Różne
W E S O Ł Y C H Ś W I Ą T
W I T A J
Prawdziwi bohaterowie tych dni
Światowe Dni Młodzieży w Polsce to prawdziwy, trudny wręcz do oszacowania sukces ekipy politycznej sprawującej w naszym kraju władzę. To, co najbardziej budujące i budzące nadzieję podczas tych dni zawdzięczamy właśnie im.
Trzeba oddać sprawiedliwość Panu Prezydentowi, Pani Premier, z zwłaszcza Panu Ministrowi Antoniemu Macierewiczowi, który w bezpośredniej rozmowie prowadzonej z Głową Kościoła w języku hiszpańskim – nie sprawiającym szefowi MON najmniejszych trudności – wykonałł niezwykle doniosłe zadanie, poinformowanie Papieża o tym, co polskim władzom wiadomo na temat katastrofy smoleńskiej. Było to znakomite wykorzystanie sytuacji, która przecież nie była autorstwa obecnych władz, to nie one aranżowały ŚDM; one ją „odziedziczyły”. Był to słowem popis politycznej klasy, kultury, znakomitego politycznego refleksu i odpowiedzialności za państwo.
Wszyscy ci, którzy projektowali ŚDM w Polsce jako eskapadę polityczną w szatach religijnych, z własnym programem, mogli poczuć się wystrychnięci na dudka.
Polscy politycy nie koncentrowali się na „przeżyciach”, „doświadczeniu wiary”, „radości bycia z drugim człowiekiem” i innych czułościach, od których powtarzania i cytowania zęby bolą, i od wysławiania których nie mogli się uwolnić prawie wszyscy komentatorzy (trzeba przyznać, że język sprawozdawców był wyjątkowo ubogi w rzeczowniki, za to bogaty w przymiotniki, a rozliczne „refleksje na gorąco” niczym się od siebie nie różniły), ale na konkretach, od których zależy coś tak dalekiego od wzruszeń i „dzielenia się wiarą i miłością”, jak los Polski, życie Polaków.
Polityka, tak jak walka zbrojna, to męskie zajęcie. W sytuacji, gdy prezentowany jest nam – szczególnie niestety ostatnio przy religijnych okazjach – festiwal zniewieściałości, gdy nad wydarzeniami ostatniego tygodnia unosił się wyraźnie duch hippisowskiego „róbmy miłość, a nie wojnę”, gdy Głowę Kościoła witano dziarskim krakowiakiem i sentymantalnym tangiem, a pożegnano (gdy wsiadał już do samolotu) przebojem zadeklarowanego homoseksualisty i deprawatora młodych ludzi, ofiary AIDS, trzeba umieć docenić jej klasyczną prostotę i surowość. Polityczne i dyplomatyczne akty i gesty przedstawicieli naszych władz dalekie były od efekciarstwa. Działały jak zimny prysznic wobec niektórych nazbyt rozpoetyzowanych „animatorów wydarzeń religijnych” na pograniczu popkultury, teatru i misterium religijnego.
Tak robi się politykę w tej części świata, której na imię Polska. Tak się pokazuje, że jest się człowiekiem wiary. Bo wiara niesie także kulturę, odwagę cywilną, siłę przekonań, moralną jednoznaczność, roztropność. Opiekę nad tymi, którzy są nam powierzeni, których trzeba chronić. Zapewnienie bezpieczeństwa każdemu gościowi spoza kraju. Bycie na miejscu, gdy przyjeżdża Głowa Kościoła. Takt i kurtuazję wobec niego. Odpowiedzialne wypełnianie obowiązków stanuu.
Powstańcy warszawscy także nie bawili się w „przeżycia” i „doświadczenia”. Zamiast „celebrować wspólnotę”, co dziś jest narzuconą kulturową figurą, wybrali konkret: chwycili za broń. Postanowili przegnać Niemców, wyprzedzić działania Sowietów, którzy zamierzali zatknąć czerwoną flagę na gruzach – bo i tak Warszawa byłaby zniszczona po ich przejściu – Warszawy. Powstańcy bronili swojego miasta przed sowieckim zniewoleniem, po heroicznej walce podczas całej, kilkuletniej okupacji niemieckiej.
Czy są jakieś analogie z sytuacją dzisiejszą?
Tak, są. Tak samo jak wtedy dowództwo wojskowe AK, tak dziś politycy niepodległej Rzeczypospolitej nie przyjmują fałszywych reguł gry. Nie pląsają w korowodach tanecznych przed Mszą św., która jest czymś najświętszym, w czym uczestniczyć może człowiek na ziemi, ofiarą przebłagalną, jaką Syn Boży składa Bogu Ojcu. Nie roztkliwiają się nad propozycją wybuchowych mieszanek „multi-kuli”, nie zmieniają twardych zasad wobec zorganizowanych grup terrorystycznych zwanych uchodźcami. Prezentują wysoką kulturę katolicką. W każdym słowie wypowiedzianym oficjalnie przez Pana prezydenta Andrzeja Dudę i Panią premier Beatą Szydło podczas wizyty Papieża Franciszka bronili oni reguł niezmiennych, które są obiektywne, bo dane od Boga: pamiętać o hierarchii miłości w ojczyźnie, nie nadużywać miłosierdzia, bo miłosierdzie bez sprawiedliwości jest fikcją, sprawować swoją władzę, daną od Boga, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem i ludźmi. Wypełniać obowiązki stanu bez żadnej taryfy ulgowej.
Nikt z rządzących nie zasłaniał się tego gorącego lata trudnościami związanymi z zagrożeniem terroryzmem, ani z urlopem, czy ze skrajnym zmęczeniem – które przecież jest faktem, po kilku miesiącach nieprzerwanej, morderczej pracy nad porządkowaniem i odbudową państwa – ale też nigdy nie jest dostrzegalne przez postronnych. Nikt nie uchybił w najmniejszym nawet szczególe godności urzędu sprawowanego przez Jorge Mario Bergoglio. Polskie władze zabłysnęły przed światem kompetencją, inteligencją, wyobraźnią, sprawnością, talentami dyplomatycznymi. Służby bezpieczeństwa i wojsko zatrzymały dwustu podejrzanych osobników na granicy, przechwyciły samolot obcego państwa nad Krakowem, który wylądował w „areszcie”; nie „dialogowano” też z mężczyzną, który usiłował przemycić na Błonia ładunek wybuchowy; jest on za kratkami.
Przestrzelona flaga polska nad powstańczą Warszawą
O wielu akcjach polskich służb minionego tygodnia dowiemy się zapewne w stosownym czasie, o innych być może nie dowiemy się nigdy. Faktem jest, że wszyscy, także nieżyczliwi, mogli się w tych dniach przekonać, że państwo polskie jest w dobrych rękach. Działa nie tylko z rozmachem i sprawnością, ale nawet z pewną fantazja, podejmując najtrudniejsze wyzwania, oszczędzając wszystkim uczestnikom międzynarodowych mityngów (mówi się o ich ponad milionowej rzeszy, co pokazuje skalę problemu bezpieczeństwa) niepotrzebnej nerwowości.
Wielu ludzi sprawujących obecnie władzę w Polsce ma harcerską przeszłości i dlatego w najwyższych urzędach jest trochę tak, jak w zapiskach Kazimiery Iłłakowiczowny z międzywojnia: „My wszyscy, urzędnicy pierwszych dni Polski, braliśmy ogromnie żywy udział w kształtowaniu form, jakie nadawano poszczególnym częściom wewnętrznym urzędów. Byliśmy pełni pomysłów i zapału, jak np. skauci bywają w obozach, które trzeba od A do Z postawić i zagospodarować. To bardzo przywiązuje”. A do zadań, które czekały i aż przytłaczały swoim ogromem „nikt z nas, którzyśmy tam [do MSZ-u – EPP]weszli w 1918 roku, nie był i nie mógł być przygotowany”.
