…by zostawiono nas w spokoju.
„Chrystus cierpi w uchodźcach i musimy się na tych uchodźców otworzyć”, te zaskakujące słowa padły z ust Prymasa Polski, abp. Wojciecha Polaka. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, w dłuższym wywodzie usiłował następnie wytłumaczyć zdezorientowanym katolikom, co właściwie miał na myśli ks. Prymas, gdy pouczał Polaków, w szczególności nasze władze, na łamach znanego z antykościelnych i antykatolickich publikacji tygodnika, o konieczności „otwierania się na uchodźców”. *)
Trudno traktować poważnie wypowiedź hierarchy, która jest tak niejasna, że o jej właściwą interpretację musi trudzić się rzecznik prasowy, dołączając obszerną egzegezę. Tutaj chodzi jednak przede wszystkim o sens teologiczny określenia „Chrystus cierpi w uchodźcach” użytego przez osobę wysoko postawioną w hierarchii Kościoła. O nasuwające się w związku z nim pytanie: jaką religię właściwie chciałby nam zarekomendować Ks. Prymas, a w ślad za nim ks. Rytel-Andrianik. Synkretyzm religijny? Politeizm? Modernistyczną mieszankę herezji, której jednym z najgłośniejszych propagatorów był Teilhard de Chardin? Bo na pewno nie ma tu mowy o religii katolickiej, którą wyznajemy w naszym kraju od 1050 lat.
Skoro Chrystus, zdaniem ks. Rzecznika Episkopatu „cierpi w uchodźcach”, to musi być w każdym z uchodźców obecny. W jaki sposób? Większość z nich, jak wszystko na to wskazuje, nie jest chrześcijanami, tylko muzułmanami, a zgodnie z dogmatami naszej wiary Chrystus obecny jest wyłącznie w człowieku, który przyjmuje Sakramenty Kościoła, przyjmuje Komunię św. w stanie łaski uświęcającej, a więc musi być ochrzczony i bez żadnego grzechu, czyli po spowiedzi. Są to podstawowe prawdy katechizmowe, nie trzeba być ani po teologii, ani mieć święceń kapłańskich, by to wiedzieć.
Ilustracja z francuskiego Katechizmu (1889 r.)
Jeśli zaś jest to „tylko” literacka przenośnia odnosząca się do wskazań Ewangelii, by głodnych nakarmić, nagich przyodziać, podróżujących przyjąć pod swój dach, to na pewno nonszalancka w stosunku do Osoby Naszego Pana Jezusa Chrystusa i do prawd naszej wiary; bardzo niestosowna w ustach księdza katolickiego, a zwłaszcza Prymasa Polski. Pomijam już niepokojący fakt, że postanawia on w swoim wywiadzie instruować państwo, jaką politykę powinno prowadzić względem rzesz obcokrajowców – inspirowanych w swoim wdzieraniu się do Europy przez niejawne środowiska polityczne, emigrantów zarobkowych, zainteresowanych głównie tym, by żyć na koszt innych – przemilczając obowiązujący w każdej wspólnocie ewangeliczny wymóg porządku miłosierdzia, właściwej hierarchii udzielania pomocy. Państwo, które jest wspólnotą polskich obywateli, Polaków, w większości katolików, zobowiązane jest jej udzielić najpierw rodakom w potrzebie, których u nas nie; brakuje; taka jest racja stanu. Nie można więc inaczej ocenić tego sformułowania niż jako poważne nadużycie słowa wypowiedzianego publicznie przez osobę, na której – z racji piastowanej przez nią godności – spoczywa szczególna odpowiedzialność za każde słowo.
Niejasny język, dwuznaczne, „ozdobione” w sposób niefrasobliwy nowomową, a pozbawione często sensu religijnego, teologicznego i logicznego wypowiedzi hierarchów Kościoła katolickiego są czymś głęboko niepokojącym ludzi wierzących; są po prostu zgorszeniem. Są sygnałem, że Kościół hierarchiczny jest w stanie poważnego kryzysu. Niezdolność do jednoznacznych wypowiedzi, zrozumiałych przez ludzi wierzących, jest symptomem poważnej choroby. Świadomość tego powinna skłaniać zwykłych świeckich katolików do obrony integralności katolickiej wiary. I do modlitwy za ludzi Kościoła.
Wiele wskazuje na to, że przy okazji komentarza dotyczącego pozornie spraw humanitarnych, a tak naprawdę wewnętrznych politycznych spraw naszego państwa, Prymas Polski, a w ślad za nim Rzecznik Episkopatu usiłują przemycić polskim katolikom nową doktrynę. Doktrynę synkretycznej religii, w które prawdy naszej wiary są zniekształcane i odrzucane, a eksponuje się postulaty z Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z roku 1789. „Miłość” oznacza tu bynajmniej nie troskę o wieczne zbawienie powierzonych sobie dusz, co jest zadaniem każdego następcy Apostołów, a idealistyczne zabieganie o dobrostan wszystkich ludzi na świecie. Religia ta ogranicza się do głoszenia wzniosłych haseł o miłości, sprawiedliwości – czyli rewolucyjnej równości i braterstwie – oraz pokoju na całym globie ziemskim; nigdy nie nazywa kłamstwa kłamstwem i pozwala, by ludzki umysł snuł najbardziej fantastyczne wyobrażenia o Bogu. Stoi bowiem na gruncie „wolności religijnej” – uzupełnieniem rewolucyjnej triady jest rzecz jasna „wolność”, rozumiana przez francuskich oświeceniowych filozofów, jako wolność od dogmatów katolickich oraz od, zarówno duchowej, jak moralnej i doczesnej, władzy Chrystusa – Króla.
Tymczasem zadaniem każdego biskupa – a Prymas Polski przecież nim jest – jest przekazywanie nieskażonej wiary katolickiej, w całej integralności doktryny i świętości , i w ten sposób przyczynienie się do przetrwania Kościoła, zwłaszcza dziś, w czasie jego ogromnego kryzysu, jakiego symptomy widać gołym okiem: pustoszejące seminaria, porzucanie stanu kapłańskiego, apostazja wśród wiernych.
Jules-Alexis Meunier – Lekcja katechizmu
Mamy coraz częściej wrażenie, że hierarchowie Kościoła stali się urzędnikami jakiejś organizacji międzynarodowej, która uzurpuje sobie prawo do moralnego rządu nad światem, ale stawia sobie cele wyłącznie materialne; i zarazem – w ich społecznym i politycznym wymiarze – kompletnie utopijne.
Nie można przejść nad tym dramatem ludzi Kościoła do porządku dziennego. Katolik nie może być ślepy i głuchy, gdy na jego oczach osoby duchowne – na szczęście w Polsce większość księży naucza prawd wiary i nie odstępuje od nich w swoim życiu, i to jest ogromna łaska! – zaczynają głosić to, przed czym Kościół przez wszystkie lata swego istnienia, aż do ostatniego Soboru przestrzegał. Nie iść na kompromisy ze światem. Nauczać w porę i nie w porę tego, co jest objawione przez Boga – i jako takie, jest niezmienne, prawdziwe, wieczne. Co jedynie może człowiekowi zagwarantować zbawienie, jeśli on będzie w tę prawdę daną przez Boga wierzył, będzie do niej dostosowywał swoje życiowe wybory, niezależnie od tego, ile będzie go to kosztowało.
Gdy Rzym po Soborze Watykańskim II, zwłaszcza w ciągu ostatnich trzydziestu lat, coraz mocniej angażował się w praktyki ekumeniczne, a nawet międzyreligijne, których kulminacją było skandaliczne spotkanie wszystkich religii w Asyżu, nie słychać było pełnego niepokoju głosu polskich biskupów. Nikt – poza jednym sędziwym, lecz bohaterskim biskupem francuskim i leciwym włoskim kardynałem – nie protestował. A przecież ich zadaniem i misją powierzoną przez Boga jest obrona wiary. W praktyce zanegowano w ten sposób w Asyżu pierwsze przykazanie Dekalogu oraz potrójną władzę Chrystusa Króla i Jego Kościoła. Czy nikt z biskupów nie pamiętał, że zostaną oni rozliczeni kiedyś właśnie z tego, czy przekażą swoim wychowankom, kapłanom, ideał katolickiego kapłaństwa w całej jego doktrynalnej czystości, jaką nadał Jezus Apostołom i jakie Kościół katolicki, zawsze, aż do połowy ubiegłego wieku wiernie przekazywał, oraz z tego, czy dochowają wierności Bogu, troszcząc się o wiarę powierzonych sobie wiernych świeckich?
Ilustracja z Katechizmu z 1889 roku
Dla muzułmanów – którzy są ludźmi takimi samymi jak my, ale nie są naszymi braćmi w wierze – najważniejsze jest to, żeby uwierzyli w Boga, porzucili fałszywą religię. Troska Księdza Prymasa nie zwraca się jednak w tę stronę. Czy ktoś z wysoko postawionych hierarchów mówił im w ostatnim okresie, posoborowej „odnowy Kościoła”, że w celu osiągnięcia zbawienia trzeba zostać katolikiem? W czasach, gdy najwyższa hierarchia Kościoła modli się razem z protestantami, gdy chwali Marcina Lutra jako człowieka „głęboko religijnego”, gdy organizuje się wspólne modły z „religiami świata”, odwiedza się synagogi i meczety, mamy obowiązek jako katolicy upominać naszych hierarchów. Przypominać im jeden z głównych dogmatów naszej wiary: Poza Kościołem nie ma zbawienia. Tak nauczał Jezus Chrystus. Ta prawda obowiązuje po kres czasu.
Gani się dziś z różnych stron zwykłych katolików, że coś jest z nimi nie w porządku, bo nie chcą przyjmować z otwartymi ramionami tysięcy przybyszów z innej części świata, z innego obszaru kultury. Pomawia się ich o najgorsze cechy, nawet że są nieludzcy. A przecież w czasach, gdy Kościół prowadził misje w krajach Afryki, misje, które polegaly rzeczywiście na nawracaniu, szerzeniu wiary, a nie na działalności humanitarnej – a cywilizację europejska wprowadzały „przy okazji”, nie była ona zadaniem pierwszoplanowym – bywało wcale nie tak rzadkim zjawiskiem, że duchowni katoliccy, nawet hierarchowie, utrzymywali jak najbardziej poprawne stosunki z muzułmanami; można było nawet mówić o pewnej serdeczności. Zyskiwali szacunek i podziw tych ludzi. Nigdy jednak drogą do tego nie było odwiedzanie meczetów, wspólne modlitwy i „dialog międzyreligijny”. Nikt nie próbował występować z absurdalną tezą, że my, katolicy i wy, muzułmanie czcimy tego samego Boga, że „wasza religia jest równie dobra”, zostańcie po prostu „dobrymi muzułmanami”.
Dziś próbuje się na nas wymusić – groźbą, moralnym szantażem, połajankami, pogardą dla naszej rzekomo słabej, małodusznej wiary – wcale nie szacunek i naturalną postawę akceptacji wobec drugiego czlowieka, ale pełną akceptację jego błędów. A nawet zbrodni popełnianych w imię religii. To nieporozumienie. Tragiczne – gdy rzecznikiem takiej postawy stają się osobistości Kościoła.
** ** **
Z relacji amerykańskiego dziennikarza, bezpośredniego świadka spotkania w Asyżu w październiku 1986 roku:
(…) katolicy, protestanci, prawosławni, żydzi, muzułmanie, czciciele węży, Indianie północnoamerykańscy i przedstawiciele innych religii zebrali się, by wspólnie modlić się o pokój. Przedstawiciele różnych religii stanęli obok Jana Pawła II, a ten widok przyczynił się w wielkim stopniu do utrwalenia głównego błędu naszych czasów, wedle którego zabawienie można osiągnąć dzięki praktykowaniu jakiejkolwiek religii.
Podczas tego spotkania przedstawicieli różnych wyznań zachęcano do sprawowania ich własnych fałszywych kultów. Muzułmanie wyśpiewywali chwałę fałszywego bożka Allaha; afrykańscy animiści w kolorowych szatach wzywali duchy drzew, by przyszły wesprzeć staranie o pokój; amerykańscy Indianie sprawowali pogański obrzęd, zawodząc tubalnymi głosami przeciw złym duchom i machając słomianymi wachlarzami niczym magicznymi różdżkami. Na sprawowanie fałszywych kultów zezwolono również w katolickich świątyniach. W kościele św. Piotra buddyści pod przewodem dalajlamy umieścili na tabernakulum figurę Buddy, okadzali ją i obracali przed nią swoje młynki modlitewne. Nawet kard. Oddi [Silvio Oddi,. w 1969 stanął na czele Komisji Kardynalskiej ds. Świątyń Pontyfikalnych w Pompei i Loreto, legat papieski przy bazylice patriarchalnej w Asyżu – EPP] wyraził wtedy publicznie swoją dezaprobatę: „Tego dnia (…) spacerowałem po Asyżu (…) i widziałem w niektórych miejscach modlitwy prawdziwe świętokradztwa. Widziałem buddystów tańczących wokół ołtarza, na którym w miejscu Chrystusa został umieszczony Budda, okadzających go i oddających mu cześć. Pewien benedyktyn protestował i został usunięty przez policję. (…) Na twarzach katolików, którzy uczestniczyli w tej ceremonii, malowała się dezorientacja”. [John Vennari, za: Catholick Family News, tłum. Tomasz Maszczyk]
Rezultatem nie może być nic innego jak usiłowanie zbudowania międzynarodowego braterstwa w oparciu o naturalizm i sentymentalizm. Próbkę tego mieliśmy właśnie w postaci wypowiedzianej w nowym, pozbawionym logiki języku, zdumiewającej – dla normalnie myślącego człowieka – formuły polskiego hierarchy.
„Niestety, moi bracia – pisał kard. John H. Newman, konwertyta z anglikanizmu – że też nie mamy w sobie więcej tego wzniosłego ducha! Jak to się dzieje, że zadowalamy się tym, co jest; że tak bardzo chcemy, by zostawiono nas w spokoju, byśmy mogli używać tego życia, iż gdy ktoś próbuje przekonać nas o potrzebie czegoś wyższego, o obowiązku – jeżeli chcemy zasłużyć na koronę – dźwigania krzyża Jezusa Chrystusa, my uciekamy się do wykrętów, wymówek i usprawiedliwień”.
*) Z oficjalnego komunikatu na stronach KEP: „W wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, dotyczącym między innymi kwestii pomocy uchodźcom, prymas Polski arcybiskup Wojciech Polak przypomina naukę płynącą z Ewangelii. Zaznacza jednocześnie, że chodzi o pomoc odpowiedzialną – podkreślił rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Paweł Rytel-Andrianik.
Ks. Rytel-Andrianik dodał, że abp Polak wskazał, że „Chrystus cierpi w uchodźcach i musimy się na tych uchodźców otworzyć”. Prymas zaznaczył jednocześnie, że „nie chodzi o zwyczajne otwarcie granic bez żadnej kontroli, ale mądrą, systemową pomoc, którą możemy i powinniśmy dać, która nie będzie dla nas żadnym zagrożeniem . (…)”
Znak pokoju, czy znak wojny? Czyli kto dziś jest naprawdę „odmienny”.
Czego domagają się środowiska, które uruchomiły medialną kampanię reklamową, która zmienić ma nastawienie osób wierzących do ludzi „odmiennych orientacji seksualnych”? Czy jest to batalia o tolerancję, której rzekomo brakuje katolikom, czy raczej o to, by naruszyć same fundamenty tradycyjnej wiary?
