OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Kataklizmy i znaki – Grzegorz Kucharczyk

Mądrzy ludzie mówią, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Od czasu uderzenia gromu w Bazylikę św. Piotra w feralny dzień ogłoszenia abdykacji Benedykta XVI znaków ciągle przybywa: pękanie pastorału – symbolu władzy pasterskiej – w ręku papieża Franciszka (po raz ostatni podczas pielgrzymki do Sarajewa, wcześniej w Ziemi Świętej), runięcie papieża na ziemię przed obliczem Pani Jasnogórskiej, choć kilkanaście minut wcześniej adoracja Świętej Ikony odbywała się na siedząco. Coraz wyraźniej odczuwane w Rzymie trzęsienia ziemi, które od lata pustoszą Italię, a całkiem ostatnio (30 października) zrujnowały rodzinne miasto Patrona Europy św. Benedykta. Legła w gruzach bazylika jego imienia, w której Służbę Bożą sprawują benedyktyni także w klasycznym rycie Kościoła. Z Nursji benedyktyni zostali wygnani przez Napoleona w 1810 roku. Powrócili w 2000 roku. Teraz przygniótł ich ten dramatyczny znak. Parę dni wcześniej w Rzymie papież Franciszek uroczyście przyjmował Marcina Lutra in effigie.

Coś niedobrego nadciąga – mówią te znaki. A może już nadeszło.

Wielu dojdzie do wniosku, że autor ulega „apokaliptycznemu myśleniu” (choć  przecież Apokalipsa jest w kanonie Pisma). Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że za sprawą Stwórcy niebo (gromy) i ziemia (wstrząsy) o czymś chcą powiedzieć, a właściwie na coś odpowiedzieć. Między znakami mamy bowiem niespotykany w dziejach Kościoła zamach na sakramenty święte (Sakrament Ołtarza i małżeństwa w pierwszej kolejności) w postaci decyzji podejmowanych na synodzie ds. rodziny, a później opisanych w adhortacji Amoris laetita. Dzisiaj z ust wpływowych, najbliższych współpracowników papieża Franciszka słyszymy, że oznacza to dopuszczenie osób rozwiedzionych i żyjących w „związkach cywilnych” do Komunii Świętej (kardynał Kasper).

Jednostronny obraz historii

Mamy zatem do czynienia nie tylko z próbą rehabilitacji rozbicia jedności Kościoła przez protestancką reformację z tłumaczeniem, że Luter „chciał dobrze” i „działał w stanie wyżej konieczności” (tako rzecze w swojej najnowszej książce o twórcy reformacji jego rodak i duchowy brat, kardynał Kasper). Okazuje się, że to mało. Otóż 31 października (w przeddzień nastąpiło zniszczenie rodzinnego miasta św. Benedykta) w Lund dowiedzieliśmy się, dzięki wspólnej katolicko-luterańskiej deklaracji podpisanej przez papieża Franciszka, że „katolicy i luteranie wspólnie ranili jedność Kościoła”.

Jezuicka przebiegłość! Jakże nasi „bracia odłączeni” dali sobie wmówić tak jednostronny obraz historii! Przecież od niemal pięciu wieków wiadomo, że winni są tylko katolicy. Kim był Marcin Luter, gdy rozbijał jedność Kościoła? Księdzem katolickim. Kim był Ulrich Zwingli, twórca reformacji w Szwajcarii? Księdzem katolickim. Kim był Albrecht Hohenzollern, twórca pierwszego państwa luterańskiego? Wielkim mistrzem katolickiego zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Kim był król Anglii Henryk VIII? Katolikiem i już po zerwaniu z Rzymem uważał się, aż do swojej śmierci, za katolika. Kim byli biskupi, którzy (z wyjątkiem jednego) potulnie zatwierdzili tytuł Henryka VIII jako „Głowy Kościoła w Anglii”? Biskupami katolickimi. Z jakiej rodziny wywodził się Jan Kalwin? Z tzw. porządnej, katolickiej rodziny z Noyon (ojciec Kalwina był kościelnym notariuszem). Należy więc uznać, że deklaracja z Lund cofa nas na drodze ekumenicznego dialogu, utrwala niedobre schematy, zamiast otwierać na nowe wyzwania i wytyczać perspektywy prawdziwie owocnego dialogu. Czegóż jednak można było się spodziewać po deklaracji podpisywanej przez duchowego syna św. Ignacego z Loyoli – głównego szermierza kontrreformacji?

