ostrzegł świat przez rozkręcającą się w Niemczech falą pogańskiej nienawiści. I to zanim którykolwiek polityczny lider, nawet z liberalno-demokratycznego Zachodu, zdążył pomyśleć o Hitlerze jako zagrożeniu. To tylko potwierdza, że Kościół obdarzony jest charyzmatem rozpoznawania zagrożeń dla ludzkości i ostrzega przed nimi świat.
Czy wolno negocjować z nazistami?
Ktoś może zapytać: cóż to za wróg nazizmu z Piusa XI, skoro za jego pontyfikatu Stolica Apostolska i Berlin zawarły konkordat? W encyklice Mit brennender Sorge na wątek ten uwagę zwraca – i to na początku – sam Ojciec Święty, wyjaśniając nam okoliczności podpisania w roku 1933 umowy regulującej stosunki między Watykanem (państwem formalnie powstałym 4 lata wcześniej), a Niemcami.
„Gdy, Czcigodni Bracia, w lecie roku 1933, uwzględniając inicjatywę rządu Rzeszy, poleciliśmy wznowić pertraktacje konkordatowe nawiązujące do długoletniego poprzedniego projektu i ku zadowoleniu was wszystkich zakończyć je uroczystym traktatem, kierowała Nami, jak tego wymaga Nasz obowiązek, troska o wolność zbawczego posłannictwa Kościoła w Niemczech i o zbawienie dusz mu powierzonych – równocześnie jednak wpłynęło na naszą decyzję szczere pragnienie, by rzeczywiście przyczynić się do dalszego pokojowego rozwoju i do dobra narodu niemieckiego.
Pomimo wielu poważnych wątpliwości powzięliśmy jednak wtedy decyzję, by swej zgody nie odmówić. Chcieliśmy wówczas, w miarę możliwości, zaoszczędzić Naszym synom i córkom w Niemczech tarć i cierpień, których w ówczesnych stosunkach z całą pewnością można by się było spodziewać. Chcieliśmy wówczas pokazać czynem, ze szukając jedynie Chrystusa i tego, co do Chrystusa należy, wyciągamy do wszystkich rękę do zgody, tak długo, dopóki ktoś jej nie odtrąci” – pisał papież w encyklice datowanej na 14 marca roku 1937, czyli Niedzielę Męki Pańskiej.
Pius XI. Papież, który przechytrzył Hitlera
Widzimy więc, że przyczyną podpisania konkordatu była szczera nadzieja papieża na poprawę sytuacji katolików w Rzeszy. Warto zwrócić również uwagę, że w roku 1933 społeczność międzynarodowa nie wiedziała tego, co wiemy dzisiaj. Nasi przodkowie oraz sam Ojciec Święty byli ubożsi o znajomość dziejów II Wojny Światowej oraz dokonanych przez Niemców zbrodni. U progu sprawowania przez Hitlera władzy kanclerskiej, w oparciu o dostępną wtedy wiedzę, nie można było traktować jego ekipy jako przyszłych katów całych narodów. Co więcej, jeszcze w roku 1934 – a więc mając pół roku więcej na analizowanie poczynań Hitlera – na układ z Niemcami zdecydowała się Rzeczpospolita Polska.
Nie można mieć pretensji do Ojca Świętego i Kościoła za zawarcie z Niemcami konkordatu również dlatego, że to właśnie Pius XI jako pierwszy światowy przywódca, w początku 1937 roku, swoją encykliką Mit brennender Sorge (Z palącą troską) ostrzegał przez narodowym socjalizmem i piętnował władze Niemiec. Tymczasem przedstawianym dzisiaj jako wzór walki z III Rzeszą liderom zachodnich demokracji pojęcie grozy hitleryzmu zajęło jeszcze co najmniej półtora roku, gdyż jesienią roku 1938 zgodzili się na rozbiór Czechosłowacji licząc, że Sudety załatwią sprawę.
Reichskonkordat z roku 1933 był dla Kościoła próbą zabezpieczenia katolików w Niemczech. Zaś z perspektywy polityki Hitlera dokument trzeba odczytywać jako wyrafinowaną grę obliczoną na ustabilizowanie sytuacji wewnętrznej i nie otwieranie zawczasu frontów. Przyjmując taką perspektywę widzimy wyraźnie, że niemiecki wódz w swojej próbie instrumentalnego wykorzystania wrogiego mu katolicyzmu i bycia cwańszym od papieża poniósł sromotną klęskę. Pokazują to z resztą okoliczności odczytania w Niemczech Mit brennender Sorge. Dokument podpisany 14 marca roku 1937 wybrzmiał w kościołach nad Renem tydzień później, czyli w Niedzielę Palmową. Encyklika została wiernym przedstawiona niespodziewanie i Kościół w ten sposób wyprzedził działania policyjne zmierzające do jej przejęcia i zamknięcia ust katolickim hierarchom.
Celne uderzenie w hitleryzm
W oparciu o całą dostępną Ojcu Świętemu wiedzę, jaka spływała do niego od Kościoła w Niemczech oraz jego przedstawicieli na miejscu, papież wydał na początku roku 1937 roku encyklikę. Datowane na 14 marca Mit brennender Sorge, z perspektywy katolickiego Magisterium, w tym nauki Kościoła o państwie, wierze oraz o miłości bliźniego, krytykował coraz śmielsze poczynania narodowych socjalistów.
Najbardziej oczywistym jest krytykowanie przez papieża Piusa XI odchodzenia licznych grup niemieckich elit politycznych od katolicyzmu, czy szerzej chrześcijaństwa, na rzecz kultów pogańskich, co było jawnym łamaniem przez nazistów I Przykazania Bożego: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.
„Kto idąc za wierzeniami starogermańsko-przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga osobowego stawia różne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności, która sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią, i wszystko prowadzi ku dobremu. Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by go zaliczać do wierzących w Boga” – czytamy w encyklice. Uwaga ma oczywiście charakter ogólny i dotyczyć może nie tylko niemieckiego, ale i każdego pogaństwa. Na tym jednak, rzecz jasna, papież nie poprzestał i o wiele bardziej precyzyjny cios wymierzony w hitleryzm Ojciec Święty zadał krytykując fundamenty hitlerowskiej ideologii, ubóstwiającej niemieckie państwo i naród oraz rasę i jej wodza.
„Kto ponad skalę wartości ziemskie, rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa, przedstawicieli władzy państwowej albo inne podstawowe wartości ludzkiej społeczności, które w porządku doczesnym zajmują istotne i czcigodne miejsce, i czyni z nich najwyższą normę wszelkich wartości, także religijnych, i oddaje się im bałwochwalczo, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga – Człowieka i daleki jest od prawdziwej wiary w Boga i od światopoglądu odpowiadającego takiej wierze” – ostrzega papież, przypominając, że „Bóg dał swe przykazania jako najwyższy władca. Mają one znaczenie niezależnie od czasu i przestrzeni, kraju i rasy. Jak Boże słońce wszystko oświeca, tak też prawo Jego nie uznaje żadnych przywilejów i wyjątków. Rządzący i podwładni, ukoronowani i nie noszący korony, bogaci i ubodzy w ten sam sposób podlegają Jego słowu”.
„Objawienie w znaczeniu chrześcijańskim oznacza słowo Boże wypowiedziane do ludzi. Używanie tego słowa na określenie podszeptów krwi i rasy, dla wyrażenia promieniowania historii jakiegoś narodu, wprowadza w każdym razie zamieszanie” – pisze Ojciec Święty dodając, że głoszona przez narodowych socjalistów teoria o nieśmiertelności rozumianej jako trwanie narodu, a nie jako nieśmiertelność czyli wieczne istnienie ludzkiej duszy, to herezja.
Papież jednoznacznie skrytykował również idee „kościoła narodowego” czy nawet pogańskiego kultu etnicznego, przypominając, że prawdziwy Kościół jest tylko jeden: „Kościół ustanowiony przez Zbawiciela jest jeden – ten sam dla wszystkich narodów. Pod jego kopułą, otaczającą jak firmament całą ziemię, jest miejsce i ziemia rodzinna dla wszystkich narodów i języków (…). Kto burzy tę jedność i niepodzielność, ten zabiera Oblubienicy Chrystusa jeden z diademów, nałożony przez samego Boga na jej skronie”.
„Jeżeli ludzie, którzy są nawet zgodni w wierze w Chrystusa, nęcą nas mirażem narodowego kościoła niemieckiego, to wiedzcie, że będzie on tylko zaprzeczeniem jednego Kościoła Chrystusowego, wyraźna zdradą tej powszechnej misji ewangelizacyjnej, którą może spełnić i do której może się dostosować jedynie Kościół powszechny. Historia innych kościołów narodowych, ich martwota duchowa, skrępowanie i ucisk władz świeckich wskazują na beznadziejną bezpłodność, jakiej ulega z konieczności każda latorośl oddzielająca się od żywego szczepu winnego Kościoła” – czytamy w innym miejscu papieskiej encykliki.
Papież w obronie Żydów
W roku 1937 nikt nie wiedział jeszcze, co Niemcy za kilka lat zrobią europejskim Żydom. Znana była natomiast ich antysemicka retoryka, która w starozakonnych widziała źródło wszystkich kłopotów Rzeszy. Z czasem jej radykalizm narastał. W obliczu coraz wyraźniej rysującej się perspektywy skierowania ostrza niemieckiej machiny państwowej przeciwko mozaistom, Ojciec Święty w swojej encyklice wziął ich w opiekę przypominając o wadze Starego Testamentu dla chrześcijan i roli Żydów w historii zbawienia.