Warszawa 1944, chłopcy noszący wodę do szpitala na Solcu
I rzeczywiście Polska może być dziś wzorem dla innych krajów. ŚDM były swego rodzaju testem państwowej dojrzałości i siły intelektualnej elit władzy, bo na tym głównie opiera się dobra organizacja przedsięwzięcia tak szczególnego jak ŚDM. Państwa europejskie mogą katolikom sprawującym w Polsce władzę pozazdrościć swobody i politycznej wyobraźni. To właśnie ci Polacy uczą międzynarodowe rzesze, co znaczy być człowiekiem wierzącym w Trójcę Świętą. W erze, gdy europejskie kraje wpadają w przedziwne konwulsje niemożności i naiwności, albo prezentują hamletyczne rozdarcie, gdy ich przedstawiciele plączą się w słowach, którymi usiłują usprawiedliwić przemoc wobec własnych obywateli, gdy nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa nikomu, kto tam przebywa, gdy nie wyciągają żadnych wniosków z politycznych zbrodni popełnianych na ich terytorium, z tragedii setek ludzi, na jakie bezradnie patrzą kierowane przez nich służby, jest to niezwykły wyłom. To jest zwycięstwo. Pokazuje ono, że nie „uczucia”, ale przede wszystkim rozum charakteryzuje człowieka wierzącego, katolika. I na nic nie przyda się „entuzjazm”, „zarażanie entuzjazmem” itp, gdy rozumu zabraknie. A także męstwo i maksimum wymagania od siebie, pracowitość i poświęcenia dla większej sprawy. Tą większą sprawą jest zachowanie niepodległości w wyjątkowo trudnej sytuacji geopolitycznej, przekazanie światu prawdy o katastrofie smoleńskiej i zapewnienie bezpieczeństwa społeczeństwu. To nie mało.
Warszawa, kwiecień 2010, Krzyż Smoleński postawiony przez warszawskich harcerzy.
W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego trzeba naszym rządzącym umieć za to podziękować, bo kontynuują tę samą tradycję myślenia o dobru wspólnym, jaka przyświecała powstańcom warszawskim. Ponieśli wielkie trudy. Zasłużyli na wdzięczność. Nasza modlitwa należy się przede wszystkim im. Dopiero w dalszej kolejności Czcigodnemu Gościowi z Watykanu oraz roztańczonej i rozśpiewanej, sympatycznej młodzieży z całego świata, która nas odwiedziła.
Człowiek nie potrzebuje hołdów, nie należą mu się, tak streścić można pełne umiaru zachowanie najwyższych polskich władz państwowych z dni 26 – 31 lipca. To Bóg jest Królem. To Jezusowi Chrystusowi należy się cala władza i hołd. Wezwania do aktywizmu w Kościele nie zagłuszą tej prawdy. To Matka Najświętsza, Niepokalana jest Królową. Jej Niepokalane Serce zatriumfuje, tak jak zapowiedziała prawie sto lat temu w Fatimie. Dojdzie do nawrócenia pogan, protestantów i schizmatyków. Poważnie traktujący – także w niesprzyjających warunkach – swoją wiarę, bezkompromisowi Polacy ten triumf być może przyspieszają.
Mylenie głębokich treści wiary katolickiej z łatwo wzniecanym uczuciem z powodu obecności obok tak wielu rówieśników, z karnawałem, turystyką, awangardowym teatrem, kulturą, cywilizacją, „wiarą w lepszą przyszłość” nie ma w Polsce wielkiej przyszłości.
Marcin Darmas: Rozmowa z Francuzem
Rozmowa z Francuzem na temat laickości zawsze kończy się zawodem. Będzie on kluczył, będzie drążył, piętrzył sylogizmy, demonstrował historię i budował gmaszyska oświecenia z dużej i małej litery… Niestety, niewiele z tego będzie wynikać. Polak nie zrozumie, uważa potomek Karola Wielkiego, bo jeszcze nie doszedł do pewnego etapu rozwoju społecznego i politycznego. Poza tym, istnieje coś takiego jak jedyna droga rozwoju Francji, głoszona i podawana we wszystkich możliwych sosach wyjątkowość; choć „l’exception française” niewątpliwie przeżywa obecnie kryzys, pęka jak fastryga i właściwie bez trzasku…
Nieocenione okazują się tutaj rowerowe spostrzeżenia Bobkowskiego, otwieram „Szkice…” na chybił trafił: „Mówią: vous êtes malheureux (jesteście nieszczęśliwi), z tą samą łatwością, z jaką się spluwa” albo „Potrafią mówić godzinami o sprawach codziennego życia, które jest dla nich jedynym istotnym zagadnieniem. Dziś lubi się ich, jutro nienawidzi, pojutrze znowu skokietują jakąś błyskotką lub łatwością podejścia do tego, co uważa się za PROBLEM.” Czasami myślę, że ową błyskotką jest laickość, wymyślona, ot, aby sproblematyzować, bądź strukturyzować społeczne więzi, albo po prostu – dekonstruować. Durkheim uważał religię za fakt społeczny, uczą tego na socjologii na pierwszym roku studiów…
Po takiej rozmowie utwierdzamy się w przekonaniu, że w języku francuskim przechodzą najbardziej piramidalne bajdurzenia w sposób gładki i elegancki. Schyłek wpływu francuszczyzny w dyplomacji zapowiadał ukonkretnienie poprzez angielski. Przypominają mi się słowa uczonego: „marzę we własnym języku, do obliczeń matematycznych zawsze używam angielskiego, po francusku zaś najlepiej dywagować.”
Definicje i rzeczywistość
W 1807 roku John Adams powiedział, że w języku angielskim nie ma bardziej niezrozumiałego słowa niż republikanizm. Takim słowem w język francuskim jest laïcité – laickość. W tekście prawnym fundującym ową laickość z 9 grudnia 1905 roku trudno odgadnąć intencję legislatora już w artykule drugim: „Republika nie uznaje, nie zatrudnia ani nie finansuje żadnego kultu”. Dalej czytamy kilkustopniową tautologię: „Władza publiczna (la puissance publique) zezwala na publiczny obrządek prosząc (leur demande) o niezakłócanie porządku publicznego. Jednocześnie władza zobowiązuje się do ochrony obrządku”. Z jednej strony Republika Francuska nie uznaje, z drugiej strony minister spraw wewnętrznych jest odpowiedzialny za kult religijny i ma w swoich prerogatywach ochraniać go w całym heksagonie i departamentach zamorskich. Dalej, Republika prosi o niezakłócanie a jednocześnie zezwala na minarety na przedmieściach i wykrzyczane z głośników modły pięć razy dziennie.
Według Gilles’a Keppela, specjalisty religii muzułmańskiej na terenie Francji, Republika odpuszczając istotne połacie swojego terytorium otworzyła drogę do odrodzenia salafizmu. „Powrót do korzeni” odbywa się wśród dzieci drugiego i trzeciego pokolenia emigrantów, którzy budowali prosperity Francji lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Laicka szkoła, której nie wolno nauczać religii w godzinach lekcyjnych, paradoksalnie, stała się podglebiem wzrostu wyznawców islamu. Rozruchy na przedmieściach, te z 2005 roku choćby, polegające głównie na niszczeniu mienia (samochodów i witryn sklepowych), ku zaskoczeniu całego świata, Francuzów nie dziwi w ogóle. Szacuje się, że rocznie płonie we Francji około 20 tyś. samochodów rocznie. W jakim stopniu ta młodzież podpisuje się pod etosem Etat-nation? Zerowym. Szerzy się antysemityzm, a kobiety traktują bardziej „po islamsku” niż „po republikańsku”.
Niemniej w oficjalnym dyskursie publicznym słowem kluczowym, aby pojąć laickość jest separacja. Separacja państwa od religii. Historii od teraźniejszości. Emile Poulat pisze w Wolności i laickości. O wojnie dwóch Francji wobec reguł modernizmu: „Jesteśmy wszyscy, we Francji, dziećmi separacji (…) Religia stała się sprawą sumienia, opinii oraz poglądów. Reguła laickości zastąpiła regułę katolickości.”
Trzeba jednak powiedzieć, że laickość Francji przemieszana jest często z ateizmem, zaś urzędy, strzegąc laickości państwa, są wielokrotnie nieświadomie instrumentem propagandy bezwyznaniowej. Jest we Francji nastrój rewolucyjny, nastrój zakwestionowania ładu dany teraźniejszości przez przeszłość. „W 2011 roku ─ ironizuje Finkielkraut w „Smutnej tożsamości” ─ rozdano we wszystkich szkołach Unii Europejskiej kalendarze: wyszczególniono święta wszystkich religii, oprócz wiary katolickiej. Szybko podniosło się larum i błąd naprawiono. Ale, jestem przekonany, że niebawem, aby nikogo nie urazić, święta Bożego Narodzenia zostaną przemianowane na Święta Końca Roku, albo bardziej poetycznie ─ Święta Wejścia w Okres Zimowy”.
Efekty w liczbach
Według sondażu opublikowanego w magazynie „Le Monde des religions” stosunek wierzących do niewierzących zmniejsza się z roku na rok.
