Jak wygrać III wojnę światową?
Stajemy na progu historycznej szansy, znacznie ważniejszej od tej, jaka nadarzyła się przy okazji wybuchu pierwszej wojny światowej, kiedy wraz z jej zakończeniem w 1918 roku, po 123 latach odzyskaliśmy państwo polskie. Na geopolitycznej szachownicy nastąpi za chwilę nowe rozdanie. Jeśli tego nie zmarnujemy odniesiemy zwycięstwo nieporównywalnie większe od Wiktorii Wiedeńskiej z 1683 roku.
Zapytają Państwo – jak to możliwe? Przecież nie mamy wodza na miarę Jana III Sobieskiego i jego husarii. Nie mamy nawet mężów stanu i dyplomatów na miarę Romana Dmowskiego, który przed stu laty skutecznie załatwił sprawę polską na światowych salonach. Mamy za to wszechobecny brak zasad; skłócony do granic absurdu naród; podburzające do nienawiści zakłamane media; osłabione i zdemoralizowane społeczeństwo, które zatraciło się w hedonizmie i konsumpcjonizmie; obstrzykniętych botoksem celebrytów, których portale społecznościowe i telewizje śniadaniowe wylansowały na współczesnych idoli.
Czarę goryczy przelali hierarchowie Kościoła katolickiego, którzy już dawno zboczyli na drogę koniunkturalizmu, czego zwieńczeniem jest tchórzliwe podporządkowanie się pod restrykcje bezbożnych decydentów nakazujących zamknięcie świątyń przed wiernymi.
Chwała prezydentowi Białorusi, który zignorował globalną histerię i… zalecenia prawosławnego duchowieństwa. Dekalog nakazuje: Pamiętaj, abyś w dzień święty święcił! Przywódcy chrześcijańskich kościołów najwyraźniej o tym zapomnieli, bo odrzucili prawo boskie na rzecz ziemskich obostrzeń. Tymczasem Aleksander Łukaszenka wraz ze swoim 15-letnim synem Mikołajem i rzeszą białoruskich urzędników udał się w Wielkanoc na nabożeństwo do cerkwi. Zrobił to wbrew oficjalnym apelom Białoruskiej Prawosławnej Cerkwi Patriarchatu Moskiewskiego nakazującej wiernym, by nie uczestniczyli w wielkanocnych nabożeństwach.
Nie bez powodu myśląc o sprawie polskiej przywołuję prezydenta Białorusi. Mamy oto po sąsiedzku wzorowy przykład jak postępować w obliczu światowego szaleństwa. Szaleństwa, które aż się prosi podsumować maksymą: «z prądem płyną śmiecie». Dość wspomnieć, że Łukaszenka przytomnie zauważył, iż podkręcanie paniki i zamykanie ludzi w domach jest zwyczajnie głupie i szkodliwe. Po raz kolejny udowodnił, że jest przywódcą autentycznie (a nie pod publiczkę) zatroskanym o swój naród, zaś opinię i krytykę upadłego świata – «śmieci» – ma (od ćwierćwiecza swojej prezydentury) w głębokim poważaniu.
Zwieńczeniem wspaniałej postawy prezydenta Białorusi są wymowne słowa wygłoszone w cerkwi podczas Świąt Wielkanocnych: «Nie popieram tych, którzy zamknęli ludziom drogę do świątyni. Nie popieram takiej polityki. Miliony modlą się do Boga i znam wśród nich mnóstwo takich, którzy mają ogromną władzę. Gdy jednak nadeszła ta psychoza, nie choroba, wszyscy zaczęli uciekać od świątyni, a nie do świątyni. To źle. Jeżeli On [Bóg] rzeczywiście nas widzi, On nam pomoże. Inaczej nie może być. Ale też ukarze za wszystkie nasze grzechy, w ostatnim czasie nie zachowujemy się tak, jak on nam kazał i każe nadal. Mamy fatalny stosunek do przyrody, odeszliśmy całkiem od zasad moralności i przyzwyczailiśmy się poświęcać wszystko dla pieniędzy. To nienormalne!» – powiedział Aleksander Łukaszenka.