Wierność Bogu vs Deutschland über alles
W encyklice papież podważa również hitlerowskie tezy o nadrzędnej roli państwa i obowiązku wierności administracji nawet za cenę wierności Kościołowi. Jednak nic, nawet groźby prześladowań, nie usprawiedliwia zdrady wiary – przypomina Ojciec Święty. Na wszelkie pokusy i podszepty narodowych socjalistów, by odejść z Kościoła, katolik miał obowiązek odpowiedzieć ich autorom: „idź precz szatanie!”. Bowiem „kto się Mnie wyprze wobec ludzi, tego wyprę się i Ja wobec aniołów Bożych” – przypomina słowa Pana Jezusa w swojej encyklice Pius XI. Głowa Kościoła wyjaśnia ponadto genezę prawa. Nie jest prawem wszystko, co jest korzystne dla narodu, a to, co jest moralne i etyczne, gdyż tylko rzeczy dobre prowadzą do faktycznego rozwoju nacji.
Papież w encyklice broni ponadto prawa rodziców do wychowania dzieci w wierze oraz wymaga, by obowiązkowe państwowe stowarzyszenia młodzieży nie łamały kręgosłupów moralnych katolików. Te zasady są z resztą nadal bardzo aktualne, szczególnie w kontekście publicznej edukacji.
Mit Papieża-nazisty – spłodzony na Kremlu?
Pius XI zmarł 10 lutego roku 1939. Z jednej strony nie doczekał końca wojny domowej w Hiszpanii, z drugiej zaś Miłosierny Bóg pozwolił mu nie oglądać z ziemskiej perspektywy tragizmu II Wojny Światowej. Nie sposób odnaleźć w jego życiu cienia sympatii dla niemieckiego, totalitarnego i brunatnego socjalizmu. Mimo tego współcześni atakują go za Reichskonkordat. Warto więc przy tym odnieść się do jego następcy, papieża Piusa XII, który jako kard. Eugenio Pacelli odpowiedzialny był za negocjacje z Niemcami.
To właśnie na Piusa XII spada najczęściej krzywdzący tytuł papieża-nazisty, jednak będąc jeszcze kardynałem Pacelli nie tylko negocjował podpisanie z III Rzeszą konkordatu, ale także brał udział w pracach nad krytykującą narodowy socjalizm encykliką Mit brennender Sorge. Ponadto Sługa Boży swoją postawą w trakcie II Wojny Światowej dał dowód bezkompromisowej walki z krwawymi i bezbożnymi systemami, a po ataku Niemiec na Polskę papież wydał encyklikę Summi pontificatus. Potępił w niej hitlerowski i bolszewicki totalitaryzm oraz napaść na Rzeczpospolitą. Niestety, tym razem tekstu nie udało się odczytać nad Renem, jednak niemiecki ambasador przy Stolicy Apostolskiej nazwał dokument „bezpośrednim atakiem na Trzecią Rzeszę”. W kolejnych latach wielokrotnie swoją postawą udowadniał, że nie akceptuje działań reżimów oraz czynem i słowem zachęcał do miłości bliźniego, także poprzez aktywne dążenia do ratowania Żydów. Głowę Kościoła docenił Instytut Yad Vashem, w którym wiele drzew – symboli życia – poświęconych jest właśnie Piusowi XII.
Za życia Piusa XII nikt nawet nie pomyślał, że można by go nazywać sympatykiem niemieckiego narodowego socjalizmu. Głosy takie zaczęły być powtarzane dopiero po roku 1963, gdy Rolf Hochhuth wystawił swoją sztukę pt. Namiestnik. Tragedia chrześcijańska. Autor w pośredni sposób zarzucił Ojcu Świętemu obojętność, jeśli nie sprzyjanie hitleryzmowi, jednak obecnie to pod adresem niemieckiego dramaturga wysuwane są oskarżenia o… współpracę z sowieckim wywiadem.
Czyżby więc klucz do wyjaśnienia genezy fałszywych tez o papieżach sprzyjających Hitlerowi znajdował się na Kremlu?
Michał Wałach
O języku łacińskim w liturgii katolickiej – elementarne wskazania
Kościół, w dokumentach Soboru Watykańskiego II i w Kodeksie Prawa Kanonicznego, jasno wyraził się na temat stosowania języka łacińskiego, który powinien zostać zachowany jako zwyczajny język obrzędów liturgii łacińskiej. Kilka fragmentów niechaj posłuży nam za elementarz w przybliżeniu się do tej ważnej problematyki. Podkreślenia moje – dla zwrócenia uwagi na pewne partie tekstu.
Codex Iuris Canonici – Kodeks Prawa Kanonicznego (1983):
Kan. 928 – Eucharystię należy sprawować w języku łacińskim lub w innym języku, byleby teksty liturgiczne zostały zgodnie z prawem zatwierdzone.
Sacrosanctum Concilium – Konstytucja o liturgii świętej:
KL 36.
§1. W obrzędach łacińskich zachowuje się używanie języka łacińskiego, poza wyjątkami określonymi przez prawo szczegółowe.
§2. Ponieważ jednak i we Mszy świętej, i przy sprawowaniu sakramentów, i w innych częściach liturgii użycie języka ojczystego nierzadko może być bardzo pożyteczne dla wiernych, można mu przyznać więcej miejsca, zwłaszcza w czytaniach i pouczeniach, w niektórych modlitwach i śpiewach, stosownie do zasad, które w tej dziedzinie ustala się szczegółowo w następnych rozdziałach.
KL 54. Zgodnie z art. 36 niniejszej Konstytucji można pozwolić we Mszach odprawianych z udziałem wiernych na stosowanie języka ojczystego w odpowiednim zakresie, zwłaszcza w czytaniach i „modlitwie powszechnej”, oraz jeżeli warunki miejscowe tego wymagają, w tych także częściach, które należą do wiernych.
Należy jednak dbać o to, aby wierni umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim.
KL 116. Śpiew gregoriański Kościół uznaje za własny śpiew liturgii rzymskiej. Dlatego w czynnościach liturgicznych powinien on zajmować pierwsze miejsce wśród innych równorzędnych rodzajów śpiewu.
Nie wyklucza się ze służby Bożej innych rodzajów muzyki kościelnej, zwłaszcza polifonii, byleby odpowiadały duchowi czynności liturgicznej, zgodnie z art. 30.
* * *
„Różaniec będzie potężną bronią przeciwko piekłu;
zniszczy występek i rozgromi herezje”
(Obietnice różańcowe, które otrzymał od Niepokalanej Matki bł. Alan de Rupe).
Ks. Jacek Bałemba SDB
35 lat od Deklaracji monachijskiej
25 lutego 1982 r. wietnamski arcybiskup Piotr Marcin Ngô Đình Thục podczas celebracji Mszy pontyfikalnej w Monachium ogłosił wakat Stolicy Piotrowej, wskazując na błędy doktrynalne religii posoborowej wynikające z: modernizmu, fałszywego ekumenizmu, kultu człowieka, wolności religijnej i braku potępiania przez posoborową hierarchię osób prezentujących nauczanie niezgodne z tradycyjną doktryną Kościoła katolickiego. Zdaniem Arcybiskupa zachodziła sprzeczność między pozornie dobrym stanem Kościoła kierowanego przez Jana Pawła II, cieszącym się wielką liczbą wiernych, uczestniczących w Nowej Mszy oraz korzystających z Nowych Sakramentów, a faktycznym stanem wiary na świecie. Arcybiskup Thuc uważał, że posoborowa protestantyzacja Kościoła, widoczna zwłaszcza w Novus Ordo, nie może podobać się Bogu.
Trudno zakwestionować obserwacje, które stoją u podstaw stanowiska, jakie przyjął wietnamski hierarcha. Mogę raczej powiedzieć, że są one dziś znacznie bardziej aktualne i prawdziwe. Stan Kościoła posoborowego jest obecnie bez porównania gorszy niż AD 1982. Nikt już dziś nie bredzi o “nowej wiośnie Kościoła”, wszyscy dostrzegają wszechogarniający kryzys, w jakim ów się pogrąża. Ciężko byłoby dostrzec dobrą kondycję posoborowia w jakimkolwiek jego aspekcie. Zwłaszcza, że lider wspólnoty znany pod imieniem Franciszka spędza większość czasu na demolowaniu i szkalowaniu katolicyzmu oraz podkopywaniu resztek fundamentów cywilizacji chrześcijańskiej.
Paweł VI zmasakrował liturgię i rozpoczął destrukcję dogmatyki. Jan Paweł II dzielnie mu sekundował w obu tych obszarach, lecz przynajmniej stworzył tradycjonalistyczny skansen relatywnie wolny od większości chorób współczesnego Kościoła. Franciszek może poszerzyć ów oficjalny rezerwat o Bractwo św. Piusa X, ale równocześnie dokonuje destrukcji moralności katolickiej, w praktyce unieważniając nauczanie o małżeństwie oraz wykreślając szóste i dziewiąte przykazania Boże. W ten sposób wszystkie zarzuty arcybiskupa Thuca wypowiedziane w 1982 r., zostały ostatecznie zmaterializowane.
Jak doskonale pamiętamy, Ojciec Święty Benedykt XVI chciał naprawić posoborowie. Liczył, że nominalne równouprawnienie tradycyjnej Mszy z NOMem, zmiany wizerunkowe oraz rozmaite, powoli, lecz systematycznie wprowadzane korekty doktrynalne dadzą dobre efekty. Niestety, jego dobroć i dobrotliwość były bez skrupułów wykorzystywane przez karierowiczów i wrogów.
