OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Kościół

Ks. Chrostowski o żydach: nie ma dwóch równoległych dróg zbawienia!

Ks. prof. Waldemar Chrostowski w rozmowie z „Rzeczpospolitą” odniósł się do dokumentu wydanego przez Watykan w 50. rocznicę deklaracji „Nostra aetate”. Liberalne media manipulując tekstem dokumentu ogłosiły, że Kościół zakazał nawracać Żydów na wiarę chrześcijańską.

Z okazji 50. rocznicy opublikowania deklaracji o stosunku Kościoła Katolickiego do religii niechrześcijańskich Stolica Apostolska wydała dokument poruszający m.in. kwestię ewangelizacji żydów zatytułowany „Dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne. Refleksje nad kwestiami teologicznymi z zakresu relacji katolicko-żydowskich z okazji 50. rocznicy Nostra aetate”. Media zinterpretowały go jako wezwanie do zaprzestania nawracania narodu pierwszego wybrania. Czy rzeczywiście katolicy mają zaniechać wysiłków mających na celu pokazanie Żydom, że Jezus jest mesjaszem?

Ks. Waldemar Chrostowski w rozmowie z „Rzeczpospolitą” podkreśla, że w centrum relacji katolicko-żydowski do tej pory znajdowały się dwa podstawowe punkty – Pierwszy, o którym jest mowa w „Nostra aetate”, to Szoah. Zakładano, że skoro Żydzi przeszli przez tak straszliwe doświadczenie należy ich traktować jak nader obolałych i w kontaktach z nimi nie powinno poruszać się spraw dla nich drażliwych i trudnych. Żydzi taką postawę zręcznie wykorzystywali, czyniąc z Szoah pierwszorzędny, a czasem jedyny przedmiot dialogu. Drugi punkt to utworzenie Izraela. – powiedział ks. Chrostowski.

W dialogu katolicyzmu z judaizmem kładziono nacisk na fakt, że u podstaw obu religii leży Księga Pisma Świętego. – Jednak chrześcijaństwo to religia Jezusa Chrystusa, zakorzeniona w stopniowym objawianiu się Boga w czasach Starego Testamentu i Jego definitywnym objawieniu się w Jezusie Chrystusie – stwierdził ks. Waldemar Chrostowski.

Ks. prof. Chrostowski podkreśla, że jeśli człowiek urodzony przez żydówkę przyjmie chrzest, to przestaje być Żydem. Judaizm uznaje więc ewangelizacje za… próbę wynaradowiania. – Przecież w I wieku, gdy rodziła się i krzepła wiara w Jezusa Chrystusa, ówcześni Żydzi nie kwestionowali żydowskości swoich rodaków, którzy jako pierwsi przyjęli Ewangelię, czyli apostołów i judeochrześcijan (…) Radykalna zmiana nadeszła wraz z judaizmem rabinicznym. Wyłonił się on wskutek dramatycznych wydarzeń w kontekście zburzenia świątyni jerozolimskiej w roku 70 – tłumaczył duchowny. Nastąpiła wówczas diametralna przebudowa religii Żydów, jasno zostało zdefiniowane, że być Żydem oznacza nie być chrześcijaninem.

Powszechność zbawczej misji Chrystusa stanowi fundament Kościoła Katolickiego – przypomina ks. prof. Waldemar Chrostowski. Dobra Nowina Ewangelii jest skierowana do ludzi wszystkich ras i języków, a więc również do Żydów. Należy jednak wziąć pod uwagę ich szczególną rolę w Starym Przymierzu. Jak możemy przeczytać w niedawno wydanym watykańskim dokumencie, „Kościół jest więc zobowiązany, aby postrzegać ewangelizację Żydów, którzy wierzą w jednego Boga, w odmienny sposób niż ludzi innych religii i światopoglądów”. Co znaczy, wobec żydów należy użyć innej optyki niż w przypadku buddystów, mahometan czy ateistów. Pytanie – według Watykanu – nie brzmi „czy ewangelizować wyznawców judaizmu?”, tylko „w jaki sposób?”.

Dalej w tym samym dokumencie czytamy, „mówiąc konkretnie, znaczy to, że Kościół nie popiera żadnego zinstytucjonalizowanego dzieła misyjnego skierowanego do Żydów”. Nie oznacza to całkowitego odrzucenia idei nawracania Żydów, a jedynie podkreślenie szczególnej formy tej ewangelizacji, gdyż – jak twierdzą autorzy dokumentu – „chrześcijanie są powołani do dawania świadectwa swojej wiary w Jezusa Chrystusa również wobec Żydów”. – Dokument watykański nie neguje potrzeby ewangelizacji, ale nie poprzestaje na płaszczyźnie instytucjonalnej i uwypukla konieczność osobistego świadectwa chrześcijan dawanego wszystkim, a w szczególny sposób Żydom – zauważył ks. Chrostowski.

Ks. prof. Waldemar Chrostowski przypomina przedwojenną koncepcje dwóch dróg zbawienia. Według niej chrześcijaństwo jest drogą zbawienia dla nie-żydów, prowadzącą przez Syna do Ojca. Żydzi natomiast, którzy zawsze mieliby być blisko Ojca, nie potrzebują pośrednictwa Syna. – Takie głosy pojawiają się kręgach „kościoła otwartego” i były lansowane na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Gazecie Wyborczej”, „Znaku” czy „Więzi”. Postulują, by zostawić Żydów w spokoju, bo ich drogę zbawienia stanowi ich religia – powiedział ks. Chrostowski. Także dokument Watykanu stwierdza, że taka teoria „w gruncie rzeczy godzi w same fundamenty wiary chrześcijańskiej”. – Niema dwóch równoległych dróg zbawienia! – podkreśla duchowny.

Po Soborze Watykańskim II koncepcje dwóch dróg zbawienia przeniesiono także na inne religie. – Gdybyśmy ów „nowoczesny” pogląd przedstawili graficznie, zobaczylibyśmy, że wszyscy ludzie wyruszają z odmiennego punktu i chociaż deklarują, że mają jeden cel, to każdy idzie w innym kierunku. Pojawia się pytanie, jak można idąc w zupełnie różne strony dojść do tego samego celu. Ale nad tą kwestią zwolennicy ideologizowania chrześcijaństwa się nie zastanawiają – tłumaczy ks. Chrostowski.

Tydzień przed ogłoszeniem przez Watykan dokumentu opublikowany został list otwarty sygnowany przez kilkudziesięciu rabinów, którzy wyrazili zadowolenie, że Kościół wycofał się z działań prozelickich.– Kościół włącza się w dialog ze względu na Żydów, a Żydzi odwzajemniają to nastawienie ze względu na siebie – stwierdził biblista. Rabini piszą, że obie religie „mają za sobą dwa tysiące lat wzajemnej wrogości i wyobcowania”. Użycie wyrażenia „wzajemnej wrogości” oznacza uznanie przez nich, że na Żydach również spoczywa odpowiedzialność za izolację. Jednocześnie na pozytywny odbiór nauczania Jana Pawła II i Benedykta XVI przez Żydów wskazuje nazwanie chrześcijan „braćmi i siostrami”. Rabini twierdzą jednak, że Szoah był wynikiem wielkowiekowej wrogości i odrzucenia przez chrześcijan. – Takie ujęcie zwalnia od refleksji nad naturą narodowego socjalizmu i tym, że ofiarami tej ideologii byli również chrześcijanie – zauważa ks. Waldemar Chrostowski.

Źródło: Rzeczpospolita

MR

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-02-03)

„K+M+B” czy „C+M+B”? Zakończmy ten spór!

W ostatnich latach z zagadnienia wyartykułowanego w tytule uczynił się istny węzeł gordyjski, przedmiot dyskusji – a niekiedy wręcz kłótni – na portalach społecznościowych. Strony owego sporu licytują się na argumenty zapominając nieco o istocie uroczystości Epifanii – wyznaniu wiary pogańskich narodów i publicznej deklaracji wiary w Chrystusa.

„I wezmą krew baranka, i pokropią nią odrzwia i progi domu, w którym będą go spożywać” – czytamy w Księdze Wyjścia (Wj 12,7). „Krew posłuży wam do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy ujrzę krew, przejdę obok i nie będzie pośród was plagi niszczycielskiej, gdy będę karał ziemię egipską” (Wj 12,13). Narrację tę z drugiej części Pięcioksięgu słyszymy rokrocznie w noc Wigilii Paschalnej. W Bożym zaleceniu znaczenia drzwi krwią baranka możemy dopatrywać się pewnego praźródła obrzędu, którego dokonujemy w uroczystość Epifanii (Objawienia Pańskiego), zwanej również świętem Trzech Króli.

Bodaj we wszystkich katolickich domach dzieci ustawiające bożonarodzeniową szopkę dowiadują się, że królów przybyłych ze wschodu do nowonarodzonego Dzieciątka Jezus było trzech, a imiona ich brzmią Kacper, Melchior i Baltazar. W rzeczywistości w mateuszowej narracji nie poznajemy ich imion, nie wiemy również ilu ich było. Imiona Kacper, Melchior i Baltazar pochodzą z drugiej połowy pierwszego tysiąclecia chrześcijaństwa.

Sami „królowie” w ewangelii określeni są greckim słowem magoi, czyli magowie. Jak podaje francuski jezuita Xavier Léon-Dufour, byli to mędrcy pochodzenia nieżydowskiego. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by ewangeliczni Magowie byli również monarchami – we wschodnich państwach powszechna była praktyka rządów teokratycznych, a – jak podawał Herodot – magowie na wschodzie byli szczepem, swoistą kastą, poświęcającą się sprawom kultu, jak również uchodzili za najwyższy autorytet w sprawach wyjaśnień zjawisk astrologicznych.