Zamiast bomby atomowej
III wojna światowa przerwała nasze dni. Ktokolwiek za tym stoi, jednego możemy być pewni – pycha kroczy przed upadkiem, dlatego na naszych oczach rozpoczął się proces rozpadu imperium globalizmu, zwanego dalej imperium międzynarodowej finansjery (z potężnymi korporacjami u steru), dla którego jesteśmy tylko podbitym narodem sprowadzonym do roli niewolników. Pozostaje nam podstawowe zadanie: przetrwać! I wielkie wyzwanie: skorzystać!
Żeby wyjść z tego cało, warto wyciągnąć wnioski z historii. Zachęcał do tego sir John Bagot Glubb (1897-1986) w artykule „Los Imperiów” (The Fate of Empires) opublikowanym w 1976 roku na łamach brytyjskiego pisma „Blackwood’s Magazine”. Ten słynny brytyjski oficer zbadał historię powstania i upadku imperiów, by zrozumieć przyczynę klęski poszczególnych narodów i ustrzec się od ich błędów w przyszłości.
Autor prześledził tysiące lat historii i zauważył, że upadek – któremu towarzyszy rozkład wartości kulturowych i społecznych – zawsze poprzedza zbyt długi okres dobrobytu, który z kolei przyczynia się do rozleniwienia społeczeństwa, roszczeniowych postaw, itp. Rządzących w okresie schyłkowym [w polskim wydaniu namiestników] zawsze cechuje wysoki stopień ignorancji, nieudolności i przekonanie, że ich władza jest im dana na zawsze. Okres schyłku wyróżnia także upadek praktyk religijnych, rozwiązłość i materializm oraz napływ imigrantów.
Idące na zatracenie społeczeństwo nie może liczyć na polityków, ponieważ tych zajmują jedynie ich wewnętrzne kłótnie i spory. Brytyjski oficer spostrzegł, że: «W przypadku większego narodu jego przetrwanie jest uzależnione od lojalności i poświęcenia obywateli. Złudzenie, że wystarczającym rozwiązaniem może być błyskotliwy umysł, bez altruizmu czy szczerego oddania jednostek, prowadzi do upadku narodu.»
Glubb daje szereg cennych wskazówek w artykule uzupełniającym pt. „W poszukiwaniu środków zaradczych”, na łamach którego podpowiada jak wyciągnąć właściwie wnioski z historii. Sugeruje m.in. przejęcie inicjatywy, ale znajduje się tutaj pewien haczyk, który ów zapał może skutecznie przygaszać. Autor wyjaśnia: «Na wojnie morale ma się do stanu fizycznego jak trzy do jednego. Ostateczny wynik będzie zależał od energii, entuzjazmu i, przede wszystkim, inicjatywy żołnierzy. Z tej perspektywy jesteśmy zmuszeni przyznać, że każda forma organizacji jest narażona na osłabienie inicjatywy. Im bardziej państwo jest opiekuńcze, tym bardziej niszczy inicjatywę i samodzielność obywateli.»
Dalej autor stwierdza: «Nie musimy walczyć za lub przeciw państwu opiekuńczemu. Walczący zazwyczaj widzą bowiem tylko jedną stronę medalu. Jeśli zbadamy nasz dylemat bezstronnie, zobaczymy, jak skomplikowany jest to problem. Łatwo jest doceniać dobroczynne intencje państwa opiekuńczego. Spacer po slumsach sprawia, że gotujemy się z oburzenia. Czujemy, że rząd musi coś z tym zrobić: przejąć teren, przenieść mieszkańców gdzie indziej i zapewnić im godziwy przybytek. Analogicznie: ideały wolności od strachu i wolności od niedostatku brzmią obiecująco. Obywatel musi być chroniony przed wszystkim, co mogłoby go niepokoić. Jeśli jest biedny, jego pragnienia muszą być zaspokajane przez państwo. W idealnym państwie opiekuńczym obywatel nie ma się czego obawiać. Może po prostu siedzieć z założonymi rękoma i mieć wszystko podane na tacy.»