Jak to się skończyło? Karierowicze obciążali szefa odpowiedzialnością za swoją niekompetencje (np. sprawa “negacjonisty” holocaustu, biskupa Williamsona), a wrogowie nie ustawali w knowaniach. Niejasna i niewyjaśniona sprawa rezygnacji Papieża pokazuje poprzez owoce ich działań, kto był skuteczniejszy.
“Reforma reformy liturgicznej” była martwa niestety jeszcze za czasów panowania Benedykta XVI. Powiedzmy zresztą szczerze: papieżowi zabrakło w tej sprawie konsekwencji. Wydał prawo, ale sam nie odprawił publicznie Mszy w rycie klasycznym. Nie awansował w hierarchii wyłącznie duchownych celebrujących w obu formach rytu rzymskiego. Nie zsyłał wrogów swoich reform do Ketchikan na Alasce i w inne równie malownicze miejsca.
Wniosek stąd jest brutalny: miejscem posoborowia jest śmietnik i może je tam wysłać jedynie papież – zdeterminowany, mądry i … bezwzględny. Sobór watykański II to dziś przeżytek i dobrze, że wymarło lub wymiera dziś pokolenie hierarchów emocjonalnie przywiązanych do owej hucpy. To być może nasza jedyna szansa.
W dzisiejszych czasach widać, że tradycyjni katolicy mają alternatywę pomiędzy przeczekaniem Franciszka, a hipotezami sedewakantystycznymi (sedewakantyzmem oraz sedeprywacjonizmem). Na dłuższą metę nie da się już stosować podejścia indultowego lub lefebrystycznego, polegającego na tolerowaniu modernistycznej hierarchii. Religie posoborowa i katolicka mają coraz mniej punktów wspólnych. Arcybiskup Lefebvre zdefiniował postawę, której zasadniczo trzyma się do dziś FSSPX, ufając, że czas kryzysu Kościoła będzie relatywnie krótki.
Podstawowym problemem praktycznym związanym z hipotezą sedewakantystyczną arcybiskupa Thuca jest niemożność powrotu prawowitej hierarchii katolickiej na Watykan. Sedewakantyści twierdzą: nie ma papieża od dziesięcioleci, nie żyją już kardynałowie mianowani przez prawowitych papieży, zatem nie da się wyjść z tej sytuacji, no chyba, że w jakiś cudowny sposób. Sedewakantyzm mógłby być traktowany jako akceptowalna hipoteza teologiczna tylko w czasach ostatecznych, w przededniu końca świata.
Nie dziwmy się zatem, że w rozmaitych kręgach konserwatywnych są aż tak popularne rozmaite prywatne objawienia, sugerujące jakoby ów koniec świata był już bardzo nieodległy. Myślę, że nie powinniśmy dawać im wiary i czynić z nich części światopoglądu. Każdy katolik powinien żyć tak, jakby jego koniec świata – koniec życia ziemskiego – miał nastąpić za chwilę.
Z uwagi na wszystkie przedłożone powyżej argumenty powstrzymuję się – póki co – przed uznaniem wakatu Stolicy Piotrowej. Ale doskonale rozumiem i nie ośmielam się potępiać tych, którzy wysnuwają już dziś bardziej radykalne wnioski. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat liderami nowej fali sedewakantyzmu będą prominentni hierarchowie dzisiejszej frakcji konserwatywnej Kościoła Posoborowego, związani z Nadzwyczajną Formą Rytu Rzymskiego (przychylni Mszy trydenckiej).
Zaczęliśmy od Arcybiskupa Piotra Marcina Ngô Đình Thụca i na nim skończmy. Uważam, że niezależnie od rozmaitych poważnych błędów, jakie wietnamski hierarcha popełniał (np. deklarując sedewakantyzm i wycofując się z tego, czy też udzielając święceń biskupich zdecydowanie zbyt wielkiej liczbie kandydatów, także … starokatolików), należy mu się wielka wdzięczność i szacunek za podejmowane starania na rzecz uratowania katolicyzmu, za walkę z modernistami na miarę swej wiedzy i posiadanych – jakże skromnych – zasobów. Katolicyzm jest religią, w której przede wszystkim oceniamy intencje.
Bóg zapłać!
Krusajder
„Przekazałem to, co otrzymałem” – Sławomir Cenckiewicz
“Dwadzieścia lat po śmierci biskupa Lefebvre historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt VI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”-pisze dr.hab Sławomir Cenckiewicz
Oni mają kościoły, ale to my zachowaliśmy wiarę” – powiedział w kazaniu przeciwko arianom św. Atanazy Wielki. Słynne słowa Doktora Kościoła, który w IV wieku niemal w pojedynkę prowadził walkę z zabójczą herezją Ariusza, dla tysięcy katolików po Soborze Watykańskim II stały się drogowskazem i zachętą do walki przeciwko współczesnym błędom. Stąd też wielu z nich, w osobie i postępowaniu arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a upatruje nowego św. Atanazego, zaś posoborowy kryzys Kościoła porównuje do „nocy ariańskiej”, która za przyzwoleniem hierarchii zatriumfowała ówcześnie w całym świecie chrześcijańskim. Podobnie zdaje się uważać bp Bernad Tissier de Malerais – autor opublikowanej właśnie naukowej, ale i wyjątkowej biografii swojego duchowego ojca. Jej lektura jest konieczna dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć złożoność obecnie prowadzonych rozmów teologicznych-kanonicznych Bractwa Św. Piusa X i Stolicy Apostolskiej.
Zwyczajny ksiądz
Marceli Lefebvre (ur. 1905 r.) stronił zawsze od porównań do św. Atanazego. Był skromny i nieśmiały. Powtarzał często, że wyjątkowa sytuacja, w jakiej znalazł się Kościół i jego wierni na przełomie lat 60. i 70., zmusiły go do roli przywódcy katolickich tradycjonalistów. Od pierwszych chwil swojego kapłańskiego powołania „widział się w roli duchowego ojca, przywiązanego do swoich parafian i wpajającego im wiarę i chrześcijańskie obyczaje”. „Taki był mój ideał” – mówił. To jego pobożni rodzice – świątobliwa Gabriela i Rene Lefebvre, wskazali Marcelowi inną drogę. W 1923 r. postanowili by dołączył do swojego starszego brata – również Rene, który wybrał kapłaństwo i studiował w Rzymie. „Twój brat jest w Rzymie i ty też pojedziesz do Rzymu, nie ma o czym mówić, nie zostaniesz w diecezji” – mówił stanowczo ojciec przyszłego arcybiskupa. W ten sposób 18-letni Marcel trafił do Seminarium Francuskiego w Rzymie, które od połowy XIX wieku prowadzili misjonarze ze Zgromadzenia Ducha Świętego pod wezwaniem Najświętszego i Niepokalanego Serca Maryi Panny.
Odraza dla prawd umniejszonych…
Marcelego na całe życie ukształtowały dwie szkoły – rodzinna i seminaryjna. Katolickie wychowanie, jakie dali mu rodzice, którzy ofiarowali na służbę Bogu pięcioro swoich dzieci, zostało ubogacone w Seminarium Francuskim w Rzymie. To tam Marceli stał się żołnierzem Chrystusa. Zawdzięczał to przede wszystkim ks. Henrykowi Le Floch, który od 1904 r. kierował seminarium i „wpajał uczniom wiarę zarówno w zasady, jak i w praktyczną skuteczność prawdy katolickiej”. Łączył wielką pobożność i bogate życie wewnętrzne z apologetyką i obroną Kościoła. Pewien mnich ze słynnego opactwa w Solesmes powiedział o nim: „Nauczyłeś nas, Ojcze, szacunku dla pełnej prawdy i odrazy dla prawd umniejszonych…”. „Dziękuję mu z całego serca, bo to on pokazał nam drogę Prawdy” – powtarzał przy różnych okazjach wyświęcony w 1929 r. na księdza Marceli Lefebvre – „To on nauczył nas, kim dla świata i Kościoła byli papieże i czego nauczali przez półtora stulecia: antyliberalizmu, antymodernizmu, antykomunizmu, całej doktryny Kościoła w tych kwestiach. Naprawdę pozwolił nam zrozumieć i żyć walką prowadzoną przez kolejnych papieży z niezłomną konsekwencją w celu uchronienia Kościoła i świata przed plagami, które nas dzisiaj gnębią. Było to dla mnie objawienie”.
Kierunek Gabon
Otrzymana w Seminarium Francuskim solidna formacja kapłańska predestynowała młodego ks. Lefebvre’a do znaczącej roli w Kościele. W 1930 r. był już doktorem filozofii i teologii. Nie chciał jednak piąć się po szczeblach watykańskiej lub francuskiej hierarchii. Zrodziło się w nim misjonarskie powołanie i pasja, których konsekwencją było wstąpienie do Zgromadzenia Ducha Świętego („duchaczy”). Fascynacja duchowością ojca Jakuba Libermanna, studiowanie dzieł św. Tomasza z Akwinu i ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli kierowały jego myśli w stronę ludzi wciąż nieznających Chrystusa. „Życie zakonnika ze Zgromadzenia Ducha Świętego – pisał w 1931 r. – powinno być kontemplacją oddającą się działaniu. Należy usunąć, na ile to możliwe, rozdział pomiędzy modlitwą i pracą. Nie porzucajmy Boga, aby Go dać naszym braciom”. Stąd też w 1932 r. ks. Marceli Lefebvre wsiadł na statek w Bordeaux i udał się Gabonu. Podróżował w buszu, budował kościoły i seminaria dla gabońskich księży, zwalczał pogański kult i składanie ofiar z ludzi, udzielał sakramentów, egzorcyzmował, katechizmował dorosłych i dzieci, walczył z żółtą febrą, głodem, poligamią, handlem żywym towarem… Był – jak wówczas mówiono – przełożonym od wszystkiego, ale zawsze z różańcem w ręku. Jego misjonarskiego zapału nie ostudziły nawet smutne wieści o śmierci matki (1938 r.), upadku Francji (w 1940 r.) i losach ojca, którego w 1942 r. Niemcy zamordowali w obozie w Sonnenburgu (aktualnie Słońsk). Już wówczas legenda Lefebvre’a rozszerzała się po całym Gabonie. „Mamy szczęście, że Bóg zesłał nam tego człowieka! Cóż to za wspaniały człowiek!” – powtarzali tubylcy. To również dzięki niemu, w latach 1932-1945 liczba gabońskich katolików wzrosła z 33 do 85 tys.!