Z kolei zdaniem Giuseppe Ricciottiego magowie byli wyznawcami Zaratustry, którzy oczekiwali przyjścia saushyanta („pomocnika-zbawcy”), mającego ostatecznie zwyciężyć Zło (doktryna ta jest ściśle dualistyczna, mówi o odwiecznej walce Dobra ze Złem). Magowie zainspirowani tajemniczą gwiazdą przywędrowali za nią aż do Palestyny, a wreszcie dotarli do Betlejem. Możemy sobie jedynie wyobrazić ich zdziwienie, gdy oczekiwanym Mesjaszem okazał się być urodzony w skrajnej biedzie Jezus. Uznając jednak Jego nadzwyczajną tożsamość złożyli Mu zgodnie ze wschodnim ceremoniałem złoto, kadzidło i mirrę.

Dlaczego uroczystość Epifanii powinna być dla nas tak ważna? Wszak właśnie od tych Magów my wszyscy jesteśmy. Jako potomkowie bałwochwalców dziękujemy w ten dzień Stwórcy za to, że objawił się również narodom pogańskim, że również my możemy korzystać z darów zbawienia. Być może nie fascynuje nas tak bardzo uniwersalistyczna perspektywa odkupienia, ale z perspektywy starotestamentalnej jedynym narodem miłym Bogu był naród żydowski (choć znajdujemy już wtedy prorockie zapowiedzi dotyczące powszechności zbawienia). Dopiero hołd Magów, a w późniejszych latach decyzje tzw. soboru jerozolimskiego otworzyły podwoje wiary również dla pogan.

Na znak przynależności do Chrystusa i publicznego wyznania swej katolickiej wiary od wieków w uroczystość Epifanii praktykuje się zwyczaj naznaczenia poświęconą kredą drzwi swoich domostw. Według najstarszej tradycji pisano słowa „Christus mansionem benedicat” („Niech Chrystus błogosławi dom”), których skrót stanowią litery „CMB”. Trudno jednak połączyć tę tradycję bezpośrednio z dzisiejszym świętem. W przedsoborowym rytuale błogosławieństwa kredy czytamy z kolei: „(…) aby ci, którzy ją zabiorą lub napiszą na drzwiach swoich domów imiona Twoich świętych: Kacpra, Melchiora i Baltazara, przez ich wstawiennictwo i zasługi otrzymają zdrowie ciała i opiekę dla duszy” (…in Domus suae portis scripserint nomina sanctorum tuorum Gasparis, Melchioris et Baltassar…). Na tej podstawie możemy stwierdzić zatem, że poprawną wersją przy błogosławieństwie kredy według starego rytuału jest zapis „KMB”, ewentualnie – zachowując przywiązanie do łaciny – „GMB”. W posoborowym rytuale zaś w obrzędzie błogosławieństwa kredy i kadzidła nie ma bezpośrednio mowy, jakie litery należy zapisywać. Czytamy jedynie: „Pobłogosław † tę kredę dla oznaczenia drzwi naszych mieszkań, w których przyjęliśmy światło Twojego objawienia”. Nie mamy tu do czynienia z bezpośrednim powrotem do pierwotnej tradycji „CMB”, ale możemy zauważyć brak kontynuacji przedsoborowego zwyczaju nawiązywania do imion Trzech Króli.

Podsumowując trudno zatem stwierdzić, który zapis z całą pewnością jest prawidłowy. Pozostaje to w gestii każdego katolika. Sam osobiście na drzwiach zastosuję zapis: „K+M+B 2016”, wyrażając tym również oddanie hołdu polskiej tradycji. Niezależnie od tego czy napiszemy kredą w ten sposób, czy też pisząc „C+M+B 2016”, będzie to oznaka naszego przywiązania do katolickiej wiary i w jakiś sposób odpowiedź na Chrystusowe wezwanie: „Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,32).

Kajetan Rajski

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-01-06)


Krypto-żyd Bergoglio pozdrawia judeochrześcijan „rogami diabła

 

 Komentarz: Przed przystąpieniem do czytania poniższego artykułu dowiedz się kim była i jakie poglądy miała twórczyni języka migowego Helen Keller w materiale pt: „El Diablo” pokazuje rogi – Diabeł nadal działa!

Trzy wersje “El Diablo”, znaku szatana, rogatego boga. Znak ręką po prawej jest także gestem w języku migowym albo przesłaniem „kocham cię”, co dla wielu ludzi jest mylące i miesza im w głowie.

Trzy wersje “El Diablo”, znaku szatana, rogatego boga. Znak ręką po prawej jest także gestem w języku migowym albo przesłaniem „kocham cię”, co dla wielu ludzi jest mylące i miesza im w głowie.

MOTTO: „Dosłownie wszystko jest zatrute kłamstwem. Kłamstwo w ludzkich stosunkach wzajemnych, pomiędzy sobą, kłamstwo w życiu społecznym, w polityce i w życiu państwowym i międzynarodowym. Ale szczególnie, oczywiście, nieznośne i całkowicie niedopuszczalne kłamstwo jest tam, gdzie ludzie naturalnie szukają i pragną ujrzeć jedną tylko prawdę, w Kościele. Kościół w którym głosi się jakiekolwiek kłamstwo, nie jest już Kościołem!

"Jest coś nieskończenie bardziej świętego i wyjątkowego w żydowskim życiu niż w życiu gojowskim" - wybitny rabin Chabad Lubavitch Yitzchak Ginsburgh

„Jest coś nieskończenie bardziej świętego i wyjątkowego w żydowskim życiu niż w życiu gojowskim” – wybitny rabin Chabad Lubavitch Yitzchak Ginsburgh

Satanista Ronnie James Dio, wokalista grupy satanistycznych zwyrodnialców pod nazwą "The Black Sabbath". Popularyzator wśród zdebilizowanego zachodniego plebsu znaku "mano cornuta" (rogata dłoń)

Satanista Ronnie James Dio, wokalista grupy satanistycznych zwyrodnialców pod nazwą „The Black Sabbath”. Popularyzator wśród zdebilizowanego zachodniego plebsu znaku „mano cornuta” (rogi diabła)

Wojtyła-Katz demonstruje gest "mano cornuta" czyli "rogi diabła"

Żyd Wojtyła-Katz demonstruje gest „mano cornuta” czyli „rogi diabła”

Żyd i potomek praskiego rabina, Ratzinger-Tauber-Peintner, przez pewien czas antypapież w babilońskim Watykanie. Często używał satanistycznego znaku "rogata dłoń"

Żyd i potomek praskiego rabina, Ratzinger-Tauber-Peintner, przez pewien czas antypapież w żydomasońskim Watykanie. Często używał satanistycznego znaku „rogata dłoń” zamiast błogosławieństwa znakiem Krzyża Świętego

a

a10

a11

Filipiński judeochrześcijańsko-okultystyczny neo-„kardynał” Luis Antonio Tagle wraz z judeochrześcijańsko-okultystycznym szefem żydomasońskiej sekty soborowej radośnie zaczarowują zgromadzone tłumy bezmyślnych judeochrześcijan. Ślepi, głusi, opętani!

„Rzucanie rogami” („błogosławieństwo Szatana”) jest bardzo dobrze znanym satanistycznym gestem powszechnie używanym na koncertach szatańskiej „muzyki” heavy metal ale i przy innych okazjach kiedy pojawiają się wyznawcy Szatana, w tym tzw. politycy, biznesmani, celebryci, aktorskie i piosenkarskie szumowiny, słowem „elity” tego zgniłego świata, demonstrujący ten znak jako znak lojalności, poddania i oddania mocom ciemności.

Katoliccy duchowni, papieże, biskupi, księża, zawsze błogosławili chrześcijan znakiem Krzyża Świętego a nie „rogatą dłonią”. Nawet tradycyjny ksiądz i neo-watykański insider, dobrze poinformowany autor książek o apostazji Watykanu, Malachi Martin, nie mógł przewidzieć do jakiego stopnia satanizm opanuje fałszywy, judeochrześcijański neo-„kościół” i jego fałszywych, żydomasońskich szefów.

Według znanego tradycyjnego księdza katolickiego, tradycyjnego jezuity i dobrze poinformowanej osoby w sprawach żydomasońskiego neo-Watykanu, pisarza Malachi Martina, nowo utworzony, przez siły ciemności, pseudo-„kościół” NWO już oddawał cześć Szatanowi od czasu żydomasońskiego II Soboru Watykańskiego (1962-1965). Ksiądz Malachy Martin rozpoczyna swoją książkę „Windswept House” (Dom targany wichrem) od żywego opisu satanistycznego obrzędu zwanego „Intronizacja upadłego archanioła Lucyfera”, który to obrzęd miał miejsce w Kaplicy Św. Pawła w Watykanie, w dniu 29 czerwca 1963 roku, zaledwie po upływie tygodnia od wyboru antypapieża, żyda Montiniego-Pawła VI, który podpisał wszystkie dokumenty zatwierdzające zamianę Kościoła Katolickiego na judeochrześcijańską, żydomasońską organizację religijną NWO.

Żyd Montini, homoseksualista, komunista, z rodziny socjalistyczno-żydomasońskiej, uzurpator na Tronie Piotowym, antypapież Pweł VI. Bardzo często demonstracyjnie nosił ephod, znak judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, homoseksualista, komunista, z rodziny socjalistyczno-żydomasońskiej, uzurpator na Tronie Piotowym, antypapież Pweł VI. Bardzo często demonstracyjnie nosił ephod, znak judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, antypapież Paweł VI, z zawieszonym ephod, znakiem judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, antypapież Paweł VI, z zawieszonym ephod, znakiem judejskiego arcykapłana

Ksiądz Malachy Martin później potwierdził w wywiadzie dla czasopisma „New America”, że rzeczywiście ceremonia miała miejsce, tak jak on ją opisał: „O tak, to prawda, i to bardzo”. Zaledwie 7 lat po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, który zamienił „instytucjonalny” Kościół Katolicki na sprotestantyzowaną, i co gorsza, łudząco podobną imitację, Montini-Paweł VI w dniu 29 czerwca publicznie uczynił wyznanie, że za pomocą sztuczki II Soboru Watykańskiego, „dym Szatana wszedł do świątyni Boga”.

