Czego chcą od nas biedni Niemcy? Cz.I
Jeżeli ktoś ze swoich sukcesów – ze swojej historii, ze swojego dorobku cywilizacyjnego, ze swojej polityki – jest zadowolony, potrafi dawać temu wyraz. Emanuje spokojem i pogodą ducha, która udziela się także innym. Nie zazdrości. Potrafi mówić o swoich błędach bez skrępowania. Przeprasza za swoje dawne zbrodnie, o ile je popełnił, bez obłudy przyznając się do nich. Jest wielkoduszny. Chce żeby inni cieszyli się razem z nim z jego osiągnięć. Jest pełen wdzięku.
Biedny naród niemiecki nie ma spokoju.
Niemcy nie są zadowoleni. Dowodem regularna kąsania, którą uprawiają od lat ponad dwudziestu wobec Polaków, którzy przecież w niczym im nie zagrażają. Są słabsi. Politycznie, gospodarczo, militarnie.
Dlatego co sezon mamy nowy film, serial, książkę, wystawę, kampanię w prasie – np. dowcipy o polskich mężach stanu jako o „kartoflach” – która ma jeden cel: pokazać Polaków jako obrzydliwców. Obłudników, którzy przywłaszczyli sobie tytuł narodu bohaterskiego, który nie tylko dzielnie bronił się przed napastnikami (jednocześnie dwoma) we wrześniu 1939 roku, ale walcząc o niepodległość bez chwili wytchnienia przez pięć wojennych lat, z narażeniem życia ocalał również tysiące skazanych przez Niemców na zagładę Żydów.
Nie ocalił jednak wszystkich polskich Żydów. Niestety, nie był w stanie nawet zapobiec zagładzie ponad trzech milionów własnych rodaków, zabijanych tylko dlatego, że byli Polakami.
Ponad pół wieku po tym bezspornym fakcie historycznym, jakim była agresja na Polskę i pięcioletnie okupowanie jej, Niemcy wciąż mają problem. Nie mogą uporać się duchowo i mentalnie z tym z bagażem własnej historii, w którą my, Polacy jesteśmy wbrew swojej woli wplątani. On ich przytłacza, powoduje, że uginają im się nogi pod tym ciężarem. Nie dziwmy się. Tak naprawdę nie nastąpiło nigdy duchowe oczyszczenie z wojennych win.
Normalna dla człowieka sytuacja, który popełnił ciężkie przestępstwo, zbrodnię – w wypadku Niemców jest to zbrodnia napaści na sąsiednie państwo i dokonywania w nim ideologicznie motywowanego ludobójstwa - to sytuacja, w której człowiek ten przeprowadza rachunek sumienia, w którym uświadamia sobie charakter zła, które popełnił, a także jego źródło. Przyznaje się do tego zła, rozpoznaje swój osobisty upadek, swoją słabość (lub pomyłkę, której stał się ofiarą, pułapkę w którą wpadł – za swoim przyzwoleniem), a następnie przeprasza za to Boga, żałuje swojego czynu, prosi o przebaczenie. I przyjmuje pokutę oraz dokonuje zadośćuczynienia za swoje winy. Naprawia to co zepsuł, o ile to w jego mocy. Wynagradza krzywdy. Bez tego nie ma możliwości uzyskania przebaczenia, ani też człowiek ten nigdy nie odzyska równowagi duchowej.
Nikt nigdy nie wymyślił lepszej formuły dźwignięcia się z upadku, nawet z zupełnego moralnego dna, niż ta, którą daje Kościół. Ze zła można się wyzwolić, z upadku można się podnieść - ale tylko w jeden sposób: upadając na kolana przez Bogiem. Jeżeli te akty woli nie nastąpią, człowiek nie ma szansy na podniesienie się. Upada coraz niżej. Tak samo jak z człowiekiem jest i ze społeczeństwem.