Wiara oparta o znajomość Dekalogu i dogmatów Kościoła była zawsze przez tzw. postępowych katolików, skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, traktowana z podejrzliwością. Naprawdę nie macie wątpliwości? Jesteście pewni? To znaczy, że jesteście osobnikami pysznymi i zadufanymi, potencjalnie niebezpiecznymi, fundamentalistami. Takich trzeba izolować. Świat idzie z postępem, wszystko się zmienia, życie dyktuje nowe prawa, nie można tkwić w zaśniedziałych okopach starych dogmatów.
Od tego już tylko krok, by imputować katolikom, że nie tylko są nudziarzami, ale „nie lubią ludzi”, nie cierpią „inności”, „różnorodność” przyprawia ich o nerwowe drgawki i w rzeczy samej „są pełni nienawiści”.
Można to wszystko rozgrywać na różnych instrumentach, z wykorzystaniem bardzo szerokiego rejestru subtelnych fal. Wzbudzając w ludziach niepokój, czy wierzą w sposób prawidłowy, czy nie są anachroniczni, można skutecznie zasiać ziarna rewolucyjnej zmiany.
W czasach PRL środowiska tzw. postępowych czyli „otwartych” katolików z Warszawy i Krakowa angażowały się w rozliczne przedsięwzięcia, które – lansowane zawsze jako kampanie filozoficzno-socjologiczno-teologiczne – przy udziale „intelektualistów”, profesorów i doktorów, miały jako cel „poprawić” myślenie ludzi tradycyjnie wierzących. Chodziło w nich na przykład o rzecz tak nie błahą jak zaakceptowanie przez polskich katolików narzuconego przez Sowietów socjalizmu, o zasianie nieufności wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza ukazanie kardynała Stefana Wyszyńskiego jako szkodnika interesu publicznego, którego twarda postawa wobec komunistów ociera się o absurd, czy o przedstawienie kultu Maryjnego jako żałosnego reliktu, oazy fanatyzmu i zaściankowości. Także o sprzeciw wobec „rygoryzmu moralnego” duchowieństwa, o rezerwę wobec tradycyjnej dyscypliny kościelnej, rozluźnienie obyczajów. O powolne, krok po kroku, przyjęcie nowej moralności, która nie sprzeciwia się rozwodom, antykoncepcji, edukacji seksualnej w szkołach i aborcji. A dziś, wykorzystując dwuznaczność wypowiedzi niektórych wysokich hierarchów Kościoła europejskiego, w tym nieoficjalne napomknienia samego Ojca Świętego, znaleziono okazję do czynienia kolejnego wyłomu, zmiany stosunku wierzących do przedstawicieli „odmiennych orientacji seksualnych”.
W prezentowanym w ten sposób, bardzo konsekwentnym liberalnym myśleniu, którego przy najlepszej woli nie sposób nazwać katolickim, odmienność, tak jak różnorodność i zmienność, sama w sobie jest „wartością”, czyli jakimś szczególnym dobrem. Jest atrakcyjna, bo jest nowa, świeża. Jest cenna, bo przeciwstawia się „stagnacji”, „nudzie” i „skostnieniu”.
Kampania medialna, której chwytliwym symbolem jest uścisk dłoni oplecionej różańcem i ręki zadeklarowanego, jak wskazuje tęczowa bransoletka, homoseksualisty, jest kolejnym ogniwem w łańcuchu działań, których genezę opisał mistrzowsko Fiodor Dostojewski w „Biesach”: Jestem odmienny, jestem wyrzutkiem. Szydzę z waszych przekonań, pluję na waszą kulturę, tradycję, wiarę, obyczaje. Biją mnie, tępią, kamieniują. Jestem biedny, jestem ofiarą, jestem prześladowany! Trzeba mnie chronić. Trzeba się mną zaopiekować. To wy, ludzie wierzący jesteście najbardziej winni! Musicie mnie uznać. Jestem taki sam jak wy, mam takie same prawa. Dokąd będziecie mnie omijać, straszyć mną dzieci, nie zapraszać mnie do domu, nie ściskać się ze mną na schodach kościołów, nie manifestować na ulicy, że mnie kochacie, będzie ciążyć na was okrutne piętno zdrajcy ludzkości i wroga wolności.
Dzieci fatimskie: Łucja Dos Santos, Franciszek i Hiacynta Marto, którym Matka Boża ukazała piekło (Fatima 1917)
W ten sposób cały porządek moralny zostaje odwrócony. To ludzie wierzący mają się tłumaczyć ze swoich przekonań i zachowań. To oni mają się bać, że „nie są tacy jak wszyscy”, ale jacyś dziwaczni, pokręceni.
Co mówi posoborowy Katechizm?
„Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie (…). zawsze głosiła, że >akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane< (Kongregacja Nauki Wiary, dekl. Persona humana, 8). Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane”, czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego wydanym w 1992 roku.
Ale zaraz w następnym punkcie padają takie słowa: „Pewna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Skłonność taka, obiektywnie nieuporządkowana, dla większości z nich stanowi trudne doświadczenie. Powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i – jeśli są chrześcijanami – do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swojej kondycji”. Oraz: ”Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”.
A więc, delikatny, ostrożnie sformułowany, ale jednak wyraźnie zauważalny wyłom został dokonany w nowym katechizmie, który został napisany i opublikowany po ostatnim Soborze. Nie zawiera on nauki jednoznacznej. Nie ma tu „tak”, „tak”, „nie”, „nie”. Katolicy muszą szukać niesprzecznych wewnętrznie, jednoznacznych pouczeń, które znajdują tylko w dawniejszych katechizmach, gdzie sprawa przestrzegania szóstego i dziewiątego przykazania przedstawiona jest bez niuansów, zastrzeżeń i relatywizowania winy człowieka, który grzeszy – tylko dlatego, że jest rzekomo „inny”, bo „taki się urodził”, „takim go stworzył Bóg”! Co jest ukłonem wobec oświeceniowej koncepcji, że naturalne – a więc „dobre” – jest to, co występuje wśród ludzi (jak przypomniał ostatnio jeden z moich Czytelników).
Na tym polega prawdziwy dramat katolików. Prawdziwy dramat posoborowego Kościoła. Brak zdrowej nauki ujmującej zagadnienie homoseksualizmu w świetle niezmiennej objawionej przez Boga Prawdy.
Jak podsumowuje tę sytuację, nie mającą odpowiedników w historii chrześcijaństwa, prof. Romano Amerio:
„Twierdzi się, że hetero- i homoseksualizm, to dwie strony tego samego fenomenu płciowości, przy czym rozróżnianie ich oraz wynikająca stąd pozytywna lub negatywna dyskryminacja jest skutkiem czysto społecznych uwarunkowań. Tym samym sodomia, tak surowo potępiana w filozofii, moralności i dyscyplinie Kościoła, przestaje być zboczeniem, a staje się normalnym wyrazem seksualności. Próbuje się ją wykreślić z katalogu grzechów, które wołają o pomstę do nieba (obok zabójstwa, uciskania biednych czy pozbawiania robotników godziwej zapłaty). Fałszuje się i zakłamuje naturalną różnicę płci, rozwijając sofistykę miłości, której przypisywana jest zdolność do realizowania jedności duchowej osób niezależnie od praw naturalnych, konwencji czy zakazów. W Kościele holenderskim skandal z dziedziny teoretycznej przeniósł się na grunt praktyczny, ponieważ zaczęto tam błogosławić związkom homoseksualnym na stopniach ołtarza, a nawet odprawiać msze Missa pro homophilis, nad czym musiała później ubolewać Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów (…)”.
Johan Wenzel- Peter – Raj
Człowiek, a nie Bóg
Nie sposób przeoczyć faktu, że w myśl wielu deklaracji hierarchów po Soborze punktem odniesienia Kościoła stał się nie Bóg, a człowiek.
Niedawno jeszcze na wrotach świątyń w Polsce można było zobaczyć hasło: „Drogą Kościoła jest człowiek”. Człowiek z całym bagażem jego słabości! Człowiek, który, o ile nie jest ochrzczony, o ile nie korzysta z łaski danej przez Boga w sakramentach Kościoła, znajduje się w upadku, jego stan jest naprawdę godny pożałowania.
Właśnie dlatego, by ten nowy „dogmat” wtłoczyć do głów katolików, grupa teologów w połowie ubiegłego wieku, z wielką energią przystąpiła do tworzenia koncepcji i pojęć przysłaniających i zaciemniających tradycyjną katolicką doktrynę, której Kościół bezkompromisowo bronił i pogłębiał przez dwa tysiąclecia. A nauczanie Kościoła, z jego istoty, jako pochodzące od Boga, z Jego objawienia, jest niezmienne.
„Jednym z przykładów jest nowa nauka o dychotomii pomiędzy cywilizacją miłości (dobrzy), a kulturą śmierci (źli)”, przypomina amerykański pisarz i publicysta John Vennari. Podkreśla on, że zarówno te terminy, jak i ekumeniczna ideologia, którą wyrażają „są całkowicie obce katolickiej teologii” i stanowią przejaw radykalnego zerwania z katolickim nauczaniem. Kościół aż do Soboru nauczał w sposób jednoznaczny, że to nie konflikt między „zdrową świeckością”, „dobrą cywilizacją”, a zepsuciem współczesnej kultury i obyczajów, czyli między moralnym porządkiem społecznym, politycznym i rodzinnym, a chaosem zachowań dewiacyjnych, agresywnych i niszczących, jest główną osią konfliktu, ale niezgoda między Królestwem Bożym i państwem szatana, co zawarł w swej nauce św. Augustyn.
„Termin Kościół posiada ścisłe znaczenie, nie przystające do żadnego innego ciała religijnego”, podkreśla Vennari. To nie żaden „znak pokoju” jest więc szansą dla ludzi znajdujących się w sposób obiektywny poza Kościołem – bo wyznających jakąś inną religię, odwracających się od Boga, czy odrzucających Jego przykazania – ale ich nawrócenie. Czyli przejście z jednego królestwa do drugiego. Osobisty wybór duchowych dóbr, jakie pozostawione są do dyspozycji Kościoła, albo ich świadome odrzucenie decyduje o przyszłości człowieka. Sobór Watykański II ze swoją ideą i praktyką ekumenizmu oraz dialogu międzyreligijnego spowodował, że tradycyjna nauka Kościoła o nieprzekraczalnej przepaści między dwoma królestwami została zmarginalizowana, jako stojąca na przeszkodzie ku porządkowi społecznemu, który zapowiada idea równości różnych religii. Właśnie wtedy zaczęła triumfować fałszywa dychotomia: „cywilizacja miłości” versus „kultura śmierci”.
Do tej pierwszej można należeć bez względu na wyznawaną religię, jak podkreśla Vennari, grunt, by starać się o cnoty moralne u siebie samego oraz w życiu społecznym – przecież osoby homoseksualne mogą być dobrymi obywatelami, świetnymi pracownikami, artystami, altruistami etc. „Kultura śmierci jest natomiast w tej wizji dziełem złych ludzi, wrogich życiu sił promujących aborcję i eugenikę, aktywistów homoseksualnych, producentów pornografii oraz ludzi przyczyniających się do wzrostu niesprawiedliwości społecznej i zła w sferze czysto materialnej. Cywilizacja miłości jest jednak tylko utopijną mrzonką, zrodzoną przez modernistyczną rewolucję Vaticanum II. Koncepcja ta ma przysłonić prawdziwą dychotomię pomiędzy Królestwem Bożym a królestwem szatana, aby członkowie Królestwa Bożego oraz królestwa szatana bagatelizowali prymat zbawienia, chrztu, łaski uświęcającej, a zamiast tego pracowali wspólnie nad wzrostem wzajemnego zrozumienia i wspólnej służby ludzkości”.
Idea „cywilizacji miłości” jest więc ideą panreligijną. Autorzy kampanii ze „znakiem pokoju” w roli głównej w istocie proponują Polakom przyjęcie tej idei w miejsce katolicyzmu.
„Nowa teologia”
Już w 1910 roku, wobec gwałtownie nasilających się w samym Kościele tendencji modernistycznych (czyli adaptujących w „naukowy” sposób wszystkie herezje, z jakimi Kościół walczył przez dwa tysiąclecia) św. Pius X stwierdził, że nie ma prawdziwej cywilizacji bez cywilizacji moralnej, „ (…) a nie może być prawdziwej cywilizacji moralnej bez prawdziwej religii [wiary katolickiej]; jest to udowodniona prawda, fakt historyczny”.
Myśl, że do osiągnięcia zbawienia nie jest konieczna przynależność do Kościoła, że wystarczy „dobre życie”, nie krzywdzenie bliźnich, tolerancja i miłość, niesienie pokoju społeczeństwu, była główną tezą teologii soborowych ekspertów, tzw. peritusów, m.in. ks. Henri de Lubaca i o. Yves Congara OP (przed Soborem kościelnego dysydenta, po Soborze kardynała), których poglądy w zasadniczy sposób wpłynęły na ostateczny kształt dokumentów soborowych. „Nowa teologia”, którą zwalczali z wielką energią wszyscy przedsoborowi papieże, w latach Soboru wychynęła na światło dzienne i została przez niezbyt liczne, ale wpływowe grono hierarchów przywitana z aprobatą, wręcz z entuzjazmem, nie tylko jako zapowiedź „odnowy Kościoła”, ale początek zjednoczenia ludzkości i zapewnienia skłóconemu politycznie światu trwałego pokoju.
Trzeba podkreślić, że „nowa teologia” kwestionuje rolę Magisterium i jest początkiem projektu tzw. „żywej Tradycji” (w jej myśl nie jest ważne to, co Kościół głosił zawsze, lecz to, co wynika z dostosowania się do aktualności, do zmienności życia, do „postępu” i wszelkiej „nowości” w świecie myśli i zdarzeń, słowem fenomenów i wybryków ludzkich namiętności, określanych także mianem „dynamizmu” Kościoła). Proponuje ona także – co zwłaszcza dziś jest w Kościele widoczne, pośród występów niezliczonej ilości „charyzmatyków” – nową definicję objawienia jako żywej Osoby Chrystusa oraz lansuje odrzucenie porządku nadprzyrodzonego.
Ta ostatnia cecha jest wyjściem ku koncepcji wyjątkowej godności człowieka – tylko dlatego, że jest on człowiekiem – która osiągnęła niesłychaną popularność w działaniach duszpasterskich i nauczaniu wielu hierarchów. Wraz z umniejszaniem roli Magisterium koncepcja godności człowieka stała się motorem napędowym rozlicznych działań, niejako zastępujących głoszenie doktryny katolickiej, określanych mianem „dialogu”. Wszystko jest w tej koncepcji gorsze niż dialog. Dialog jest celem samym w sobie. „Dialog” ma być powszechny, z chrześcijanami i niechrześcijanami. Wierzącymi i niewierzącymi. W zasadzie ze wszystkimi. Skoro nie ma Prawdy – bo nie ma Magisterium, a dogmaty podlegają ewolucji (co głosił m.in. de Lubac), pogląd, który będzie zastępował niezmienną prawdę wyłoni się każdorazowo z dyskusji. De Lubac w swoich koncepcjach powracał do koncepcji Maurice Blondela, który twierdził, iż Kościół podlega „nieustannym przekształceniom i przeobrażeniom, stając się niejako zaprzeczeniem samego siebie. Żywa Tradycja dnia dzisiejszego była wczoraj piętnowana jako błąd, a dzisiejsza prawda jest tym, co wczoraj uznawano za fałsz”.
Thomas Cole – Wygnanie. Księżyc i blask ognia.
To właśnie z powodu szerokiego wchłonięcia przez instytucje Kościoła katolickiego tych i podobnych teorii tak szokują dziś tradycyjnych, czyli normalnych katolików wypowiedzi hierarchów, którzy podkreślają konieczność dialogu z niewierzącymi, zamiast ich nawracania, czy szukania porozumienia z innowiercami za cenę porzucenia prawdy o Bogu. Przez ostatnie dwadzieścia lat słychać było także nawoływania do wcale nie tolerowania homoseksualistów – bo to jest naturalna i nie budząca kontrowersji postawą każdego wierzącego człowieka – ale uznawania sposobu życia homoseksualistów za tak samo uprawniony jak zachowywanie tradycyjnej moralności, pielęgnowanie rodzinności, wychowywanie potomstwa w uznaniu autorytetu ojca i matki, przedłużanie istnienia społeczeństwa.