Niedoszły kardynał
Gorliwość i zasługi misyjne ks. Marcelego Lefebvre szybko dostrzeżono w Świętej Kongregacji Krzewienia Wiary i Sekretariacie Stanu. W 1947 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim w Dakarze. Odpowiadał wówczas za całą Francuską Afrykę Zachodnią, zamieszkiwaną przez 20 milionów ludzi. W tym zagłębiu muzułmańskim bp Lefebvre kontynuował swoją pracę misyjną szczególnie dbając o trzy dzieła – szkołę średnią, seminarium duchowne i zakonne zgromadzenia złożone z tubylców, którzy w perspektywie czasu mieli przecież objąć stery Kościoła w Afryce. Wciąż odróżniał się pracowitością, na tyle, że po niespełna roku od objęcia wikariatu Dakaru Pius XII podniósł Lefebvre’a do godności delegata apostolskiego. Od tej pory Lefebvre odpowiadał już nie tylko za Afrykę Zachodnią, ale również Kamerun, Francuską Afrykę Równikową i Somalię, nie licząc Maroka, Sahary, Madagaskaru i Reunion. W specjalnym breve papież pisał: „Rządził ojciec tak roztropnie, mądrze i aktywnie wikariatem apostolskim w Dakarze i z tak wielką gorliwością rozszerzał królestwo Chrystusa, że sądzimy, iż będzie dobrym wyborem powierzenie ojcu kierownictwa delegaturą, w całkowitym przekonaniu, że szczególne talenty ojca, a zwłaszcza sprawdzona już gorliwość oraz inne zdolności, które predestynują ojca do objęcia tego stanowiska, będą wielkim i zbawiennym pożytkiem dla tej delegatury”. Lefebvre erygował nowe parafie i diecezje, fundował klasztory, bierzmował, wyświęcał kapłanów i konsekrował biskupów. Dbał o czystość katolickiej doktryny i piękno liturgii, której powagę strzegł przed fałszywą inkulturacją – pogańskimi tańcami i „tam-tamami”. W 1955 r. został pierwszym arcybiskupem Dakaru. Gdyby nie śmierć Piusa XII w 1958 r. abp Lefebvre zostałby zapewne wkrótce kardynałem…
W obliczu „odnowy”
Jan XXIII zapoczątkował zupełnie nowy kurs w dziejach Kościoła. Janowe „aggiornamento” szybko dosięgło osobiście abp Lefebvre. Jako „konserwatysta” już w 1959 r. został pobawiony funkcji delegata apostolskiego. Trzy lata później musiał opuścić Dakar, by objąć na krótko rządy w małej diecezji Tulle. Wciąż był jednak ważną postacią życia kościelnego. W 1962 r. został mianowany Asystentem Tronu Papieskiego, doradcą Świętej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary i przełożonym generalnym Zgromadzenia Ducha Świętego. Był doskonale przygotowany do walki, jaką miał stoczyć siedząc w ławach Soboru Watykańskiego II. Już w pierwszych dniach soboru wyraził publicznie swój niepokój, kiedy na liście ekspertów teologicznych zauważył nazwiska obłożonych cenzurą i karami kościelnymi niewiernych nauce Kościoła duchownych – o. Yves’a Congara, o. Henri de Lubac’a i o. Karla Rahnera. Później, u boku kilku kardynałów, stoczył prawdziwy bój w obronie mszy św., którą nowatorzy pozbawić chcieli ofiarnego charakteru przesuwając akcent na błędnie pojętą aktywizację wiernych i „sprawowanie Wieczerzy Pańskiej”. Spór wokół konstytucji o liturgii był jedynie zapowiedzią wojny, która rozgorzała pomiędzy ojcami soboru. Skupione wokół Międzynarodowego Zgromadzenia Ojców konserwatywne skrzydło Kościoła, liczące około 200 biskupów, przegrywało w praktyce większość soborowych bitew stoczonych wokół rozumienia wolności religijnej, ekumenizmu, misji, kolegialnej władzy w Kościele, potępienia współczesnych herezji, komunizmu, godności osoby ludzkiej… „Byliśmy świadkami zaślubin Kościoła z ideami liberalnymi” – powiedział na zakończenie soboru abp Lefebvre – „W ten sposób zostały naruszone podstawy wiary, moralności i dyscypliny kościelnej, przed czym ostrzegali wszyscy papieże”.
Prawdziwe aggiornamento
Wielu duchownych traciło zapał i oczekiwało upragnionej emerytury. Zaniepokojony obrotem spraw i postawą Pawła VI, kardynał Alfredo Ottaviani wyznał pod koniec soboru, że wolałby jak najszybciej umrzeć by mieć pewność, że umiera jeszcze w Kościele katolickim. Marceli Lefebvre nie zamierzał bezczynnie przyglądać się tej „odnowie” i ratował co mógł – wciąż wizytował misje prowadzone przez „duchaczy”, reorganizował seminaria i stawiał na formację kapłanów. Ponad wszystko stał jednak na straży czystości wiary i dyscypliny kościelnej. Był zaniepokojony postępującą rebelią. Wielu coraz częściej mówiło o potrzebie zastąpienia „misji” w „dialog ekumeniczny”. Postępowała laicyzacja życia kapłańskiego. Lefebvre przypominał, że sutanna „oznacza oddzielenie od świata i zawiera świadectwo dane Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi”. „Strój świecki, rezygnacja z jakiegokolwiek świadectwa dawanego poprzez strój wyraźnie oznacza brak wiary w kapłaństwo, brak szacunku dla zmysłu wiary bliźnich, a ponadto tchórzostwo, brak odwagi w bronieniu własnych przekonań”. „Naszego aggiornamento – wołał Lefebvre w 1965 r. – nie przeprowadzajmy w duchu neoprotestantyzmu niszczącego źródła świętości. Niech kierują nami święte pragnienia, które były motorem życia wszystkich świętych dokonujących reform i odnowy z miłości do Chrystusa Ukrzyżowanego, zachowujących posłuszeństwo, ubóstwo i czystość. W ten sposób zdobyli ducha poświęcenia, ofiary i modlitwy, które uczyniły z nich apostołów”. Pod koniec 1968 r. „duch odnowy” na dobre zagościł w Zgromadzeniu Ducha Świętego. Nie mogąc się z tym pogodzić abp Lefebvre złożył dymisję.
W obronie mszy
W tym czasie pod wodzą zaprzyjaźnionego z papieżem ks. Annibale Bugniniego eksperymentowano z liturgią mszalną. Kiedy podczas synodu biskupów w 1967 r. ów prałat zaprezentował efekty swojej pracy wielu biskupów było zdumionych tym, co zobaczyli, a niektórzy z nich – jak kardynał Josyf Slipij – w proteście opuścili Kaplicę Sykstyńską. Całość tego eksperymentu przypominało raczej protestanckie nabożeństwa, które są jedynie „pamiątką Ostatniej Wieczerzy”, a nie uobecnieniem tej samej ofiary, jaką na Kalwarii złożył Pan Jezus. Usunięcie z mszy modlitw pokutnych, znaków krzyża, odwołań do Trójcy Przenajświętszej, wyrzucenie tzw. Kanonu sięgającego czasów apostolskich, odłączenie ołtarza od tabernakulum i usytuowanie kapłana tyłem do Najświętszego Sakramentu, a nawet zmiana formuły konsekracyjnej niszczyły dwutysiącletnią tradycję liturgiczną Kościoła i miały zbliżyć katolików do protestantów. Max Thurian z ekumenicznej wspólnoty w Taizé szczerze wyznał: „jednym z owoców tego będzie fakt, iż wspólnoty niekatolickie będą mogły celebrować Wieczerzę Pańską, używając tych samych modlitw, co Kościół katolicki. Teologicznie jest to możliwe”. Wśród oglądających kolejne wersje mszy przygotowanej przez papieskiego liturgistę był także abp Lefebvre. „Słuchając tego godzinnego wykładu – wspominał – mówiłem sam do siebie: «To niemożliwe, żeby ten człowiek cieszył się zaufaniem Ojca Świętego, że to właśnie jego Papież wybrał, aby przeprowadzić reformę liturgii!» Mieliśmy przed sobą człowieka, który z pogardą i wręcz niewyobrażalną bezceremonialnością deptał wielowiekową liturgię. Byłem zdruzgotany. Zwykle dość łatwo przychodzi mi publiczne zabieranie głosu, jak to czyniłem na przykład podczas soboru. Ale tym razem nie miałem sił, aby podnieść się z miejsca. Słowa uwięzły mi w gardle”. Protestowali inni – zakonnicy, biskupi i kardynałowie. Na nie wiele się to zdało. Paweł VI i tak wprowadził nowy obrzęd mszy, którą określił mianem „zgromadzenia ludu Bożego, który jednoczy się pod przewodnictwem kapłana, aby celebrować pamiątkę Pańską”. Wstrząśnięci tym kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani napisali do papieża, że nowa msza „tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii mszy świętej”.