W 1966 r. we Francji było ok. 600 święceń kapłańskich, w 1972 r. 200, a w 1978 r. – już tylko 130. Obecnie, według service national des vocations (Krajowy Urząd ds. powołań), wyświęcono na terenie Republiki tylko 89 księży. Księgi kościelne również odnotowują znaczące zmiany praktyk religijnych. W 1999 r. odnotowano 394 910 chrztów, dziesięć lat później – 216 286. Ślubów kościelnych było 121 513 w 1999 r., w 2009 r. – już tylko 77 664. Obecnie 34% Francuzów uważa się za ateistów, 30% kluczy i szuka deklarując agnostycyzm. Niemniej wierzących jest nadal najwięcej: 36%.
Ostrożnie analizuje liczby Danièle Hervieu-Léger, badaczka EHESS, Wyższej Szkoły Nauk Społecznych: sondaże pokazują wzrost nie ateizmu, twierdzi, lecz indyferentyzmu we wszystkich społeczeństwach świata. Według Hervieu-Léger „twardy” ateista winien się organizować, głosić swoje poglądy w sposób instytucjonalny i uporządkowany. Ruchy takie należy dziś do absolutnego marginesu.
W stronę transhumanizmu
Współczesny człowiek świadomie odłącza się̨ od normalnego biegu życiowych zdarzeń. Reguły świata społecznego zna, ale ich nie uznaje. Cechuje go pogłębiające się désinteressement dla spraw wspólnoty i sensu świata widzialnego i niewidzialnego. Separuje się, ucieka. A, jak pisze Henri Laborit, „uciec można na wiele sposobów. Niektórzy używają narkotyków. Inni uciekają w psychozę. Są tacy, którzy wybierają samobójstwo. Dla innych ucieczką jest samotne żeglowanie. Ale jest jeszcze być może jeden sposób: uciec w inny świat”. Tą ucieczką jest dla bohaterów powieści ateistycznych par excellence jest świat wewnętrzny. „Po powrocie do domu Michel rozebrał się do naga i położył – czytamy w „Cząstkach elementarnych” Houellebecqa – Przez następne trzy tygodnie jego ruchy ograniczały się do minimum. Można sobie wyobrazić, że ryba, wystawiając od czasu do czasu łeb z wody, dostrzega przez kilka sekund ów powietrzny świat, zupełnie inny – rajski. Oczywiście musi zaraz powrócić do świata wodorostów, gdzie ryby się pożerają. Ale przez kilka sekund wyczuwa istnienie innego świata, doskonałego – naszego świata” A dalej: „od świata odgradzało go kilka centymetrów pustki, tworzącej wokół coś w rodzaju pancerza czy zbroi.” W takich chwilach, w osobliwym zawieszeniu rzeczywistości „zastanawiał się, w jaki sposób społeczeństwo przetrwa bez religii? Już w przypadku jednostki wydawało się to trudne”. Snuł także rozważania dotyczące przyszłości biologicznej rasy ludzkiej.
Laickie zwątpienie prowadzi Houellebecqa na ścieżki transhumanizmu. Na ogół zajmuje się nim literatura science-fiction. Pamiętajmy jednak, że Houellebecq jest adoratorem literatury Lovecrafta. Nie ma tutaj przypadku. Motyw transhumanistyczny pojawia się u Houellebecqa niezwykle często, najpełniej jednak w „Możliwości wyspy”. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju luźnej interakcji, dialogu rozciągniętego w setkach lat, między Danielem 1, cynicznym i bezdusznym komikiem reprezentującym schyłek naszej cywilizacji, a jego klonami z przyszłości. Houellebecq-naturalista przedstawia w „Możliwości wysypy” prawdziwą sektę: realitów, założonych przez kierowcę wyścigowego Clauda Vorilhona. Realici wierzą, że ludzkość została stworzona przez przybyszy z kosmosu, anglicznych elohim. Kosmici do własnego „dzieła” kiedyś wrócą, wyznawcy oczekują powtórnego przyjścia. U francuskiego pisarza ruch elohimicki jest splątany w poważny program naukowy przez Slotana Miskiewicza.
W swoimi artykule „Transumanizm w Możliwości wyspy Michela Houellebecqa” Kamil Popowicz porównuje Miskiewicza do Raya Kurzweila, naukowca i wynalazcy, ale również guru singularsytów, odłamu transhumanistów: „kiedy przeszło dwadzieścia lat temu zdiagnozowanego u niego cukrzycę, a tradycyjne kuracje zawiodły, Kurzweil postanowił sam opracować dla siebie program leczenia. Do zadania podszedł, według własnych słów, jak wynalazca i, dosłownie, przeprogramował swoją biochemię” – pisze Popowicz. Kurzweil rozpoczął przeprogramowanie od farmakologii: przyjmuje dziennie ok. 250 pigułek i dodatkowo szprycuje się dożylnie licznymi odżywkami. Cukrzyca ponoć ustąpiła. Co więcej, Kurzweil twierdzi, że jego kuracja pozwoli mu dożyć 150 lat. To wystarczający czas, aby postęp medyczny i technologiczny wypracował sposoby na kolejne 150 lat. A kto wie – może zafiksuje nieśmiertelność. W jaki sposób? Ta myśl została zawarta w „Możliwości wyspy”. Nanotechnologia, neurologia, kognitywistyka i genetyka powinny szybko umożliwić digitalizację umysłu i świadomości. Te dane zaś zostaną przechowane i wgrywane w młody i prężny organizm. Mamy tutaj do czynienia z informatyczną logiką software’u i hardware’u. Powieściowy Miskiewicz wierzy w scanning umysłu po biologicznej śmierci, następnie uploading na odpowiedni nośnik, a na końcu – downloading do nowego ciała, fizycznego klona. Według Kurzweila sztuczna inteligencja wykrystalizuje się w pełni w roku 2029. Pojęciem centralnym w jego transhumanistycznym myśleniu jest singularity, czyli osobliwość, którą do woli będzie można zgrywać i wgrywać. Ciało się już nie liczy, ważne są dane zdeponowane w jaźni, sami jesteśmy przecież tylko agregatem cząstek elementarnych: „nie sądzę – mówi Miśkiewicz – żeby moralność tak naprawdę miała znaczenie, kiedy podmiot jest śmiertelny”. Można zatem mordować, tak, jak w „Możliwości wyspy”, skoro technologia pozwala nam zatrzymać ową singularity nietkniętą.
Warto zaznaczyć, że idea wiecznie wędrującej przez wieki osobliwości ma swój uniwersytet, Singularity University, którego założycielem i rektorem jest, rzecz jasna, sam Ray Kurzweil, a jednym z fundatorów szef wyszukiwarki internetowej Google – Larry Page…
Pascal
Wyświechtany jest „zakład Pascala”. Więcej, jest, moim zdaniem, źle interpretowany. Pascal nie chciał mówić, że opłaca się wiara ze względu na korzyści mogące spotkać człowieka po śmierci. Francuski myśliciel swój zakład stawia w doczesności. Lepsze życie, bardziej ułożone i pogodzone z przeciwnościami i nieuchronnym, to życie w wierze. Bez wiary pozostają beznadzieja, antydepresanty i paliatywy. Świadczy o tym laicka Francja…
Marcin Darmas
Artykuł pochodzi z 16. numeru „Teologii Politycznej Co Tydzień”
Hańba Smoleńska
Już VI lat przyszło nam żyć z myślą, że może uda się wyjaśnić przebieg tej straszliwej zbrodni, którą dla celów, jakie tej tragedii stawiano, umiejscowiono na lotnisku w Smoleńsku.
Próbował zmierzyć się z tym problemem Zespół Parlamentarny, pod przewodnictwem obecnego Ministra Obrony Narodowej, Pana Antoniego Macierewicza, który pewnie nie zdaje sobie sprawy, że zmałpowany po czasach PRL-u tytuł – narodowej- zobowiązuje do czegoś więcej, niż zapraszanie obcych wojsk na terytorium Polski. Już to wielokrotnie przerabialiśmy, z wiadomym skutkiem. Zespół ten, chyba nieprzypadkowo, nie otrzymał odpowiednich uprawnień śledczych, a więc marnował czas i bałamucił propagandowo Polaków, udając, że coś bada i wyjaśnia.Efekty tego są raczej mizerne, żeby nie powiedzieć żadne. Zaświtała jednak nadzieja na „zmianę” tej sytuacji, kiedy znękany Naród, oddał władzę większościową w ręce PiS – u, który obiecywał, na comiesięcznych manifestacjach, że tę zbrodnię, zwaną wcześniej katastrofą, następnie po kilkuletnim namyśle, zamachem,ale nadal koniecznie „Smoleńskim”. J.Kaczyński, używał określenia, że prawda może, czy jest, porażająca. Ale jaka to prawda, Panie Prezesie? Czy my nie powinniśmy jej znać, a choćby rodziny zamordowanych?