Zauważmy, w przypadku Niemców to my, Polacy – głosem naszych biskupów – prosiliśmy o przebaczenie. Ofiara wyciągnęła rękę do kata! To było coś niebywałego. Coś niezwykle rzadkiego w historii powszechnej. To był gest z samego serca chrześcijaństwa, gest prawdziwego przebaczenia, jedynej drogi do pojednania. Zgorszenie całego świata było ogromne. Komuniści byli przerażeni. Ugodzono w sam rdzeń ich ideologii nienawiści i imperatywu walki (klas i narodów). To było prawdziwie heroiczne zmaganie się polskiego Kościoła z upiorami wojny wykorzystywanymi przez marksistów, by zabić wiarę w Polakach. Nasi biskupi wiedzieli z jaką duchową potęgą mają do czynienia. Uczynili ten gest bynajmniej nie dlatego, że Polacy czuli się wobec Niemców winni. Przeciwnie, Polacy mieli moralne prawo do obrony. Jeśli zabijali napastników, to w obronie własnej. Jeżeli zaś potem wyciągnęli rękę, to po to, by uratować swoje dusze przed śmiertelną chorobą nienawiści, w jaką z premedytacją próbowali nas wciągnąć komuniści, nieustannie podżegając do antyniemieckości. Ale to w Polsce przyjąć się nie mogło.
Polska bowiem naprawdę przyjęła chrześcijaństwo w 966 roku.
Sytuacja narodu niemieckiego jest inna. Dlatego niemiecka psychika odmawia wciąż przyjęcia prawdziwej wiedzy o istotnych – nie tylko politycznych, ale przede wszystkim duchowych, ideologicznych - do głębi antychrześcijańskich źródłach ostatniej wojny, a w związku z tym – także o jej prawdziwym przebiegu.
Stąd m.in. i ostatnie przedsięwzięcie, oglądany przez blisko 20 – milionową niemiecką widownię serial telewizji ZDF „Matki i ojcowie”, pamflet historyczny wyprodukowany za duże pieniądze. Odzwierciedla on niemieckie aktualne wishful thinking na temat Polski: pokazuje wiernie i dokładnie, jacy powinniśmy być, jak powinniśmy wyglądać, jak się zachowywać, by Niemcy – którym nie pozwolono dokonać prawdziwego oczyszczenia i duchowej ekspiacji – wreszcie się uspokoili. Powinniśmy być antysemitami i zbrodniarzami w oczach świata. Prymitywami kierującymi się najniższymi motywacjami, zniewolonymi przez barbarzyńskie instynkty.
Wrzesień 1939, Armia Krajowa, Państwo Podziemne, NSZ, Powstanie Warszawskie, a potem jeszcze ostatnie polskie powstanie, czyli samotna walka Żołnierzy Wyklętych, to za dużo jak na biednych Niemców, którzy z ostatnich stu lat mogą poszczycić się tylko Wilhelmem Canarisem i małą, naprawdę bardzo małą garstką katolików (oraz nieco większą protestantów), którzy odrzucili Hitlera. (Co nie znaczy, że nie było wśród tej garstki prawdziwych świętych, przykładem Teresa Neumann, czy niemiecka karmelitanka żydowskiego pochodzenia, św. Edyta Stein, zagazowana razem ze swoim rodzeństwem w KL Auschwitz – Birkenau.)
Ewidentna przewaga gospodarcza nie może pomóc, jak widać, naszym sąsiadom. Coś im wciąż dolega. Coś boli, coś chwyta ich za gardło. Mogliby przecież czuć się panami sytuacji, zwłaszcza w tej części świata. Opanowali finansowo w dużej części kontynent. Kontrolują sytuację w UE. Nasze władze uważają ich za największego sojusznika, patrona, dobroczyńcę i protektora. Dają to odczuć, na wszelkie możliwe sposoby, nam i całemu światu. Czego więcej chcieć?
A jednak coś tkwi w tkance tego narodu, co mu bardzo przeszkadza. Coś o czym nigdy się nie mówi. Istnieje w głębi duszy niemieckiej lęk.
Agresja zawsze jest przejawem lęku. Często głęboko ukrytego. Znam osobiście kilku bardzo kulturalnych Niemców, u których każda próba nawiązania do historii ostatniej wojny wywołuje nieopisany lęk. Nie są w stanie, nie potrafią na ten temat rozmawiać.
Co tu się naprawdę dzieje?