„Biskup faszystów”
Opór przeciwko mszy Pawła VI legł u podstaw założenia w latach 1969-1970 Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Wspierany przez wielu kapłanów i hierarchów (również w Watykanie) przy aprobacie dwóch lokalnych biskupów, abp Lefebvre założył w Szwajcarii pierwszy dom i otworzył seminarium duchowne. Do tego czasu katolicki ruch tradycjonalistyczny na całym świecie działał w rozproszeniu, choć skupiał dziesiątki tysięcy wiernych i setki kapłanów. Lefebvre chciał przede wszystkim ratować kapłaństwo i mszę: „zasadniczą przyczyną obecnego kryzysu Kościoła jest bowiem osłabienie kapłaństwa. Kapłaństwo zaś jest skoncentrowane na Świętej Ofierze Mszy”. Otwarciu seminarium w Econe od samego początku towarzyszyły kłopoty. Dyscyplina, noszenie sutanny, tradycyjna teologia, „stara liturgia” a nade wszystko rzesze wiernych i dziesiątki powołań kapłańskich, zaniepokoiły wielu kościelnych liberałów, których „odnowione” seminaria opustoszały a kościoły świeciły pustkami. Za ich namową Paweł VI zażądał od abp. Lefebvre’a „przyjęcia nowego mszału jako konkretnego znaku posłuszeństwa”. O tym jednak nie mogło być mowy. Zatwierdzone wcześniej statuty Bractwa Św. Piusa X gwarantowały odprawianie mszy wyłącznie według rytu trydenckiego. W 1976 r. Paweł VI oznajmił, że nowy mszał „zastąpił” dawną liturgię i potępił arcybiskupa. Lefebvre stał się wówczas wrogiem publicznym. Zgodnie atakował go episkopat francuski, kurialiści rzymscy, postępowi katolicy w PRL spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, a sowiecka „Izwiestia” określiła mianem „biskupa faszystów i nietolerancji”.
Duch Asyżu
Jednak postępujący ekumenizm jedynie utwierdzał Marcela Lefebvre’a w obranej drodze. Kardynałowie i biskupi, zgromadzeni w bazylice św. Pawła za Murami, zostali po raz pierwszy pobłogosławieni przez anglikańskiego „prymasa”. Paweł VI zaczął propagować potępioną przez swoich poprzedników ideę „Kościołów siostrzanych”, uznając, że Kościół jest rzekomo „wewnętrznie podzielony”. „Ekumenizm nie jest misją Kościoła – odpowiadał Lefebvre – Kościół nie jest ekumeniczny, Kościół jest misyjny. Kościół misyjny ma na celu nawracanie, Kościół ekumeniczny ma zaś na celu szukanie prawdy pośród błędów i tym się zadowala. Oznacza to zaprzeczenie prawdzie głoszonej przez Kościół. Z uwagi na ów ekumenizm, nie mówi się już o wrogach Kościoła. Ci, którzy tkwią w błędach, są teraz naszymi braćmi. W konsekwencji nie ma już potrzeby walki z błędami. Mówi się nam: «zaprzestańmy walk!»”.
Niepokornemu arcybiskupowi wydawało się, że gorzej już być nie może. Dlatego też z nadzieją powitał wybór kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Papież pochodził z Polski, a więc uchodził za konserwatystę. Już w listopadzie 1978 r. Jan Paweł II przyjął Lefebvre’a, który zapewnił, że jest gotów „zaakceptować Sobór odczytywany w świetle Tradycji”. Papież wydawał się dość otwarty na „eksperyment Tradycji”. Jednak, ku zdumieniu wielu tradycjonalistów „polski papież” nie tylko kontynuował dialog ekumeniczny, ale wprowadził go na zupełnie nowe tory. Spotkanie religii w Asyżu w 1986 r. było dla wielu prawdziwym wstrząsem. Wikariusz Chrystusa zrównany z wyznawcami innych religii. Animiści przynieśli swoje węże, Indianie oddawali się czarom i wzywali duchy, a w jednym z kościołów przeznaczonych na ów „dialog” uczniowie Dalajlamy postawili na tabernakulum posąg Buddy! „Poważne zgorszenie, we właściwym rozumieniu tego słowa, oznacza nakłanianie do grzechu – grzmiał Lefebvre – Poprzez ekumenizm, poprzez uczestnictwo w kulcie fałszywych religii, chrześcijanie tracą wiarę. I to jest zgorszenie. Katolicy nie wierzą już, że jest tylko jedna prawdziwa religia, jeden prawdziwy Bóg, Trójca Święta i Nasz Pan Jezus Chrystus”.
Operacja przetrwanie
Doświadczenie Asyżu na tyle poruszyło sumienie abp. Marcelego Lefebvre i jego przyjaciela z Brazylii – bp. Antonio de Castro Mayera, że zdecydowali się oni wyświęcić biskupów. O swoim zamiarze poinformowali Stolicę Apostolską. Rozpoczęły się długie rozmowy z kardynałem Josephem Ratzingerem, które w istocie zakończyły się fiaskiem. Podirytowany kolejną rundą rozmów z Ratzingerem, który zabiegał o akceptację przez tradycjonalistów nowej mszy, Lefebvre odpowiedział: „Wasza działalność zmierza do dechrystianizacji społeczeństwa i Kościoła, my zaś pracujemy nad jego chrystianizacją. Dla nas Nasz Pan Jezus Chrystus jest wszystkim, jest naszym życiem. Kościół to Nasz Pan Jezus Chrystus. Kapłan to drugi Chrystus, Msza jest tryumfem Jezusa Chrystusa poprzez Krzyż. Nasze seminarium jest całkowicie ukierunkowane na panowanie Naszego Pana Jezusa Chrystusa. A wy czynicie coś zupełnie przeciwnego: Eminencja właśnie chciał mi dowieść, że Nasz Pan nie może i nie musi panować w społeczeństwie”. Decyzja została podjęta. 30 czerwca 1988 r. abp. Lefebvre i bp. de Castro Mayer bez mandatu papieskiego konsekrowali czterech biskupów za co spotkała ich ekskomunika. „Przekazałem wam, to co otrzymałem” – powiedział Lefebvre – Wydaje mi się, że słyszę głosy wszystkich papieży, począwszy od Grzegorza XVI, Piusa IX, Leona XIII, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII mówiące: „Co wy robicie z naszym nauczaniem, z naszą pracą apostolską, z wiarą katolicką, chcecie ją porzucić? Czy pozwolicie jej zniknąć z tej ziemi? Chrońcie skarb, który wam powierzyliśmy. Nie porzucajcie wiernych, nie porzucajcie Kościoła! Zachowajcie ciągłość Kościoła! Od czasów bowiem Soboru, władze rzymskie przyjęły i wyznają to, co my potępiliśmy”.
Pośmiertny triumf?
Abp Marcel Lefebvre zmarł w marcu 1991 r. Jego zgromadzenie liczy dziś ponad 500 księży, 300 zakonnic i zakonników, blisko 1000 kościołów i kaplic, 6 seminariów duchownych i działa na wszystkich kontynentach. „Nie miałem specjalnego objawienia – przyznał wcześniej Lefebvre – i niestety nie jestem mistykiem. Działałem tak, jak wynikało z okoliczności”. Często powtarzał, że nie chce nic robić od siebie i dla siebie, chciał być zawsze sługą Chrystusa i Jego Kościoła, kochał ludzi i jednocześnie bronił prawdy katolickiej. „Co go pobudzało do działania?” – zastanawia się autor jego biografii, by za chwilę odpowiedzieć: „Bez wątpienia upór, dziedziczna cnota Flamandów, którą ten zaradny faber (robotnik, rzemieślnik, kowal) obdarzony był w dwójnasób, na co od trzech stuleci wskazywało nazwisko i zajęcia Lefebvrów. Można by chyba uznać to wręcz za klucz do wyjątkowego losu tego dostojnika, przedstawianego w mediach jako typowy „samotny rycerz”, mimo, że on sam zawsze podkreślał, że nigdy nie zwykł postępować wedle osobistego uznania”.
Dwadzieścia lat po jego śmierci historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt XVI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”. Nie wahał się wyznać, że nastąpił wręcz „wewnętrzny rozłam Kościoła”, który stał się „jednym z najpilniejszych problemów naszych czasów”. „Jesteśmy zajęci ekumenizmem i zapominamy przy tym, że Kościół podzielił się w swoim wnętrzu” – mówił Ratzinger. Ubolewał przy tym, że „rozumienie Kościoła zostało u katolików zrelatywizowane. Nie chcą oni dalej uznawać, że Kościół daje im autentyczną gwarancję prawdy”. Najbardziej dramatyczny opis stanu Kościoła sformułował niemal w przededniu swojego wyboru na Stolicę Piotrową. Dnia 25 marca 2005 r. odczytano tekst rozważań, które kardynał Ratzinger przygotował na wielkopiątkową drogę krzyżową w rzymskim Koloseum. Dla wielu słowa te brzmiały wręcz szokująco: „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem”. Nie przypadkowo tekst rozważań opisujący kondycję współczesnego Kościoła trafił rychło na sztandary katolickich tradycjonalistów, a w rozmowach ze Stolicą Apostolską odwoływał się do nich bp Bernard Fellay – przełożony generalny Bractwa Św. Piusa X.