Problem w tym, że nie istnieje coś takiego jak „idealne państwo opiekuńcze”, dlatego Glubb przyznaje wreszcie to, z czym za chwilę przyjdzie nam się zmierzyć: «Z czasem okazuje się jednak, że to właśnie strach i pragnienie wywołują indywidualną inicjatywę i zmuszają do przedsiębiorczości».
Na przestrzeni wieków Polacy po wielokroć udowodnili, że w chwilach próby potrafią się zorganizować. Ale czy w obecnych czasach jest to jeszcze możliwe? Realizowana przez globalistów intryga rozerwała ciągłość pokoleń. Inżynierowie społeczni zwabili młodych ludzi do wielkich metropolii, odrywając ich od rodzin i wyludniając z młodego pokolenia całe miasteczka i wsie. Współczesnych niewolników poupychano w korporacjach; ich sumienie zagłuszono durnymi reklamami, serialami i reality-show. Prymitywne, acz chwytliwe produkcje mass-mediów przyczyniły się do tego, że wyrosło nam egoistyczne społeczeństwo nastawione na konsumpcję, zysk, poklask i karierę. To najsłabsze pokolenie w historii narodu polskiego.
Tymczasem wskutek nadania odpowiedniej oprawy medialnej tajemniczemu wirusowi, nastąpił (póki co kontrolowany?) globalny kryzys jakiego świat jeszcze nie widział. I okazuje się, że to właśnie wielkie metropolie są dziś siedliskiem największego strachu i niepewności jutra. Międzynarodowe łańcuchy dostaw zostały zerwane i miliony ludzi wnet wyląduje na bruku. Z kredytami, bez perspektyw i praktycznych, pozwalających przeżyć umiejętności. Ilu z korpo-niewolników potrafi złowić i wypatroszyć rybę, napalić w piecu czy wykopać ziemniaki?
Ilu z nich ogarnęła czarna rozpacz, bo nie pójdą już do modnej restauracji, nie pojadą na wakacje do ciepłych krajów, nie wrzucą do internetu szpanerskiej fotki pod palmami i nie kupią sobie kolejnej pary markowych butów? Oni jeszcze nie wiedzą, jak wiele dobra można z tego wyprowadzić. Jeszcze do nich nie dotarło, że – jeśli mądrze to rozegrają – prawdziwe (bo wolne) życie dopiero przed nimi. Na własne (polskiej rodziny), a nie cudze (globalistów) konto.
Sól ziemi, światło świata
Jak uniknąć igrzysk śmierci i nie dać się wciągnąć w bezwzględną pułapkę potężnych globalnych graczy, kimkolwiek oni są? Z odpowiedzią przychodzi Cyprian Kamil Norwid: «Głosem narodu jest harmonia ojczysta, mieczem – jedność i zgoda, celem – prawda». Jakże nam jest do tego jeszcze daleko, prawda? Ile jeszcze krwi musi upłynąć, by ukochana przez Norwida Polska zmartwychwstała?
Nasz wielki poeta i narodowy wieszcz jest przedstawicielem parnasizmu. Nurt ten związany z wzorcami klasycznymi, charakteryzuje się dążeniem do doskonałości formalnej, refleksyjno-filozoficznym tonem oraz obiektywizmem. Kwintesencję twórczości Norwida możemy znaleźć w poemacie „Promethidion”, będącym swoistym traktatem dydaktycznym, zwanym „Narodową Ewangelią” czy „poematem o wyzwoleniu narodu”. Wskazówka jak wyrwać się z jarzma niewoli jest zawarta już w tym krótkim fragmencie dzieła: «Bo nie jest światło, by pod korcem stało, / Ani sól ziemi do przypraw kuchennych, / Bo piękno na to jest, by zachwycało / Do pracy, praca, by się zmartwychwstało.»
Wypełnienie testamentu wieszcza wymaga ogromnego poświęcenia, wysiłku i odwagi. Jak odnaleźć w sobie te cechy? Odpowiedź zawarta jest w naszym chrześcijańskim dziedzictwie i przykazaniu: «abyście się wzajemnie miłowali». Wtedy wszystko stanie się możliwe, bo jak zauważył Norwid: «Miłość strachu nie zna i jest śmiała».