Trzeba zdać sobie sprawę, że te wszystkie głośne filmowe produkcje, książki pisane na zamówienie wywołujące ogólnoświatowe dyskusje o „polskiej zbrodni w Jedwabnem”, wystawy i „polskie obozy koncentracyjne” to nic innego jak seria komplementów – komplementów a rebours – pod naszym adresem. Wypowiadanych tylko w innym języku niż ten, który znamy – bo ten właściwy chrześcijaństwu ludzie ci utracili. Zatem wypowiadają się w języku przynależnym tamtejszej aktualnej kulturze. Na pewno nie całej. Ale tej, która dziś w Niemczech niewątpliwie dominuje, która ogarnęła sferę duchowych wpływów w kraju naszych sąsiadów. Wyparła resztki kultury katolickiej tego niegdyś – przed reformacją – centrum europejskiego katolicyzmu. Kraju, który wcale nie miał duszy mieszczańskiej – jak dziś nieraz postrzegamy błędnie w Polsce niemiecką specyfikę kulturową. To był kraj uniwersytetów, nieprawdopodobnie pięknych katedr, wielkiej teologii, rozkwitu myśli katolickiej, wspaniałej sztuki sakralnej, muzyki, poezji. W tych dziedzinach Niemcy byli inspiracją także dla nas, wiele im zawdzięczamy.
Tu dygresja: Zauważmy, czy język, jakim posługujemy się w Polsce w debacie na temat niemieckiego serialu nie zakłamuje sedna sprawy? Ze strony tych, którzy chcieliby całą sprawę zbanalizować i zatuszować na prędce oraz tych, którzy szukają propagandowego usprawiedliwienia dla Niemców, typowe terminy, jakie pojawiają się w tej dyskusji, to: polskie przeczulenie („przecież te filmy to tylko rozrywka!”)”, wizerunek Polaków w Niemczech się pogarsza (sic!) (a więc sami jesteśmy wszystkiemu winni), oraz: nieokreślona potrzeba zerwania z mitem niewinnej polskiej ofiary i brak rozliczenia Polaków ze swoich grzechów wobec Żydów.
Z naszej strony zaś padają najczęściej ogólnikowe stwierdzenia o przekroczeniu standardów przez Niemców, o tym, że trzeba zrozumieć powody, dla których powstanie filmu było możliwe (ależ tak, już od czterdziestu przynajmniej lat Polacy chorują na chroniczną niemożność zrozumienia…). Jeden z publicystów zauważył: „Prawicę [w Niemczech] Polacy irytują jako ci, którzy wysiedlili ich dziadków, a lewicę odpycha od nas wizerunek antysemitów”.
Pojawił się też postulat, że: „potrzebna jest odważna polska polityka historyczna…protesty gazet i zwykłych ludzi nie wystarczą…”
Niestety, nasi publicyści, mocno zdenerwowani serialem „Matki i ojcowie”, potykając się o ten nowy język. Jeden jednak z autorów napisał: „Holokaust jako globalny symbol zła w historii skutecznie wypiera inne konkurencyjne symbole”. Zaraz potem publicysta ów zauważył, że w Niemczech postępuje proces dechrystianizacji i że chrześcijaństwo jako wspólna płaszczyzna porozumienia Polaków i Niemców już nie istnieje. Że „Niemcy to kraj coraz bardziej pogański”. Tu zbliżamy się do sedna zagadnienia.
Warto zastanowić się, jak to jest, że jedne symbole w tym kraju wypierają inne. Co to za zjawisko, z jakiej dziedziny? Czy jest to proces naturalny?
I czy rzeczywiście tylko właściwa polityka historyczna będzie wystarczającym remedium?
Lęk przed strażnikiem – kretem
Czy nie jest tak, że Polacy po prostu komuś w świecie przeszkadzają? Przeszkadza ich katolicyzm. Przeszkadza ich upór w powracaniu do własnej przeszłości, która jest przeszłością katolickiego państwa świadomego obowiązków wobec Boga, zakorzenienie całej ich historii i kultury w chrześcijaństwie. Przeszkadza Jasna Góra. Przeszkadza nade wszystko maryjność Polaków. Dlatego musiała powstać „Lista Schindlera” zamiast filmu o Żegocie, o rodzinie Ulmów, o Marii Kann, Zofii Kossak – Szczuckiej i tysiącach innych osób ryzykujących życiem, by ofiarować je za braci – także tych z innego narodu i religii. Dlatego też, wiele lat wcześniej, zanim jeszcze komukolwiek przyśniły się scenariusze, w których Polacy odmalowani są jako prawdziwi antybohaterowie ostatniej wojny, poeta piszący po polsku – który sam siebie nie jeden raz określał jako Litwin, zafascynowany marksizmem dyplomata w służbie Polsce Ludowej w dobie stalinizmu, a później emigrant – Czesław Miłosz, musiał napisać wiersz zatytułowany „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”. Tak naprawdę to właśnie on mógł być natchnieniem dla twórców „Matek i ojców”.