Oczywiście żyd Montini dokonał, wraz ze swoim współspiskowcem, żydomasonem Hannibalem Bugnini, który zniszczył katolicki kult Tradycyjnej Łacińskiej Mszy Świętej odprawianej przez kapłanów wyświęconych w tradycyjnym Sakramencie Święceń, zastąpienia jej przez protestancką służbę prowadzoną pod „przewodnictwem” prezbitrów, nie posiadających ważnych święceń, a którzy są jedynie mianowani za pomocą sprotestantyzowanego nowego rytuału z 1968 roku.

Nawet ksiądz Malachi Martin, który zmarł w 1999 roku, nie mógł przewidzieć tego straszliwego stopnia satanizacji nowej soborowej organizacji religijnej, stworzonej na potrzeby NWO, i jej przywódców oszukańczo nazywanych „papieżami” a będącymi w istocie agentami najmroczniejszych sił światowego spisku co widać nawet na fotografiach przedstawiających ich z gestem „błogosławieństwa rogami diabła”.

Podczas neo-„papieskiej” wycieczki na Filipiny w dniach 12-19 stycznia 2015 roku Bergoglio dołączył do żydomasońskiego pseudo-„kardynała” Louisa Tagle w pozdrawianiu tłumów ogłupionych judeochrześcijan za pomocą „błogosławieństwa rogami diabła”.

Gest ten jest dobrze znany w „muzyce” satanistycznej heavy metal, a robi się go poprzez wyprostowanie małego palca i palca wskazującego i skurczenie palców środkowych i kciuka co imituje „rogi diabła”. Ten gest jest często używany na takich „imprezach” jak te organizowane przez takie satanistyczne grupy jak „Metallica” lub „The Black Sabbath” i które zawierają mnóstwo odniesień do okultyzmu, Szatana i innych nadnaturalnych sił ciemności i zła.

To jest oczywiste, że fałszywi „papieże” nawet przestali udzielać tradycyjnego, chrześcijańskiego błogosławieństwa poprzez uniesienie ręki i uczynienie Znaku Krzyża Świętego Jezusa Chrystusa nad ludźmi. Zamiast tego wymachują otwartą dłonią jak dzieci albo, co gorsza, pokazują ludziom znak „rogi diabła”. Cokolwiek by oni nie czynili to z całą pewnością nie jest to katolickie ale jest szatańskie.

aaa

Odór piekielny nie przeszkadza jednak tzw. judeochrześcijanom, mieniącym się „katolikami” (podobno są wyznawcami Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa), których wiara ogranicza się do uczestnictwa w żydomasońskich wiecach ludowo-rozrywkowych i innych imprezach o takimże charakterze.

aaa1

BERGOGLIO ZNAK ROGI DIABŁA

„Jestem kabalistycznym krypto-żydem Franciszkiem”. Znak rogów: Bergoglio demonstruje znak piekła.

Dodatkowe informacje zaczerpnięte z wikipedii i www.egzorcyzmy.katolik.p

ROGATA DŁOŃ

ImageInaczej: mano cornuta, sign of the horns, devil sign, devil horns, Leviathan Horns. W tłumaczeniu: rogata dłoń, znak diabła, rogi diabła.

ImageUkład dłoni ma przypominać rogaty łeb. Większość znanych określeń tego gestu odnosi się właśnie do rogów i demona, pojawiają się też odniesienia nawiązujące do nazw instytucji sportowych, np. drużyny Longorns, podczas której meczy kibice wyciągają ręce w takim układzie palców.

Gest jest szczególnie popularny w subkulturze satanistycznej oraz metalowej. Często jest widoczny na koncertach (szczególnie metalowych), jest też formą pozdrowienia w ramach metalowej subkultury. Rozpropagował go szczególnie Ron Dio, wokalista m.in. zespołu blackmetalowego Black Sabbath. On sam (jak przyznał w jednym z wywiadów) identyfikował ten gest z malocchio (złe oko, złe spojrzenie, zły czyn magiczny), co ma odniesienie wyłącznie okultystyczne. Więcej na temat malocchio wraz z definicją można znaleźć w książce o. Aleksandra Posackiego pt. „Okultyzm, magia, demonologia”.

Za: „katolicki”-judeochrześcijański http://www.egzorcyzmy.katolik.pl/zagrozenia/amulety-i-talizmany/446-rogata-dlon.html

Mano cornuta

Fan pokazujący gest mano cornuta podczas koncertu heavymetalowej grupy Black Sabbath

Mano cornuta (wł. dłoń rogata) lub corna (rogi) – gest wywodzący się z obszaru basenu Morza Śródziemnego[1]. W krajach anglosaskich nazywany horns (rogi) lub devil horns (diabelskie rogi). Gest wykonuje się dłonią, prostując palec wskazujący i mały przy równocześnie zwiniętych palcach środkowym i serdecznym oraz kciuku[2]. Zwykle rogi pokazuje się wnętrzem dłoni ku odbiorcy.

W pogaństwie utożsamiany z Rogatym Bogiem[2]. Jest symbolem siły, ochrony i błogosławieństwa[2]. Wśród niektórych chrześcijan gest jest uznawany za obraźliwy oraz kojarzony ze społecznością fanów muzyki heavymetalowej[2].

W kulturze masowej corna został rozpropagowany przez amerykańskiego wokalistę Ronniego Jamesa Dio pod koniec lat 70.XX wieku, gdy dołączył do grupy muzycznej Black Sabbath[1].

Corna może być kojarzona z satanizmem[1].

Za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mano_cornuta

NWO WITAMY W RZEŹNI

WITAMY W RZEŹNI! ŻYDOWSKI PORZĄDEK ŚWIATA! (Wojna, Zło, Kłamstwa, Śmierć, Zniszczenie)

„Trzeźwi bądźcie i czuwajcie, bo przeciwnik wasz diabeł jak lew ryczący krąży, szukając kogo by pożarł. Sprzeciwiajcie mu się mocni w wierze , wiedząc, że to samo utrapienie spotyka braci waszych na świecie” (1 List Św. Piotra 5:8)

Na podstawie katolickich (nie mylić z judeochrześcijaństwem soborowym) portali i blogów:

www.callmejorgebergoglio.blogspot.com

www.traditio.com

Opracowanie: GREGORIUS

Antypapieże XXI wieku

Z jakich źródeł czerpie swoje pomysły grupa Franciszka i kardynała Waltera Kaspera? Który z papieży obdarzył ludzi wygłaszających poglądy tak nieroztropne lub wręcz heretyckie godnością biskupów i kardynałów? Każdy wie. Ich kariery nie byłyby możliwe, gdyby nie Jan Paweł II.

Spory i rozważania na temat wakatu na Stolicy Apostolskiej, heretyckiego papieża oraz legalności wyboru posoborowych następców św. Piotra do niedawna interesowały niemal wyłącznie tradycjonalistów katolickich. Nieoczekiwanie jednak w ostatnim czasie przeniknęły do kościelnego mainstreamu i stały się częścią oficjalnej dyskusji o współczesnej kondycji Kościoła katolickiego.

Oczy przecieram ze zdumienia, czytając najnowszą książkę uznanego i dobrze ustosunkowanego „watykanisty” Antoniego Socci na temat Franciszka, który opisany został jako groźny heretyk, uzurpator na Tronie Piotrowym i przewodnik spisku wilków w samym sercu Kościoła. I gorzej jeszcze. „Sam wybór kardynała Jose Mario Bergoglio jest niebyły i nieważny” – napisał już na wstępie swojej książki Socci, zdradzając i artykułując wyraźnie główną tezę. „W »zagrodzie Piotra« jest Benedykt XVI jako »papież emeryt«, ale nie rządzi Kościołem” – czytamy w innym miejscu – „Jest też Jose Mario Bergoglio, który określa się jako »biskup rzymski« i prawdopodobnie nie został ważnie wybrany na papieża, lecz to on sprawuje czynne rządy w Kościele”.

Mamy więc do czynienia z książką tyleż szokującą w swojej odwadze i opisie faktów, co zainspirowaną troską pobożnego dziennikarza o los Kościoła katolickiego.

Tonąca łódź, statek pijany

Czy katastrofę Kościoła zapoczątkowała rezygnacja Benedykta XVI ze sprawowania urzędu papieskiego na początku 2013 r.? Wszak sytuacja Chrystusowej Oblubienicy już wcześniej była wręcz tragiczna. Żywe były obawy, że kryzys trawi Kościół od czasu „soborowej odnowy” lat 60. Socci przywołuje szokujące fakty ukazujące upadek Kościoła, z którymi nie sposób dyskutować: od 1965 r. kapłaństwo porzuciło ponad 100 tysięcy księży, a w latach 1966–1988 aż 108 tysięcy zakonnic i zakonników.

Dechrystianizacja i laicyzacja odrywa od Kościoła całe narody, kościoły pustoszeją, diecezje bankrutują, hierarchia rozsiewa bezkarnie herezje „pełnymi garściami” i publicznie rozważa przyjęcie praktyki duszpasterskiej sprzecznej z doktryną Kościoła… „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron” – mówił kardynał Ratzinger w jakże symboliczny Wielki Piątek roku 2005.