Minęły miesiące, kiedy wiarygodność i uczciwość PiS-u została poddana próbie, bo przecież powołanie jakiejś „podkomisji” nie spełnia tego zadania, jakie choćby mogłaby spełnić komisja parlamentarna, ze wszystkimi uprawnieniami procesowymi. Co stoi temu na przeszkodzie- nie wiadomo, kogo teraz o to pytać, kiedy nikt nie myśli poważnie o wyjaśnieniu tej tragedii i ukaraniu winnych.
Znów przetoczą się przez Polskę rocznicowe obchody, msze,marsze, i inne uroczystości ponownie zniewolonego Narodu, któremu tą zbrodnią wypowiedziano wojnę.Pozostaje pytanie – kto? Widać, że jeszcze na odpowiedź przyjdzie nam długo czekać, niestety.A kiedy się już pojawi, będzie dla nas za późno, i pewnie właśnie o to chodzi.
Wydawać by się mogło, ze sprawa jest dziecinnie prosta, wystarczy uważnie przyjrzeć się jednemu z wielu zdjęć. Widać wyraźnie, że jest to tylny statecznik, uprzednio rozczłonkowany i rzucony z góry w krzaki.Przy odrobinie wyobraźni można założyć, zdaniem inscenizatorów, że ten ciężki kawałek metalu pędził z prędkością ponad 200 km/godz, upadł w krzaki /nie uszkadzając żadnego/i jeszcze zdążył, tak jak wiele innych elementów samolotu,
pokropić się dość równomiernie błotem. To dopiero trzeba być naiwnym, żeby tak niechlujnie wykonaną inscenizację uznać za zdarzenie realne. To właśnie jest hańba, że dajemy sobie wmówić coś, czego tam nie było, i powtarzanie tego choćby tysiące razy, nic tu nie zmieni, obraz nie kłamie, w odróżnieniu od wszystkich komisji i ekspertów.
Pozostaje nam jedynie modlić się za dusze pomordowanych, i prosić Boga, aby był dla nas miłosierny i oszczędził nam takich tragedii, a naszym wrogom, dzieciom szatana, pokrzyżował zbrodnicze plany.
aa
Wielkanoc 2016
My – Chrześcijanie !
Nic nam się nie stanie,
Choćby do naszego domu
Jutro zajrzał wróg.
My się go nie boimy !
Kiedy staniemy w prawdzie -
Wierząc w Zmartwychwstałego,
Który otworzył nam drogę
Do zbawienia wiecznego…
Wielka jest nasza siła !
Bo On czuwa nad nami,
Kiedy szatan idzie z dobytymi mieczami
Oczekując naszej krwawej ofiary.
Staniemy do boju !
I opłuczemy krwią nasze szaty
Niosąc chrześcijańskie sztandary
A na nich miłość i dobroć,
Która nie zna miary.
Tak nas nauczał Jezus !
Dzisiaj Zmartwychwstały,
By zło dobrem zwyciężać
Dla Jego boskiej chwały.
Prawda to przedwieczna
Bez początku i końca,
Prawda nieskończona
Na życie wieczne zmieniona…
Alleluja, Alleluja, Alleluja !
Marian Retelski – NY 2016
„Dziś w Europie nie można mówić prawdy” – przemówienie Orbana
Jak informowaliśmy w treści relacji z Wielkiego Wyjazdu na Węgry, przed Muzeum Narodowym (Nemzeti Múzeum) premier Viktor Orban wygłosił przemówienie. Polityk odniósł się krytycznie do polityki Unii Europejskiej wobec imigrantów. W przemówieniu padły mocne słowa. Specjalnie dla czytelników portalu niezalezna.pl publikujemy pełną treść przemówienia premiera Węgier.
- Europa nie jest dziś wolna. Wolność zaczyna się od prawdy. Dziś w Europie nie można mówić prawdy. Dziś w Europie nie wolno mówić o tym, że mamy wędrówkę ludów, a nie napływ migrantów. Dziś nie można mówić, że mamy napływ innych społeczeństw, które nam zagrażają (…) zagrażają tradycji chrześcijańskiej. Ale dziś obywatele Europy budzą się i rozumieją, że ich przyszłość jest zagrożona – mówił premier Orban.
W dalszej części przemówienia nawiązywał do polsko-węgierskiej przyjaźni.
- My Węgrzy i Polacy wiemy, że działać można tylko będąc odważnym – stwierdził Viktor Orban.
Poniżej publikujemy pełną treść przemówienia Viktora Orbana (pisownia oryginalna):
„Bądź pozdrowiona węgierska wolność, w dniu twych urodzin!”
Panie i Panowie! Rodacy! Węgrzy na całym świecie!
Z uszytą przez żonę kokardą na swoim sercu, z tomikiem poezji w kieszeni, z myślami o strasznych wrażeniach z rewolucji w głowie witał Sándor Petőfi 15 marca w swoim dzienniku. „Bądź pozdrowiona węgierska wolność, w dniu twych urodzin!” Dziś po 168 latach z radością i wiosennym optymizmem, z wielkimy nadziejami i podniesioną duszą świętujemy w całym Basenie Karpat. Od Beregszász po Szabadkę, od Rimaszombat po Kézdivásárhely. Każdy Węgier, z jednym sercem, jedną duszą, jedną wolą.
Węgierskie serca radują się również tym, że jak w decydujących bitwach powstania węgierskiego, obecnie też jest z nami legion polski. Witam rozentuzjazmowanych potomków generała Bema. Witamy przedstawicieli wielkiego narodu polskiego. Jak zawsze podczas wspólnej tysiącletniej historii,tak teraz też jesteśmy z Wami w walce, którą prowadzicie za wolność i niepodległość Waszej ojczyzny! Razem z Wami zawiadamiamy Brukselę: więcej szacunku dla Polaków, więcej szacunku dla Polski! Bóg Was tu przyprowadził! xxx polsko-węgierskiej wspólnoty losów, jest to, że 60 lat temu nasza druga chwalebna rewolucja w ’56 urodziła się pomiędzy pomnikiem Bema a placem Kossutha. Powstała z wielką siłą chwalebnych przodków i na wieczór wyrwała wielkiego generalissimus Sowjetów.
Szanowni Państwo! Szanowni Świętujący!
Węgier występuje w obronie swojej prawdy, kiedy trzeba. Jak musi, nawet walczy. Nie szuka bez powodu problemów. Wie, że lepiej zachować spokój, niż wyciągać szable. Dlatego, rzadko bierzemy się za rewolucję. Podczas 170 lat dwa razy tak postąpiliśmy. Mieliśmy powody. Czuliśmy, że nie wytrzymamy dalej. Europa zachowała nasze rewolucje z 1848 i 1956 wśród chwały świata.
Chwała bohaterom! Szacunek dla odważnych! Historycy zapisali rewolucję z 1918-19, ale nie na stronach chwalebnych, lecz w leksykonie o bolszewickim zamieszaniu z którego wybuchła rewolucja anty-węgierska dla celów i interesów obcych. My Węgrzy mamy dwie tradycje rewolucyjne. Jedna prowadzi od 1848, przez 1956 i zmiany ustroju do nowej Konstytucji i obecnego porządku konstytucyjnego. Druga wywodzi się od jakobinów, przez 1919 do komunizmu powojennego. Dzisiejszy porządek urządzili spadkobiercy rewolucji z 1848 i 1956.
Ta tradycja kieruje dzisiejszym światem polityki, gospodarką i życiem intelektualnym narodu. Równość przed prawem, odpowiedzialne ministerstwa, bank narodowy, wspólny podział obciążenia, wolność, odpowiedzialność, szacunek ludzkiej godności, zjednoczenie narodu. Bądźmy za to wdzięczni, że tak się stało. Soli Deo gloria!Szanowni Państwo!
Nawet wyniosłość święta nie pozwala nam zapomnieć, że tradycja 1919 nadal żyje z nami, na szczęście już tylko osłabiona, ale jeszcze tu się snuje. Jeżeli nie dostanie wsparcia z zagranicy, to uschnie w węgierskiej ziemii, która nie przyjmuje internacjonalizmu. Tak jest dobrze.
Szanowni Państwo!
Porządny, wychowujący dzieci i pracujący obywatel raczej nie zostaje rewolucjonistą. Osoba myśląca i pewna siebie wie, że z zamieszania rzadko wynikają dobre rzeczy. Osoba pogodna i pragnąca rozwoju wie, że nie można na raz robić dwa kroki, bo się potknie o własne nogi. Jednak właśnie tacy mieszczanie z Pesztu zostali zwolennikami rewolucji i maszerowali w pierwszych rzędach, tuż za młodymi studentami.