…Powoli, drążąc tunel posuwa się strażnik – kret
Z małą czerwoną latarką przypiętą na czole
Dotyka ciał pogrzebanych, liczy, przedziera się dalej
Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym oparze
Popiół każdego człowieka po innej barwie tęczy
Pszczoły odbudowują czerwony ślad
Mrówki odbudowują miejsce po moim ciele.
Boję się, tak się boję strażnika – kreta.
Jego powieka obrzmiała jak u patriarchy,
Który siadywał dużo w blasku świec
Czytając wielką księgę gatunku.
Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu
Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?
Może rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu
I policzy mnie między pomocników śmierci
Nieobrzezanych.
Wierszowi „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”, który jest zapisem artystycznym lęku przed tym, by nie być opieczętowanym jako antysemita, tylko dlatego, że nie spłonęło się razem z Żydami, towarzyszy w wypisach szkolnych inny, równie oskarżycielski utwór Miłosza, „Campo di Fiori”, w którym zagłada getta warszawskiego dokonana rękami Niemców porównana jest ze spaleniem na stosie Giordano Bruno. Ostrze oskarżenia jest wyraźne: katami są chrześcijanie. Ofiarami, całkowicie niewinnymi, naród żydowski i wolnomyśliciele (szerzący herezje i bluźnierstwa), tacy jak Giorgano Bruno.
Polacy – katolicy nie pasowali do świata Czesława Miłosza i nie pasują do dzisiejszych realiów. Do świata, którego wspaniałym odzwierciedleniem są współczesne Niemcy. Znakomicie zorganizowane, bezpieczne, bogate i – wyludniające się z roku na rok (jeśli idzie o ludność niemiecką). Polacy przeszkadzali w 1939 i przeszkadzają dziś. Wręcz fizycznie – ze swoimi zasadami, ze swoją wiarą, tradycją, historią są kimś bardzo nie kompatybilnym, coraz bardziej obcym dla dzisiejszego świata, sprzecznym z nim.
„Polski katolicyzm zawiódł !”
W czasie ostatniej wojny John Dewey przeprowadzał badania w polskiej społeczności Filadelfii. W jego zespole pracowali również bracia Blanshard. Opracowany przez nich raport końcowy głosił: „…>sprawdzianem wartości każdej instytucji czy społeczności jest to, (…) do jakiego stopnia umożliwia ona absolutną wolność rozwoju i w jakim stopniu zachęca do niej swych członków<. Jak stwierdził Jones, polski katolicyzm zawiódł. >Jest to świat, który nie jest naszym światem, świat, w którym niezależny krytycyzm i bezinteresowna nauka muszą pozostać nieznane, świat, w którym wciąż pokutują prymitywne wyobrażenia i fantazje rodem ze średniowiecza< („Journal of American History”, czerwiec 1997, s. 105–106; cyt. za Jonesem). Katolickie dzielnice robotnicze w Filadelfii dawały liczne powołania kapłańskie, miały też silną reprezentację polityczną, a powojenny wzrost populacji groził wzrostem wpływów katolickich. Na tym właśnie polegał >problem katolicki< – a rozwiązaniem była antykoncepcja” (cyt. za Carey J. Winters: „Naturalne planowanie rodziny – >katolicka antykoncepcja<”?).
Co Niemcy – czy też może ci, którzy sterują dziś ich polityką kulturalną – chcą osiągnąć produkcjami w rodzaju „Matek i ojców”? Oprócz tego, że dają do zrozumienia, że wiedzą kim jesteśmy, czym jest Polska, i to odbiera im spokój?
A co chcieli osiągnąć Szwedzi w XVII wieku? Czy napaść na nas tego protestanckiego kraju miała jedynie charakter rabunkowy? Wyłowiony niedawno z Wisły statek z okresu „potopu” z dziełami sztuki, elementami wyposażenia kościołów, pałaców i rezydencji potwierdza, że nie było żadnej przesady w obrazie tego najazdu, jaki przechowała polska historiografia, jako celowej próby unicestwienia naszej państwowości i zatarcia wszelkich śladów naszej kultury. Weterani wojny trzydziestoletniej (która była konfliktem na tle religijnym pomiędzy protestanckimi państwami Rzeszy niemieckiej wspieranymi m.in. przez Szwecję i Danię, a katolicką dynastią Habsburgów) zajęli Warszawę i prawie całą Polskę. Protestanckie państwo przygotowywało niedwuznacznie rozbiór Rzeczypospolitej. Uratować nas mógł jedynie cud. I ten cud się wydarzył.