A skoro woda napływa „ze wszystkich stron”, to po ludzku nie ma już ratunku i żadnej zdrowej tkanki Kościoła. Nie ma też komu krzyknąć za św. Piotrem: „Panie, toniemy”, bo ta łódź przypomina statek pijany, którego kapitan pompuje wodę na pokład, usuwając z niego szalupy. Nieprzypadkowo tuż po wyborze Benedykt XVI prosił: „módlcie się za mnie, abym nie uciekł ze strachu przed wilkami”.

W Ameryce Łacińskiej, którą nie wiedzieć dlaczego, zwłaszcza po wyborze Franciszka, ukazuje się u nas jako rzekomy wzór bujnie rozwijającego się katolicyzmu, jest może dzisiaj najgorzej. Antykatolickie tsunami, w którego awangardzie jest tam niejeden wilk-hierarcha kościelny, w ekspresowym tempie niszczy kilkuwiekowe dzieło franciszkańskich, dominikańskich i jezuickich misjonarzy.

W Argentynie tylko w ostatnich kilkunastu latach z Kościoła odeszło 10 procent katolików. W tym samym czasie w Brazylii odsetek katolików spadł z 78 do 63 procent, choć jeszcze w 1981 r. katolicy stanowili 83 procent społeczeństwa. W Hondurasie liczba katolików spadła z 76 procent w 1995 r. do 47 procent z 2013r.

Z jakiegoś powodu Pan Bóg utrzymuje Benedykta XVI w niezłym zdrowiu i kondycji. On sam – również z jakichś powodów – zachował przy sobie atrybuty papiestwa

Socci opisuje sytuację w tych krajach, bo chce nam ukazać realne „sukcesy” duszpasterskie Franciszka w czasach, gdy był ordynariuszem Buenos Aires, a także jego najbliższych kompanów – kardynałów Humesa z Brazylii i Maradiagi z Hondurasu, z którymi dzisiaj chce on naprawiać i reformować Kościół.

Bezprecedensowa (bo sprawa Celestyna V z XIII wieku była zupełnie inna) rezygnacja Benedykta XVI owiana jest wciąż tajemnicą. Zrezygnował przy milczącym aplauzie większości hierarchów, z których jeden – kardynał Romeo – podczas podróży do Chin prorokował nawet jego rychłą śmierć…

Nie namawiany przez nikogo do zmiany decyzji, osamotniony Benedykt XVI odleciał z Watykanu do Castelgandolfo, by odpocząć, oczekiwać na wyniki konklawe i zakończenie remontu jego nowej rezydencji, po czym wrócił do Rzymu. Powody jego rezygnacji są niejasne, a nawet mało poważne (utrata sił fizycznych i duchowych – sic!), a w dodatku teologicznie i kanonicznie wątpliwe.

Zdaniem Socciego papież zrezygnował ze sprawowania urzędu, ale nie z papiestwa, czego potwierdzeniem mają być zadziwiające słowa Benedykta XVI z 27 lutego 2013 r. o tym, że przyjęcie posługi Piotrowej jest „na zawsze”, a „decyzja o rezygnacji z czynnego sprawowania posługi nie odwołuje tego”!

Na skutek tego powstała sytuacja trudna do zinterpretowania: jest papież Franciszek i papież emeryt Benedykt XVI, który zachował białą sutannę (początkowo tłumaczono to brakiem czarnej), imię papieskie, nie całuje następcy w Pierścień Rybaka, mieszka na Watykanie, pojawia się publicznie, a jego portret towarzyszy dorocznej odnowie przysięgi Gwardii Szwajcarskiej…

Z jakiegoś powodu Pan Bóg utrzymuje Benedykta XVI w niezłym zdrowiu i kondycji. On sam – również z jakichś powodów – zachował przy sobie atrybuty i symbole papiestwa. Zaś Franciszek nie tylko to toleruje, ale i mówiąc o sobie, że jest jedynie „biskupem Rzymu”, jakby ustępuje miejsca Benedyktowi XVI.

Fatalne konklawe

Być może wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby papieżem został kardynał Angelo Scola z Mediolanu. Zresztą wszystko na to wskazywało, gdyby nie „fatalne konklawe” z 2013 r. Fatalne – bo jak twierdzi Socci – było źle przygotowane, z procedurą gwałcącą konstytucję apostolską Jana Pawła II „Universi Dominici Gregis”, a ostatecznie nieważne.

Chodzi o wydarzenia z Kaplicy Sykstyńskiej z 13 marca 2013 r. i bezprawne anulowanie czwartego (jest też mowa o anulowaniu piątego) głosowania, w którym kardynał Bergoglio najpewniej „nie przeskoczył poprzeczki 77 głosów”, a w trzech wcześniejszych głosowaniach prowadził Scola.

Pretekstem miało być wrzucenie do urny przez jednego purpurata dwóch kart do głosowania, z których jedna była czysta i przykleiła się do wypełnionej. Głosowano więc dalej, czego skutkiem był wybór Franciszka w szóstym głosowaniu!

Jednak artykuł 69 konstytucji „Universi Dominici Gregis” nie daje możliwości anulowania głosowania w takiej sytuacji! Mało tego, artykuł 63 tej samej konstytucji o wyborze papieża jednoznacznie stanowi, że istnieje możliwość jedynie czterech głosowań w ciągu jednego dnia posiedzenia konklawe!

Natomiast w artykule 76 czytamy, że „gdyby wybór nastąpił w inny sposób niż jest to ustalone w niniejszej konstytucji lub nie byłyby zachowane warunki tu ustalone, wybór jest przez to samo niebyły i nieważny, bez potrzeby wydawania jakiejkolwiek deklaracji w tym względzie, a więc nie daje on żadnego prawa osobie wybranej”!

Historia konklawe i decydującej rozgrywki z 13 marca 2013 r. została szczegółowo opisana przez zaprzyjaźnioną z Franciszkiem Elisabettę Piqué w książce poświęconej Bergoglio. Zdaniem Socciego, to sam Franciszek stoi więc za przeciekami związanymi z kulisami konklawe, mimo że grozi za to kara ekskomuniki.

W każdym razie misterna gra grupy kardynałów z Walterem Kasperem na czele skupionych wokół zakulisowych spotkań w St. Gallen, która już po śmierci Jana Pawła II forsowała Bergoglio jako „papabile“, została niejako obnażona fałszerstwem dokonanym na konklawe.

Nie klęka przed Najświętszym Sakramentem

Papież wątpliwy uznawany jest za nie-papieża” – pisał św. Robert Bellarmin, doktor Kościoła żyjący na przełomie XVI i XVII wieku. Antonio Socci uważa, że fałszerstwo grupy elektorskiej z St. Gallen spowodowało, że Franciszek pozbawiony został łaski i asystencji Ducha Świętego „gwarantowanej papieżom prawomocnie wybranym”, czym z kolei tłumaczy jego liczne nieroztropne i mało ortodoksyjne wypowiedzi.

Trzeba przyznać, że skrupulatny opis zachowań i poglądów Franciszka jest wstrząsający. Papież od wielu lat nieklękający przed Najświętszym Sakramentem (tłumaczono to później chorobą stawów, choć w innych sytuacjach w tym samym czasie klękał), odmawiający wzięcia udziału w procesji Bożego Ciała, ośmieszający papieży jako „narcyzów” „popychanych ku złemu”, mówiący o „trądzie papiestwa”, atakujący (jako arcybiskup Buenos Aires) decyzję Benedykta XVI w sprawie liturgii trydenckiej.

Papież nieużywający paramentów (szat i przedmiotów) papieskich nawet podczas największych uroczystości i świąt (błogosławieństwa „Urbi et Orbi” w samej sutannie, bez mitry i paliusza, rezygnacja z paliusza w herbie papieskim!).

Papież mówiący o tym, że Bóg nie jest katolicki, cytujący heretyckie książki kardynała Kaspera podczas modlitwy „Anioł Pański”, wkładający w usta św. Pawła zdanie: „chlubię się z moich grzechów”.

Papież odmawiający udzielenia błogosławieństwa wiernym, udzielający wywiadów, w których podważa nauczanie moralne Kościoła, głoszący publicznie pogląd o Duchu Świętym jako „harmonijnej jedności w różnorodności” różnych wyznań.

Papież rehabilitujący komunistów i „teologów wyzwolenia”, a jednocześnie brutalnie zakazujący odprawiania mszy trydenckiej zgromadzeniu Franciszkanów Niepokalanej (mimo sprzeczności z treścią motu proprio Benedykta XVI Summorum Pontificum w sprawie swobody celebracji mszy trydenckiej). Papież wychwalający islam podczas podróży do Turcji, myjący nogi w Wielki Czwartek muzułmańskiej kobiecie, a nawet unikający w lecie 2014 r. słów potępienia rzezi chrześcijan w Iraku przez ISIS!

Skala tego zjawiska jest porażająca, stąd Socci pisze wprost, że Franciszek funduje nam „szpital polowy”, w którym się „nie leczy, tylko informuje chorych, że ich choroby nie istnieją i że z mocy prawa jesteśmy zdrowi”, a „nasze biedne, grzeszne dusze niech sobie umierają”.

I dalej: „wbrew naszym nadziejom, pontyfikat Bergoglio po półtora roku demonstruje katastrofalne rezultaty, niszczycielskie dla Kościoła, który wystawiony jest na dramatyczne podziały. Jeżeli zaczniemy dyskutować o nieważności elekcji kardynała Bergoglio, to mógłby on i powinien – chwycić się tej szalupy ratunkowej, którą sama Opatrzność mu zsyła jako sposobność do wycofania się i powrotu na argentyńską ziemię”.

Ale niektóre z konstatacji Antoniego Socciego budzą we mnie zdecydowany opór. Nie dlatego, że nie podzielam jego troski o Kościół i niepokojów związanych z rozkołysaną łodzią św. Piotra w ostatnim czasie. Uważam jednak, że zaprezentowany opis genezy aktualnego stanu rzeczy w Kościele jest fałszywy.