Zapytają Państwo – ale jak tu się miłować? Przecież w skutek lansowania od dziesięcioleci fałszywych autorytetów i podżegających do nienawiści mediów – my, Polacy – jesteśmy skłóceni i osamotnieni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W telewizji na okrągło pokazują zdemoralizowanych do szpiku kości egocentryków i psychopatów, których bezczelne i bezkarne łgarstwa wpędzają zagubiony naród w poczucie bezradności, beznadziei i wściekłości.
Dlatego też, właśnie teraz naszym narodowym obowiązkiem jest rozejrzenie się dookoła i wydobycie soli ziemi. Musimy wreszcie podnieść ten korzec i wypuścić spod niego światło, które wskaże promieniami na właściwą drogę. Mamy w narodzie wiele ukrytych skarbów, mądrych i odważnych Polaków, którzy nie dbają o splendor i posady, ale nade wszystko pragną Prawdy, wolnej Ojczyzny i uratowania naszych dusz. To właśnie oni – jeśli tylko im na to pozwolimy – wyprowadzą nas z ciemnej doliny wiodącej na zatracenie.
Przykładem jest ks. prof. Stanisław Koczwara, polski duchowny od lat posługujący w Wilnie u Stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Ten wybitny duszpasterz w okresie Wielkanocnym – przypadającym na czas szaleństwa koronawirusa – wygłosił odważne kazania i w dosadnych słowach skomentował tchórzliwe ugięcie się Kościoła przed ziemskimi restrykcjami.
Narażając się na gniew i zemstę upadłych purpuratów, ks. Koczwara powiedział: «Kościół miast być obrońcą normalności, praw boskich i ludzkich, po prostu staje się zaprzańcem duszy ludzkiej, którą zdradza jak Judasz Chrystusa. W imię czego? Kolejnej utopii, która już na ziemi zgotuje ludziom piekło? My, kapłani mamy psi obowiązek przypominać światu o grzechu, bo Kościół nie jest pobłażliwą matką nieuznającą za grzech zachowań, które przez całe wieki spotykały się z oczywistą surową karą i surowym potępieniem. Nie pozwólmy – my, kapłani – by wiara chrześcijańska przebywała w Kościele jak w obcym kraju, bo on dziś duszy ludzkiej każe się zajmować zrównoważonym rozwojem, a nie przebaczeniem grzechów; higieną ekologiczną świata, a nie modlitwą; polityką, a nie Bogiem w Trójcy Jedynym. Nie dziwny się, że ludzie odchodzą od takiego Kościoła, który przystaje do świata, bo nie chcą jego imitacji. Nawet ci, którzy i dziś nienawidzą Kościoła, tak naprawdę nie nienawidzą autentycznego Kościoła, lecz to, co błędnie uznają za Kościół.»
Ks. prof. dr hab. Stanisław Koczwara – mający gruntowne wykształcenie historyczne i teologiczne – doskonale wie jakie znaczenie ma wiara i wierność boskim przykazaniom w czasach największej próby. Dlatego też, tegoroczną homilię wielkanocną kapłan zaczął od przypomnienia doświadczeń z jakimi na przestrzeni wieków zmierzyli się Słowianie ze Wschodu. «Christos woskries! Te słowa, które rozbrzmiewają w sercach ludzi Wschodu w dzień Zmartwychwstania Pańskiego, są kwintesencją wierzącej duszy rosyjskiej i pozwoliły jej przetrwać okres wielkiej smuty z przełomu XVI i XVII wieku, a w minionym stuleciu czas bezbożnictwa bolszewizmu, który nie mogąc sięgnąć Chrystusa Zmartwychwstałego w Niebie wydał okrutną walkę Jego wyznawcom na ziemi, zabijając ich na ciele i zniewalając dusze. A mimo siedemdziesięciu lat niewoli babilońskiej duszy ludzi Wschodu, nie przestał rozbrzmiewać nigdy szczególny hymn wiary zaklęty w nazwie pierwszego dnia tygodnia [Niedzieli – red.] Woskriesienije – Zmartwychwstanie.»