Prof. Oskar Halecki, Polak z wyboru (po matce – Austriak) pisze: „Jak arka Noego wśród potopu, nieprzyjacielowi opierał się klasztor częstochowski. Przeor Augustyn Kordecki zebrał garść żołnierzy wokół cudownego obrazu Matki Boskiej, czczonego od wieków. Po czterdziestu dniach oblężenia Szwedzi byli zmuszeni, po raz pierwszy, do odwrotu. Stało się to w dzień po Bożym Narodzeniu”. To był dla Polaków znak, którzy wszyscy odczytali jednoznacznie. „Niewiele znaczyło teraz, ze z początkiem 1656 roku >wielki< elektor poszedł jeszcze dalej w swej nielojalności, zawierając przymierze z królem szwedzkim i poddając się jego zwierzchnictwu jako książę Prus. W kilka dni potem konfederacja tyszowiecka zjednoczyła ogromną większość polskiego możnowładztwa i szlachty wokół Jana Kazimierza, który powrócił z wygnania…. Główni zdrajcy zginęli, powaleni ciosem śmierci, jakby wyrokiem nieba…”. Pod wodzą Stefana Czarnieckiego i Pawła Sapiehy odzyskaliśmy wolność.
A co takiego chcieli osiągnąć Prusacy, Rosjanie i Austriacy w XVIII wieku rozdrapując między siebie nasze ziemie i zamykając polskie klasztory, kościoły i szkoły? Rzekomo katolicka Austria w tym samym czasie dekretem cesarskim (słynne „dekrety józefińskie”) zamknęła na swoim terytorium ponad tysiąc klasztorów. Czy chciano tylko wzbogacić się naszym kosztem i umocnić swoją państwowość? Przypomnijmy pełen cynizmu list jednego z zaborców, króla pruskiego, który jest komentarzem do Traktatu Rozbiorowego Państwa Polskiego: Zjednoczy to trzy religie, grecką [tj. prawosławną – EPP], katolicką i kalwińską, przyjmujemy bowiem komunię z jednego i tego samego ciała eucharystycznego, jakim jest Polska, a jeśli nie jest to dla dobra naszych dusz, będzie to z pewnością dla dobra naszych krajów (z listu Fryderyka II do księcia Henryka).
Campo di Fiori
Gdy Czesław Miłosz pisał w Warszawie w 1943 roku swój wiersz o płonącym stosie Giordano Bruno i płonącym getcie warszawskim (przypomnijmyjego fragment:
„(…)Wspomniałem Campo di Fiori ,
W Warszawie przy karuzeli
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przynosił czarne latawce,
Łapali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli.
Rozwiewał suknie dziewczynom
Ten wiatr od domów płonących,
śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli.
Morał ktoś może wyczyta,
że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje.
Już biegli wychylać wino,
Sprzedawać białe rozgwiazdy,
Kosze oliwek i cytryn
Nieśli w wesołym gwarze.
I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze.
I ci ginący, samotni,
Już zapomniani od świata,
Język nasz stał się im obcy
Jak język dawnej planety.
Aż wszystko będzie legendą
I wtedy po wielu latach
Na nowym Campo di Fiori
Bunt wznieci słowo poety.”),
nie wiedział z pewnością, że niewiele lat po wojnie, w Niemczech, inny poeta, a raczej filozof, jak się go często określa (oba te pojęcia trzeba traktować bardzo umownie)– piszący wszakże prozą i posługujący się doskonale językiem aforyzmów, Theodor Wiesengrund Adorno, jeden z głównych przywódców tzw. Nowej Lewicy, sformułuje analogiczne oskarżenie. Zupełnie niesłychane! Całkowicie fałszywe - wobec wszystkich narodów, które chciałyby kiedykolwiek podążać za wskazaniami Ewangelii. O ile zachowały chrześcijańską tożsamość, oskarży je bez zahamowań o zbrodnicze zamiary i o faktyczną zbrodnię. Nawet jeśli nie popełnioną czynem, to obecną w umyśle. Nikt, dosłownie nikt, kto zachowa coś z myślenia realistycznego, posługiwania się kategoriami bytowymi, a w konsekwencji cześć i miłość wobec Stwórcy i Trójcy Świętej, nie ujdzie przed tym oskarżeniem.