Wszystko to stało się możliwe w Kościele posoborowym, w którym coraz częściej jego członkowie traktowani są jako „Lud Boży”, który posiada „prawa” i domaga się „swoich praw”, nie zaś Mistyczne Ciało Chrystusa.
O. Yves Congar w swoich teologiczno-eklezjalnych interpretacjach przekształcił samo pojęcie Kościoła tak, że stało się ono terminem uniwersalnym, odnoszącym się do dowolnej grupy religijnej. (Stąd też wywodzi się koncepcja powszechnego zbawienia. Zbawiać ma, w mniemaniu Congara, Rahnera i innych modernistycznych myślicieli, już nie przynależność do Kościoła, ale sam fakt, że jest się człowiekiem).
Z kolei Karl Rahner zabłysnął przeforsowaniem na Soborze idei kolegializmu. W tej koncepcji – obowiązującej do dzisiaj – władza papieża znajduje się na równi z władzą biskupów, pośród których jest on primus inter pares.
Czy więc w dzisiejszej kampanii wspieranej przez polskich liberalnych katolików może chodzić o tolerancję i miłosierdzie? Pomimo wszelkich zbiorowych zarzekań się i uroczystych dementi połączonych z biciem się w piersi sztandarowych katolików z „Więzi”, „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” (chlubnym wyjątkiem jest p. Tomasz Kycia z „Więzi”), jest tak jak już pierwszego dnia kampanii w „Gazecie Wyborczej” zadeklarowała psycholog Marta Abramowicz: „Kampania ma na celu zmianę od środka Kościoła rozumianego jako wspólnota wiernych. Liczymy na »rewolucję« wiernych”.
„W związku rozpoczętą kampanią społeczną >Przekażcie sobie znak pokoju<, czuję się w obowiązku przypomnieć naukę Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu, ponieważ jest ona ukazywana w sposób rozmyty lub wręcz zmanipulowany”, napisał kard. Stanisław Dziwisz w oświadczeniu. Jego głos został przyjęty z dużą ulgą przez katolików w Polsce. „Kościół w sprawie homoseksualizmu jest cierpliwy i miłosierny dla grzeszników oraz jednoznaczny i nieprzejednany wobec grzechu”. Krzepiące słowa. Problem polega jednak na tym, że wpływowe grono modernistów zmanipulowało już pięćdziesiąt lat temu, jednoznaczną w kwestiach moralnych i teologicznych, naukę Kościoła. Żeby wrócić do dawnych prawd, jasnych w swej prostocie i przejrzystości, dostępnych nawet dla katolika analfabety, trzeba odrzucić cały modernizm znajdujący się w posoborowym nauczaniu Kościoła. Odsiać ziarno od plew. Wyrwać chwasty. Wtedy „zatroskani intelektualiści” z krakowskich i warszawskich miesięczników, profesorowie i pełna wigoru młodzież „różnych orientacji” nie będzie mogła sobie używać na rzekomo nietolerancyjnej katolickiej większości i przypisywać im „homofobii”.
Tak naprawdę „oświeceni” katolicy z liberalnych salonów, którzy firmują akcję ze „znakiem pokoju”, i którzy od wielu już dekad pouczają polskich kmiotków, ciasnych klerykałów i religiantów, jak powinni żyć i do jakich zasad się stosować, sami mają problem z podstawową nauką moralną Kościoła, zawartą we wszystkich encyklikach papieży przedsoborowych i w dokumentach wszystkich soborów, poza jednym, który sam określił się mianem duszpasterskiego i bynajmniej nie ogłaszał swoich nauk jako obowiązujące ludzi wierzących, we wszystkich detalach. Wiara jaką prezentują nauczyciele nowej moralności jest w czystej postaci wiarą w postęp ludzkości i arkadię szczęśliwości człowieka, uwolnionego raz na zawsze od poczucia grzechu, tu, na ziemi. „Postęp” osiągnięty jest metodą obalenia wszelkich pewników, poddania w wątpliwość każdego dogmatu, unicestwienia prawdy.
Kilka lat temu, w słynnym eseju „Czas skończyć z ekumenicznym szaleństwem”, amerykański publicysta Edwin Faust podsumował podobnie kapitulancką wobec „siewców postępu” postawę wielu – nie wszystkich na szczęście,- ludzi Kościoła:
Bycie katolikiem oznacza – dziś może bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości – bycie kimś odmiennym, płynięcie zawsze pod prąd, a zanik tej postawy jest wynikiem kapitulacji wielu duchownych wobec popularnych dziś idei. (…) To tak, jakby papieże i hierarchowie minionych 40 lat usiłowali zaciągnąć nas do Klubu Optymistów, byśmy jedli i przebywali z niewierzącymi oraz słuchali ich nudnej retoryki; jakby chcieli zanurzyć nas w świecie, który nie podziela naszej wizji rzeczywistości – nie po to, byśmy mogli go nawrócić, ale po to, byśmy mogli się do niego przystosować.
Pory roku w piekle
Wciśnięci w niewielką garsonierę
patrzą na kolejne dusze wyrastające za oknem,
jak młode pędy, z ziaren gorących jak kawa
– tak właśnie wiosna budzi się do śmierci
i jest zwiastunem kolejnego upalnego lata,
– przepowiadają to niezwykle trafne
i niezmienne od wieków prognozy pogody
Wszyscy spodziewają się tutaj jesieni,
kiedy jak liście z drzew spadać będą
podróżnicy z Ziemi, z milczącym krzykiem
nowych opowieści, w sam raz
na podwieczorek z dymiącym samowarem,
nikomu się tutaj nie śpieszy i każdy zdąży
wykrzyczeć swoją wersję wydarzeń
Kiedy dopełni się już miara potępionych
rozpocznie się zima, sroga jak zawsze
w tych szerokościach, wtedy też ciała
właśnie zmartwychwstałe do śmierci
przykryje wieczna zmarzlina,
której tym razem nie odkryje już nikt
Wojciech Miotke
Leonardo da Vinci – Madonna w grocie z Aniołami
Pory roku w Niebie
Tam wiosna zaczyna się od
cerowania rzeczy łaską pamięci,
tyle ich tam w walizce prosto z Ziemi
- portki z dziurą taką, że widać było niebo
(tęsknota zaczęła się właśnie wtedy),
w drogocennym flakonie łzy matki
- jedna tylko kropla wystarczy,
żeby zakwitły kwiaty
Wszyscy się tu śpieszą, żeby zdążyć
przed latem, tyle jeszcze leśnych ostępów
i ścieżek, w które z takim rozczarowaniem
nie dane było kiedyś skręcić
W lipcu, ze względu na upały
zaczyna się zwiedzanie kosmosu,
który, również Tam, ciągle się rozszerza, ucieka
– istnieją obawy, że będzie trwało to
całą wieczność, być może dlatego
zmęczenie daje o sobie znać już we wrześniu
– to czas konfitur i trwałych na wieki, weków,
a więc kiszonych ogórków, z koprem i miętą
- chociaż bez soli – ta niepotrzebna
gdyż nic już nie może się zepsuć
Bardzo późną jesienią
zaczynają się zbiory wersów
- zimą palą Tam nimi w piecu,
trzeszczą w ogniu zrazu łagodnie
rymy częstochowskie, patrz teraz
w samym środku ognistego pieca
przechadzają się trzej młodzieńcy,
recytują z pamięci słowa starej pieśni,
od której zajmuje się w końcu
cały Dom Boży, belka po belce
- aż do bierzma i płonie już śpiewem
od Wschodu do Zachodu
Wojciech Miotke
George Inness
Ewa Polak-Pałkiewicz
____
Dlaczego podpisałem Correctio filialis – wywiad z bp. Bernardem Fellayem
Po opublikowaniu w niedzielę 24 września 2017 r. podpisanego przez 62 duchownych oraz świeckich intelektualistów Correctio filialis, w którym wyliczają oni siedem heretyckich tez zawartych w ekshortacji Amoris laetitia, FSSPX.News zapytały bp. Bernarda Fellaya, przełożonego generalnego Bractwa Św. Piusa X, co skłoniło go do złożenia podpisu pod tym dokumentem.
Bp Bernard Fellay, przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X
Dlaczego Wasza Ekscelencja udzielił poparcia dla Correctio filialis?
Ten synowski apel ze strony grupy duchownych i świeckich intelektualistów, zaniepokojonych heterodoksyjnymi tezami zawartymi w Amoris laetitia, jest bardzo ważny. Nauczanie Chrystusa o małżeństwie nie może być w zakamuflowany sposób zmieniane pod pretekstem, że czasy się zmieniły i że praktyka duszpasterska powinna się [do tego] dostosować, poprzez proponowanie rozwiązań ignorujących doktrynę.
Rozumiem dobrze [wzburzenie] autorów Correctio filialis, zbulwersowanych przez podziały powstałe w wyniku ogłoszenia Amoris laetitia, przez interpretacje tego dokumentu zawarte w niedawnych wypowiedziach papieża, jak również przez jego opinie dotyczące Lutra. W niektórych krajach biskupi zezwalają obecnie osobom rozwiedzionym, które zawarły następnie cywilne związki, na przystępowanie do Komunii, podczas gdy inni im jej odmawiają. Czy moralność katolicka ulega zmianom? Czy może być interpretowana na sposoby wzajemnie ze sobą sprzeczne?
Po wrześniu 2016 roku czterech kardynałów zwróciło się do papieża – z całym należnym szacunkiem – z prośbą o „wyjaśnienie” jego ekshortacji; w roku bieżącym poprosili go o audiencję. Jedyną odpowiedzią było milczenie, jednakże milczenie nie jest [żadną] odpowiedzią. W kwestii tak wielkiej wagi, a także biorąc pod uwagę obecne podziały, Ojciec Święty musi udzielić jasnej odpowiedzi.
W obliczu tej przygnębiającej dezorientacji jest bardzo istotne kontynuowanie debaty w tych ważnych kwestiach, aby ostatecznie prawda mogła zostać potwierdzona, zaś błąd – potępiony.
Właśnie z tego powodu udzieliłem poparcia tej inicjatywie, przy czym ważne są tu nie tyle nazwiska sygnatariuszy Correctio filialis, co obiektywna wartość przedstawianych przez nich argumentów.
Czy ma to wpływ na stosunki pomiędzy Bractwem Św. Piusa X a Rzymem?
Nasz szacunek dla papieża pozostaje niezmienny i to właśnie z szacunku dla piastowanego przezeń urzędu prosimy go, jako jego synowie, o „utwierdzanie swych braci” poprzez publiczne odrzucenie jawnie heterodoksyjnych tez, które powodują tak wiele podziałów w Kościele.
Z uznaniem powitałem odpowiedź udzieloną przez Hektora (Ettore) Gotti Tedeschiego1, który również podpisał Correctio filialis. Słusznie stwierdził on, że nie jesteśmy wrogami papieża. Wręcz przeciwnie – to, co czynimy, czynimy z miłości do Kościoła.
Taką właśnie postawę zajmował abp Lefebvre, a także Bractwo Św. Piusa X od samego początku swego istnienia. W swej deklaracji z listopada 1974 r. nasz założyciel stwierdzał: „Całym sercem i całą duszą należymy do Rzymu katolickiego, stróża wiary katolickiej oraz tradycji niezbędnych do jej zachowania, do wiecznego Rzymu, nauczyciela mądrości i prawdy. Odrzucamy natomiast i zawsze odrzucaliśmy podążanie za Rzymem o tendencjach neo-modernistycznych i neo-protestanckich”; i to właśnie ów neo-modernizm i neo-protestantyzm autorzy Correctio filialis słusznie potępili jako główne źródło zmian w doktrynie i moralności małżeńskiej postulowanych przez Amoris laetitia.
Przynależymy do Rzymu, Mater et Magistra, każdą cząstką naszej istoty. Porzucając jego liczącą dwa tysiące lat naukę nie bylibyśmy już „rzymscy”; przeciwnie, stalibyśmy się w ten sposób współodpowiedzialni za jego niszczenie – w wyniku [propagowania] etyki sytuacyjnej, uzasadnianej rozwodnioną doktryną.
Nasza wierność Tradycji nie oznacza życia przeszłością, jest ona w istocie gwarancją przyszłości. Jedynie przy zachowaniu tego warunku jesteśmy w stanie skutecznie służyć Kościołowi.
Jakie nadzieje Wasza Ekscelencja wiąże z Correctio filialis?
Musimy mieć nadzieję, że doprowadzi ona do wyraźniejszego uświadomienia sobie powagi sytuacji, w jakiej znajduje się Kościół, zarówno przez duchowieństwo, jak i wiernych. Zaprawdę, jak przyznał Benedykt XVI: „Łódź Piotrowa nabiera wody ze wszystkich stron”. Nie jest to poetycka alegoria, ale tragiczna rzeczywistość. W walce tej wiara oraz moralność muszą być bronione!
Mamy również nadzieję, że poparcie [dla tej inicjatywy] okażą także inni spośród tych, którym została powierzona troska o dusze. Zwracając uwagę na tezy obiektywnie heterodoksyjne, sygnatariusze Correctio filialis powiedzieli jedynie głośno i wyraźnie to, co wielu ludzi uświadamia sobie w głębi swoich serc. Czy nie nadszedł już czas, aby ci pasterze powiedzieli to głośno i wyraźnie? Raz jeszcze należy jednak podkreślić, że większe znaczenie ma tu obiektywna wartość argumentów niż liczba sygnatariuszy. Prawda objawiona przez Chrystusa nie jest kwantytatywna, ale niezmienna.
Musimy błagać Boga, aby Wikariusz Chrystusa zechciał przywrócić całkowitą jednoznaczność w kwestiach o tak zasadniczym znaczeniu; próby wprowadzania zmian w ustanowionym przez Boga prawie małżeńskim muszą pociągnąć za sobą poważne nieporozumienia i podziały. Jeśli nic nie zostanie uczynione, rozłam, jaki obecnie ujawnia się w Kościele, stanie się nieodwracalny. Dlatego prosimy Boga, aby słowa skierowane przez Zbawiciela do św. Piotra: „a ty kiedyś, nawróciwszy się, utwierdzaj braci twoich” (Łk 22, 32), mogły prawdziwie stosować się do papieża Franciszka.
Źródło
- Ekonomista i przewodniczący Instytutu Dzieł Religijnych w latach 2009–2012, 24 września br. udzielił wywiadu hiszpańskojęzycznemu serwisowi Infovaticana, zamieszczonego następnie przez watykanistę Marka Tossatiego na swoim blogu – przyp. red. FSSPX.News.
Za: Wiadomości Tradycji Katolickiej (29 września 2017)
Correctio filialis de haeresibus propagatis (polskie tłumaczenie)
Przedstawiamy do pobrania – w postaci pliku PDF – polskie tłumaczenie Correctio filialis de haeresibus propagatis.
Katolickie nauczanie o małżeństwie i rozwodach – John Lamont
Ponieważ zagadnienia związane z małżeństwem katolickim wywołały gwałtowną dyskusję podczas obecnej sesji synodu, warto przypomnieć pokrótce nauczanie Pisma św. w tej kwestii.