Następnie kaznodzieja przypomniał: «W Kościele katolickim rozbrzmiewa też radosne Surrexit Dominus vere, Alleluia! [Zmartwychwstał Pan prawdziwie, Alleluja!] mimo, iż od kilkudziesięciu lat przechodzi on okres swojej wielkiej smuty, który wydaje się, że dzisiaj zaczyna wchodzić w swoje apogeum. Istotnie, Kościół katolicki jest teraz na wojnie, która szczególnie się obecnie nasiliła. Jest to bój o rzecz najważniejszą: o duszę człowieka, o jego życie wieczne – czy będzie szczęśliwe, czy przeklęte. I musi mieć Kościół żołnierzy, czyli wolne dzieci boże, bo tylko tacy wiedzą o co toczy się naprawdę bój.»
W 2012 roku miałam okazję osobiście poznać ks. Stanisława Koczwarę, profesora Instytutu Teologicznego w Wilnie. Ten wybitny uczony przyjął moje zaproszenie na konferencję w klasztorze w Hebdowie, którą wówczas organizowałam. Wygłosił on wtedy wspaniały wykład pt. „Starożytna zasada ora et labora w odzyskaniu Polski”.
Mówiąc o zagadnieniu «ora!» [módl się!], ksiądz profesor podjął temat powinności, gdzie świadomość powinności to imperatyw sumienia, który ma związek z potrzebą Absolutu, a potrzeba ta jest głosem Boga. I tutaj, filozofować to znaczy żyć myśląc i w tym znaczeniu żyć to znaczy filozofować. Ks. Koczwara określił człowieka mianem istoty, która się modli i tutaj właśnie znajduje się kryterium rozróżnienia, którego owoce manifestują się w sztuce, nauce, filozofii.
Z kolei wyjaśniając istotę «labora!» [pracuj!] prelegent powiedział, że polega ona na znoszeniu z godnością klęsk życiowych, bo właśnie być pokonanym i nie ulec to zwycięstwo i najdoskonalszy probierz godności osobistej. Sama praca zależy od głębszej kultury duchowej, w której tradycja jest łącznikiem, stąd już w rodzinach należy w sobie obudzić zdolność do rozumienia tradycji.
Broń ukryta w dziedzictwie
Polacy mają ciężką pracę we krwi. Przykładem są chociażby przedsiębiorcze inicjatywy realizowane w czasach zaborów, w tym podtrzymywanie tradycji ziemiaństwa czy odbudowanie Polski z powojennych ruin, w tym doszczętnie zniszczonej Warszawy. Historia pokazuje, że jesteśmy narodem, który potrafi przetrwać w każdych, nawet najtrudniejszych warunkach. Tym razem nie będzie inaczej, jeśli tylko ponownie uwierzymy w swoje możliwości, wyzbędziemy się kompleksów i wrócimy do korzeni.
Pomocnym narzędziem może okazać się dystrybucjonizm. Doktryna ta postuluje stworzenie samowystarczalnego społeczeństwa poprzez upowszechnianie drobnej własności w przemyśle, handlu i rolnictwie. Podstawową zasadą tego systemu jest to, że życie publiczne istnieje dla życia prywatnego, które to życie ma chronić. Wszelkie działania mają być skierowane na dobro rodziny, która jest podstawową komórką społeczną.
Politykę dystrybucjonizmu opracował w książce „Państwo niewolnicze” współtwórca doktryny, Hilaire Belloc. Na jej łamach wykazał, że zarówno socjalizm, jak i kapitalizm pomagają tworzyć taki sam rodzaj społeczeństwa, w którym władza koncentruje się w rękach małej grupy rządzących. Takie państwo daje jedynie bezpieczeństwo grupie proletariatu, którego pozycja ekonomiczna jest ustalona przez prawo. Dlatego dystrybucjonizm odrzuca zarówno kapitalizm z jego monopolami, jak i socjalizm z jego wszechwładzą państwa, jako ustroje w równym stopniu krępujące indywidualizm i ograniczające własność. Z tej racji dystrybucjonizm może być użyty jako konkretna broń przeciwko globalnemu rządowi, który do reszty chce zawładnąć nad światem.