Obrona „prawdziwego ducha” Soboru Watykańskiego II, a zwłaszcza tyrady na temat Franciszka i herezji wygłaszanych przez kardynałów Kaspera, Lehmanna i Martiniego oraz uporczywe przeciwstawianie ich Janowi Pawłowi II, stawia mnie w obowiązku zapytać, który z papieży obdarzył ich godnością biskupów i kardynałów?

Każdy przecież wie, że kariery ich wszystkich nie byłyby możliwe, gdyby nie polski papież. Również tak piętnowane szaleństwa ekumeniczne, liturgiczne ekscesy i herezje opatrywane kościelnym imprimatur przybrały często w ostatnich kilkudziesięciu latach formę oficjalną.

By się przekonać, z jakich źródeł czerpie swoje pomysły grupa Franciszka i kardynała Waltera Kaspera, wystarczy raz jeszcze przyjrzeć się tańcom liturgicznym półnagich uczestników mszy papieskich, prześledzić historię wprowadzania komunii świętej udzielanej na rękę, przestudiować dyrektoria ekumeniczne. Wystarczy prześledzić dorobek różnorakich komisji międzyreligijnych, zapoznać się z treścią porozumienia katolicko-prawosławnego z Balamand w 1993 r. potępiającego katolicką drogę poszukiwania jedności przez przyjęcie niewiernych do Kościoła katolickiego, czy z katolicko-protestancką deklaracją o usprawiedliwieniu z Augsburga w 1999 r., która rewiduje jednoznaczne stanowisko Soboru Trydenckiego w kwestii łaski i zbawienia człowieka.

Ledwo wspominając już o spotkaniu religii w Asyżu w 1986 r., które dla wielu katolików było prawdziwym wstrząsem. Wikariusz Chrystusa zrównany z wyznawcami innych religii. Animiści przynieśli swoje węże, Indianie oddawali się czarom i wzywali duchy, a w jednym z kościołów przeznaczonych na ów „dialog” uczniowie dalajlamy postawili na tabernakulum posąg Buddy!

Nakłanianie do grzechu

„Poważne zgorszenie, we właściwym rozumieniu tego słowa, oznacza nakłanianie do grzechu” – grzmiał wówczas abp Marcel Lefebvre, założyciel Bractwa św. Piusa X. – „Poprzez ekumenizm, poprzez uczestnictwo w kulcie fałszywych religii, chrześcijanie tracą wiarę. I to jest zgorszenie. Katolicy nie wierzą już, że jest tylko jedna prawdziwa religia, jeden prawdziwy Bóg, Trójca Święta i Nasz Pan Jezus Chrystus”.

Dlatego tak wielu katolików, znacznie wcześniej niż Antonio Socci, zrozumiało potrzebę ratowania się przed błędami i herezjami nawet za cenę konfliktu z hierarchią kościelną. Posłuszeństwo bowiem nie może być na służbie wiary!

Św. Maksymilian Kolbe pisał, że jedyny wyjątek w katolickim posłuszeństwie to taki, gdy „przełożony nakazuje coś, co jednoznacznie, także w najdrobniejszych sprawach, sprzeczne jest z prawem Bożym. W takim wypadku nie może on być pośrednikiem woli Bożej”.

Dlatego tak ważne jest, byśmy mieli dobrych pasterzy za przewodników dusz. Akurat w tej sprawie nie mam wątpliwości, że Socci napisał swoją książkę przejęty Chrystusową przypowieścią o dobrym pasterzu.

Sławomir Cenckiewicz

[Źródło:] http://www4.rp.pl/Plus-Minus/311209990-Antypapieze-XXI-wieku.html  20.11.2015

 

O encyklice Laudato si: rozmawiajcie ze zwierzętami – wszak jesteście jednymi z nich… – Christopher A. Ferrara

Zgodnie z ewolucyjną eschatologią Teilharda de Chardin, papież Franciszek usiłuje narzucić Kościołowi kolejną posoborową nowinkę: wezwanie do „ekologicznego nawrócenia”, pociągające za sobą degradację człowieka do poziomu elementu świata naturalnego.

Ostateczna, oficjalna, skorygowana wersja Laudato si (LS) została właśnie formalnie zaprezentowana światu przez triumwirat mianowany przez papieża Franciszka: kardynała Turksona, wychwalanego przez „Vatican Insider” za „obronę gejów przed dyskryminującym ich prawodawstwem Ugandy”, fanatycznego głosiciela zmian klimatycznych Hansa Joachima Schellnhube, powołanego właśnie przez Franciszka do Papieskiej Akademii Nauk (czyli Ateistów…), oraz prawosławnego arcybiskupa Jana Zizioulasa, reprezentującego „Ekumeniczny” Patriarchat Konstantynopola, a będącego rzekomo wybitnym ekologiem.

Encyklika – wybuch retorycznej lawy

Ukończyłem lekturę włoskiej „wersji roboczej” tego liczącego 185 stron dokumentu, mającego usprawiedliwić angażowanie autorytetu Kościoła po stronie „eko-faszyzmu” i fanatycznych głosicieli globalnego ocieplenia, a która wydaje się być identyczna z ostateczną wersją dokumentu. Jak wiemy, Sandro Magister spowodował „wyciek” tej „wersji roboczej” do prasy, za co zapłacił cofnięciem akredytacji dziennikarskiej.

Streszczenie tego co znalazłem w tym dokumencie – rzeczy złych, oraz – jak to zazwyczaj bywa w przypadku niezwykle rozwlekłych dokumentów epoki posoborowej – elementów dobrych, przedstawiłem już w osobnym tekście. W tym miejscu chciałbym skupić się na jednym z najbardziej kłopotliwych aspektów tekstu, który – jak się obawialiśmy – stanowić będzie kolejną erupcję Wezuwiusza, na przestrzeni ostatnich dwu i pół lat grzebiącego wszystko na swej drodze pod potokami retorycznej lawy.

Poinformowawszy nas, że „choć zmiany należą do dynamiki złożonych systemów, prędkość, jaką im narzucają ludzkie działania, kontrastuje dziś z naturalną powolnością ewolucji biologicznej”, Franciszek – tzn. komitet, który połączył w jedną całość dokumenty w encyklice tej zawarte – przedstawia następujący, ewolucyjny wizerunek człowieka:

Człowiek, choć jest również objęty procesami ewolucyjnymi, niesie ze sobą pewną nowość, której nie da się wyjaśnić przez ewolucję oraz inne systemy otwarte. Każdy z nas ma jakąś tożsamość osobistą, zdolną do wejścia w dialog z innymi i z samym Bogiem. Zdolność do refleksji, rozumowania, kreatywności, interpretacji, twórczości artystycznej i inne oryginalne możliwości ukazują pewną wyjątkowość, która wykracza poza dziedzinę fizyczną i biologiczną. Nowość jakościowa, jaką oznacza powstanie bytu osobowego w ramach materialnego wszechświata, zakłada bezpośrednie działanie Boga, szczególne powołanie do życia i do relacji jednego „Ty” z innym „ty”.

„Nowość jakościowa” osobowego bytu…

Na próżno szukałem w tekście LS jakichkolwiek odniesień do tego, co my – katoliccy „fundamentaliści” – powszechnie, jakkolwiek staromodnie, określamy mianem duszy. Nic takiego jednak nie znalazłem, poza luźnym nawiązaniem w paragrafie 233., stanowiącym w kilku ostatnich paragrafach tego dokumentu rodzaj „katolickiego suplementu” do całkowicie humanistycznej prezentacji oblicza „kryzysu ekologicznego”. Na początku rozdziału 2. tej książki, określanej mianem encykliki, Franciszek stawia zdumiewające pytanie: „Dlaczego w tym dokumencie, skierowanym do wszystkich osób dobrej woli, znalazł się rozdział o przekonaniach ludzi wierzących?”. Fakt, iż papież może traktować „przekonania ludzi wierzących” jako dodatek do encykliki papieskiej, mówi nam wiele o kondycji obecnego Kościoła.

Przyjmijmy, że słowa, pod którymi podpisuje się Franciszek, powinny być interpretowane zgodnie z ich powszechnym rozumieniem, a wbrew temu co rzekomo „naprawdę” oznaczają – o czym niewątpliwie będzie się nas starał przekonać Jimmy Akin (…). Przyjąwszy to założenie należałoby uznać, iż według LS poprzez jakieś bliżej nieokreślone „bezpośrednie działanie Boga” człowiek „powstał” jako „byt osobowy” ze świata materialnego, cechowała go jednak „nowość jakościowa”, odróżniająca go od innych zwierząt, które również „pojawiły się” ze świata materialnego w „procesach ewolucyjnych”.

W Księdze Rodzaju czytamy, że „Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą”. Nie znajdujemy tam wzmianki o tym, że człowiek jest „nowością jakościową”, wyłaniającą się z procesu ewolucyjnego jako „byt osobowy”. Jako że człowiek posiada duszę, stoi on z samej swej natury ontologicznie ponad wszystkimi innymi istotami żywymi, nawet wziętymi razem.

Biblijna nauka o człowieku

Słuszne i sprawiedliwe byłoby więc – w istocie stanowi to imperatyw moralny – poświęcenie każdego zwierzęcia niższego dla uratowania choćby jednej ludzkiej duszy. Dlatego właśnie Zbawiciel powiedział rzeszom, które chwilę wcześniej ostrzegał przed kłamstwami faryzeuszy: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli” (Łk 12, 4–7).

Bóg nie zapomina nawet o rzeczach tak błahych jak wróble sprzedawane na targu za grosze, a tym bardziej o każdym człowieku posiadającym nieśmiertelną duszę, który wart jest daleko więcej niż jakiekolwiek zwierzę. Taki jest właśnie sens nauczania Chrystusa Pana.