Niemcy po II wojnie światowej – gdy zdaniem całej międzynarodowej opinii powinny były, po historycznych zbrodniach, jakich się dopuściły, przejść przez okres zwany denazyfikacją - stały się terenem intensywnego wsączania w nie ideologii Nowej Lewicy – poprzez masowy trening w szkołach, na uczelniach, w mediach i całej kulturze (finansowany przez Republikę Federalną i Stany Zjednoczone). Na mocy decyzji rządu Stanów Zjednoczonych, przy biernej akceptacji kanclerza Adenauera, jej program miał – w deklaracjach – przynieść konieczne wyplenienie zarodków przyszłego ideologicznego szaleństwa, podobnego do tego, które ogarnęło III Rzeszę. Nie było od tego odwołania. Wyrok zapadł. Grupa ideologów (szefowie Instytutu Badań Socjologicznych z Frankfurtu nad Menem) z Adorno, Horkheimerem i Habermasem na czele, została uznana za reprezentantów alternatywnego wobec ideologii nazistowskiej nurtu ideowego, który uzdrowi Niemcy, ponieważ w czasach hitlerowskich ludzie ci, jako neomarksiści, słusznie obawiając się represji, wyemigrowali do Stanów. Społeczeństwo niemieckie hermetycznie zamknięto w sofizmatach nowej ideologii, zręcznie wykorzystując ogólne poczucie winy i zarazem karność tego społeczeństwa w przyjmowaniu narzucanych z góry dyrektyw. Dziś – po ustąpieniu oficjalnej ideologii komunistycznej w państwach bloku sowieckiego – ideologia Nowe Lewicy króluje nie napotykając w zasadzie żadnych przeszkód w świecie mediów i kultury nie tylko w Niemczech, ale na całym globie. Pisze o tym w wydanej ostatnio książce ks. prof. Tadeusz Guz („Rozmowy niedokończone z ks.prof. Tadeuszem Guzem z lat 2006-2007”, wyd. SS Loretanki, 2012).
„Co jest sercem metafizyki?” , pyta ks. prof. T. Guz. „Sercem metafizyki jest racjonalny dostęp ludzkiego intelektu do poznania Boga. Nie tylko do zasadniczego poznania rzeczywistości, ale intelekt człowieka jest tak wielki, że on na płaszczyźnie swojej własnej natury osiąga Boga, i to Boga prawdziwego. I w związku z tym, jeśli Nowa Lewica mówi, że musimy radykalnie odrzucić metafizykę, to oznacza to (…), po pierwsze – radykalnie zerwać z Absolutem”.
Serial telewizji ZDF jest skromnym – choć w polskim odbiorze bardzo drastycznym – przykładem tego rodzaju myślenia. Myślenia przełożonego na język opowieści filmowej para – dokumentalnej, czy historycznej. Nie ma bowiem takiego fałszerstwa, które nie mogłoby być popełnione w ramach tej nowej dla Niemców (od czasu zakończenia ostatniej wojny), ideologii – popełnione i zarazem od razu usprawiedliwione. Zasadniczym przedmiotem ataku w tym filmie, wbrew pozorom, nie jest obraz Polaków walczących z Niemcami w szeregach AK w czasie ostatniej wojny, ale samo pojęcie Boga, Boga jako źródła Prawdy i Ojca wszystkich ludzi. (Przypomnijmy zapowiedź: „Bunt wznieci słowo poety…”, tak, prawdziwy bunt wobec prawdy, wobec rzeczywistości, ergo wobec bohaterstwa, wobec poświęcenia, miłosierdzia, wobec wszelkiego piękna, jakie istnieje w człowieku z łaski Boga). Dlatego wszystko można zrobić z prawdą historyczną i wszystko można zrobić z człowiekiem. Nie ma barier, nie ma tabu. U twórców serialu, pojętnych uczniów w szkole Nowej Lewicy, nie można odnotować niczego, co przypominałoby rumieniec wstydu czy zażenowania z powodu wulgarnego klamstwa, jakiego się dopuścili. I to nas, Polaków, istotnie może dziś szokować. Czesław Miłosz fałszujący (z talentem) w 1943 roku obraz życia Warszawy pod okupacją hitlerowską – ale też Karol Marks, Georg F. Hegel, Immanuel Kant i sam Martin Luter – byliby zadowoleni oglądając ten filmowy obraz.