Punktem wyjściowym jest ustęp 24, 1–4 Księgi Powtórzonego Prawa: „Jeśli pojmie człowiek żonę i będzie ją już miał, a nie znajdzie łaski w oczach jego dla jakiejś sprośności, napisze list rozwodny i da jej w rękę, i puści ją z domu swego. A gdy odszedłszy pójdzie za innego męża i on by ją też miał w nienawiści, i dałby jej list rozwodny i puściłby ją z domu swego, albo by też umarł, nie będzie mógł pierwszy mąż wziąć jej znowu za żonę, bo jest skalana i stała się obrzydłą przed Panem; byś nie przyprawił o grzech ziemi twojej, którą Pan, Bóg twój, da tobie w posiadanie”.
Powyższy fragment stanowi podstawę prawa żydowskiego dotyczącego małżeństwa i rozwodów. W istocie nie usprawiedliwia on rozwodu, ale jedynie potwierdza istnienie tej praktyki w życiu społecznym. Pozwala mężowi, ale nie żonie, zainicjować postępowanie rozwodowe, wymaga też istnienia uzasadnionego po temu powodu. Hebrajskie sformułowanie erwa dabar, które oznacza „nieczystość” lub „coś hańbiącego”, nie posiada precyzyjnego znaczenia, a jego interpretacja stanowiła istotę dysput toczonych przez rabinów w kwestii natury podstaw do rozwodu. Za czasów Chrystusa istniały w tej sprawie wśród Żydów trzy poglądy. Szkoła Szammaja, zasadniczo liberalna w kwestiach przestrzegania prawa, była w tym przypadku najbardziej rygorystyczna. Utrzymywała, że jedynie cudzołóstwo (czy też ogólniej – niemoralność w sferze seksualnej) mogło usprawiedliwiać rozwód. Szkoła Hillela, generalnie rygorystyczna, była w tym przypadku liberalna, dopuszczała rozwód niemal z każdego powodu – jak np. przypalenie przez żonę obiadu. Wspólnota żydowska z Qumran, mająca powiązania z rygorystycznymi esseńczykami, utrzymywała, że ponowne zawarcie małżeństwa za życia pierwszej żony jest zabronione. W jednym ze zwojów znad Morza Martwego, tzw. Zwoju Świątynnym, można znaleźć następujący ustęp: „I nie będzie on brał sobie żony spośród córek narodów, ale z domu ojca swego weźmie sobie żonę, z rodziny swego ojca. I nie weźmie sobie innej żony poza nią, gdyż jedynie ona będzie z nim przez wszystkie dni jej życia. Gdyby jednak umarła, może on wziąć sobie inną [żonę] z domu swego ojca, z jego rodziny”.
Dla uzupełnienia kontekstu, w jakim zostało sformułowane nauczanie Zbawiciela w tej materii, warto też powiedzieć parę słów na temat rzymskiego prawa rozwodowego z czasów Jego ziemskiego życia. W prawie rzymskim rozwód nie był aktem orzekanym przez władze cywilne, ale bezpośrednim porozumieniem między stronami. Dopuszczalne były dwie jego formy: rozwód za obopólną zgodą, communi consensu, bez orzekania o winie, oraz rozwód ze względu na winę jednej ze stron. Przyczyny usprawiedliwiające tę drugą formę rozwodu były szczegółowo określone przez prawo. Ilość zarzutów, jakie mógł postawić mąż, była zdecydowanie większa niż w przypadku żony, jednak w ograniczonej liczbie przypadków również ona mogła zainicjować postępowanie rozwodowe. W przypadku niektórych poważniejszych kategorii uchybień prawo nie tylko zezwalało na rozwód, ale wręcz go nakazywało. Lex Iulia de adulteriis coërcendis, promulgowane przez cesarza Augusta w roku 18 przed Chrystusem, wymagało, aby mąż, który mógł udowodnić swej żonie cudzołóstwo, doniósł o tym do władz miejskich i rozwiódł się z nią. Uchylenie się od tego obowiązku czyniło męża winnym lenocinium, przestępstwa karanego śmiercią.
Rzeczywisty kontekst słów Chrystusa odnoszących się do małżeństwa i rozwodów stanowiły spory pomiędzy szkołami rabinicznymi. Przypomnijmy tu najważniejsze fragmenty nauczania Zbawiciela w tej kwestii.
Każdy, który opuszcza żonę swą, a drugą pojmuje, cudzołoży; a kto od męża opuszczoną pojmuje, cudzołoży (Łk 16, 18).
A przystąpiwszy faryzeusze, pytali go, kusząc: Czy godzi się mężowi opuścić żonę? On zaś odpowiadając, rzekł im: Co wam przykazał Mojżesz? A oni rzekli: Mojżesz pozwolił „napisać list rozwodowy i opuścić”. Odpowiadając im Jezus, rzekł: Dla twardości serca waszego napisał wam taki nakaz. Ale od początku stworzenia „mężczyzną i niewiastą uczynił ich” Bóg. „Dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę, a przyłączy się do żony swojej; i będą dwoje w jednym ciele”. Tak więc już nie są dwoje, ale jedno ciało. Co tedy Bóg złączył, niechaj człowiek nie rozłącza. A w domu znów o to samo pytali go uczniowie jego. I rzecze im: Ktokolwiek opuściłby żonę swoją, a pojąłby inną, cudzołóstwa się dopuszcza przeciwko niej. I jeśliby żona opuściła męża swojego, a wyszłaby za drugiego, cudzołoży (Mk 10, 2–12).
Powiedziano zaś: „Ktokolwiek opuści żonę swoją, niech jej da list rozwodowy”. Lecz ja wam powiadam, że wszelki, który opuści żonę swoją, wyjąwszy przyczynę porubstwa, sprawia, że ona cudzołoży, i kto by opuszczoną pojął, cudzołoży (Mt 5, 31–32).
I przyszli do niego faryzeusze, kusząc go i mówiąc: Czy godzi się człowiekowi opuścić żonę swoją z jakiejkolwiek przyczyny? A on odpowiadając rzekł im: Nie czytaliście, że ten który stworzył człowieka na początku, „mężczyzną i niewiastą stworzył ich?” I rzekł: „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, i złączy się z żoną swoją, i będą dwoje w jednym ciele”. A tak już nie są dwoje, ale jedno ciało. Co więc Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza. Rzekli mu: Czemuż więc Mojżesz kazał dać list rozwodowy i odprawić? Rzekł im: Mojżesz dla twardości serca waszego pozwolił wam opuszczać żony wasze, lecz od początku nie było tak. A powiadam wam: Iż ktokolwiek opuściłby żonę swoją, oprócz dla porubstwa, a pojąłby inną, cudzołoży; a kto by opuszczoną pojął, cudzołoży. Rzekli mu uczniowie jego: Jeśli tak się ma sprawa mężczyzny z żoną, niepożyteczno się żenić. A on im rzekł: Nie wszyscy pojmują to słowo, ale ci, którym jest dane. Albowiem są rzezańcy, którzy z żywota matki tak się narodzili, i są rzezańcy, których ludzie uczynili, i są rzezańcy, którzy się sami otrzebili dla królestwa niebieskiego. Kto może pojąć, niechaj pojmuje (Mt 19, 3–12).
Także św. Paweł powtarza to nauczanie Chrystusa w 1 Liście do Koryntian: „Tym zaś, co są złączeni małżeństwem, rozkazuję nie ja, ale Pan, żeby żona nie odchodziła od męża. A jeśliby odeszła, niech zostanie bez męża, albo niech się pojedna z mężem swoim. I mąż niech żony nie opuszcza” (7, 10–11).
Liberalny i sceptyczny krytyk biblijny E.P. Sanders określa powyższe deklaracje dotyczące rozwodów jako najlepiej poświadczone przez Ewangelie nauczanie Chrystusa. Uznaje za niezbity fakt historyczny, że Chrystus po prostu zakazał rozwodów, nie dopuszczając żadnych wyjątków. Zauważa też, że „zakazując rozwodu Jezus nie występował bezpośrednio przeciwko prawu mojżeszowemu. Jest ogólnie przyjętą zasadą, że zachowywanie rygoryzmu w stopniu większym, niż wymaga tego prawo, nie stanowi jego pogwałcenia […]. W ustępach Nowego Testamentu Jezus zakazuje rozwodu. Nie można utrzymywać, że kwestionował On istniejące prawo. W rzeczywistości wydaje się, że wprowadza On tu prawo w sferze, w której ono nie istniało: zakazuje rozwodów”. Tę konkluzję Sanders formułuje opierając się na czysto świeckim i naukowym rozumowaniu, nie dopuszczającym uciekania się do argumentów natury teologicznej przy formułowaniu wniosków historycznych.
Powinniśmy rozróżnić pomiędzy doktryną o małżeństwie, której Kościół nauczał w oparciu o te teksty, a ich precyzyjną interpretacją. Na podstawie słów Chrystusa Kościół w nieomylny sposób nauczał, że skonsumowane sakramentalne małżeństwo pomiędzy chrześcijanami może być rozwiązane jedynie przez śmierć jednej ze stron. To nieomylne nauczanie można odnaleźć w powszechnym Magisterium katolickich biskupów oraz w kanonach uchwalonych po XXIV sesji Soboru Trydenckiego:
Kanon 5: Gdyby ktoś mówił, że węzeł małżeński może być rozwiązany z powodu herezji, uciążliwości pożycia lub ciągłej nieobecności małżonka – niech będzie wyklęty.
Kanon 7: Gdyby ktoś mówił, że Kościół jest w błędzie, gdy nauczał i naucza zgodnie z nauką Ewangelii i apostołów, iż z powodu cudzołóstwa jednego z małżonków węzeł małżeński nie może być rozwiązany, i żadna ze stron, nawet niewinna, która nie dała powodu do cudzołóstwa, nie może zawrzeć innego małżeństwa za życia swego małżonka, oraz że cudzołoży mąż, który opuściwszy cudzołożną żonę pojął inną, i żona, która opuściwszy cudzołożnego męża wyszła za innego – niech będzie wyklęty.
Kontrowersje w interpretacji dotyczą terminu „cudzołóstwo”, występującego w Ewangelii św. Mateusza. Tak bowiem przetłumaczono grecki termin porneia, który w istocie nie oznacza w tym języku cudzołóstwa, ale ogólnie niemoralność w sferze seksualnej. Pierwsi protestanci utrzymywali, że Chrystus podał tu wyjątek od ogólnego zakazu rozwodów, które w tym konkretnym przypadku byłyby dopuszczalne. Ta interpretacja jest jednak nie do przyjęcia, a to z następujących powodów:
- Relacje o bezwzględnym zakazie rozwodów można znaleźć u św. Mateusza, św. Marka, św. Łukasza i św. Pawła, jednakże zastrzeżenie odnoszące się do porneia występuje jedynie u św. Mateusza. Interpretacja tego zastrzeżenia jako potencjalnego uzasadnienia dla rozwodów równałaby się twierdzeniu, że ten ustęp pozostaje w sprzeczności z innymi księgami Pisma św. To zaś jest nie do przyjęcia zarówno z punktu widzenia teologii, jak i historii.
- Nie wyjaśnia to, dlaczego rozdział 19 Ewangelii św. Mateusza stwierdza, że faryzeusze wystawiali Pana Jezusa na próbę, jako że zgodnie z tą interpretacją Chrystus wyrażał pogląd zgodny z nauką jednej ze szkół rabinicznych.
- Nie wyjaśnia to konsternacji uczniów (Mt 19, 10). Byłaby ona przesadna, gdyby Chrystus powtarzał jedynie naukę głoszoną przez szkołę Szammaja.
- Nie wyjaśnia to słów Chrystusa o eunuchach, które trudno byłoby zrozumieć, o ile istniałaby realna możliwość rozwodu.
- W innych miejscach Ewangelii św. Mateusza (5, 31–32; 19, 3–12 etc.) w odniesieniu do cudzołóstwa jest używany rzeczownik moicheia (czas. moicheio). Dlaczego więc w dyskutowanym przez nas tekście Ewangelista posłużył się innym terminem na określenie tego aktu?
- Wszystkie inne potępienia wygłoszone przez Chrystusa w Kazaniu na górze odrzucają interpretacje Prawa przedstawiane przez faryzeuszy. Trudno przypuszczać, aby ustęp 5, 32 z Ewangelii św. Mateusza miał stanowić pod tym względem wyjątek, podtrzymując nauczanie szkoły faryzejskiej.
Trzeba też zauważyć, że to lekceważenie przez Rzym negowania bóstwa Chrystusa nie datuje się dopiero na pontyfikat papieża Franciszka, ale w istocie miało miejsce już za czasów Pawła VI, Jana Pawła II oraz Benedykta XVI.
Katoliccy egzegeci podają dwa różne wyjaśnienia tego rzekomego wyjątku [w kwestii dopuszczalności rozwodu]. Zgodnie z interpretacją starszą, podawaną przez św. Hieronima i św. Augustyna, cudzołóstwo nie zostało tu podane jako potencjalna przyczyna rozwodu, ale separacji od stołu i łoża. Bardziej współczesna interpretacja, proponowana przez J. Bonsirvena i J. Meiera sugeruje, że występujące w tekście św. Mateusza słowo porneia odnosi się do małżeństw zawieranych pomiędzy bliskimi krewnymi, w stopniu pokrewieństwa zakazywanym przez prawo mojżeszowe. Takie małżeństwa były powszechne wśród pogan przed ich nawróceniem na chrześcijaństwo. Nowy Testament zakazywał takich związków w Dziejach Apostolskich (15, 29) i 1 Liście do Koryntian (5, 1). Oba te teksty używają na określenie takich małżeństw właśnie terminu porneia. Tak więc użycie tego słowa w opisanych przez św. Mateusza dyskusjach dotyczących rozwodów oznaczałoby, że wyrażony przez Chrystusa zakaz rozwodów nie dotyczył takich sytuacji (ponieważ te małżeństwa były ze swej istoty nieważne – przyp. tłum.). Ta interpretacja wydaje się najbardziej logiczna; oczywiście jej przyjęcie nie oznacza odrzucenia nauczania, zgodnie z którym cudzołóstwo stanowi podstawę do separacji od stołu i łoża, do której czyni aluzję 1 List do Koryntian (7, 10–11).
Z powyższych rozważań wynikają trzy rzeczy. Pierwszą z nich jest oczywiście fakt, że katolicka doktryna o małżeństwie i rozwodach była głoszona bezpośrednio przez samego Chrystusa i nie może być odrzucana w teorii ani w praktyce bez odrzucenia Chrystusa oraz Jego nauki. Po drugie, w toczonej obecnie dyskusji przeocza się istotę nauczania Zbawiciela. Nie powiedział On: „Nie rozwódźcie się i nie zawierajcie kolejnych związków”, ale „Nie rozwódźcie się!”. Jego słowa o „powtórnym małżeństwie” po rozwodzie miały z założenia wyjaśnić i uzupełnić to nauczanie, nie stanowiły samej jego istoty. Po trzecie, to nauczanie jest potwierdzone nie tylko przez tradycję katolicką, ale także przez świeckie badania historyczne. Gdybyśmy je odrzucili, odrzucilibyśmy nie tylko autorytet doktrynalny Kościoła katolickiego, jak uczynili to pierwsi protestanci. Musielibyśmy odrzucić także osobisty autorytet słów samego Chrystusa, to zaś oznaczałoby odrzucenie wcielenia i utrzymywanie, że Chrystus był jedynie zwykłym rabinem z I wieku, którego nauki były często nowe i inspirujące, nie można im jednak przypisywać boskiego autorytetu.
Tak właśnie postępuje większość biskupów oraz teologów, którzy w trakcie obecnego synodu usiłują obalić katolicką teologię dotyczącą małżeństwa. Dla osób zaznajomionych ze współczesną teologią zjawisko kwestionowania bóstwa Chrystusa nie jest niczym nowym. Przeciętny świecki katolik zazwyczaj jednak nie zdaje sobie z tego sprawy, zaś władze rzymskie, które ten błąd powinny piętnować, pozostają całkowicie bierne. Trzeba też zauważyć, że to lekceważenie przez Rzym negowania bóstwa Chrystusa nie datuje się dopiero na pontyfikat papieża Franciszka, ale w istocie miało miejsce już za czasów Pawła VI, Jana Pawła II oraz Benedykta XVI. Obecnie, podczas Synodu o rodzinie, zbieramy tego gorzkie owoce.