W odpowiedzi na pytanie czy Adam w stanie niewinności panował nad zwierzętami, św. Tomasz podaje wyjaśnienie zgodne tym, czego zawsze nauczał Kościół: „Ponieważ człowiek – jako stworzony na obraz Boga – stoi ponad innymi zwierzętami, słusznie jego rządom są podległe inne zwierzęta” (ST I, q. 96, art. 1).

Jedynie w konsekwencji grzechu pierworodnego „człowiek ukarany został poprzez nieposłuszeństwo ze strony tych stworzeń, które powinny być mu podległe”. Stan rzeczy po upadku jest więc wyrazem buntu przeciwko człowiekowi, będącemu z ustanowienia Bożego panem nad stworzeniem. Człowiek nie utracił jednak swej wrodzonej wyższości względem innych zwierząt, ani swego tytułu do rządów nad nimi.

Dlaczego więc Franciszek nie potwierdza prostej prawdy, że Bóg obdarzył człowieka nieśmiertelną duszą o nieskończonej wartości, stawiając go w ten sposób ponad wszystkie inne stworzenia? I dlaczego cytując słowa Chrystusa o wróblach z Ewangelii wg św. Łukasza, pomija fragment: „Jesteście ważniejsi niż wiele wróbli”? Być może odpowiedzi szukać należy w konsekwencji tego kim jest człowiek na mocy faktu posiadania nieśmiertelnej duszy: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi” (Rdz 1, 28).

„Ekologiczne nawrócenie” i degradacja człowieka

Fragment ten jest jednak kłopotliwy dla Franciszka, usiłującego narzucić Kościołowi kolejną nowinkę: wezwanie do „ekologicznego nawrócenia”, co wymaga degradacji człowieka – choć stanowiącego „nowość jakościową” – do rangi elementu świata naturalnego. Pozostaje to w zgodzie z ewolucyjną eschatologią Teilharda de Chardin, której wyraźny wpływ dostrzec można w dwóch kolejnych paragrafach.

Czyniąc wyraźny ukłon w stronę Teilharda, Franciszek pisze: „Cel drogi wszechświata to Boża pełnia, którą osiągnął już zmartwychwstały Chrystus, będący fundamentem powszechnego dojrzewania. W ten sposób dodajemy kolejny argument, aby odrzucić wszelkie despotyczne i nieodpowiedzialne panowanie człowieka nad innymi stworzeniami. My sami nie jesteśmy ostatecznym celem wszystkich innych stworzeń. Wszystkie zmierzają wraz z nami i przez nas ku ostatecznemu kresowi, jakim jest Bóg w transcendentalnej pełni, gdzie zmartwychwstały Chrystus wszystko ogarnia i oświetla. Ponieważ człowiek, obdarzony inteligencją i miłością, pociągany jest pełnią Chrystusa, powołany jest, by przyprowadzić wszystkie stworzenia do ich Stwórcy”.

Pomińmy już ideę, wedle której zmartwychwstały Chrystus „osiągnął” Bożą pełnię. Jezuicka teologia Franciszka z lat 70. XX wieku jest zaiste wyjątkowo ciężkostrawna. Zwróćmy jedynie uwagę, że człowiek został tu zredukowany do roli kogoś w rodzaju ewolucyjnego dra Dolittle, prowadzącego swe zwierzaki do nieba w procesie „powszechnego dojrzewania” – wie bowiem którędy iść, a one będą postępować za nim.

Ta wizja człowieka oraz zwierząt postępujących wspólnie ku temu, co jawi się jako teilhardiański punkt Omega, wydaje się być trudna do pogodzenia z faktem, iż człowiek może znajdować przyjemność na przykład w zjedzeniu dobrego steku czy w polowaniu na kaczki. W istocie wydaje się być ona trudna do pogodzenia nawet z nabywaniem pięciu wróbli za dwa sykle w celu sporządzenia z nich posiłku.

Franciszek bojownikiem „praw zwierząt”?

Co więc z tradycyjnym nauczaniem Kościoła, wedle którego wszystkie stworzenia istnieją po to, by człowiek z nich korzystał, oczywiście w sposób odpowiedzialny, co oznacza niemarnotrawienie darów Bożych? Musi ono oczywiście zostać zapomniane i Franciszek porzuca je bez skrupułów: „Kościół nie mówi dziś, upraszczając, że inne stworzenia są całkowicie podporządkowane dobru człowieka, jak gdyby nie miały one wartości samej w sobie i jakbyśmy mogli nimi dysponować do woli”.

Mamy tu do czynienia z tym, co stało się już stałym elementem rozlicznych wypowiedzi papieża Franciszka – z posługiwaniem się fałszywymi antytezami. „Całkowite podporządkowanie” stworzeń człowiekowi nie sprzeciwia się w rzeczywistości faktowi posiadania przez nie wartości „samej w sobie”, albowiem wszystkie elementy stworzenia posiadają wartość samą w sobie, włączając w to drzewa, które ścinamy „wedle naszej woli” na ogień czy też różnego rodzaju zwierzęta, którymi „dysponują do woli” myśliwi. Z tego właśnie powodu w cytowanym wyżej rozdziale Sumy św. Tomasz zauważa, że „polowanie na dzikie zwierzęta jest sprawiedliwe i naturalne, ponieważ w sposób ten człowiek wykonuje swe naturalne prawo”.

Stosując podobną „logikę”, można by wysunąć argument, że królowi nie wolno podporządkowywać sobie swych poddanych, ponieważ posiadają oni wartość samą w sobie. Użycie w tym kontekście słowa „całkowicie” potęguje jedynie zamieszanie. Czy więc zwierzęta są jedynie „częściowo” podporządkowane człowiekowi? Czy istnieje jakaś granica podporządkowania, której przekroczyć nie mamy prawa? Czy Franciszek usiłuje przemycić w ten sposób do nauczania Kościoła katolickiego „prawa zwierząt”?

Nie ulega wątpliwości, że złem jest wszelkie nieuzasadnione okrucieństwo wobec zwierząt lub marnowanie pożywienia, jakiego one dostarczają. Jest to jednak złem dlatego, iż nadużycie władzy człowieka nad zwierzętami stanowi wykroczenie przeciwko Bogu, a nie przeciw zwierzętom.

Papież nadużywa hymnu świętego Franciszka

Trudno o jaskrawszą próbę zantropomorfizowania życia zwierząt niż stwierdzenie, że Ziemia jest naszą matką, którą jesteśmy w stanie obrazić. To właśnie jednak czyni Franciszek pisząc w LS (49), że „prawdziwe podejście ekologiczne zawsze staje się podejściem społecznym, które musi włączyć sprawiedliwość w dyskusje o środowisku, aby usłyszeć zarówno wołanie ziemi, jak i krzyk biednych”, a także dołączając do tego rozwlekłego i monotonnego dokumentu „chrześcijańską modlitwę wraz ze stworzeniem”, wedle której mielibyśmy zwracać się do Boga słowami: „Chwalimy Cię, Ojcze, wraz ze wszystkimi stworzeniami (…), ubodzy i ziemia wołają (…)”.

Nie sądzę, by coś podobnego miał na myśli św. Franciszek z Asyżu układając swój słynny hymn, na którym papież Franciszek usiłuje obecnie oprzeć całą „duchowość ekologiczną” (por. LS, rozdz. 6). Nie sądzę też, by św. Franciszkowi przyjemność sprawił fakt, że choć papież rozpoczyna LS od pierwszych słów tego hymnu i często go cytuje, to jednak z jakiegoś powodu pomija poruszające słowa, stanowiące jego zakończenie:

Pochwalony bądź, mój Panie, przez siostrę naszą śmierć cielesną, przed którą nikt z żyjących ujść nie może: biada umierającym w grzechu ciężkim. Błogosławieni, których zastaniesz pełniących Twą najświętszą wolę, śmierć druga nie uczyni im żadnej szkody. Chwalcie i błogosławcie mojego Pana i dzięki Mu składajcie, służcie Mu w wielkiej pokorze.

Fakt, iż św. Franciszek nazywał „naszą siostrą” nie tylko księżyc, ale też śmierć cielesną, dobrze ilustruje rozmiar nadużycia, jakim jest wykorzystanie tej metafory przez noszącego jego imię papieża.

Przeczytałem na blogu Pewsitter.com wpis opatrzony kadrem z serialu telewizyjnego All in the Family, którego tytuł dobrze oddaje coraz większą absurdalność obecnego pontyfikatu: „Czas wyłączyć show Franciszka i zachować wiarę”. Z radością bym to uczynił, gdyby tylko było to możliwe. Niestety, jednak możliwe nie jest. Wręcz przeciwnie, wydaje się, że świat będzie „wznawiał ten serial” tak długo, jak długo kontynuować go będzie jego „gwiazda”, emitując go codziennie w każdym zakątku ziemi.

Jak powiedział Joe Biden po tym, jak do prasy przedostała się wersja robocza Laudato si: „Teraz mamy odpowiedniego [człowieka]”. Niech nas Bóg ma w opiece. I niech ma w opiece swój święty Kościół.

Christopher A. Ferrara

Tłum. Tomasz Maszczyk

 

 

Ameryka jest stracona, nie ma już odwrotu – z Thomasem Flemingiem rozmawia Michał Krupa

Prof. Thomas Fleming – katolicki tradycjonalista i paleokonserwatywny myśliciel, były przewodniczący Rockford Institute, redaktor “Chronicles: A Magazine of American Culture”. Autor sześciu książek.

Po ośmiu latach prezydentury Baracka Obamy, jakim krajem są Stany Zjednoczone?