W 2007 r. ogłosił motu proprio Summorum Pontificum, które bez ograniczeń zezwala każdemu księdzu na odprawianie mszy trydenckiej. Na początku 2009 r. następca św. Piotra polecił ogłosić dekret o „zwolnieniu” z kary ekskomuniki biskupów wyświęconych przez abp. Lefebvre w 1988 r. Papież zaprosił Bractwo Św. Piusa X do rozmów, które mimo burz i wichur wciąż trwają…
Sławomir Cenckiewicz
Sławomir Cenckiewicz (ur. w 1971 r.) – historyk, autor wielu publikacji naukowych i źródłowych. Opublikował m.in.: “Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL” (nagroda w Konkursie Literackim im. Józefa Mackiewicza w 2005 r. oraz wyróżnienie w Konkursie Literackim im. Brutusa w 2005 r.), “Tadeusz Katelbach (1897-1977). Biografia polityczna” (Nagroda im. Jerzego Łojka w 2006 r.), “Sprawa Lecha Wałęsy” (wyróżniona nagrodą w Konkursie Literackim im. Józefa Mackiewicza w 2009 r.), “Śladami bezpieki i partii. Studia. Źródła. Publicystyka i Gdański Grudzień ‘70. Rekonstrukcja. Dokumentacja. Walka z pamięcią”, “Anna Solidarność”.
Bernad Tissier de Malerais, Marcel Lefebvre. Życie, Dębogóra 2010, ss. 740
Dziwaczna opowieść o soborowym ekspercie.
Sobór Watykański II.
To Baum był bowiem autorem pierwszej wersji jednego z najbardziej przełomowych dokumentów Soboru Watykańskiego II, o stosunku Kościoła do innych religii – „Nostra aetate”. Razem z nieżyjącymi już kardynałem Augustinem Beą i księdzem Johnem Oesterreicherem, Baum był też prawdziwym współautorem deklaracji w jej ostatecznej formie. Jak pisał o nim w 2011 roku magazyn „Commonweal”: „Sobór był dziełem Gregory Bauma. (…) Pracował wykonując różne funkcje w komisjach przygotowujących najważniejsze dokumenty. Zaczął swoją pracę w listopadzie 1960 roku, a zakończył ją w grudniu 1965 roku, dzięki czemu mógł napisać pierwszy szkic Nostra aetate”.
Można zatem uznać, że to w dużej mierze dzięki aktywności Bauma, Kościół zmienił zasadniczo swoje podejście do judaizmu. Po pierwsze odrzucił zdecydowanie wszelkie próby przypisywania Żydom odpowiedzialności za śmierć Jezusa, po drugie, co było nie mniejszą nowością, praktycznie zrezygnował z głoszenia konieczności nawrócenia Żydów na chrześcijaństwo. Zamiast wzywać do nawrócenia Kościół postanowił przepraszać za własne winy i głosić walkę z wszelką formą antysemityzmu. Dokument ten stał się prawdziwym punktem wyjścia dla dialogu chrześcijańsko-żydowskiego. To po jego publikacji pojawiła się też absurdalna teoria o istnieniu dwóch równych, niezależnych dróg do zbawienia – drogi chrześcijańskiej i żydowskiej. To do niego nieustannie nawiązywali i nawiązują kolejni hierarchowie, kiedy chcą podkreślić nowość i oryginalność posoborowego Kościoła.
Życiowa droga i ewolucja myśli Bauma doskonale pokazują ogólny proces zmian w całym katolicyzmie. Jeszcze w latach 50. kiedy był księdzem katolickim i profesorem teologii w Toronto bronił „Nowego Testamentu” przed zarzutami o antysemityzm, twierdząc, że oskarżane o to teksty były jedynie niewłaściwie interpretowane. Wydawał się zapewne wyjątkowo wiarygodnym świadkiem – jego matka była Żydówką, a on sam musiał uciekać z Europy przed prześladowaniami Niemców. Po przybyciu do Kanady i studiach nawrócił się na katolicyzm. Zdobył sławę i rozgłos, dzięki czemu mógł wyjechać do Rzymu. Wtedy też zaczął zmieniać swoje stanowisko. Dzięki licznym spotkaniom z przedstawicielami środowisk żydowskich i zaangażowaniu w działalność ekumeniczną doszedł do wniosku, że problemem nie jest interpretacja niektórych tekstów z Nowego Testamentu, ale w ogóle wiara chrześcijańska jako taka. Kto wierzy w to, że Jezus jest Chrystusem, utrzymywał, ten potępia tych, którzy owej wiary nie przyjęli, tym samym zaś odrzuca Żydów. Przyjęcie chrześcijaństwa kwestionuje tożsamość żydowską, sądził, zatem wszelkie próby konwersji powinny zostać odrzucone. Po Holocauście dążenie do nawracania Żydów stawało się przejawem antysemityzmu. Jak powiedział sam Baum: „Po Auschwitz kościoły chrześcijańskie nie chcą już nawracać Żydów. Nawet jeśli nie mogą być one pewne teologicznych podstaw, które pozwalają im odejść od tej misji, kościoły doszły do świadomości, że próba nawracania Żydów na chrześcijaństwo jest drogą do ich duchowego wymazania z powierzchni Ziemi i faktycznym dopełnieniem Holocaustu”.
Rzeczywiście, dość to śmiały wniosek jak na soborowego eksperta. Przyjęcie takiego punktu widzenia oznacza przecież nie tylko zerwanie z całą historyczną tradycją chrześcijaństwa, ale też prowadzi do wzięcia na siebie przez Kościół współwiny za cierpienie Żydów w czasie II wojny światowej. Nie ma wątpliwości, że to co Baum nazywał eufemistycznie brakiem pewności co do teologicznych podstaw nowego podejścia, było po prostu zerwaniem i zaprzeczeniem całej wcześniejszej tradycji i żadna dialektyka nie jest tego w stanie przekreślić. Całe posłannictwo Jezusa było skierowane najpierw do Izraela, wszystkie misje Pawła kierowały się najpierw do Żydów, a dopiero później do pogan, w czasie pierwszego wystąpienia w Jerozolimie do mieszkańców świętego miasta Piotr wyraźnie wzywał do nawrócenia i wiary w Chrystusa. Można się pytać jak Kościół może zachować powszechność, rezygnując z misji do Żydów? Jednak wraz z przyjęciem nowej teologii i uznaniem dokumentu „Nostra aetate” wszystko się zmieniło. Nagle pojawiła się teoria dwóch dróg, dwóch ludów, starszych i młodszych braci. To, że sam dokument nie był końcem, ale raczej początkiem dialogicznej przygody świadczy dalszy życiorys Bauma. Właśnie wskutek prac nad soborowym tekstem doszedł on do wniosku, że chrześcijaństwo ma w sobie nieusuwalny bakcyl antysemityzmu i wrogości. Zanim jednak osiągnął ten stan oświecenia cieszył się sławą autorytetu i pracował nad najważniejszymi tekstami kościelnymi.
I właśnie tego jeszcze okresu dotyczą informacje z Lifesitenews. Portal cytuje własne, szczere wyznania Bauma, który opowiada o swoim czynnym homoseksualizmie i powodach jego dotychczasowego skrywania. „Nie opowiadałem wcześniej publicznie o moim homoseksualizmie, gdyż taki akt uczciwości zmniejszyłby mój wpływ jako krytycznego teologa” – stwierdził kanadyjski profesor. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że swoją aktywność homoseksualną Baum rozpoczął w 1963 roku, kiedy to trwały w najlepsze prace Soboru i Baum przygotowywał tekst „Nostra aetate”. „Miałem 40 lat (1963 r.) kiedy doszło do mojego pierwszego stosunku seksualnego z mężczyzną. Spotkałem go w restauracji w Londynie. To było podniecające i jednocześnie rozczarowujące, bo wiedziałem czym jest miłość i tym co naprawdę chciałem to dzielenie życia z partnerem”.
Rzeczywiście, taki skandal mógł wpłynąć na jego pozycję jako teologa. Od 1962 roku był redaktorem pisma „The Ecumenist”, współpracował także z innym znanym pismem „Concillium”, gdzie publikowali m.in. Yves Congar, Hans Kueng i Karl Rahner. Baum od lat 70. zaangażował się w popieranie teologii wyzwolenia, walkę z niesprawiedliwością społeczną i inne lewicowe projekty. Jak wielki był jego wpływ na Kościół w Kanadzie świadczy to – zauważa John-Henry Westen – że to pod wpływem Bauma i jego publicznej krytyki kanadyjscy biskupi odrzucili encyklikę Pawła VI „Humanae Vitae”. Sam Baum ogłosił o swym wystąpieniu z kapłaństwa w gazecie, mimo to nadal uważany był za wpływowego i miarodajnego teologa katolickiego. Następnie ożenił się z byłą zakonnicą, o której mówił, że „nie przeszkadzało jej to, że gdy w 1986 roku przeprowadziliśmy się do Montrealu spotkałem Normanda, byłego księdza, w którym się zakochałem.” Jak opisywał dalej Baum, Normand jest „gejem i dobrze przyjął moją orientację seksualną”.