To oni dali większość rewolucji i walk wolnościowych, za honor Węgrów zapłaciliśmy ich krwią. Każda rewolucja jest taka, jak ci, którzy ją robią. Naszą rewolucję robili porządni mieszczanie, oficerowie, prawnicy, pisarze, lekarze, inżynierowie, rzemieślnicy, chłopi i robotnicy o narodowych uczuciach.Nie ma śladu nieudanych wizji nieudanych filozofów czy intelektualistów. Rewolucjoniści z 1848 z kamieni po zburzonym absolutyźmie nie chcieli zbudować świątyni nowej tyranii. Pieśni węgierskiej rewolucji nie pisano na ostrze gilotyny ani na struny szubienicy. Nasze pieśni nie śpiewa tłum linczujący, przemieniony w kata, poematy nie są poświęcone zemście ani krwi. Pełnym godności momentem rewolucji z 1848, kiedy znów rozkwitały rany węgierskiego narodu. Żądano uzyskanie i odzyskanie praw konstytucyjnych, zabranych narodowi.
Szanowni Państwo!
A wy co robicie? – pyta się Sándor Petőfi w ostatnim liście do Jánosa Aranya trzy tygodnie przed swoją śmiercią. Pyta się też nas. A wy co robicie? Co robicie z dziedzictwem? Czy Węgrzy są godni swego wielkiego imienia? Czy znacie prawo dawnych Węgrów, że to co czynicie, musicie mierzyć nie tylko miarą pożyteczności, lecz też miarą absolutu, ponieważ te czyny muszą zająć swoje miejsce w wieczności.
Szanowni Świętujący!
Dziedzictwo jest, Węgrzy żyją, Buda stoi. Jesteśmy kim byliśmy, będziemy kim jesteśmy. Znają nas, jesteśmy szanowani przez mądre narody. Zachowujemy dawne prawa. Czy odniesiemy sukces, czy powstanie niezależna, poszanowana na świecie ojczyzna, o którą walczyli w 1848, jeszcze nie wiemy. Wiemy, że gwiazdy Europy są chwiejne, więc czekają nas próby. Obecne czasy zadają nam pytanie, czy mamy być niewolnikami,czy wolni? Los Węgrów jest powiązany z narodami Europy, dziś żaden naród nie może być wolny, jeżeli Europa nie jest wolna. Europa jest bezsilna, jest jak więdnący kwiat zjadany przez tajne robactwo. 168 lat po wiośnie ludów, nasza wspólna ojczyzna, Europa, nie jest wolna.
Szanowni Świętujący!
Europa nie jest wolna, wolność zaczyna się wypowiedzeniem prawdy. Dziś w Europie zakazane jest powiedzieć prawdę. Kaganiec jest kagańcem, nawet z jedwabiu. Jest zakazane powiedzieć, że dziś nie przybywają uchodźcy, lecz Europie zagraża wędrówka ludów. Jest zakazane powiedzieć, że dziesięciomilionowe tłumy czekają w gotowości, żeby ruszyć w naszym kierunku. Jest zakazane powiedzieć, że migracja przynosi przestępstwo i terror do naszych krajów.
Jest zakazane powiedzieć, że tłumy innej cywilizacji są zagrożeniem dla naszego stylu życia, kultury, zwyczajów, tradycji chrześcijańskich. Jest zakazane powiedzieć, że ci co wcześniej przybyli zamiast integracji zbudowali własny świat, z własnymi prawami, ideami, które rozwierają tysiącletnie ramy Europy. Jest zakazane powiedzieć, że to nie łańcuch przypadkowych i nieumyślnych konsekwencji, lecz zaplanowana akcja, tłum ludzi prowadzonych na nas.
Jest zakazane powiedzieć, że w Brukseli dziś pracują nad tym, żeby jak najszybciej przywieźli i zasiedlili u nas obcych. Jest zakazane powiedzieć, że celem zasiedlenia jest przerysowanie wzorów religijnych i kulturalnych Europy i przebudowanie etnicznych podstaw, usuwając ostatnie bariery internacjonalizmu, czyli państwa narodowe. Jest zakazane powiedzieć, że Bruksela zabiera kawałki naszej narodowej suwerenności, że w Brukseli pracują nad planem Stanych Zjednoczonych Europy, do czego nikt, nigdy ich nie uprawnił. Dzisiejszy przeciwnicy wolności są inni niż dawni władcy, czy władcy systemu sowjeckiego. Innymi metodami zmuszają do poddania się. Dziś nie zamykają w więzieniach, nie zabierają do łagrów, nie okupują czołgami państwa przywiązane do własnej wolności. Dziś wystarczą ataki prasy światowej, stygmatyzacja, straszenie i szantaż. Czy raczej wystarzczyło. Do tej pory.
Narody Europy obudziły się, uporządkowują się i niedługo wstaną. Narody Europy zrozumiały, że chodzi o ich przyszłość. Nie tylko dobrobyt i wygodne życie, praca, ale nasze bezpieczeństwo i pokój jest zagrożony. Śpiące w dobrobycie narody Europy wreszcie zrozumiały, że zagrożone są zasady, na których Europa została zbudowana.
Europa to chrześcijaństwo, wspólne życie wolnych i niezależnych narodów, równouprawnienie kobiet i mężczyzn, wyścig fair, solidarność, honor, pokora, sprawiedliwość i miłosierdzie. To niebezpieczeństwo nie atakuje nas jak wojny i katastrofy nagle. Wędrówka ludów to cicha woda, która wytrwale rwie brzegi. Pokazuje się, jako sprawa humanitarna, lecz jej prawdziwa natura, to zajęcie przestrzeni. To co dla nich jest zajęciem przestrzeni, dla nas jest utratą przestrzeni.Wojownicy praw człowieka czują potrzebę, aby nas pouczać i oskarżać. Ponoć jesteśmy wykluczający i wrodzy. Prawda jest taka, że nasza historia, to historia przyjmowań i łączenia kultur. Kto zgłaszał się jako nowy członek rodziny, sojusznik, czy przybysz uciekający aby przeżyć, tego wpuściliśmy i znalazł u nas nową ojczyznę. Kto przybył, aby zmienić nasz kraj, uformować nasz naród na własną modłę, kto przybył z agresją i wbrew naszej woli, zawsze spotkał sprzeciw.
Cudowne ocalenia po wybuchu bomby atomowej (Hiroszima, Nagasaki)
6 sierpnia 1945 roku zrzucono na Hiroszimę i Nagasaki bomby atomowe. Piloci, którzy to uczynili, byli w tym celu szkoleni przez 6 miesięcy, aby śmiercionośne bomby trafiły w ściśle określone miejsca.