John Lamont
Żydowski słoń, a sprawa polska
Wśród narodów świata Żydzi chyba najbardziej opanowali sztukę prezentowania się światu w charakterze ofiar, no i oczywiście – sztukę odcinania od tego wizerunku kuponów. Rzeczywiście, nie da się ukryć, doznali rozmaitych tragedii, ale sami też nieźle dokazywali, kiedy tylko mogli. Weźmy choćby taki kultowy obraz, jak słynny exodus z egipskiego „domu niewoli”. Zanim ten exodus nastąpił, najpierw Żydzi musieli się w Egipcie znaleźć. A w jaki sposób? Ano, w Starym Testamencie czytamy o wyrodnych braciach, którzy sprzedali swego brata Józefa wędrownym handlarzom niewolników. W ten sposób Józef znalazł się w Egipcie, gdzie po rozmaitych perypetiach, został pierwszym ministrem faraona. Na tym stanowisku zapoczątkował serię przedsięwzięć, które dzisiaj nazwano by „politykami interwencyjnymi”. Na początek nałożył nowy podatek w postaci 20 procent zbiorów od każdego chłopa. Zakładając, że podatek ten pobierany był rzetelnie, wymagało to ogromnego aparatu biurokratycznego, który oszacowałby zbiory u każdego chłopa, a następnie wymierzył podatek. Zebrane w ten sposób zboże trzeba było magazynować, a biorąc pod uwagę ówczesne możliwości komunikacyjne, wymagało to wybudowania gęstej sieci magazynów. Te magazyny musiały być pilnowane przez żołnierzy, bo w przeciwnym razie nie uchowałoby się tam nawet ziarenko. Dla tych żołnierzy trzeba było wybudować koszary. Ten ambitny program budowlany wymagał transportu materiałów, do którego trzeba było wielu zwierząt pociągowych, no i robotników, którzy by to wszystko wybudowali. Zwierzęta pociągowe i robotnicy musieli być odciągnięci z rolnictwa, które było główną gałęzią gospodarki egipskiej. Tamtejsze rolnictwo wymagało bardzo dużego udziału pracy ręcznej również przy utrzymywaniu kanałów irygacyjnych. Kiedy jednak zwierzęta i ludzie zostali odciągnięci do programu budowlanego, prace w rolnictwie siłą rzeczy musiały wskutek tego ucierpieć. Wystarczyło 7 lat takiej gospodarki, by w Egipcie nastał głód. I co wtedy zrobił Józef? Zaczął sprzedawać zboże uprzednio odebrane chłopom w ramach podatku. Jak czytamy w Starym Testamencie, w pierwszym roku zgromadził w skarbcu faraona pieniądze z całej ziemi egipskiej. W drugim roku chłopi musieli wyprzedać inwentarz w zamian za zboże odebrane od nich w ramach Józefowego podatku. W następnym roku mogli kupić zboże już tylko za ziemię, która w ten sposób została upaństwowiona. Wreszcie w zamian za możliwość przeżycia musieli sprzedać w niewolę siebie samych. Przestali być wolnymi chłopami, stając się niewolnikami państwowymi w utworzonych przez Józefa kołchozach.
W dalszej części czytamy, jak to Józef sprowadził do Egiptu swoją rodzinę, której oczywiście przebaczył, no a ona pewnie skwapliwie wykorzystała możliwości, jakie dawało jej jego stanowisko. Minęło wiele lat i społeczność żydowska w Egipcie niezwykle się rozrosła, co zaczęło budzić niepokój faraona. Wtedy pojawił się Mojżesz, któremu Stwórca Wszechświata polecił wyprowadzić Żydów z Egiptu, żeby wzięli sobie w posiadanie ziemię „mlekiem i miodem płynącą”. Żeby przekonać do tego pomysłu niechętnego mu faraona, Stwórca Wszechświata, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, zsyłał na Egipt kolejne plagi, z których ostatnia polegała na uśmierceniu wszystkich pierworodnych w ziemi egipskiej. Ciekawe, że aby ułatwić zadanie Aniołowi-Niszczycielowi, Żydzi musieli oznaczyć drzwi swoich domów baranią juchą. Anioł pewnie mógłby się obejść bez takiego oznakowania, natomiast dla komanda nocnych morderców było ono wskazówką konieczną – gdzie nie wchodzić. Toteż kiedy nastał ranek, Żydzi zrozumieli, że jedyny ratunek w natychmiastowej ucieczce gdzie oczy poniosą, bo zanim faraon przekona się, że te nocne morderstwa były dziełem Anioła Niszczyciela, to niejedna głowa spadnie z karku, więc lepiej takiego eksperymentu nie ryzykować tym bardziej, że wcześniej wypożyczyli od egipskich sąsiadów kosztowności, z których potem ulali nawet złotego cielca. Najwyraźniej opinie o panującym wówczas w Egipcie antysemityzmie musiały być mocno przesadzone, skoro egipscy sąsiedzi zaufali Żydom swoje precjoza. Potem, to znaczy, po ucieczce, te nastroje mogły rzeczywiście się zmienić na gorsze, ale Żydzi chyba do dnia dzisiejszego nie mogą tego zrozumieć. Najwyraźniej muszą wyznawać zasadę, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, czyli, że jeśli ktoś jest ofiarą cudzej irytacji, no to jest, nawet wtedy, gdy ta irytacja została wywołana prowokacyjnym zachowaniem ofiary. Dodatkową poszlaką która na to wskazuje, jest obchodzone wśród Żydów do dnia dzisiejszego radosne święto Purim, będące pamiątką udanego ludobójstwa, jakiego Żydzi dokonali w Persji, mordując co najmniej 75 tysięcy ludzi.
Toteż nie można się dziwić, że i teraz żydowska gazeta dla Polaków retuszuje historię, starannie wymazując udział Żydów w ludobójstwie. Właśnie panu redaktoru Wacławu Radziwinowiczu redakcyjny Judenrat z Czerskiej wydrukował artykuł o operacji polskiej NKWD w 1937 roku. Pan redaktor Radziwinowicz twierdzi, że korzystał z materiałów archiwalnych rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, ale to albo gówno prawda, albo też sam autor lub redakcyjny Judenrat niektóre informacje starannie mu powyskrobywał. Opisuje tam rozmaite okolicznosci i wymienia osoby w to ludobójstwo na Polakach zaangażowane, a nawet opisuje, jak to Jeżow biegał po korytarzach lefortowskiego więzienia, a nawet – jak nazywał się NKWD-dzista, który zszywał albumy ze skazanymi Polakami – ale ani słowem nie odważył się wspomnieć, jak nazywała się „dwójka”, która te albumy dla Wyszyńskiego i Jeżowa przygotowywała. Nic dziwnego – bo byli to dwaj odescy Żydowinowie, z których jeden nazywał się Aleksander Minajew-Cykanowski, a drugi – Włodzimierz Cesarski. Jak tam się nazywali naprawdę – czort z nimi – bo ważniejsze jest to, że w książce dra Tomasza Sommera, o której pan redaktor Radziwinowicz pewnie miał surowo zakazane słyszeć – jest nawet fotografia tego Minajewa-Cykanowskiego i to zaczerpnięta z archiwum tego samego Memoriału, z którego korzystać miał niby pan redaktor Wacław Radziwinowicz. Tego słonia w menażerii miał widać zakazane zauważyć. Widać, że w żydowskiej gazecie dla Polaków panuje iście stalinowska dyscyplina, podobnie jak orwelowskie obyczaje, kiedy to w Ministerstwie Prawdy przygotowywane były skorygowane zgodnie z potrzebami „etapu” wersje historii dla mikrocefalów. Najwyraźniej jakiś Sanhedryn musiał surowo przykazać („NU!”) wszystkim autorytetom moralnym, by starannie usuwali wszelkie wzmianki o udziale Żydów w ludobójstwie XX wieku. Nietrudno się domyślić dlaczego – bo ujawnienie tego, dodajmy – masowego udziału Żydów w tym ludobójstwie i to nie w charakterze ofiar, ale katów i organizatorów tej zbrodni – zniszczyłoby martyrologiczny wizerunek tego narodu.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org) • 28 sierpnia 2017
Wśród narodów świata Żydzi chyba najbardziej opanowali sztukę prezentowania się światu w charakterze ofiar, no i oczywiście – sztukę odcinania od tego wizerunku kuponów. Rzeczywiście, nie da się ukryć, doznali rozmaitych tragedii, ale sami też nieźle dokazywali, kiedy tylko mogli. Weźmy choćby taki kultowy obraz, jak słynny exodus z egipskiego „domu niewoli”. Zanim ten exodus nastąpił, najpierw Żydzi musieli się w Egipcie znaleźć. A w jaki sposób? Ano, w Starym Testamencie czytamy o wyrodnych braciach, którzy sprzedali swego brata Józefa wędrownym handlarzom niewolników. W ten sposób Józef znalazł się w Egipcie, gdzie po rozmaitych perypetiach, został pierwszym ministrem faraona. Na tym stanowisku zapoczątkował serię przedsięwzięć, które dzisiaj nazwano by „politykami interwencyjnymi”. Na początek nałożył nowy podatek w postaci 20 procent zbiorów od każdego chłopa. Zakładając, że podatek ten pobierany był rzetelnie, wymagało to ogromnego aparatu biurokratycznego, który oszacowałby zbiory u każdego chłopa, a następnie wymierzył podatek. Zebrane w ten sposób zboże trzeba było magazynować, a biorąc pod uwagę ówczesne możliwości komunikacyjne, wymagało to wybudowania gęstej sieci magazynów. Te magazyny musiały być pilnowane przez żołnierzy, bo w przeciwnym razie nie uchowałoby się tam nawet ziarenko. Dla tych żołnierzy trzeba było wybudować koszary. Ten ambitny program budowlany wymagał transportu materiałów, do którego trzeba było wielu zwierząt pociągowych, no i robotników, którzy by to wszystko wybudowali. Zwierzęta pociągowe i robotnicy musieli być odciągnięci z rolnictwa, które było główną gałęzią gospodarki egipskiej. Tamtejsze rolnictwo wymagało bardzo dużego udziału pracy ręcznej również przy utrzymywaniu kanałów irygacyjnych. Kiedy jednak zwierzęta i ludzie zostali odciągnięci do programu budowlanego, prace w rolnictwie siłą rzeczy musiały wskutek tego ucierpieć. Wystarczyło 7 lat takiej gospodarki, by w Egipcie nastał głód. I co wtedy zrobił Józef? Zaczął sprzedawać zboże uprzednio odebrane chłopom w ramach podatku. Jak czytamy w Starym Testamencie, w pierwszym roku zgromadził w skarbcu faraona pieniądze z całej ziemi egipskiej. W drugim roku chłopi musieli wyprzedać inwentarz w zamian za zboże odebrane od nich w ramach Józefowego podatku. W następnym roku mogli kupić zboże już tylko za ziemię, która w ten sposób została upaństwowiona. Wreszcie w zamian za możliwość przeżycia musieli sprzedać w niewolę siebie samych. Przestali być wolnymi chłopami, stając się niewolnikami państwowymi w utworzonych przez Józefa kołchozach.
W dalszej części czytamy, jak to Józef sprowadził do Egiptu swoją rodzinę, której oczywiście przebaczył, no a ona pewnie skwapliwie wykorzystała możliwości, jakie dawało jej jego stanowisko. Minęło wiele lat i społeczność żydowska w Egipcie niezwykle się rozrosła, co zaczęło budzić niepokój faraona. Wtedy pojawił się Mojżesz, któremu Stwórca Wszechświata polecił wyprowadzić Żydów z Egiptu, żeby wzięli sobie w posiadanie ziemię „mlekiem i miodem płynącą”. Żeby przekonać do tego pomysłu niechętnego mu faraona, Stwórca Wszechświata, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, zsyłał na Egipt kolejne plagi, z których ostatnia polegała na uśmierceniu wszystkich pierworodnych w ziemi egipskiej. Ciekawe, że aby ułatwić zadanie Aniołowi-Niszczycielowi, Żydzi musieli oznaczyć drzwi swoich domów baranią juchą. Anioł pewnie mógłby się obejść bez takiego oznakowania, natomiast dla komanda nocnych morderców było ono wskazówką konieczną – gdzie nie wchodzić. Toteż kiedy nastał ranek, Żydzi zrozumieli, że jedyny ratunek w natychmiastowej ucieczce gdzie oczy poniosą, bo zanim faraon przekona się, że te nocne morderstwa były dziełem Anioła Niszczyciela, to niejedna głowa spadnie z karku, więc lepiej takiego eksperymentu nie ryzykować tym bardziej, że wcześniej wypożyczyli od egipskich sąsiadów kosztowności, z których potem ulali nawet złotego cielca. Najwyraźniej opinie o panującym wówczas w Egipcie antysemityzmie musiały być mocno przesadzone, skoro egipscy sąsiedzi zaufali Żydom swoje precjoza. Potem, to znaczy, po ucieczce, te nastroje mogły rzeczywiście się zmienić na gorsze, ale Żydzi chyba do dnia dzisiejszego nie mogą tego zrozumieć. Najwyraźniej muszą wyznawać zasadę, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, czyli, że jeśli ktoś jest ofiarą cudzej irytacji, no to jest, nawet wtedy, gdy ta irytacja została wywołana prowokacyjnym zachowaniem ofiary. Dodatkową poszlaką która na to wskazuje, jest obchodzone wśród Żydów do dnia dzisiejszego radosne święto Purim, będące pamiątką udanego ludobójstwa, jakiego Żydzi dokonali w Persji, mordując co najmniej 75 tysięcy ludzi.
Toteż nie można się dziwić, że i teraz żydowska gazeta dla Polaków retuszuje historię, starannie wymazując udział Żydów w ludobójstwie. Właśnie panu redaktoru Wacławu Radziwinowiczu redakcyjny Judenrat z Czerskiej wydrukował artykuł o operacji polskiej NKWD w 1937 roku. Pan redaktor Radziwinowicz twierdzi, że korzystał z materiałów archiwalnych rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, ale to albo gówno prawda, albo też sam autor lub redakcyjny Judenrat niektóre informacje starannie mu powyskrobywał. Opisuje tam rozmaite okolicznosci i wymienia osoby w to ludobójstwo na Polakach zaangażowane, a nawet opisuje, jak to Jeżow biegał po korytarzach lefortowskiego więzienia, a nawet – jak nazywał się NKWD-dzista, który zszywał albumy ze skazanymi Polakami – ale ani słowem nie odważył się wspomnieć, jak nazywała się „dwójka”, która te albumy dla Wyszyńskiego i Jeżowa przygotowywała. Nic dziwnego – bo byli to dwaj odescy Żydowinowie, z których jeden nazywał się Aleksander Minajew-Cykanowski, a drugi – Włodzimierz Cesarski. Jak tam się nazywali naprawdę – czort z nimi – bo ważniejsze jest to, że w książce dra Tomasza Sommera, o której pan redaktor Radziwinowicz pewnie miał surowo zakazane słyszeć – jest nawet fotografia tego Minajewa-Cykanowskiego i to zaczerpnięta z archiwum tego samego Memoriału, z którego korzystać miał niby pan redaktor Wacław Radziwinowicz. Tego słonia w menażerii miał widać zakazane zauważyć. Widać, że w żydowskiej gazecie dla Polaków panuje iście stalinowska dyscyplina, podobnie jak orwelowskie obyczaje, kiedy to w Ministerstwie Prawdy przygotowywane były skorygowane zgodnie z potrzebami „etapu” wersje historii dla mikrocefalów. Najwyraźniej jakiś Sanhedryn musiał surowo przykazać („NU!”) wszystkim autorytetom moralnym, by starannie usuwali wszelkie wzmianki o udziale Żydów w ludobójstwie XX wieku. Nietrudno się domyślić dlaczego – bo ujawnienie tego, dodajmy – masowego udziału Żydów w tym ludobójstwie i to nie w charakterze ofiar, ale katów i organizatorów tej zbrodni – zniszczyłoby martyrologiczny wizerunek tego narodu.