Jednym z twórców dystrybucjonizmu był Gilbert Keith Chesterton (1874-1936). Ten słynny angielski pisarz nie ufał żadnej władzy politycznej. Według Chestertona najważniejszym modelem powinna być rodzina, dlatego poprzez dystrybucjonizm próbował obronić ludzki dom i rodzinę. Chesterton uważał, że to właśnie Polska reprezentuje ideę tego, czym powinien być naród, i to właśnie w naszym kraju pokładał nadzieję na urzeczywistnienie się jego dystrybucjonistycznego marzenia. Kiedy w 1927 roku Chesterton odwiedził Polskę, w księdze pamiątkowej polskiego PEN Clubu napisał: «Gdyby Polska nie narodziła się ponownie, umarłyby wszystkie chrześcijańskie narody».
Dystrybucjonizm, to powszechna własność, która – zdaniem Chestertona – ma w sobie pewien moralny urok. Bo kiedy uprawiamy rolę, uprawiamy siebie, własną duszę; a kiedy utrzymujemy farmę rodzinną, utrzymujemy rolnictwo. I właśnie to są nasze korzenie, nasza ziemiańska tradycja, piękne polskie dziedzictwo, zachowane w pejzażach malowniczych dworków…
I wreszcie, Chesterton uważał, że najbardziej potrzebujemy nie rzeczy, ale siebie nawzajem. Dystrybucjonizm jest bowiem, nie tyle teorią ekonomiczną, co moralną antropologią; jest wizją społeczeństwa cnotliwego, w którym samo utrzymujące się społeczności dbają o siebie nawzajem bez wtrącania się państwa. To jest inny rytm życia. To najskuteczniejsze antidotum na szalejącą globalną zarazę (sic!).
Dlatego teraz całe pokolenie zainstalowane w metropoliach musi zrozumieć, iż to żaden wstyd czy hańba wrócić – niczym biblijny syn marnotrawny – do rodzinnych stron, miasteczek, wsi. Tam tkwi potencjał, który w dobie światowego kryzysu może wyprowadzić nasz kraj na prostą. Ba, może z Polski uczynić światową potęgę!
Mój dziadek śp. Józef Karol Nowak (1920-2013) poznał życie jak mało kto. Ukształtowany przez przedwojennych narodowców doświadczył prześladowań sanacji, przeżył obóz koncentracyjny pod niemiecką okupacją i więzienie w czasach stalinowskich, a następnie – kierując się pozytywistyczną zasadą pracy u podstaw – w nowej, jakże trudnej rzeczywistości odbudowywał Polskę dla kolejnych pokoleń. Bolesne doświadczenia i ciężkie czasy sprawiły, że rozumiał i widział więcej niż inni. Doskonale pamiętam jak przed wielu laty, niejako proroczo, powtarzał mi i pozostałym swoim wnukom: uczcie się chińskiego!
Słynne chińskie przekleństwo brzmi: «Obyś żył w ciekawych czasach». I one właśnie nadeszły (nie bez udziału Chin). Na przekór sięgnę do bliższego naszej cywilizacji przysłowia: «Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści». A zatem, z woli Boga nawet to, co zdaje się niemożliwe, może się zdarzyć. Nie zapominajmy przy tym o biblijnym: «czyńcie sobie ziemię poddaną». John Bagot Glubb zauważył, że – u schyłku starego i na progu nowego – «częstokroć praktyczne poświęcenie prostego umysłowo bohatera jest o wiele bardziej brzemienne w skutkach niż błyskotliwy, lecz teoretyczny sarkazm inteligentów». To jest właśnie ten moment, kiedy możemy sprawić, by seniorzy i mędrcy w różnych zakątkach świata powtarzali swoim wnukom: uczcie się polskiego!
Agnieszka Piwar
Na zdjęciu: Gilbert Keith Chesterton (1874-1936)
Myśl Polska, nr 19-20 (10-17.05.2020)