O godzinie 8:16 Hiroszimę dosięgła zagłada… Na wysokości 565 m nad miastem eksplodowała bomba o wdzięcznej nazwie „Little Boy”. Z oślepiającym błyskiem pojawiła się ognista kula, która błyskawicznie powiększyła objętość – w ciągu sekundy jej średnica wynosiła już 280 metrów. Piekielna temperatura sięgająca 300 000 stopni Celsjusza stopiła wszystko w promieniu 300-400 m – w tym także wszystkich ludzi, którzy się znajdowali blisko centrum wybuchu. W odległości kilometra ciała ludzkie paliły się żywym ogniem. Nawet ci, którzy znajdowali się 3,5 kilometra od miejsca eksplozji, doznali dotkliwych oparzeń. Później pojawiła się fala uderzeniowa. Gnając z prędkością 800 do 1500 km/h, zmiatała wszystko na swej drodze, zrównując z ziemią każdy budynek w promieniu dwóch, trzech kilometrów. Trzynaście kilometrów kwadratowych zabudowy po prostu zniknęło. Po pewnym czasie na konające miasto spadł ciężki, czarny, radioaktywny deszcz. Gigantyczny grzyb dymu i pyłu uniósł się na wysokość piętnastu kilometrów i był długo widoczny jeszcze z odległości sześciuset kilometrów od miejsca eksplozji. Bomba atomowa, która spadła na Hiroszimę, miała siłę dwudziestu kiloton, a więc 20 000 ton trotylu. W jednej chwili zabiła 78 000 ludzi. Blisko 40 000 ludzi doznało ciężkich ran. Najgorsze jednak były późniejsze skutki atomowego uderzenia. W ciągu pięciu lat na chorobę popromienną zmarło w samej Hiroszimie około ćwierć miliona osób, w tym do grudnia 1945 roku około sześćdziesięciu tysięcy. Wielu ludzi, z trwałymi oparzeniami i mocno napromieniowanych, zmarło jeszcze później. Wszyscy mieszkańcy Hiroszimy oraz Nagasaki, którzy zostali dotknięci potwornymi skutkami wybuchu bomb atomowych, nazwani zostali „Hibakusha”. - – - - Czy jednak faktycznie wszystko zostało zrównane z ziemią? I czy tej tragedii można było uniknąć? Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w Hiroszimie i Nagasaki pojawiło się dwóch mistyków, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed czekającymi dniami nieszczęść. Nawoływali oni japońskich katolików, aby przygotowali się, żyli w stanie Łaski Uświęcającej, często przyjmowali Sakramenty Święte, nosili sakramentalia, byli ostrożni z kim obcują, a w swoich domach trzymali poświęconą wodę i świecę (gromnicę) i odmawiali codziennie Różaniec (przynajmniej jedna część). Po atomowym ataku okazało się, że: - w Hiroszimie bomba została zrzucona o 5 mil od zaplanowanego celu i wylądowała w samym centrum społeczności katolickiej; - w Nagasaki bomba zboczyła o 3,5 mili od zaplanowanego celu, którym było miejsce zamieszkania tamtejszych katolików. W obydwu miastach wszystko zostało zrównane z ziemią – tak, jakby samo słońce spadło na ziemię i wszystko się spaliło. Jednak – jak się okazało – nie wszystko! W obydwu miastach ocalało po jednym budynku. W jednym było 12 osób, a w drugim 18 i pozostali nietknięci. Otaczające dom podwórka i trawa były również nietknięte. Przed domem na ganku w Hiroszimie był kot, a poza domem ogródek z pomidorami i winogronami. Nic nie zostało zniszczone, ani potłuczonej szyby, ani potłuczonej dachówki! Specjaliści Armii Stanów Zjednoczonych przez kilka miesięcy obserwowali ten niezwykły fenomen i próbowali zrozumieć, w jaki sposób oba domy wraz z ich mieszkańcami i otaczającym je dobytkiem mogły ocaleć. W końcu doszli do przekonania, że nie było tam niczego, co po ludzku mogłoby ocalić te domy przed zburzeniem. Stwierdzili, że to musiała zadziałać siła nadprzyrodzona. Uratowani opowiadali, że w nocy poprzedzającej atak bombowy usłyszeli pukanie do drzwi. Ukazał się im Anioł, który powiedział: „Chodźcie ze mną”. Zabrał ich do bezpiecznego domu, w którym była rodzina wierna wezwaniom Matki Bożej i wypełniała jej polecenia codziennie, przez 6 miesięcy odmawiając Różaniec. Do dziś wszyscy ocaleni żyją. Jeden z nich, ksiądz Hubert Schiffer (jezuita), powiedział, że od tego czasu setki ekspertów i badaczy studiowało, czym mógłby się różnić ów ocalały dom od kompletnie zburzonych. Ks. Schiffler podkreślił, że dom ten różnił się od pozostałych jednym: w tym domu posłuchano wezwań Matki Bożej do codziennego odmawiania Różańca! A oto więcej szczegółów: - – - - Rankiem, 6 sierpnia 1945 r., po odprawionej Mszy Św. ojciec Schiffer właśnie zabierał się do śniadania. Kiedy zanurzył łyżeczkę w świeżej połówce grejpfruta, coś nagle błysnęło. Początkowo duchowny pomyślał, że pewnie eksplodował tankowiec w porcie. W końcu Hiroszima była głównym portem, w którym japońskie łodzie podwodne uzupełniały paliwo. Potem, jak powiedział ojciec Schiffer: „Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy.” Nieliczna wspólnota, licząca ośmiu jezuitów, do której należał ojciec Schiffer, mieszkała w domu blisko kościoła parafialnego, oddalonego jedynie o osiem budynków od centrum wybuchu. W tym czasie, kiedy Hiroszima była pustoszona przez bombę atomową, wszyscy jezuici zdołali uciec nietknięci, podczas gdy każda inna osoba znajdująca się w odległości do półtora kilometra od centrum wybuchu natychmiast umierała. Dom, w którym mieszkali katoliccy duchowni, stał na swoim miejscu, podczas gdy wszystkie inne budynki rozpadły się niczym domki z kart. W czasie, kiedy to się zdarzyło, ojciec Schiffer miał 30 lat. Ten jezuita nie tylko przeżył, ale cieszył się również dobrym zdrowiem przez następne 33 lata. W jaki sposób kapłan i pozostali misjonarze mogli przeżyć wybuch atomowy, który spowodował śmierć wszystkich innych w promilu dziesięciu kilometrów od epicentrum wybuchu, a katoliccy duchowni byli oddaleni od niego zaledwie o jeden kilometr? Jest to absolutnie niewytłumaczalne z naukowego punktu widzenia. Interesującym faktem może się okazać to, że ta grupa była szczególnie oddana przesłaniu fatimskiemu. Jezuici „żyli” nim. Codziennie odmawiali różaniec i czynili pokutę. Co ciekawe, historia powtórzyła się kilka dni później w Nagasaki, drugim japońskim mieście dotkniętym wybuchem bomby atomowej. Zarówno w Hiroszimie, jak i Nagasaki jedynymi, którzy ocaleli, byli duchowni katoliccy. Jeszcze więcej budynków zostało zniszczonych. Jednak w obu przypadkach ocalały prawie nietknięte domy misjonarzy. Wszyscy inni znajdujący się w odległości trzy razy większej od miejsca wybuchu, aniżeli ci duchowni, zginęli natychmiast. Według praw fizyki jezuici – nawet jeśli udało im się jakimś cudem przeżyć – powinni byli zginąć w ciągu kilku minut w następstwie promieniowania. Tymczasem tak się nie stało… Po kapitulacji Japończyków amerykańscy lekarze powiedzieli ojcu Schifferowi, że jego ciało wkrótce zacznie się rozkładać w następstwie promieniowania. Ku wielkiemu zdziwieniu medyków ciało ojca Huberta nie tylko nie zaczęło się psuć, ale przez 33 lata nie wykazywało najmniejszych oznak napromieniowania ani żadnych innych skutków ubocznych spowodowanych wybuchem bomby jądrowej. Naukowcy przebadali grupę jezuitów 200 razy w ciągu następnych 30 lat i nie stwierdzili u nich nigdy żadnych skutków ubocznych. Czy mógł to być szczęśliwy traf? Czy konstruktorzy bomby mogli ją tak zbudować, aby nie zabijała amerykańskich obywateli? Nie ma takiej możliwości, by bomba atomowa skonstruowana z uranu 235 pozostawiła nietknięty niewielki obszar, podczas gdy wszystko dookoła znikało z powierzchni ziemi. Jezuici doskonale zdawali sobie sprawę z tego, kto był „sprawcą” tego cudu. Mówili: „Jesteśmy przekonani, że przeżyliśmy, ponieważ żyliśmy przesłaniem fatimskim. Żyliśmy i codziennie głośno odmawialiśmy różaniec w naszym domu.” Świeccy naukowcy nie dają wiary tym tłumaczeniom. Są przekonani, że musi istnieć jakieś inne „prawdziwe” wyjaśnienie tej zagadki. Tymczasem minęło ponad 60 lat od zdarzenia i do tej pory nie są w stanie wytłumaczyć tego zjawiska. Z naukowego punktu widzenia to, co się przytrafiło tym jezuitom w Hiroszimie, wciąż przekracza wszelkie prawa fizyki. Trzeba przyznać, że musiała tam być obecna inna siła, której moc była w stanie przemienić energię i materię tak, by były one znośne dla ludzi. A to już przekracza nasze wyobrażenie. Dr Stephen Rinehart z Departamentu Obrony USA, ceniony na całym świecie ekspert w dziedzinie wybuchów jądrowych, tak to skomentował: „Błyskawiczna kalkulacja pokazuje, że w odległości jednego kilometra od wybuchu dominuje