Ale żarty i ironia na bok. Odbrązawiacze „duchowego dorobku” reformacji podkreślają, że były co prawda „pewne nieprzyjemne incydenty”, wszakże ciąg wydarzeń rozpoczętych w 1517 roku przez Lutra, doprowadził do duchowego „ubogacenia” i był – jak ostatnio słyszymy – „działaniem w stanie wyższej konieczności”.

Dramatyczne „incydenty”

Reformacja była ciosem w Ciało Chrystusowe. W te mistyczne – czyli w Kościół – i w te jak najbardziej realne – w Najświętszy Sakrament. Jego systematyczne profanowanie przez zwolenników reformacji to właśnie te „dramatyczne incydenty”, o których przelotnie wspominają tak aktywni dzisiaj po stronie kościelnej rozmaici advocati diaboli.

Wspomnijmy więc dwa, bardzo konkretne „incydenty”. Cytuję dwa fragmenty książek nie należących bynajmniej do kategorii katolickiej apologetyki.

Pierwszy dotyczy napadu protestanckiego tłumu na katolicką katedrę w Antwerpii na początku antyhiszpańskiej rewolty w drugiej połowie szesnastego wieku: „Wysoko nad głównym ołtarzem znajdował się wizerunek Zbawiciela wyrzeźbiony w drewnie i umieszczony między figurami dwóch łotrów, z którymi go ukrzyżowano. Motłochowi udało się zarzucić sznur na szyję Chrystusa i ściągnąć go w dół. A potem ludzie rzucili się na Niego z toporami i młotami rozbijając na tysiące kawałków. Oszczędzono obu łotrów, jakby mieli być świadkami dokonującego się u ich stóp gwałtu”. I dalej: „Gwałtom dokonywanym przez świętokradców towarzyszyły niegodne postępki, które mogły świadczyć o ich pogardzie do dawnej wiary. Pewien naoczny świadek powiada, że wzięli z ołtarza opłatek [Najświętszy Sakrament – G.K.] i włożyli papudze do dzioba. Inni zbierali na stos obrazy świętych i podpalali je lub też kładli na nich kawałki zbroi i deptali. Inni zakładali szaty skradzione z kościołów i biegali w nich po ulicach. Inni jeszcze smarowali księgi [liturgiczne] masłem, by łatwiej się paliły” (A. Wheatcorft, Habsburgowie, tł. B. Sławomirska, Kraków 2000, s. 114).

Drugi fragment opisuje instalację nowego protestanckiego porządku w Genewie: „Odbywa się to wszystko w  dość niespokojnej atmosferze: w roku 1532 jeden z obrazów Maryi Panny krwawi z ran, jakie mu zadano. Przeniesiony do kościoła Świętej Magdaleny w Genewie staje się przedmiotem kultu, zaskakującego w tym czasie Reformacji. 1 maja 1534 roku zostaje natomiast okaleczony posąg świętego Antoniego, któremu celowo wydłubuje się oczy. 8 sierpnia 1535 roku rozgrywa się scena prawdziwego zbiorowego szaleństwa, podczas której młodzi ludzie niszczą obrazy i przedmioty kultu, krzycząc: „Mamy bogów księżowskich, czy chcecie ich trochę?”. Tłum porywa następnie pięćdziesiąt konsekrowanych hostii i daje je do zjedzenia psu” (B. Cottret, Kalwin, tł. M. Milewska, Warszawa 2000, s. 131).

I teraz pytanie: do jakiego „duchowego ubogacenia”, do jakiej „odnowy Kościoła” mogło wieść zjawisko historyczne, które rozpoczynało się w ten sposób? Jakie „nadużycia” chciano w ten sposób zlikwidować? I dlaczego temu wszystkiemu towarzyszyły łzy Matki?

Grzegorz Kucharczyk

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    060149