Gdy Barack Obama został wybrany na prezydenta, reakcje były podzielone w zależności od afiliacji partyjnej. Demokraci, szczególnie ci, którzy należeli do mniejszości etnicznych, oczekiwali natychmiastowego polepszenia ich warunków życia i szybkiej możliwości rozwoju. Oczekiwali również rychłego zakończenia militarnego awanturnictwa, które charakteryzowało prezydenturę jego poprzednika. Republikanie, przeciwnie, obawiali się wyższych podatków, które w połączeniu z socjalistycznymi propozycjami Obamy, doprowadziłyby do gospodarczej stagnacji i utraty szansy życiowego rozwoju. Jak się okazało, demokraci całkowicie się mylili, a republikanie byli zbyt optymistyczni. Czarni i latynoscy wyborcy nie uzyskali niczego poza większym oburzeniem, amerykańscy żołnierze nadal walczą w Afganistanie, a zainicjowana przez Amerykę “arabska wiosna” spowodowała nieopisane zniszczenia w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Częściowe uzdrowienie gospodarcze jest powolne i niezadowalające, a klasa średnia wiąże teraz swoje nadzieje z wyborem republikanina na prezydenta, który najprawdopodobniej nie zrobi nic, aby cofnąć rewolucję, która przetoczyła się przez kraj przez ostatnie 8 lat. Ameryka jest obecnie krajem, gdzie obywatele – szczególnie ci z Południa i chrześcijanie – są zobligowani nienawidzić swojej historii i tożsamości.

Wielu konserwatystów, szczególnie w świetle ostatniej decyzji Sądu Najwyższego legalizującej tzw. małżeństwa homoseksualne, twierdzi, że wojna kulturowa w Ameryce dobiegła końca i lewica wygrała. Niektórzy proponują tzw. opcję benedyktyńską, według której chrześcijanie powinni odwrócić się od otaczającego ich liberalizmu i zacząć tworzyć zamknięte wspólnoty moralnej ortodoksji. To zbiega się ze słynnym libertariańskim postulatem “nieregulowania małżeństwa”, implikując tym samym, iż rząd nie ma żadnej roli do odegrania w ochranianiu i promocji instytucji małżeństwa. Jednak, gdy spojrzymy na klasyczną filozofię państwa, która leży w samym sercu Christianitas – lub pozostałościach tejże – nie tylko, że chrześcijanie nie powinni odwracać się od świata, lecz również władza ma moralny obowiązek karania zła i promowania cnoty, w ten sposób przyczyniając się do “wspólnego dobra” społeczności. Czy nie jest tak, iż obie te opcje są niczym innym jak zwykłą kapitulacją w obliczu kulturowej hegemonii liberalizmu?

Całkowicie nie zgadzam się z libertariańską argumentacją. Wspólnota polityczna (termin “państwo” ma wiele specyficznie historycznych konotacji, które ograniczają jego użyteczność) istnieje, jak to św. Tomasz z Akwinu genialnie wydedukował od Arystotelesa, w celu stworzenia warunków sprzyjających prawemu życiu. Nie jest w stanie skutecznie narzucić cnoty, ale poprzez zabezpieczenie praw własnościowych, ustanowienie rządów prawa, sprzyjanie cnocie i oponowaniu przeciwko występkom, zachęca swoich obywateli do prawego i dobrego życia. Tzw. opcja benedyktyńska ma więcej zalet po swojej stronie, ale jest oparta na złudzeniu, iż Zachód zasadniczo był kwitnącą i moralnie nienaruszoną kulturą aż do czasów najnowszych (np. do lat 60., lub w bardziej skrajnych przypadkach, do lat 20.). De facto, kampania na rzecz podważenia i zniszczenia Christianitas była projektem renesansowych i oświeceniowych intelektualistów, którzy ciągle są chwaleni przez katolickich teologów, którzy to nawet obecnie przywołują antykatolicką terminologię praw człowieka, demokracji i równości. Dopóki Montaigne, Locke, Kant, Hegel, Husserl i Sartre są akceptowalni w katolickich kręgach, dopóty ich członkowie nie wniosą nic użytecznego do dzieła kontrrewolucji, które jako jedyne może uratować Europę i Amerykę Północną.
Trudność pytania, tak jak je Pan zadał, jest taka, iż oparte ono jest na błędnym przeświadczeniu o tym, że małżeństwo było domeną władzy państwowej. Nic bardziej mylnego. W społecznościach przedchrześcijańskich, władcy (czy to w ateńskiej demokracji, czy w Imperium Rzymskim lub Królestwie Żydowskim) byli tylko zainteresowani cywilnymi aspektami małżeństwa – mianowicie, kto z kim może zawrzeć małżeństwo i wydać na świat dziedziców swojej własności lub poddanych i obywateli wspólnoty. Nie było, rzecz jasna, żadnych instytucji, które wdrażałyby prawa przeciwko kazirodztwu lub małżeństwom z niewolnikami lub obcymi. Strony, które czuły się pokrzywdzone w sytuacji, gdy rzekomo bezprawny spadkobierca odziedziczył majątek, mogły skorzystać z systemu prawnego danego kraju. Prawie cała reszta spraw pozostawała jednak w gestii rodzin narzeczonych.
Tryumf chrześcijaństwa niewiele zmienił w tej materii, poza eliminacją jakichkolwiek elementów pogaństwa z ceremonii zaślubin. Zaiste, do czasów Soboru Trydenckiego, obyczaje małżeńskie w Toskanii pozostały poza zasięgiem zarówno władzy cywilnej, jak i kościelnej. Śluby odbywały się w domu i jeśli obecny był ksiądz, to przede wszystkim był tam jako przyjaciel rodziny. Toskania jest być może przypadkiem skrajnym, gdyż Kościół musiał egzekwować swoje prawo nt. wolnej woli małżonków, kazirodztwa i rozwodów. Jednak w średniowiecznej Europie klasy panujące były główną przeszkodą dla porządku moralnego propagowanego przez Kościół, który musiał, pokolenie po pokoleniu, zmuszać rozpustnych królów Francji, od Charlemagna do Ludwika XV, do powstrzymywania się od cudzołóstwa i kazirodztwa.
Od czasów rewolucji francuskiej, rządy zachodnie wypowiadały, jedne po drugich, wojnę małżeństwu, liberalizując prawo rozwodowe, ograniczając władzę rodzicielską i obecnie legalizując związki erotyczne (są wszystkim, tylko nie małżeństwem– między osobami tej samej płci). Amerykańscy konserwatyści nieuchronnie oskarżają okres lat 60., ale nasza własna wojna przeciwko małżeństwu rozpoczęła się na krótko po zakończeniu rewolucji amerykańskiej i osiągnęła swoją kulminację w późnych latach XIX wieku w postaci czegoś bardzo zbliżonego do rozwodów bez konsekwencji, które stały się normą w stanach północno-wschodnich i środkowozachodnich. Pierwszym koniecznym krokiem w odbudowie instytucji małżeństwa jest uznanie, czym jest małżeństwo i jak ono było praktykowane. Uciekanie się do wspólnot wiary jest niezgodne z chrześcijańska tradycją. Nie jesteśmy, wszak, esseńczykami, lecz mężczyznami i kobietami, którzy muszą żyć w tym świecie i być przykładem dla naszych bałwochwalczych bliźnich. Z drugiej strony, nie możemy popełnić błędu marnowania czasu w zbędnych próbach przekonywania naszych antychrześcijańskich rządów do poddania się chrześcijańskim zasadom.

Ostatnie wydarzenia związane z medialnymi i politycznymi atakami na flagę konfederacką, jak również na inne symbole południowego dziedzictwa, wznieciły oburzenie u wielu Amerykanów. Dlaczego liberałowie z taką zajadłością nienawidzą Południa? Czy Południe jest naprawdę “zaściankiem zinstytucjonalizowanego rasizmu”, jak niedawno je określił pewien neokonserwatywny publicysta?

Nienawiść lewicy wobec Południa ma długą tradycję. Już Marks był entuzjastycznym zwolennikiem “chwalebnej Unii” i jest oznaką lewicowych ruchów głównego nurtu, poczynając od francuskich jakobinów, aby przeciwstawiać się utrzymywaniu tradycji, wspólnoty i wiary chrześcijańskiej. Południe, podobnie jak i wiejski Quebec, jest jedną z ostatnich pozostałości tradycyjnie chrześcijańskiej kultury w Ameryce Północnej. Nie jest przypadkiem, że flaga, którą usuwają i ściągają, zdobiona jest krzyżem św. Andrzeja.

Jaka jest Pana Profesora opinia na temat niedawno zawartej umowy w sprawie ograniczenia irańskiego programu atomowego? Czy można to uznać za umiarkowany sukces polityki zagranicznej Obamy?

Jakikolwiek ruch w kierunku normalizacji relacji z Iranem i resztą świata islamskiego na Bliskim Wschodzie jest mile widziany, ale zachowałbym słowo “sukces” dla bardziej klarownie artykułowanej polityki, która osiągnęłaby jasno określone i pożądane cele. Skoro, przynajmniej w czasach nowoczesnych, irańscy politycy i dyplomaci nigdy uczciwie nie weszli w jakiekolwiek negocjacje – są synonimem nieuczciwości i zdrady w całym świecie islamskim – możemy tylko przypuszczać, iż jakakolwiek umowa, pod którą złożą swój podpis, jest nieszczerym manewrem. Jeśli moglibyśmy uwierzyć w to, że prezydent Obama i sekretarz Kerry są tak samo przebiegli i obłudni jak Irańczycy, lub że faktycznie mają dobro Ameryki w sercu, wówczas można by skonkludować, iż ta umowa jest częściowym sukcesem. Skoro jednak ani Obama, ani Kerry nie mają najmniejszej zdolności do dyplomacji, musimy założyć, iż dali się wrobić.