temperatura od 2500-3000 stopni Celsjusza, a fala ciepła uderza z prędkością dźwięku napierając z ciśnieniem większym niż 600 psi (1 psi to około 69 hektopaskali). Jeśli jezuici znajdujący się w obrębie jednego kilometra od epicentrum wybuchu byli poza plazmą bomby atomowej, ich siedziba powinna być ponad wszelką wątpliwość zniszczona. Konstrukcje żelbetowe, jak i z cegły – z których zwykle zbudowane są centra handlowe – ulegają zniszczeniu w wyniku nacisku 3 psi. Takie ciśnienie powoduje uszkodzenie słuchu i wypadanie okien. Przy 10 psi uszkodzeniu ulegają płuca oraz serce. Z kolei ciśnienie rzędu 20 psi rozsadza kończyny. Głowa eksploduje przy ciśnieniu 40 psi i takiego naporu ciśnienia nikt nie jest w stanie przeżyć, gdyż czaszka zostaje zwyczajnie rozsadzona. Wszystkie bawełniane ubrania zapalają się w temperaturze około 200 stopni Celsjusza, a płuca wyparowują w ciągu minuty od wciągnięcia tak gorącego powietrza. W takich warunkach nie jest możliwe, aby ktokolwiek przeżył. Nikt nie powinien zostać przy życiu w odległości jednego kilometra. Ani w odległości dziesięć razy większej – dziesięć do piętnastu kilometrów od epicentrum wybuchu. Widziałem, jak rozpadały się ceglane ściany szkoły podstawowej. Sądzę, że zaledwie kilka osób, które nie uległy całkowitemu spaleniu, przeżyło. Ale umarły one w ciągu następnych piętnastu lat z powodu raka. Rekonesans zdjęć panoramicznego widoku z epicentrum wybuchu, gdzie znajdował się kiedyś szpital Shima Hospital, w pobliżu domu jezuitów, ujawnił, że pozostały dwa budynki nietknięte. Sądzę nawet, że w budynkach widoczne były okna. Jednym z nich był kościół oddalony kilkaset metrów od pierwszego budynku, którego ściany wciąż stały, jedynie zniknął dach. Departament Obrony nigdy oficjalnie nie skomentował tego wydarzenia i przypuszczam, że to było sklasyfikowane, ale nigdy nieporuszane w literaturze przedmiotu. Sądzę, że jest możliwe, iż jezuici zostali poproszeni o to, aby nigdy nie wypowiadali się na ten temat.” To, co się stało w Hiroszimie i Nagasaki, przytrafiło się także w dawnych czasach wiernym sługom Boga: Szadrakowi, Meszakowi i Abed-Nedze, o czym mówi Księga Daniela [3, 19-24]: „Na to wpadł Nabuchodonozor w gniew, a wyraz jego twarzy zmienił się w stosunku do Szadraka, Meszaka i Abed-Nega. Wydał rozkaz, by rozpalono piec siedem razy bardziej, niż było trzeba. Mężom zaś najsilniejszym spośród swego wojska polecił związać Szadraka, Meszaka i Abed-Nega i wrzucić ich do rozpalonego pieca. Związano więc tych mężów w ich płaszczach, obuwiu, tiarach i ubraniach, i wrzucono do rozpalonego pieca. Ponieważ rozkaz króla był stanowczy, a piec nadmiernie rozpalony, płomień ognia zabił tych mężów, którzy wrzucili Szadraka, Meszaka i Abed-Nega. Trzej zaś mężowie, Szadrak, Meszak, Abed-Nega, wpadli związani do środka rozpalonego pieca. I chodzili wśród płomieni wychwalając Boga i błogosławiąc Pana.” Cud w katedrze? Źródło: http://www.companysj.com/v231/august6.htm; www.konflikty.pl; www.rosary.katolik.pl; www.rozancowe-karty.com.pl. |
Tak o Powstaniu Warszawskim nikt by nie napisał! Mało znany tekst Józefa Mackiewicza
Przypominamy tekst Józefa Mackiewicza „Powstanie warszawskie z innej strony”, który został opublikowany w 1947 r. w „Wiadomościach”. Warto go przeczytać choćby z jednego tylko powodu – tak zdroworozsądkowej analizy Powstania Warszawskiego trudno doszukać się u współczesnych historyków i publicystów. Bo Mackiewicz nie ocenia, Mackiewicz właśnie analizuje. I wyciąga wnioski. Jakże trafne!
Nasze publicystyczno-literackie pamiętnikarstwo wojenne ma w sobie coś z opowieści Gogola „Wij”. Krąg zarysowany kredą święconą, poza który sami sobie nie pozwalamy wykroczyć. Stąd deptanie na miejscu w otoczeniu licznych „tabu”, zamykających umowne horyzonty. W takim kręgu obraca się m.in. temat powstania warszawskiego, który wciąż nie schodzi ze szpalt i prawdopodobnie przez długi czas nie zejdzie. Żadne jednak z ujęć tego tematu nie będzie całkowite, dopóki nie będzie wolno mówić o pewnych sprawach. Tymczasem wszechstronna ocena ostatniej bitwy o Warszawę jako o stolicę suwerennej Polski musi wyjść z założenia właśnie tej suwerenności, tzn. uznania, że najeźdźca sowiecki (jeżeli nawet przyjmiemy, że nie był gorszy) był równy najeźdźcy niemieckiemu. Od czasu do czasu wyrwie się to komuś, ale zazwyczaj odskakuje się od tego prostego stwierdzenia w pląsach i ukłonach, a koniec końców, Bogiem a prawdą, nikt nie dał dokładnej definicji: czy Sowiety są naszym wrogiem, czy wrogiem nie są? Są najeźdźcą, czy nie? Odebrały nam niepodległość, czy nie odebrały? Czy „Kraj” to jest „Polska”, czy tylko obca okupacja? Czy panowie Mikołajczyk-Bierut-Osóbka-Cyrankiewicz to quislingi, czy też jakieś pośrednie zjawisko: mieszanina „dobrej woli” z agentem NKWD, według fantastycznej recepty rosyjskiego kawału: „smies popa s wiełosipiedom”?
Sytuację tę zrodził sofizmatyczny termin „sojusznik naszych sojuszników”, nadany Związkowi Sowieckiemu jeszcze w r. 1943. Ta nieszczera i dziwaczna definicja mści się na nas do dziś.
Jeżeli natomiast wyjdziemy z założeń prostych, jasnych, ogólnie zrozumiałych i za „dobrych przedwojennych czasów” powszechnie przyjętych, określających mianem wroga każdego, kto najeżdża naszą ojczyznę, to i na powstanie warszawskie będziemy mogli popatrzeć obydwoma oczami, a nie, jak dotychczas, przymrużając jedno dyskretnie.
Na tej fatalnej sytuacji r. 1944 trudno zrozumieć, dlaczego ogół Polaków potępia akcję, której najoczywistszym celem było restytuowanie suwerennej stolicy z suwerennymi władzami i suwerennym wojskiem, wtedy, gdy rzecz ta była łatwa do zrobienia? Jeden wróg odchodził, drugi nadchodził. Pomiędzy tych dwóch wrogów wstawić niepodległy skrawek, ba, centrum Polski! Co w tym było głupiego albo zbrodniczego? Oczywiście, że nic, gdyby sprawę można było jasno postawić. Złożyło się jednak tak, że jeden z wrogów nie tylko odchodził, ale dogorywał. Natomiast tym drugim, który nadchodził, były Sowiety. A zatem ostrze akcji samo przez się skierowane by być musiało przeciwko nim. „Skandal!” „To by nas kompromitowało w oczach demokracji!”… Umówiono się zatem, żeby powstanie przedstawić w innym świetle, i w ten sposób spaczono jego sens od początku do naszych dni.
A jak położenie wyglądało naprawdę?
Odwrót armii niemieckiej był w pełnym toku. W ostatnich dniach lipca osiągał swój punkt szczytowy, a wraz z nim nieuchronny bałagan. O żadnej mobilizacji mężczyzn pod pretekstem robienia fortyfikacji nie było mowy.Głośniki radiowe nadały surowy rozkaz, aby „wszyscy zdolni od lat 16 itd.” zgłosili się z łopatami na wyznaczonym szeregu punktów zbornych, skąd ludzi zabiorą ciężarówki. Byli przekonani, że nie zjawi się nikt. Tymczasem tu i ówdzie poprzychodziło po kilkadziesiąt osób. Sam widziałem, jak na wyznaczonym m.in. pl. Narutowicza zebrało się ok. 70 (!) ludzi z łopatami, którzy daremnie czekali na przyjazd samochodów. Jednego z takich naiwnych spotkałem jeszcze o 11.30 na ulicy Filtrowej, gdy wracał z łopatą zniechęcony i zawiedziony (obiecano przecie wyżywienie i zapłatę).
W piątek i sobotę okna pobrzękiwały od dalekiej kanonady. Radio Londyn nadało wiadomość, że marszałek Rokossowski przeniósł swą kwaterę w orbitę widoczności Warszawy, i że stamtąd spogląda gołym okiem na stolicę Polski. 30 lipca al. Jerozolimskimi wycofywały się ostatnie tabory niemieckie, a później zaczęły iść czołgi za Wisłę. Na ulicach wisiały nie zrywane obwieszczenia delegatury podziemnej. Żałuję, że nie miałem aparatu, gdyż sfotografowałbym następujący dokument historyczny. Na rogu Brackiej i Widok, wokół obwieszczenia Delegatury Rządu, naklejonego na słupie, zebrał się tłum ludzi. W tłumie tym stało czterech „granatowych” policjantów i dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Była 10 rano. Żołnierze ci pytali o drogę, a zwabieni zbiegowiskiem, zainteresowali się, co plakat zawiera, i odeszli następnie obojętnie. O 11 byłem na Pradze. Niemcy palili dworce i składy, jak się normalnie pali przed oddaniem terenu w ręce wroga. Powracając, na moście Kierbedzia zauważyłem, że jakiś spotniały kolejarz krzyknął do samochodu, którym jechali z Pragi (widocznie z frontu) kurzem okryci żołnierze:
– Wie weit?!