Stanisław Michalkiewicz
Papież bez tiary – Sebastian Skowronek
Sprzedaż tiary przez Pawła VI została przyjęta ogromnym aplauzem części wiernych, uradowanych symbolicznym gestem wyrzeczenia się bogactw przez Kościół i zapowiedzią powrotu do pierwotnego ubóstwa. Arcybiskup Felici tłumaczył, że gest papieża stanowił reakcję na przedstawione mu sprawozdanie na temat nędzy i głodu panującego na świecie.
Po uroczystej ekumenicznej Mszy świętej, odprawionej 13 XI 1964 roku w bazylice św. Piotra w obrządku bizantyjskim z udziałem patriarchów prawosławnych, w symbolicznym geście Paweł VI złożył na ołtarzu papieską koronę – tiarę, którą otrzymał jako dar od wiernych Mediolanu, jego pierwszej arcybiskupiej diecezji. Została ona następnie zlicytowana na aukcji w USA i sprzedana. Pieniądze za nią otrzymane przeznaczono na cele charytatywne.
Tiara Pawła VI posiadała dość niecodzienny kształt; jej projektant twierdził, że inspiracją była dlań rakieta kosmiczna NASA
[Pic source: http://theradtrad.blogspot.com]
Decyzja ta została przyjęta ogromnym aplauzem części wiernych, uradowanych symbolicznym gestem wyrzeczenia się bogactw przez Kościół i zapowiedzią powrotu do pierwotnego ubóstwa. Arcybiskup Felici tłumaczył, że gest Pawła VI stanowił reakcję na przedstawione mu sprawozdanie na temat nędzy i głodu panującego na świecie. Warto dodać, iż w tym samym czasie w auli soborowej dyskutowany był XIII schemat – konstytucja o Kościele w świecie współczesnym.
Dla każdego, kto choć trochę orientuje się w znaczeniu symboliki katolickiej, oczywiste jest, że gest pozbycia się potrójnej korony przez Pawła VI nie był przypadkiem, ale oczywistym znakiem rezygnacji z dawnych przywilejów i przyjęciem nowej koncepcji Kościoła w świecie. Ten symboliczny akt rozszerzyli kolejni papieże, uznając, że koronacja z użyciem tiary nie będzie już konieczna! Jedyną jej pozostałością jest potrójna korona w herbie Jana Pawła II. Zrezygnowano jednocześnie z dawnej intromisji, podczas której mistrz ceremonii zapalał przed Papieżem zawieszony na długim metalowym pręcie pęk konopi i wypowiadał tradycyjne słowa przestrogi: „Sancte Pater, sic transit glotia mundi” – „Ojcze Święty, tak przemija chwała tego świata”, a następnie w otoczeniu flabelli, czyli wielkich wachlarzy z pawich i strusich piór, w otoczeniu gwardii szwajcarskiej, nowo wybrany Następca św. Piotra, ukoronowany potrójną koroną, przyjmował tytuł „Jego Świątobliwości Pana Naszego”. Koronację zastąpiono uroczystym nałożeniem paliusza z owczej białej wełny, ozdobionego sześcioma czarnymi krzyżami, który noszony jest przez Papieża na znak posługiwania Najwyższego Pasterza Kościołowi.
Papieska tiara Leona XIII
[Pic source: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com]
Tiarą (z gr. ‘turban’, ‘zawój’) pierwotnie nazywano perskie nakrycie głowy z filcu w kształcie ściętego stożka. Bogato przyozdabiane w trzy korony, noszone było przez perskich królów jako symbol połączonych trzech królestw: Persów, Medów i Partów. Kolejno przeszło do tradycji bizantyńskiej (zwane tam było camelaucum) oraz łacińskiej jako nakrycie głowy papieża i zarazem władcy świeckiego. Tiara jest typem korony zamkniętej, której przyjęcie oznaczało pełnię suwerennej władzy, dlatego zamknięta była najpierw jedynie korona papieska i cesarska, a władcy królestw narodowych odważali się przyjąć ją dopiero po osłabieniu autorytetu cesarza, tj. ok. XIV–XV wieku. Podobną symbolikę ograniczonej władzy posiadają zresztą zakręcone biskupie pastorały, jedynie papieski powinien być prosty, dodatkowo przyozdobiony trzema krzyżami.
Tiara składała się z trzech umieszczonych jedna nad drugą królewskich koron otwartych i od tego pochodzi inna jej nazwa: triregnum. Z tyłu papieskiej korony zwisają dwie wstęgi, zwane claudş, będące początkiem i końcem płótna, z którego tworzono zawój. Historycy wyodrębniają trzy etapy kształtowania się papieskiej korony. Ta początkowo prosta, stożkowa czapka, wzorowana na camelaucum, czyli nakryciu głowy dygnitarza w cesarstwie bizantyńskim, została przyozdobiona w VIII wieku pierwszą, dolną koroną. Wtedy to zaczęto używać nazwy regnum, co było związane z faktem, iż papieże zaczęli również być władcami świeckimi w Italii.
Dalszy rozwój tiary nastąpił, gdy została symbolicznie przyozdobiona przez papieża Bonifacego VIII (1235–1303) drugą, środkową koroną. Papież ten, autor słynnej bulli Unam sanctam, w sposób jasny i klarowny przedstawił stosunek Kościoła do władzy świeckiej: „Obie władze pochodzą od Boga, jednakże ład wymaga, aby jedna była podporządkowana drugiej: wyższa jest jednak władza duchowna. To jej przystoi ustanawiać władzę świecką i napominać ją, kiedy zbłądzi…”. Niewątpliwie znakiem podkreślającym to, iż „Kościół rozporządza zarówno duchowym, jak i świeckim mieczem”, było dodanie tiarze drugiej korony.
Paweł VI przekazujący koronę Namiestnika Chrystusa na potrzeby ubogich i głodujących
[Pic source: http://www.opusdeialert.com/montini_the_marrano.htm]
Za pontyfikatu Klemensa V (1305–1314), w trudnym czasie „niewoli awiniońskiej”, dodano tiarze trzecią koronę, aby zaakcentować nadprzyrodzone pochodzenie władzy Papieża. Zwieńczeniem ewolucji korony papieskiej było umieszczenie w XVI wieku na wierzchołku tiary krzyża – symbolu władzy Chrystusa nad światem.
Z czasem zaczęto wykonywać tiary będące prawdziwymi dziełami sztuki, jak za pontyfikatów papieży żyjących w drugiej połowie XV wieku: Pawła II (1464–1471), Sykstusa IV (1471–1484), a przede wszystkim Juliusza II (1503–1513). Sławny jubiler Caradosso z Mediolanu zrobił dla ostatniego ze wspomnianych papieży tiarę o wartości 200 000 dukatów!
Tiara papieska używana była w szczególnych nieliturgicznych okolicznościach, przede wszystkim podczas podejmowania przez Papieża kluczowych decyzji, kiedy angażował cały autorytet urzędu Namiestnika św. Piotra, na przykład przy ogłaszaniu dogmatów czy pełnieniu funkcji jurysdykcyjnych, jak również w czasie ceremonialnych procesji do kościoła. Podczas pełnienia funkcji liturgicznych, podobnie jak biskupi, Papież używał mitry.
Papież Pius VI
W czasie uroczystej koronacji najstarszy rangą kardynał diakon w momencie nakładania tiary wypowiadał słowa: „Przyjmij tę tiarę ozdobioną trzema koronami i pamiętaj, że jesteś ojcem książąt i królestw, przewodnikiem całego świata i zastępcą naszego Zbawiciela, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków. Amen”. Słowa te wskazują wyraźnie na przeogromne znaczenie symboliki papieskiej korony. Otóż tiara od samego początku kojarzona była z atrybutem absolutnej władzy! Następnie począwszy od średniowiecza trójkorona na skroniach papieskich wskazywała na jego trójwładzę nad niebem, ziemią i światem podziemnym lub też nad trzema częściami świata: Europą, Azją i Afryką, zamieszkanymi przez potomków synów Noego: Sema, Jafeta i Chama. Według jeszcze innej interpretacji trzy korony oznaczają Kościół cierpiący w czyśćcu, wojujący na ziemi i tryumfujący w niebie. Spotykamy się również z takim rozumieniem współzależności trzech koron jako symbolu papieskiego urzędu: kapłana, pasterza i nauczyciela. Może też oznaczać potrójną władzę papieża: duchową nad Kościołem, władzę nad duszami pokutującymi za grzechy w czyśćcu i polityczną nad Państwem Kościelnym. Niewątpliwie ciekawostkę stanowi fakt, że przyjął się zwyczaj ukazywania Boga Ojca w tiarze o pięciu koronach. Natomiast papieży, którzy za życia zrzekli się godności, oraz świętych odmawiających jej przyjęcia przedstawiano z tiarą leżącą u stóp.
Św. Pius X na tronie papieskim
[By Giuseppe Felici (1839-1923) (Web) [Public domain], via Wikimedia Commons]
Tiara, będąc przez wieki atrybutem władzy Papieża, stanowi jeden z licznych ukształtowanych elementów składających się na wielkie bogactwo symboliki tego urzędu, szczególnie potrójna korona, wyróżniająca Papieża od każdego innego władcy, akcentująca także inny wymiar władzy, namiestnictwa sprawowanego na ziemi w imieniu Najwyższego Króla. Pozbycie się korony przez Pawła VI wprowadziło swoisty „fenomen Papieża bez tiary”. W sposób wyjątkowo jaskrawy uwidacznia się opozycja dwóch wydarzeń: rok 1870 – ogłoszenie dogmatu o nieomylności Papieża oraz rok 1964 – rezygnacja z posiadania potrójnej korony. Jak ogromną ewolucję pojmowania władzy Papieża obserwujemy! Paweł VI manifestacyjnie pokazał, że Kościół odtąd nie chce już rządzić, nawracać, karać klątwą bluźnierców i heretyków, „napominać władzę świecką”, ale że zrzeka się tego na rzecz pomocy najuboższym, na rzecz walki z głodem, o pokój na świecie, kładąc tym samym szczególny nacisk na działalność doczesną. Czy jednak to jest celem istnienia Kościoła na ziemi? Ω
Sebastian Skowronek
Przysięga koronacyjna papieży
Przysięgam nie zmieniać niczego z przekazanej mi tradycji ani niczego, co było przede mną strzeżone przez mych miłych Bogu poprzedników, ani nie naruszać, ani nie zmieniać, ani nie zezwalać na jakiekolwiek zmiany.
Przeciwnie: z gorącym umiłowaniem, jako jej [Tradycji] uczeń i dziedzic, [przysięgam] że czcią zachować przekazane mi dobro, ze wszystkich moich sił i całą moją mocą.
[Przysięgam] usunąć wszystko, co sprzeciwia się porządkowi prawa kanonicznego, gdyby tylko coś takiego się wydarzyło; bronić Świętych Kanonów i Dekretów papieskich jako Bożych nakazów otrzymanych z Nieba, ponieważ jestem w pełni świadom, że Ty, którego miejsce zajmuję przy pomocy Łaski Bożej, którego Wikariuszem jestem z Twoją pomocą, poddasz najsurowszemu osądowi przed Twoim Boskim Trybunałem wszystko, co będę głosił.
Przysięgam Bogu Wszechmogącemu i Zbawicielowi Jezusowi Chrystusowi, że zachowam wszystko, co zostało objawione poprzez Chrystusa i Jego Następców i co zostało zdefiniowane i ogłoszone w pierwszym rzędzie przez sobory oraz moich poprzedników.
Zachowam bez najmniejszej straty dyscyplinę i ryt Kościoła. Usunę z Kościoła każdego, kto ośmieliłby się działać przeciwko tej przysiędze, czy byłbym to ja sam, czy ktokolwiek inny.
Gdybym miał dokonać czegokolwiek przeciwnego [tej przysiędze] albo zezwolić, aby taki czyn mógł być dokonany, Ty nie będziesz miał nade mną litości w straszny dzień Sprawiedliwości Bożej.
Dlatego bez żadnego wyjątku, nakładamy najsurowszą ekskomunikę na każdego – czy to na Nas samych, czy to na kogokolwiek innego – kto ośmieliłby się powziąć cokolwiek nowego, co stałoby w sprzeczności z tą starożytną ewangeliczną Tradycją i czystością prawowiernej Wiary i religii chrześcijańskiej, albo kto chciałby coś zmienić poprzez swój czynny sprzeciw, lub też zgodziłby się z tymi, którzy podjęliby tak świętokradzkie przedsięwzięcie. Ω
Źródło: Liber Diurnus Romanorum Pontificium, Patrologia latina 105.54
Wakacyjne wspomnienie
Ostatnia próba, ostatnie powstanie
Dlaczego wybuchło Powstanie Warszawskie? Młodych Polaków świerzbiły ręce? Mieliśmy za dużo broni, ukrytej na strychach, w kanapach i pod podłogą? Chcieliśmy się mścić na mordercach naszych bliskich i przyjaciół, zabijanych tak jak zabija się muchę lub pluskwę? Marzyliśmy, byliśmy idealistami? Raz jeszcze daliśmy się przekonać, że jesteśmy obrońcami Zachodu, jak w 1920 roku, że od nas zależy przyszłość polityczna kontynentu? Pragnęliśmy nie tylko wolnej Polski, ale Europy, do której można jeździć na kolorowe wakacje, tańczyć na bulwarach w jej stolicach, pić wino w kawiarniach, nie widząc nigdzie znienawidzonego szarego munduru?
To wszystko za mało. Powstanie Warszawskie wybuchło dlatego, że Polska nie była państwem „neutralnym światopoglądowo”. Polacy w swoich najgłębszych motywacjach nie kierowali się nigdy „religią humanistyczną”, tylko wiarą katolicką. A motywacje religijne są dla człowieka podstawowe. Nawet wtedy, gdy nie wyraża tego wprost, gdy zachowuje to dla siebie. Gdy milczy, bo nie chce wyprzedawać tanio największych skarbów, a jego sumienie wypowiada się w czynach. Obrona wspólnoty, aż po ofiarę własnego życia, to obrona tego, co ją konstytuuje. Rodowodem polskiej wspólnoty jest wiara w Chrystusa. Tylko w takim państwie jak nasze, nawet pod okupacją, jego mieszkańcom nigdy nie było wszystko jedno. Gdyby było inaczej, gdyby nasz katolicyzm był płytki, gdyby był tylko sentymentem i tradycją, gdyby był pomieszany z agnostycyzmem, Polacy dogadaliby się, tak jak Francuzi, za miskę zupy i święty spokój, nawet z Niemcami Hitlera. Nikt nie chwyciłby za broń, z wyjątkiem prawdziwych szaleńców.