Dziwaczna to bardzo opowieść, w której współautor najbardziej znanego tekstu Soboru opowiada o swoich stosunkach z byłą zakonnicą i księżami gejami. Trudno oczywiście przyjąć, że homoseksualna postawa Bauma determinowała całą jego działalność w czasie Soboru. Z drugiej strony czy można mieć wątpliwości, że istotnie musiała ona wpłynąć na jego ocenę Kościoła i na dążenie do podważenia jego nauki i doktryny? Dla wielu kanadyjskich i amerykańskich katolików Baum stał się symbolem wierności duchowi Soboru. Tyle, że nic wcześniej o jego homoseksualnej orientacji nie wiedzieli. To, co wydaje się wielce prawdopodobne, to to, że Baum musiał od wczesnych lat 60. dążyć do rozmycia i osłabienia katolicyzmu, czego doskonałym przykładem jest właśnie tekst „Nostra aetate”.
Pod osłoną płaszcza Maryi. Wypadek taki jak inne?
10 lutego, wieczór – wigilia Wspomnienia Matki Boskiej z Lourdes. Czy mogło wydarzyć się w Polsce tego wieczora coś naprawdę bardzo złego?
Na przełomie tych dwóch dni, 10 i 11 lutego pojawiło się mnóstwo dramatycznych pytań w związku z wypadkiem samochodu Pani premier. Analizowaliśmy wciąż, ze ściśniętym sercem, co oznacza, w ustach ministra Błaszczaka: „Pani premier czuje się nieźle”, czym są zapewnienia Pani premier, że „jest dobrze”, że dziękuje za pamięć i troskę… Trudno było jednak dostrzec pytanie o wymowę faktu, że właśnie w tym dniu, tego wieczora, tak poważna kolizja zakończyła się w sumie szczęśliwie.
Objawienia w Lourdes to wydarzenie, które można nazwać otwarciem okna w Niebie. Wielki cud zstąpienia na ziemię Matki Chrystusa. Matka Boża zaczyna swoją rozmowę z człowiekiem od łagodnego, uspokajającego gestu: Nie bój się… Tak jak było w Guadalupe, tak było w Fatimie. „Nie bój się, to ja, Twoja Matka…”. „Przychodzę z Nieba…”.
Czy przebieg dramatycznego wypadku w Oświęcimiu i szczęśliwy, mimo wszystko, jego finał nie prowadzi nas właśnie tam, nad brzeg górskiego potoku, pod skałę Massabielle? Nie przywołuje czegoś, o czym powinniśmy pamiętać? Dziś zwłaszcza, gdy tyle wysiłku czyni się, by obudzić w Polakach na powrót strach. Gdy ze straszenia uczyniono zawód, dyscyplinę naukową, skuteczną broń. Gdy reprezentantów polskich władz, sprawujących po raz pierwszy od wielu dziesiątek lat rządy po katolicku, próbuje się na różne sposoby zastraszyć.
Wiele było ważnych, dramatycznych, pełnych grozy zdarzeń podczas tych niewielu miesięcy. Każde z nich miało jakieś drugie dno, ukryty sens nie od razu odczytany. (Przypomnijmy tylko wypadek samochodu prezydenta Andrzeja Dudy we wspomnienie św. Kazimierza Królewicza, patrona osób sprawujących władzę). „Wiele jest rzeczy, którymi pasjonuje się świat, ale nic nie jest ostateczne, nic do końca tragiczne dla kogoś, kto potrafi dojrzeć to, co wieczne”. Dla kogoś, kto nie oddaje kultu własnym bogom, w których panteonie Polityka (i tylko ona) ma główny Ołtarz, jak przypomina Messori.
Był czwartek 11 lutego 1858 roku. Zimny, deszczowy poranek w Pirenejach, kiedy to „między Gave de Pau a kanałem – młynkówką Savy czternastoletnia półanalfabetka, już zagrożona gruźlicą usłyszała podmuch wiatru, jakby grzmot…”
Na powierniczkę Maryi została wybrana dziewczynka, dziecko prawie, niedorozwinięte fizycznie z powodu głodu i chorób. (Wilgotne pomieszczenie dawnego więzienia, zwane w miasteczku lochem, było mieszkaniem jej rodziny, której ojciec, były dzierżawca młyna, niesprawiedliwie oskarżony został o kradzież). Nie potrafiła mówić po francusku, posługiwała się dialektem pirenejskim. Nauczyciele skarżyli się na jej tępotę. Nie napisała w swoim niezbyt długim życiu – umarła jako trzydziestoparolatka – żadnej modlitwy, jej relacje z objawień były lakoniczne i suche. Drewnianego różańca, z krzyżykiem umocowanym na sznurku, nie wypuszczała z rąk, co wielu ludzi irytowało. I oto do tak nędznego stworzenia, które samo o sobie wielokrotnie później powtarza, że jest „nikim”, przemawia najpiękniejsza i najmądrzejsza Istota. Pani, która przychodzi z Nieba.
św. Bernadeta Subirous
Zwraca się do niej per „wy”. Mała nędzarka słyszy pytanie, czy mogłaby tej wspaniałej olśniewającej Osobie – na każdej stopie ma złotą różę, a okrywa ją do samej ziemi biały płaszcz z jedwabiu – „wyświadczyć tę łaskę” i przychodzić tu przez kilkanaście dni…
To nie wszystko. Góralce w łachmanach objawiona zostaje tajemnica imienia Maryi, przez adresatkę zresztą nie rozumianego, „Niepokalane Poczęcie”… Ale choć to imię jest tak trudne, choć ciężko je zapamiętać, Bernadeta puszcza się pędem do plebanii, gdzie czeka na nią groźny i rozzłoszczony proboszcz, ksiądz Peyramale. Winna mu wreszcie powiedzieć, co to za Osoba, niewidzialna dla innych, z którą jego mała parafianka rozmawia tak zwyczajnie, choć z rozpłomienioną, piękniejącą w oczach twarzą, kolejny już raz. Rozmawia swobodnie, jak z rówieśnicą. Zaśmiewając się, od czasu do czasu, wraz ze swoją Rozmówczynią, do łez.
I jeszcze odważa się przedstawić mu potem życzenia tej Pani…
Oniemiał, gdy usłyszał to imię. Cztery lata po ustanowieniu przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny…
To imię miało nas mocniej wiązać z Bogiem. Pomagać w poznawaniu, kim jest Syn, który został zrodzony z Niewiasty, by objawić Ojca. By pozwolić wątpiącym i chodzącym w ciemnościach – zwłaszcza w czasach, gdy ateistyczne doktryny, wyszlifowane w wolnomyślicielskich kuźniach do lśnienia, fascynowały już najtęższe umysły epoki – naprawdę wznieść się. Ale nie na „wyżyny” wyobraźni, w przestrzeń swobodnej myśli – lecz ku Bytowi, który jest absolutną Prawdą, Dobrem, Pięknem. Sprawiedliwością i Miłością. Ścisłością i Harmonią. Wznieść się, to znaczy przywrzeć całym sobą. I nie dać sobie wydrzeć prawdy, kim jest Bóg. Bo tylko poznając Boga można Mu służyć. Lepiej wypełniać Jego plan, który ma dla każdego z nas, jedyny, niepowtarzalny.
Także dla nas żyjących między Rosją a Niemcami w 2017 roku.
Późniejsza święta, Bernadeta Soubirous dobrze wypełniła ten plan. Żyjąc w ukryciu. Niańcząc dzieci, opiekując się chorymi, potem obierając jarzyny w klasztornej kuchni, haftując obrusy ołtarzowe i serwetki. Latami ciężko przy tym chorując. Znosząc tysiączne upokorzenia. Milcząc, gdy ją naciskano, by zaczęła tworzyć własną wersję wydarzeń w grocie Massabielle. Nigdy nie fantazjując i nie rozwodząc się, gdy pytano ją o objawienia i żądano jak największej liczby szczegółów. Nie przyjmując żadnych datków, prezentów, pamiątek, jakimi usiłowano ją obdarowywać, z racji jej wybrania i obcowania, w sposób tak bliski, z Królową Nieba i Ziemi.
Statua Matki Bożej w grocie Massabielle w Lourdes
Obojętna na wszelkiego rodzaju hołdy, nie udzielała nawet rad, gdy ją o to proszono. Podkreślała, że nie czuje się do tego w żaden sposób upoważniona. Obiecywała tylko modlitwę.
Twardy pirenejski charakter późniejszej zakonnicy, Marie Bernard, nie pozwolił na żaden wyłom w przyjętych zasadach. Nędzarka obcująca z Królową Nieba i Ziemi, Matką Boga Wcielonego, posługiwała się w swoim krótkim życiu bardzo sprawnie i konsekwentnie rozumem. Nie emocjami, nie fantazjami, nie narracjami. Nie miała też żadnych ambicji. Oprócz jednej, potrafić cierpieć dla Boga. Dostać się do Nieba.
„Słowa siostry zakonnej z tej samej reguły mówią o stylu życia młodej dziewczyny, którą ktoś określił jako arcydzieło Maryi…. Oto co powiedziała owa siostra: Miała słabość do wszystkiego, co było małe. Także tutaj czysta Ewangelia. Ewangelia jest wszakże paradoksem”.
Bernadeta potrafiła jednak słuchać. Była uważna i wytrwała. A przy tym niezmiennie pogodna, wręcz radosna, skłonna do figlów. Śmiała się namiętnie, nawet z tych, którzy ją przesłuchiwali w komisariacie policji, strasząc, tupiąc i grożąc więzieniem, święcie przekonani, że konfabuluje, że jest histeryczką, komediantką albo sprytną mitomanką szukającą popularności i osobistych korzyści. Bo kto by uwierzył w taki scenariusz wydarzeń prawdziwych!
Nie złamało jej żadne upokorzenie, żadna krzywda i żadne cierpienia. Miała pokorę.