Żołnierz, pokazując dwa razy po dziesięć palców, odkrzyknął:
– Zwanzig Kilometer!
31 lipca z jednego tylko Dworca Zachodniego usuwano resztki wagonów. Nie było już ani porządku, ani kontroli. Każdy, kto chciał, mógł siadać i jechać bez żadnej przepustki. W takich warunkach powstanie, które wybuchło dopiero 1 sierpnia po południu, mogło liczyć na zupełny sukces i minimalne straty, co najwyżej w potyczkach z cofającymi się strażami tylnymi. Formalnie, przed świtem, Warszawa wyzwolona by była przez wojska polskie, a wkraczającego nowego najeźdźcę powitałyby suwerenny sztandar, zatknięty w suwerennej, wolnej stolicy. Otóż tego bolszewicy chcieli uniknąć za wszelką cenę. Czy można się było spodziewać takiego ich stanowiska? Do pewnego stopnia tak. Na czym więc polegał błąd w rachunku powstańców, który doprowadził do straszliwej katastrofy Warszawy?
Nie wiem, czy w ogóle można tu mówić o błędzie w rachunku logicznym. Bo jeżeli można było się spodziewać, że takie stanowisko zajmą Sowiety, niepodobieństwem było przewidzieć bezmiar zaślepionej, zaciętej tępoty Hitlera.Nawet po wszystkich doświadczeniach okupacji, nawet po zetknięciu się z tymi szaleństwami maniaka, który zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości, nawet po tym całym krwawym tańcu epileptycznej polityki na ziemiach naszych i nie naszych. Jakkolwiek sytuacja Niemiec była już wtedy beznadziejna, to choćby dlatego, że czepiały się one rozpaczliwie każdej pozostałej jeszcze możliwości, powinny się były uchwycić oburącz okoliczności, że na drodze marszu Armii Czerwonej stawała suwerenna Polska, nie uznawana i znienawidzona przez Sowiety. Że powstała możliwość nowych incydentów i powikłań w obozie sojuszniczym. W każdym razie z punktu interesu niemieckiego nic nie przemawiało za utrzymaniem ogniska powstania na tyłach swego frontu, a wszystko za pozostawieniem go oko w oko z Armią Czerwoną. Nawet gdyby z tego zetknięcia nie miało być chleba… Manewr Rokossowskiego był tak przejrzysty co do swego celu, iż nie mogli go nie spostrzec Niemcy. Rzecz była oczywista, nie podlegająca dyskusji.
Znam osobiście ludzi o głośnych i patriotycznych nazwiskach, którzy próbowali pośredniczyć w sprawie pozostawienia przez władze niemieckie zbytecznej broni. Pośrednictwo to zostało odrzucone, zarówno przez stronę niemiecką, jak polską. Z jednej strony emocjonalna zaciekłość przeważała nad interesem politycznym, z drugiej obawa przed cieniem nawet „współpracy” przeważała nad obawą i troską o dobro ojczyzny.
Krew, zalewająca oczy Hitlera, pomieszała mu resztę rozsądku. Wiadomo już dziś, że Warszawa to była jego osobista sprawa, jego „Angelegenheit”. W ten sposób, najmniej oczekiwany i nieprawdopodobny, podobnie jak w r. 1939, odnowił się antypolski pakt sowiecko-niemiecki, nie pisany wprawdzie i nie podpisany, ale niemniej namacalny, a bardziej krwawy. Hitler nazwał zupełnie słusznie powstanie „drugim Katyniem”. Gdyż podobnie jak pierwszy, doszedł do skutku wyłącznie w interesach sowieckich, z tą tylko różnicą, że wykonany nie rękami enkawudzistów, ale Niemców. Był to z ich strony obłęd dosłowny i, doprawdy, trudno jest winić kierowników powstania, że go nie przewidzieli.
Charakterystyczne jest to, że dotychczas nie została poddana poważniejszej analizie raptowna zmiana stanowiska niemieckiego przy końcu powstania. A przecież rzecz rzucała się w oczy. Skreśleni zostali przez cenzurę „die polnischen Banditen”; powstańcom przyznano prawa armii regularnej. Wiadomo również, że wymaszerowujące po kapitulacji oddziały Armii Krajowej witano orkiestrą, i że gen. Bora zaproszono na liczne rozmowy, podczas których wysłuchiwać miał nowych propozycji. Oczywiście zrobiono to wszystko niezgrabnie, za późno i wciąż z tym tępym uporem i brutalną „herrenvolkowością”, która charakteryzowała politykę hitlerowską, a która odzierała wszystkich ich sojuszników z postawy suwerennej godności i spychała do roli posłusznych rabów, w rodzaju bałtyckich i ukraińskich oddziałów SS. Z tego punktu widzenia nie jest ważne, czy gen. Bór podczas tych rozmów pił herbatę, jak chce prasa bolszewicka, czy jej nie pił. Propozycje niemieckie odrzucił kategorycznie – i słusznie: gdyż w tym położeniu nie przedstawiały one żadnej rzeczywistej korzyści dla Polski. Ale ta kardynalna wolta w stanowisku niemieckim potwierdza w całej rozciągłości fakt, że gdy minął atak prywatnego szału Hitlera, odsłonił się zarys innej drogi, po której mniej więcej potoczyć by się winny wypadki, gdyby Hitler podobnym atakom szału nie podlegał i był w stanie kalkulować. Niewątpliwie przebieg powstania wyglądałby wtedy inaczej.
Naturalnie słowo „gdyby” nie jest w rozważaniach nad wypadkami minionymi słowem popularnym. Nie znaczy to jednak, ażeby dla zdobycia popularności wyzbywać się rozsądku. Cała sprawa powstania zwekslowana jest dziś na jednotorową propagandę i przedstawiana w ten sposób, jakby chodziło o to, że garstka bezbronnych szaleńców rzuciła się w niepoczytalnym stanie podniecenia i patriotyzmu na opancerzonego kolosa i za straty, jakie wywołała skutkiem swej lekkomyślności, powinna ponieść odpowiedzialność. Tak wcale nie było.
Powstanie warszawskie spowodowało potworne straty materialne. Straty te są do powetowania. Nie do powetowania są straty w zabytkach, dziełach sztuki, pomnikach itd. Co się tyczy strat w ludziach, wyglądają one inaczej, niż to przedstawia powszechnie przyjęta wersja. Himmler, ażeby odstraszyć Polaków od prób nowej akcji zbrojnej, oświadczył, że liczba ofiar wynosi ćwierć miliona. Dla tych samych celów bolszewicy podtrzymali tę cyfrę. Z naszej strony próbowano ją nawet wyśrubować do – trzystu tysięcy! Jeden z najznakomitszych polskich statystów wojennych, który był w powstaniu (nie mogę wymienić nazwiska ze względu na jego obecny pobyt w kraju), utrzymywał, że straty Armii Krajowej łącznie z ludnością cywilną w żadnym wypadku nie przekraczają pięćdziesięciu tysięcy.
W świetle tego wszystkiego trudno mówić o „błędzie” gen. Bora, który dał do niego hasło. Zastrzeżenie mogłoby budzić raczej jego obecne stanowisko. Gen. Bór przebywał w Ameryce i kilku krajach Europy i wszędzie, gdzie mówił albo udzielał wywiadów podkreślał, jak to Polacy wspomagali Armię Czerwoną w akcji, a jej dowódców podejmowali w Polsce śniadaniami i bankietami. Trudno zaprzeczyć, że w tradycji przywykliśmy do innych zwyczajów, które zresztą utrzymywane są w większości krajów. Nie zwykło się wrogów podejmować śniadaniami, gdy wkraczają, by odebrać terytorium i niepodległość. Toteż wydaje się, że niejeden cudzoziemiec, mniej zorientowany w subtelnościach politycznych labiryntów Polski, może wyrazić zdziwienie w taki np. sposób: „Skoroście im tak pomagali w opanowaniu własnego kraju i podejmowali śniadaniami na powitanie, dlaczego się skarżycie, że u was pozostali?!”.
Marian 44 – WIECZNA CHWAŁA BOHATEROM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO – 1944 +++