Z kim walczyła Polska w ciągu wieków swojej histotii? Czy nie, najczęściej, z tym samym wrogiem, z którym walczyliśmy w 1944 roku, z wrogiem naszej cywilizacji? Z tym samym, z którym zmaga się obecna ekipa polityczna, jaka znalazła się wyrokiem Opatrzności przy władzy, i wszyscy, którzy ją, w ten czy inny sposób, wspierają. To jest ta sama walka. Polska walczy zawsze o to samo. Ta walka ma tylko różne odsłony. Odbywa się w różnych kostiumach i przy użyciu odmiennej broni. W istocie chodzi o to samo. Chodzi o wroga najgroźniejszego, wroga ludzkiej duszy. Zarówno Niemcy jak i Sowieci byli nosicielami takiego wroga, wyhodowali go pracowicie i wykarmili w duszach i umysłach swoich obywateli, depcząc prawdę Ewangelii, choć większość ich rodaków była chrześcijanami. Wśród Niemców zabijających Polaków „jak pluskwy” byli nominalni katolicy.
Ta ostatnia próba, wobec której dziś jako Polacy stajemy, jest dlatego najgroźniejsza, że po drugiej stronie znajdują się nie tylko obcy, ale Polacy. W większości zapewne Polacy ochrzczeni. Kościół polski zaś – jego najwyższa hierarchia – z niepojętych powodów zdaje się nie widzieć dramatu podziału narodu, który nie jest tylko podziałem politycznym, ale przede wszystkim jest głębokim podziałem duchowym. Bowiem apostazja, czyli odrzucenie wiary, a w ślad za nią podeptanie zasad moralnych, jakie niesie chrześcijaństwo, stała się tragicznym faktem również w Polsce. Obejmuje dużą, wielotysięczną grupę ludzi, tych najaktywniej zwalczających dzisiejszy rząd, przy pomocy środków, które płyną z zagranicy, ale też zupełnie bezinteresownie, i bez jednego nawet argumentu, jaki mógłby przyjąć za dobrą monetę człowiek cywilizowany, który nie dał skolonizować swojego umysłu. Wobec tej grupy ludzi nie może mieć zastosowania hasło o „jedności”, „kompromisie”, „dogadaniu się”. Biskupi polscy – ich przeważająca liczba, bo ci nieliczni, którzy mają inne zdanie, nie są w ogóle słyszani – jakby nie zauważają faktu, że Polska jako państwo, zwłaszcza z obecną ekipą władzy, nie jest z pewnością „neutralna światopoglądowo”. Jest państwem katolickim, jednym z ostatnich w świecie. I próbuje wprowadzić do stylu rządzenia, zarządzania dobrem wspólnym, reguły i zasady katolickie, przy niemal powszechnym sprzeciwie „partnerów dialogu politycznego”, jak to się w nowomowie określa, przede wszystkim sąsiadów po wschodniej i zachodniej granicy. Dziś ten wysiłek, wobec wszechobecnego buntu lub zupełnej obojętności wobec zasad chrześcijańskich, ma wymiar heroizmu. Kto tego nie widzi jest ślepy. A jeśli ma do tego mandat nauczania prawdy, otrzymany na mocy święceń kapłańskich i biskupich, oślepia innych.
Jeśli minister Antoni Macierewicz mówi 1 sierpnia 2017 roku, że pokolenia, które przyszły po Powstaniu Warszawskim nie muszą poświęcać życia, że „Nie musimy ryzykować własną śmiercią, ale musimy mieć odrobinę odwagi moralnej, ale mieć świadomość godności narodowej, ale mieć świadomość obowiązku państwowego, bo za to państwo, nie jako zabawkę obcych, ale za to państwo jako państwo niepodległe, suwerenne, narodowe, oparte na chrześcijańskich wartościach, setki tysięcy ludzi położyło życie”, to pragnęłoby się, by tę odwagę moralną, płynącą z wiary w prawdziwego Boga, mieli przede wszystkim nasi Pasterze.
„Ta krew nas dzisiaj zobowiązuje do obrony niepodległego państwa polskiego”. Z wojskiem polskim, które wspiera suwerenną polską władzę, które broni granic niepodległego państwa, zawsze było w Rzeczypospolitej duchowieństwo, byli biskupi. Nie można było sobie wyobrazić sytuacji, gdy hierarchia Kościoła jest obojętna, „neutralna”, wobec toczonej przez Polaków batalii w sprawie dobra wspólnego Polaków, racji stanu polskiego państwa, obrony najważniejszych dóbr duchowych, cywilizacyjnych, kulturowych, wspólnotowych. Brakuje dziś jednak jednoznacznego poparcia władz Kościoła dla tej walki polskiego rządu i Sejmu, w którym najliczniejszą reprezentację Polaków stanowią ludzie zrzeszeni wokół Prawa i Sprawiedliwości, w ogromnej większości katolicy.
Dzisiejsza rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego ma miejsce w chwili, gdy „wielki kapitał duchowy, zgromadzony kosztem niewyobrażalnego cierpienia ludności walczącej stolicy i godnej herosów postawy żołnierzy Powstania, może wreszcie zacząć przynosić upragnione owoce w postaci spokojnego rozwoju, suwerennej i sprawiedliwej Polski”, przypomina jeden z publicystów, Adrian Stankowski. Trzeba w takiej chwili zapytać: gdzie są biskupi polscy? Po której stronie w tej, pozornie pokojowej, ale przecież niezwykle dramatycznej batalii, decydującej o przyszłości naszej ojczyzny. O tym, czy ona będzie naprawdę wolna. Dlaczego nie nawołują – nie do trywialnego „pojednania„ – ale do nawrócenia: apostatów, a zarazem wewnętrznych wrogów polskości, nienawistników. Ludzi, którzy grożą śmiercią przedstawicielom suwerennych polskich władz i wyrażają publicznie pragnienie ich śmierci, ludzi, z których wielu zostało przecież ochrzczonych i przynależą do naszego narodu. Czy biskupi polscy nie powinni niepokoić się o stan ich dusz? Czy to wszystko, co dzieje się w Polsce można, bez straszliwego moralnego ryzyka, że wyprowadzi się ludzi wierzących, ufających hierarchii, na manowce, strywializować i sprowadzić do rangi „przepychanek politycznych”, „gier partyjnych” – z obydwu stron?
Sytuacja społeczna w naszym kraju jest analogiczna do tej z uchodźcami w Europie. Najwyżsi hierarchowie Kościoła nie przypominają o konieczności nawracania wyznawców islamu na prawdziwą wiarę, a ten obowiązek spoczywa właśnie na nich, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie, być może, za to zapłacić. Przecież każdy z nich, jako następca Apostołów, ma iść drogą Apostołów, nawracać narody, które nie znają Chrystusa, walczyć z pogaństwem i fałszywymi kultami. Tymczasem nie tylko nie słyszymy jak grzmią przeciwko bałwochwalcom, ale nikt nie przestrzega przed wiecznymi konsekwencjami wyznawania fałszywej wiary.
Nie należy idealizować przeszłości. Społeczności chrześcijańskie miały zawsze swoje grzechy. Człowiek na ziemi rzadko bywa aniołem. „Nawet w błogosławionych czasach rozkwitu Christianitas aborcja, cudzołóstwa, morderstwa oraz wszelkie rodzaje zła nie były czymś wyjątkowym – świadczą o tym niekończące się kolumny pielgrzymów, przemierzających Europę w poszukiwaniu przebaczenia”, przypomina jeden z francuskich duchownych. „Jest jednak wielka różnica pomiędzy przeszłością, a obecnymi czasami, naznaczonymi przez Rewolucję. W Christianitas człowiek, który poddawał się swym instynktom, wiedział dobrze, że wstępuje na krętą drogę, która odwodzi go od Boga. Mógł to uczynić ze słabości lub świadomie, nigdy jednak nie oszukiwał sam siebie co do stanu swej duszy i wiecznego niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Nie uważał swojego błędu za coś dobrego…”.
Dziś błąd i prawda zostały zrównane w prawach. Z najwyższych ambon głosi się potrzebę objęcia wrogów chrześcijaństwa bezwarunkową pomocą humanitarną, jakby byli ofiarami jakiejś napaści, oddawania im terytoriów swoich państw przez Europejczyków, obdarzenia ich specjalnymi przywilejami i prawami społecznymi, a nie nawrócenia ich. Nikt nie nazywa po imieniu zbrodni popełnianych w imię fałszywej religii. Ma to fatalne skutki w postaci osłabiania wiary chrześcijan. Od czasu, gdy głoszenie ekumenizmu zastąpiło przypominanie o podstawowych prawdach wiary – o zbawieniu i grzechu, o sprawach ostatecznych, o zasadach moralnych, które nie podlegają przedawnieniu, korekcie ani stopniowaniu – wmawia się katolikom, że istnieje jakieś zupełnie nowe i nieznane dotąd rozumienie pojęcia „jedności” Kościoła, a zarazem i całej ludzkości! Że trzeba do tej jedności zmierzać niwelując wszelkie dzielące narody i wyznania różnice. Takie pojęcie jedności pozbawione jest wewnętrznej logiki. Fakt, że odszczepieńcy opuścili Kościół, lub od początku go ignorują bądź zwalczają, i założyli własne „kościoły” („kościoły siostrzane”, „bratnie religie”, „wielkie religie”) ma być skutkiem „błędu” Kościoła. Tymczasem źródło podziałów nie tkwi w Kościele, ani w chrześcijaństwie traktowanym serio, lecz w buncie wobec głoszonej przez niego prawdzie. Przede wszystkim przeciw władzy duchowej Kościoła. Tak jak nie tkwi ono – w przypadku naszego wewnętrznego konfliktu – w postawie suwerennych polskich władz, które po prostu robią, co do nich należy. Wypełniają obowiązek stanu.
Słyszy się nieraz z ust hierarchów w Polsce pod adresem Prawa i Sprawiedliwości: „Pogódźcie się z waszymi oponentami, którzy chcą odebrać wam władzę, podzielcie się z nimi władzą, prawdziwym dobrem jest kompromis”. A z Watykanu, pod adresem rządów państw Zachodu: „Wpuśćcie kolejne miliony imigrantów z Bliskiego Wschodu i Południa, poddajcie się wobec ich żądania bezprawia, fałszu ich religii i ich zasad, wobec ich przemocy i pogardy, jaką żywią dla was!”. To tak jak byśmy slyszeli: „Prawdy nie ma! Prawda już nie obowiązuje. Rozlała się jak wielka kałuża błota”.
Absurdem jest twierdzenie jakoby odpowiedzialność za rozłam ponosił ten, kto stał się jego ofiarą. Jedność ludzkości, zarówno jak jedność w podzielonych społeczeństwach, w Polsce, czy w Stanach Zjednoczonych, osiągnąć można tylko w jeden sposób: uznając błąd odłączenia się od Kościoła. Zrywając z nim. Nawracając się na prawdziwą wiarę. Przyjmując prawdę teologiczną o Bogu, a wraz z nią prawdę moralną – nie ma bowiem dwóch prawd teologicznych i dwóch prawd moralnych. Prawdę o posłuszeństwie Kościołowi, ale i prawdę o szacunku dla wyłonionej w sposób praworządny władzy świeckiej, nie okupacyjnej, ale suwerennej. Nie w imię podporządkowania dla podporządkowania, ale w imię dobra wspólnego obywateli. Dobro wspólne jest kategorią chrześcijańską. Wspólnota dóbr duchowych, społecznych, kulturowych, materialnych, wspólnota pamięci historycznej to wielki skarb, olbrzymie dobro świata chrześcijańskiego. Jej pochodzenie nie jest czysto ludzkie, nie jest „polityczne”, ani „systemowe”. Człowiek wierzący nie ma prawa go zakwestionować.
Kościół minionych wieków nie szczędził wysiłków, by napominać i przyzywać do opamiętania tych, którzy podeptali jedność i odwrócili się od Kościoła. Modlił się za innowierców i prowadził wśród nich misje, gdy tylko było to możliwe. Nawet gdy graniczyło to z największym ryzykiem utraty życia przez misjonarzy. Nasz szesnastowieczny jezuita, o. Wojciech Męciński wyjechał wraz z towarzyszami do Japonii, choć zdawał sobie sprawę, że jedzie na prawie pewną śmierć. Chciał iść po śladach św. Franciszka Ksawerego. Zginął, ale w Japonii są dziś katolicy. Skąd wzięło się dzisiejsze ekumeniczne szaleństwo, które piętnuje obronę katolickiej prawdy i wręcz zakazuje wypełniania tego obowiązku przez chrześcijan?
Wszyscy, którzy dali się nabrać na głoszoną obecnie demagogię, że nawracanie to „prozelityzm”, każdy niech pozostanie przy swojej wierze, autoryzują fałszowanie historii Kościoła. Droga dla wyznawców obcych religii była tylko jedna: nawrócenie. Nigdy w historii Kościoła nikt (aż do ostatniego soboru!) nie wymagał od wiernych, by akceptowali błąd lub grzech w imię „posłuszeństwa” lub „jedności” – politycznej, ekumenicznej, w imię „neutralności”, „pokoju”, „dialogu”, „kompromisu”. Przeciwnie, Kościół nazywał i piętnował surowo każdy fałsz, który odnosił się do wiary, kultu, czy sprawowania urzędu w Kościele. Posługiwał się narzędziami, jakie przysługiwały jego władzy, potrafił potępić, ekskomunikować, surowo upomnieć władców świeckich. Kościół realistycznie patrzył na człowieka, widział jego wielkość, ale i małość. Pychę, skłonność do zdrady, sprzeniewierzenia się, chciwość. Nie gorszył się upadkami ludzi, ale pomagał im wstać. Kościół był Kościołem walczącym, jak żądał tego Chrystus.
Kościół nigdy nie utracił jedności i nie może jej utracić, bo jest Bosko – ludzki. Nie są mu potrzebne teatralne „jednania się” za cenę fałszu, komedie wspólnych „modłów” i prowadzących donikąd „dialogów”, kajania się z rzekomych „grzechów”. One Kościół obrażają.
Dziś próbuje się szantażować Polaków – jak również inne narody Europy – przy użyciu analogicznej argumentacji, zmuszając do udowadniania, że nie są wielbłądem. Wykazując na przykład, że m u s z ą przyjąć uchodźców – nie precyzując przy tym, o jakie konkretne grupy przybyszów do Europy, ani czym motywowane, chodzi. A więc, że muszą, jako obywatele suwerennego państwa, okazać pełne zaufanie ludziom, którym wierzyć nie ma żadnych podstaw. Płaszczyzną odniesienia jest „braterstwo”, „jednanie” się ma dokonać się w imię „wartości ” humanitarnych. „Humanitaryzm”, „miłość”, „solidarność” są w tym wypadku synonimem drwiny z chrześcijaństwa, ze stworzonej przez nie cywilizacji. A także burzenia porządku miłości, który ludzi wierzących obowiązuje. Oznacza on, że najpierw trzeba troszczyć się o rodzinę, o bliskich, następnie zaś o rodaków, którzy są w potrzebie. Jarosław Kaczyński i Beata Szydło zachęcają Polaków, by odbudowując państwo nie rezygnowali z używania rozumu. Stawiają w ten sposób swoich oponentów politycznych w niewygodnej sytuacji, zmuszają ich, by rozumem się posługiwali, a to boli. Są głosem elementarnego rozsądku.
Jedynie działając w ten sposób, czyli broniąc się na wszystkich płaszczyznach przed kłamstwem, nie będziemy fundować obywatelom chaosu i potencjalnego terroryzmu na ulicach. W ten sposób, mając się na baczności wobec przedstawicieli religii, która jest agresywna wobec chrześcijaństwa, zapewnimy Polakom bezpieczeństwo. A to jest obowiązkiem państwa, które rozumie całą dwuznaczność i fałsz pojęcia „państwa neutralnego światopoglądowo”.