Postać tej drobnej, wysokiej zaledwie na metr czterdzieści w dorosłym życiu, „biednej grzesznicy” – jak o sobie mówiła w chwili śmierci – staje przed oczami, gdy niepokoją nas losy naszego państwa. Gdy nie ustają pod adresem sprawujących władzę pogróżki, wrogie mamrotania. Gdy ktoś wciąż potrząsa zaciśniętą pięścią i ohydnie wykrzywia twarz.
Nie stać się ofiarą złudzenia – to mógłby być nasz cel. Taki, jaki miała i ona, pytając tyle razy tajemniczą Postać, kim jest. I nie zrażając się tymczasowym brakiem odpowiedzi. Odpowiedź jednak została udzielona. Zaskakująca, jak sam dogmat o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej, dla wielu gorliwych katolików tamtych czasów trudny do przyjęcia. Przez pewną ich grupę gwałtownie odrzucony, co było przyczyną cierpień bł. Piusa IX. Dziś raczej rzadko przywoływany, bo jego sens wymyka się wyobraźni ludzi tak bardzo przekonanych o swojej roli sprawczej w wydarzeniach historii, o tym, że są panami swego życia i śmierci, jak wielu współczesnych. A tymczasem, by go zrozumieć trzeba mieć świadomość, że jesteśmy tylko narzędziami w rękach Boga. Bóg jest rzeczywistością, od której wszystko zależy. Nie udawajmy przed Nim, że jesteśmy tacy wielcy. Tacy wspaniali. Że wszystko możemy, byleby tylko okoliczności były sprzyjające, a honoraria zadowalające. Bo tak naprawdę jesteśmy nikim, jak Bernadeta. Nikim lepszym od niej – i prawdziwie nikim wobec Boga.
Bazylika Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej w Lourdes
Takie jest również przesłanie Lourdes.
A jednak to właśnie do takich nędzarzy Bóg osobiście kieruje wezwanie. Traktuje ich jak swoje wybrane narzędzia. Zapewnia wszelkie warunki, by spełnili daną im misję. Obdarza łaską. Zapewnia zwycięstwo. O ile okażą się wierni.
Ważna cecha Lourdes: dokonujące się tu uzdrowienia w ogromnej większości są uzdrowieniami nie ciała a duszy. Gdy podkreśla się niemal wyłącznie te fizyczne „sami wierzący dostosowują się do mentalności racjonalistycznej tych, którzy nie widzą nic poza ciałem”, zauważa Messori. „Ale żeby uleczyć ciało, wystarczy często dobry lekarz… Natomiast prawdziwym cudem, o który zabiega Bóg Biblii jest uzdrowienie duszy. Cóż bowiem łatwiej jest powiedzieć: Odpuszczone są ci twoje grzechy”, czy też powiedzieć: Wstań i chodź!”? (Mt 9,5).
Czy możemy w to wątpić dziś patrząc na ludzi, naszych rodaków, w większości zapewne ochrzczonych, tak agresywnie nastawionych do rządzącej Polską ekipy Prawa i Sprawiedliwości? Nie tylko życzących jej wszystkiego najgorszego, nie mających żadnych zahamowań w rzucaniu obelg, w kreśleniu podłych scenariuszy wobec osób, które dźwigają na swoich barkach trud odpowiedzialności za losy państwa, ale działających czynnie przeciw niej? Oni potrzebują uzdrowienia. To sprawa pilna. Dziś nic, po ludzku rzecz biorąc, nie wskazuje na to, że się opamiętają, nawrócą. Przeciwnie, pogrążają się coraz bardziej. Trzeba modlić się o cud. Modlitwa za nieprzyjaciół to obowiązek katolika. Czy Maryja nie przypomniała nam właśnie o tym wieczorem, 10 lutego 2017 roku ?
Lourdes dziś, ze swoimi 50 tysiącami łóżek hotelowych, jest nie tylko miejscem, gdzie chorzy odzyskują fizyczne zdrowie. „Nie należy zapominać, że zgodnie ze statystykami Lourdes jest miejscem świata, gdzie się odbywa najwięcej spowiedzi i udziela najwięcej rozgrzeszeń. To w tej tajemnej, codziennej sile, zdolnej ugiąć duszę ludzi – bardziej zamkniętą i najeżoną niż dom bogacza – tkwi prawdziwy, wielki Cud groty. Zaprzyjaźnieni księża, którzy mieli okazję tam spowiadać, mówili mi o swoim wstrząsającym zdziwieniu tym ciągle powtarzającym się cudem”.
Trzeba te wezwania odczytać. Przyjąć. Zachować. Nie pozwolić nikomu nimi manipulować. Jak Bernadeta, niosąca w umyśle i sercu te dwa, niepojęte dla niej, ale najzupełniej konkretne, prawdziwe słowa: „Niepokalane Poczęcie”. Tak ważne, tak decydujące, o czym była do głębi przekonana, choć nie pojmowała jeszcze ich treści, gdy pędziła jak wiatr w swoich ciężkich drewnianych chodakach przez łąki nad potokiem Gave de Pau, a potem przez kamieniste uliczki Lourdes, stukając niemiłosiernie na całe miasteczko, niczym kołatka budząca z uśpienia.
Czy te chodaki nie wystukiwały aby rytmu okrzyku, który brzmiał już być może w sercu dziewczynki: „Nie bójcie się! Ona przychodzi z Nieba!” Może zdarzyć się cud! Największy cud…
Ten najbardziej surowy konkret naszego życia – nasza wiara. Wierzymy w Boga, a nie dowodzimy spekulacjami myślowymi, że jest. Bo spekulacje nie są żadną zasługą przed Bogiem. Gdy wierzymy i ufamy – Bóg zawsze odpowiada na nasze prośby.
Nie ilość ludzi przekonanych, że to co dzieje się w Polsce obecnie jest zwrotem w dobrą stronę jest naszą prawdziwą silą. „Nawet jednak mała owczarnia musi się liczyć, na płaszczyźnie ludzkiej, z prawami, które socjologia grup wyodrębniła już dawno, na podstawie historycznego doświadczenia. Jedno z tych praw głosi, że im bardziej jakaś grupa pozostaje w mniejszości, tym bardziej, żeby nie zostać pochłoniętą przez większość, musi być motywowana, przygotowana, zjednoczona, zdecydowana, wierna swojej wizji świata. W sumie musi być naprawdę tym, co Ewangelia nazywa zaczynem i solą nie zwietrzałą. Czy tacy jesteśmy naprawdę, my, którzy w ostatnich latach posunęliśmy się nawet do twierdzenia, że te minimalne, wspólne podstawy, jakie dał nam kiedyś katechizm, są już bezużytecznym anachronizmem?”
Nie zależymy wcale – w tym istotnym sensie – od całego układu europejskiego i światowego. Od jakiejkolwiek potęgi ziemskiej. Zależymy w całej pełni i w każdej chwili naszej historii osobistej i społecznej od Boga.
„Działa On bowiem nieustannie, ukryty w najgłębszej istocie wszelkiego bytu, wspiera, chroni i utrzymuje swoje dzieci. Błogosławi wszystko, otacza opieką, strzeże. Jest On, powtarzając za św. Augustynem, w głębi stworzenia…”– jak to przypomniał pewien kapłan.
Bez Jego woli nic się nie stanie. Dlatego lamentować, pomstować, zawodzić niczym tłum płaczek, głośno wołać, że jesteśmy „tym nieszczęśliwym krajem…”, wciąż wściekle atakowani, prześladowani, narażeni, że nie ustają przeciwko nam zmowy, trwa i rozwija się arcymistrzowski spisek – to komedia. Defetyzm jest zawsze czymś śmiesznym. Zwłaszcza w kraju katolickim. Zwłaszcza w Polsce. Ataki i prześladowania to znak, że kroczymy właściwą drogą.
Rozumiał to bardzo dobrze Józef Piłsudski. Być może dlatego Stalin bał się Marszałka, polskiego szlachcica i oficera. Rozumie to doskonale Jarosław Kaczyński. Rozumie Pani premier Beata Szydło… A wraz z nimi coraz większa rzesza Polaków.
Nie bójcie się. Przychodzę z Nieba.
Polsce potrzebny jest cud przemiany serca grupy ludzi. Matka Boża przypomina dziś o tym w sposób bez wątpienia dramatyczny; czegoś pragnie od nas licząc na naszą zdolność odczytania głębszego sensu zdarzeń i wymowy dat. Być może to przypomnienie to jeden z wielu „ukrytych” cudów charakterystycznych dla Lourdes. „Ale taka jest Ewangelia, której Główna Osoba przedziela historię na dwie części, a jednak nie pozostawia niemal śladu w annałach ówczesnych historyków. Lourdes ukazuje swoją zgodność z Ewangelią nawet w tym, że jest rzeczywistością imponującą i zarazem ukrytą”. Nie ma żadnej wzmianki w encyklopediach świata o tym, co w 1858 roku wydarzyło się w pirenejskim miasteczku.
Był lutowy mroźny wieczór… Oświęcim, i czyjaś krańcowa bezmyślność.
A po nim zaraz – ten zimny deszczowy poranek, gdy podmuch wiatru ogarnął nagle łąkę pod skałą Massabielle i rozległ się grzmot, który zdumiał, ale nie przestraszył dziewczynkę, która przyszła tu pozbierać chrust.
———–
Cytaty, za wyjątkiem ostatniego, pochodzą z książek Vittorio Messoriego: „Opinie o Maryi” i „Przemyśleć historię. Katolicka interpretacja ludzkiego losu”.
Najnowsze komentarze