Cel i zadanie Kościoła oraz cel i rola państwa – a także rola i cel rodziny – są do pewnego stopnia analogiczne (prawosławni utożsamiają Kościół z państwem). Dzisiejsza rewolucja – lewicowa i prawicowa – próbują te cele w świadomości ludzi zatrzeć, a ponadczasowe role uczynić niezrozumiałymi. Obie rewolucje próbują udowodnić, że trzeba się „wyzwolić” z poddaństwa prawdziwemu Bogu. A zarazem, co jest logicznym następstwem tego „wyzwolenia”, unicestwiać państwo i rodzinę, zinstytucjonalizować nieład. Niszcząc to wszystko, wysadzić w powietrze naszą cywilizację. Wspólnotę ludzi uczynić atrapą, przykrywką dla interesów garstki wybranych.
Celowość naturalnych instytucji społecznych, jak rodzina, państwo jest dziś zapomnianą prawdą chrześcijańską. Człowiek, który odzyskuje wiarę w sens własnego życia, w jego wieczny, nadprzyrodzony cel, przestaje doszukiwać się tego celu w materialnym zaspokojeniu własnych potrzeb. Przestaje być barbarzyńcą. Gdy wzbudza się w człowieku tęsknotę za prawdziwym celem i sensem życia demaskuje się fałszywe bożki i fałszywe pragnienia. One przestają szczerzyć kły. Takie było zawsze zadanie misjonarzy. Dziś misje powinny być znów prowadzone w Polsce: wśród ludzi, którzy nienawidzą sprawujących władzę polityczną w wolnym polskim państwie i sieją w nim zamęt, jak niegdyś agenci rewolucji bolszewickiej. Instytucjonalizacja nieładu – także przez nieustanną krytykę suwerennej władzy politycznej – to ostateczny cel rewolucjonistów wszystkich czasów. Doskonale zdają sobie oni sprawę z faktu, że człowiek jest społecznie uwarunkowany, otoczenie, w którym żyje, z którym obcuje – obrazy, słowa, gesty innych ludzi – wywiera na niego głęboki wpływ. „Patrząc na wszystko, ostatecznie tolerujemy wszystko, a tolerujac wszystko, ostatecznie wszystko akceptujemy”, przestrzega św. Augustyn.
Przez wszystkie wieki chrześcijaństwa Kościół litował się nad takimi ludźmi. Nauczał ich. Nie pogardzał nimi, ale i nie bał się ich. Wzywał do szanowania ładu państwowego, prawowitej władzy oraz pokoju między państwami chrześcijańskimi. Modlil się za rządzących. Nie twierdził nigdy, że prawdziwy pokój wewnątrz kraju i pomiędzy państwami może istnieć bez uznania w tych państwach prawdy o Bogu i autorytetu Boga.
Warto zadać sobie pytanie o źródła tego wszystkiego, co dzieje się w Polsce na naszych oczach. Warto w sposób poważny rozprawić się z fałszywym ekumenizmem, który nie tylko nie prowadzi do żadnej „miłości” i „jedności”, ale ewidentnie kruszy ich podstawy: osłabia wiarę, pozbawia ludzi nadziei, odbiera im cel. Wywołuje chaos w umysłach. Kompromituje miłość. Jest pożywką dla lęku przed innymi.
Przypomnienie faktów z nieodległej historii, że jeszcze w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku misjom katolickim prowadzonym w Afryce zawsze towarzyszył cywilizacyjny i kulturowy skok ludności tych obszarów, wzrost dobrobytu, istotne złagodzenie napięć społecznych, mogło by wpłynąć na ostudzenie gorączki otwarcia granic przed imigrantami. Przypomnienie przez hierarchię c a ł e j treści Orędzia Fatimskiego, konieczności poświęcenia Rosji Matce Bożej oraz najpoważniejszej przestrogi wyrażonej przez Nią: że Bóg nie może być już więcej obrażany, położyłoby kres wewnętrznym wojnom prowadzonym w łonie państw chrześcijańskich, takich jak Polska, czy Stany Zjednoczone, czy kraje europejskie. A przede wszystkim przypomniałoby tysiącom naszych rodaków o celu ich życia.
Rzecznikami i wyrazicielami konieczność powrotu do zasad Ewangelii w polityce są dziś mężowie stanu na naszej scenie publicznej. Dawno już nasze państwo nie dysponowało takimi zasobami intelektualnymi i moralnymi. Zerwanie z fałszem i obłudą „religii humanistycznej” i „ekumenizmu” staje się dziś jednak potrzebą chwili. Przypomnienie sobie i innym, że bogiem nie jest ani człowiek, ani społeczeństwo, ani „ludzkość”, a tym bardziej wybrana uzurpatorska grupa. Nie jest „bogiem” państwo, rodzina, ani nawet życie ludzkie. To są dary Boga, które mają pomóc człowiekowi wypełnić jego powołanie. Zadaniem Kościoła nie jest „jednoczenie ludzkości”, lecz zbawienie każdego człowieka. Odstąpienie od mącenia ludziom w głowie mrzonkami o możliwości zbudowania ziemskiego raju bez Boga jest niezbędne dla pokoju. To podstawa, byśmy się, zarówno w naszym kraju jak i na naszym kontynencie, przestali bać. Uniesienie nad Europą wysoko sztandaru krzyża Chrystusa.
To zadanie przypada dziś Polsce. To kolejne powstanie – czyli ogromna mobilizacja i nieprawdopodobny wysiłek części społeczeństwa, ludzi świadomych powagi chwili – tym razem bezkrwawe, które zaczęło się w naszym kraju zaledwie dwa lata temu, a wcześniej, w 2010 utraciliśmy ogromną część polskiej elity państwowej. I wciąż trwa. Jego przebieg jest naznaczony dramatycznymi wydarzeniami. Oby hierarchowie Kościoła nie byli dłużej niemymi, czy nawet niechętnymi jego świadkami. Oby nie odwracali się od niego plecami.
Ta walka jest walką także duchową, nie dotyczy tylko wąsko pojmowanej dziedziny politycznej. Toczy się o każdego z nas. Każdego z ludzi wierzących, każdego z polskich patriotów – ale także i tych, którzy nie mają łaski wiary, ale rozumieją wartość wspólnoty – by mógł w swoim kraju, gdzie rządzący szanują Ewangelię, czuć się potrzebny, doceniony, ważny. Czuć, że jest u siebie.
Forsowanie koncelebry to błąd prawny, teologiczny i duchowy
Po Watykanie krąży plotka. Jeden ze współpracowników papieża Franciszka zapytał go czy to prawda, że ustanowiono komisję w celu „reinterpretacji” Humanae Vitae, a on odpowiedział „to nie komisja, tylko grupa studyjna”. To nie tylko manipulacja językowa służąca ukryciu prawdy, lecz gra słów ujawniająca, w jaki sposób kult sprzeczności stanowi istotę tego pontyfikatu.
Prałat Gilfredo Marengo, koordynator owej „grupy studyjnej” dobrze podsumowuje tę filozofię, gdy mówi, że musimy unikać „polemicznej gry typu pigułka tak – pigułka nie, podobnie jak to jest dziś, gdy mamy: Komunia dla rozwiedzionych – tak – Komunia dla rozwiedzionych – nie” (Vatican Insider, 23 marzec 2017).
Piszę o tym, by przedstawić nowy poufny materiał, skonstruowany przez inną grupę studyjną. Chodzi o „dokument roboczy” Kongregacji do spraw Duchowieństwa „O koncelebrze w Kolegiach i Seminariach Rzymu”. Krąży on nieoficjalnie po rzymskich kolegiach i seminariach. Z tekstu wynika wprost, że papież Franciszek chce wprowadzić koncelebrację eucharystyczną w kolegiach i seminariach Rzymu. Tym samym de facto, choć niebezpośrednio przyznaje, że „celebrację we wspólnocie należy zawsze przedkładać nad odprawianie indywidualne”.
Z dokumentu wyłaniają się też motywy stojące za tą decyzją. Rzym to nie tylko siedziba Świętego Piotra i serce cywilizacji chrześcijańskiej, lecz również miejsce, gdzie księża i seminarzyści z całego świata spotykają się, by nauczyć się czci dla wiary, rytów i tradycji Kościoła; a więc tego wszystkiego, co nazywano „duchem rzymskim”. Tymczasowy pobyt w Rzymie, pomagający rozwinąć miłość dla Tradycji Kościoła, oferuje dziś możliwość liturgicznej i doktrynalnej „reedukacji” dla osób pragnących zreformować Kościół według dyrektyw papieża Bergoglio. Życie w rzymskich kolegiach – jak przyznaje „dokument roboczy” – rzeczywiście „daje szansę doświadczenia w tym samym czasie intensywnego okresu stałej, integralnej formacji”.
Przesadny nacisk na koncelebrę
Koncelebracja została ustanowiona jako środek dla księdza, by stracił powoli świadomość tego kim jest on i czym jest jego misja – sprawowanie Ofiary Eucharystycznej i zbawienie dusz
Dokument odnosi się bezpośrednio do ostatniej papieskiej przemowy dla studiujących w Rzymie. Papież Franciszek podkreślił w niej znaczenie koncelebracji w kontekście wspólnot księży-studentów. „Przezwyciężanie indywidualizmu i doświadczanie różnorodności jako daru, szukanie jedności kapłanów, stanowiącej znak Bożej obecności w życiu wspólnotowym to niekończące się wyzwanie. Prezbiter nieutrzymujący jedności, de facto wyrzuca Boga z życia wspólnotowego. Nie daje on świadectwa obecności Stwórcy. Wyrzuca Go. Dlatego też zgromadzeni w imię Boga, szczególnie na odprawianiu Eucharystii, manifestujecie także sakramentalnie, że On jest miłością waszych serc. (Przemówienie, 1 kwietnia 2017).
W świetle tej doktryny „dokument roboczy” Kongregacji do spraw Duchowieństwa powtarza, że „Mszę koncelebrowaną preferuje się nad indywidualną celebrację” [pogrubienie znajduje się w oryginale; dotyczy to też kolejnych cytatów].
„Zatem silnie zachęca się przełożonych, by zachęcali do koncelebry, nawet kilka razy dziennie, w dużych kapłańskich wspólnotach. Dlatego można antycypować kilka koncelebr w różnych kolegiach, tak aby księża-rezydenci mogli uczestniczyć zgodnie ze swoimi osobistymi potrzebami, ustanawiając Msze dwa lub trzy razy dziennie.
W efekcie codzienne relacje, pielęgnowane nieustannie przez lata w tym samym rzymskim kolegium są ważnym doświadczeniem w drodze powołania każdego księdza. Dzięki temu wśród księży różnych diecezji i narodów tworzą się braterskie więzi i wspólnota znajdujące sakramentalny wyraz w koncelebracji Eucharystycznej.
„Niewątpliwie, opuszczenie własnej diecezji i misji duszpasterskiej na całkiem długi czas gwarantuje nie tylko przygotowanie intelektualne, lecz przede wszystkim możliwość, by w tym samym czasie doświadczyć intensywnego okresu trwającej, integralnej formacji. Dlatego też życie wspólnotowe w kolegiach kapłańskich oferuje nowe lekarstwo kapłańskiej wspólnoty.
Doświadczenie kolegium to możliwości owocnego odprawiania Eucharystii przez księży. Zatem praktyka codziennej koncelebracji Mszy w kolegiach może stać się okazją pogłębiania życia duchowego kapłanów. Jej ważne owoce to:
– wyrażenie wspólnoty między księżmi z różnych Kościołów patrykularnych, manifestowane szczególnie, gdy biskupi z różnych diecezji przewodniczą koncelebracji podczas swych wizyt w Rzymie
– szansa wysłuchania homilii innych księży
– uważnie przygotowana celebracja, nawet uroczysta, codziennej Eucharystii
– pogłębienie pobożności Eucharystycznej, którą powinien kultywować każdy ksiądz, poza samą celebracją”.
Wśród praktycznych norm, na jakie się wskazuje, możemy przeczytać, że: „rekomenduje się, by księża mogli uczestniczyć zwyczajnie w koncelebracji Eucharystycznej w godzinach ustanowionych przez kolegium, zawsze preferując wspólnotową celebrację wspólnotową nad indywidualną. W tym sensie kolegia z dużymi grupami księży mogą ustanowić celebrację Eucharystii podczas 2 lub 3 różnych godzin dnia, tak aby każdy mógł uczestniczyć zgodnie ze swoimi osobistymi, akademickimi czy pastoralnymi potrzebami”.
„Jeśli księża rezydenci w kolegium z jakiś konkretnych powodów nie mogą uczestniczyć w koncelebracji w ustalonych godzinach, muszą zawsze preferować wspólną celebrację w innej, bardziej dogodnej godzinie”.
Wątpliwości prawne i nie tylko
Naruszenie kanonu 902, według którego księża „mogą koncelebrować Eucharystię, z zachowaniem jednak swobody każdego do indywidualnego sprawowania Eucharystii” jest oczywiste i powtarza się w dwóch akapitach tekstu. Skutkiem tego kolegia stosujące literalnie dokument roboczy naruszą obecne powszechne prawo. Jednak poza uwagami prawnymi, istnieją też inne, natury teologicznej i duchowej.
5 marca 2012 roku przy okazji prezentacji książki prałata Guillaume Derville’a „Koncelebracja Eucharystii. Od symbolu do Rzeczywistości (Montreal 2012), kardynał Antonio Canizares, ówczesny prefekt Kongregacji Kultu Bożego, podkreślił potrzebę „większego umiaru” w koncelebracji, przyjmując za swoje słowa Benedykta XVI „w tym celu, wraz z Ojcami Synodu, zalecam kapłanom codzienną celebrację Mszy świętej, również i wtedy, gdy nie uczestniczą w niej wierni. To zalecenie jest przede wszystkim odpowiedzią na obiektywnie nieskończoną wartość każdej celebracji eucharystycznej; znajduje też uzasadnienie w jej szczególnej skuteczności duchowej, ponieważ Msza św., przeżywana z wiarą, kształtuje człowieka w najgłębszym znaczeniu tego słowa, sprzyja bowiem upodabnianiu się do Chrystusa oraz utwierdza kapłana w jego powołaniu” (Sacramentum Caritatis 80).
Katolicka doktryna widzi we Mszy Świętej bezkrwawe ponowienie Ofiary Krzyża. Zwiększenie liczby odprawianych Mszy oddaje większą chwałę Bogu i przynosi duszom ogromną korzyść. „Choć każda Msza ma sama w sobie tę samą nieskończoną wartość” – pisze ojciec Joseph de Sainte Marie – „dyspozycje ludzi do przyjmowania jej owoców są zawsze niedoskonałe i w tym sensie ograniczone. Dlatego też tak ważną rolę dla pomnożenia owoców zbawienia odgrywa liczba odprawianych Mszy. W oparciu o te podstawowe, ale wystarczające teologiczne rozumowanie, zbawcza wartość znaczącej liczby Mszy jest udowodniona także przez liturgiczną praktykę Kościoła i stanowisko Magisterium. Kościół na przestrzeni stuleci stawał się stale coraz bardziej świadomy tej owocności. Dlatego też promował praktykę zwiększania liczby Mszy i następnie zachęcał, oficjalnie, by odprawiać ich coraz więcej”. (Eucharystia zbawieniem świata, Paryż 1982, s. 457-458).
Neo-moderniści zredukowali jednak Mszę do idei zgromadzenia: im więcej księży i wiernych obecnych, tym większe jej znaczenie. Koncelebracja została ustanowiona jako środek dla księdza, by stracił powoli świadomość tego kim jest on i czym jest jego misja – sprawowanie Ofiary Eucharystycznej i zbawienie dusz. Tymczasem zmniejszenie liczby Mszy Świętych, podobnie jak i odchodzenie od prawidłowej jej koncepcji to jedna z głównych przyczyn dzisiejszego kryzysu religijnego. A teraz nawet Kongregacja do spraw Duchowieństwa, i to na wniosek papieża Franciszka, bierze udział w zniszczeniu wiary katolickiej.
Roberto de Mattei
Tłumaczenie: Marcin Jendrzejczak
Najnowsze komentarze