Czy uważa Pan Profesor, że zdominowanie przez neokonserwatystów dyskursu nt. amerykańskiej polityki zagranicznej powoli dobiega końca, czy raczej widzimy zwykłą wymianę pokoleniową? Również, czy neokonserwatyści, według Pana, odegrali rolę w obecnym kryzysie na Ukrainie?

Neokonserwatyści sami w sobie nie mają praktycznie żadnego znaczenia. Nie formułują polityki, powtarzają jedynie slogany Partii Demokratycznej z czasów zimnej wojny i nadają im lekko konserwatywną otoczkę. Ich wielkim sukcesem był sojusz z amerykańskimi ewangelikalnymi syjonistami, którzy są uczeni patrzeć na świat jako na walkę między dobrem i złem, światłem i ciemnością. Głupotą były dążenia do przejęcia Ukrainy przez ostatnie dwie amerykańskie administracje prezydenckie. Rosjanie są wyjątkowo paranoiczni i ta paranoja nie przejawia się tylko w szeregach skrajnej prawicy, lecz obejmuje również prozachodnich liberałów, którzy wspierali Gorbaczowa i Jelcyna. Rozmawiając z doradcami politycznymi, politykami i nauczycielami akademickimi w Rosji, byłem zdumiony ich jednolitą wiarą w to, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy okrążają Rosję i jeden po drugim odrywają byłych klientów i sojuszników. Oczywiście, mają rację, jest to dokładnie strategia realizowana przez rząd amerykański. Rzecz jasna, Rosjanie nie są niewiniątkami i energicznie realizują strategię odzyskania przynajmniej części swojej utraconej regionalnej hegemonii. W pełni rozumiem i podzielam wiele z polskich obaw wobec Putina. To, czego nie rozumiem, to histerycznej retoryki pana Sikorskiego [Radosława Sikorskiego, b. ministra spraw zagranicznych – przyp. red.] w momencie, gdy konieczna jest dyplomacja. Brzmi tak, jakby nadal pisywał dla neokonserwatywnego “National Review”. Dla kogoś z zewnątrz, wygląda na to, iż robił wszystko, aby zagwarantować, że następna wielka wojna europejska będzie toczona na terenie Polski. Polska nie jest i nigdy już nie będzie dominującą potęgą europejską, a Stany Zjednoczone wielokrotnie już pokazywały, że są smukłą trzciną, do której władcy małych narodów przypinają swoje nadzieje.

W ubiegłym roku Pat Buchanan w jednym ze swoich artykułów zadał pytanie: “Czy Putin jest jednym z nas”? Dał do zrozumienia, że Putin coraz bardziej wypowiada się jak paleokonserwatysta. Jak Pan postrzega rosyjskiego prezydenta?

Putin jest najprawdopodobniej najbardziej zdolnym politykiem przy władzy w obecnej dobie. Wspiął się na sam szczyt rosyjskiej piramidy, sprzymierzając się z każdym sektorem, na którym można oprzeć władzę, w tym z kręgami wojskowymi i wywiadowczymi, bankowością i przemysłem oraz organizacjami przestępczymi. Prawdziwie jest capo di tutti capi. Nie jest bez wad i wielokrotnie w swoich działaniach w kontekście Ukrainy wydaje się, że przeholował. Największe zagrożenie dla jego władzy nie pochodzi z USA ani UE, lecz od jego własnych sprzymierzeńców, którzy zwrócą się przeciwko niemu, jeśli tylko zacznie popełniać serię znaczących błędów. Wydaje się widzieć samego siebie nie jako następcę Lenina i Stalina, lecz wielkich carów, których portrety wiszą w jego gabinecie. Cokolwiek by osobiście myślał o tradycyjnej moralności czy prawosławiu, zapewne wie, iż są to siły instrumentalne w odbudowie kraju. Jak wielu publicystów, Pat Buchanan może czasami przesadzić z potrzebą formułowania uproszczeń, aby opisać świat naiwnym i niedouczonym czytelnikom. Mając to na uwadze, nawet jeśli Putin jest całkowicie cyniczny i bez skrupułów, nie jest, mimo wszystko, wrogiem naszej cywilizacji i religii, co umieszcza go w całkowicie innej kategorii niż przywódców UE i USA.

Śp. prof. Tomas Molnar, autorytet wśród paleokonserwatystów, kiedyś zauważył, że “Nasza cywilizacja niewątpliwie zniknie w dniu, w którym Kościół katolicki i Stany Zjednoczone dołączą do rewolucji”. 50 lat po Soborze Watykańskim II, z papieżem, który bardziej woli promować teorię nt. zmian klimatycznych spowodowanych działalnością człowieka, niż skarcić takie decyzje, jak legalizacja tzw. małżeństw homoseksualnych w niegdyś chrześcijańskich krajach i ze Stanami Zjednoczonymi przesuwającymi się coraz bardziej na lewo politycznie i kulturowo, czy nasz wspólny dom, Cywilizacja Zachodnia, naprawdę kończy się?

Mój stary przyjaciel, Tomas Molnar, był jednym z niewielu światłych ludzi, których miałem okazję znać. Myślę, że tuż przed swoją śmiercią był przekonany, że rząd i masowa kultura Stanów Zjednoczonych stały się zaawansowanymi instrumentami rewolucji. To, tak a propos, jest powodem, dla którego niegdyś antyamerykańska lewica stała się tak nacjonalistyczna, ponieważ postrzega Stany Zjednoczone jako wielki rewolucyjny avant garde, niszczący bariery religii i tradycji na całym świecie. Jak oświadczyła Hillary Clinton, jesteśmy gotowi prowadzić wojnę w celu “emancypacji” kobiet.
Odnośnie do obecnego papieża – cóż, im mniej powiem, tym lepiej. Jak na razie, nie widzę żadnych znaków herezji, choć jest tak samo niezdarnym i amatorskim dyplomatą jak nasz prezydent. Jego retoryka, ktokolwiek jest jej autorem, jest zwyczajnie głupkowata i wstyd mi jest czytać nieporadne próby tzw. konserwatywnych katolików, którzy go bronią. Ci, którzy uważnie przestudiowali historię naszego Kościoła, doskonale wiedzą, że następcy św. Piotra nie zawsze błyszczeli inteligencją lub erudycją, a nawet zdrowym rozsądkiem. Zapewne nie jest on najgorszym papieżem w historii – przeżyliśmy Leona X i papieży tzw. pornokracji – i być może w jakiś sposób przyczyni się do jakiegoś dobra. Jako katolik, wolę koncentrować się bardziej na tym, czego nas Kościół nauczał przez 2000 lat, niż angażować się w idolatrię lub krytykę papiestwa.

Czy z Pana perspektywy, jest ktokolwiek wśród obecnych kandydatów na prezydenta, który przynajmniej w jakimś stopniu mógłby zaspokoić oczekiwania tradycyjnego konserwatysty, jak Pan Profesor? Z jakimi przynajmniej trzema domenami polityki musiałby się zmierzyć prawdziwie konserwatywny prezydent?

Odpowiadając na pierwszą część pytania – nie. Myślę, że konserwatysta musi być wyrazicielem jasnej wizji ludzkiej natury. Musi rozumieć, że człowiek jest określoną i ograniczoną istotą i jego natura jest niezmienna. Człowiek nie może być przedmiotem eksperymentowania, tak jak przy próbach zrobienia z kobiet mężczyzn, czy też promocji fikcji zwanej małżeństwem homoseksualnym. Wraz z takim pojmowaniem osoby ludzkiej, prezydent-konserwatysta przystąpiłby do dewolucji państwa opiekuńczego, jako przeszkody dla ludzkiej godności, i popierałby powrót do starej amerykańskiej unii, opartej na federalizmie i subsydiarności, pozwalającej wspólnotom na rozwiązywanie własnych problemów. Wreszcie, rozciągnąłby tę samą zasadę na inne kraje i nie pozwoliłby Ameryce dać się wciągnąć w konflikty lub masowe ruchy (np. arabska wiosna), z których nie wynikałyby żadne korzyści dla narodu amerykańskiego. Obecnie nie widzę ani jednego kandydata, który ma rację przynajmniej w jednej z tych kwestii. Od jakiegoś czasu, każdy nowy prezydent okazuje się być gorszy niż jego poprzednik i, jakkolwiek trudno w to uwierzyć, taki Jeb Bush czy Rand Paul mógłby z łatwością być gorszym prezydentem niż Obama, który już i tak jest o wiele gorszy niż George W. Bush, który był o wiele gorszy niż Clinton.

Co by Pan doradził polskim konserwatystom walczącym w okopach naszej własnej wojny kulturowej?

Przez wiele lat miałem okazję rozmawiać z konserwatystami w Europie i największym błędem, jaki u nich zauważyłem, jest ich przypuszczenie, że anglo-amerykański konserwatyzm ma dla nich gotowe rozwiązania. Bardzo niewielu, niestety, w wystarczający sposób rozumiało i znało amerykańską historię, przynajmniej na tyle, aby wyciągnąć użyteczne wnioski z naszego doświadczenia. Nieuchronnie więc ciążyli najpierw ku klasycznym liberałom/kapitalistom z “National Review”, a później ku katolickim neokonserwatystom, u których teologia zawsze zajmuje drugorzędne miejsce wobec deliberacji natury politycznej i gospodarczej.
Jednym użytecznym punktem styczności – na temat którego chciałem kiedyś w Polsce zorganizować konferencję- jest nacisk amerykańskiego Południa na prawa stanowe, lokalizm i zdecentralizowane struktury polityczne ze zdecentralizowanym ustrojem polskim, który zbyt wielu historyków określiło jako anarchiczny. Oczywiście żaden system nie jest doskonały, ale w epoce, która ciąży ku rządom światowym – marzeniu nazistów oraz marksistów – restauracja tego starszego, chrześcijańskiego pojmowania ładu politycznego, byłaby pokrzepiającą alternatywą. Wśród narodów środkowej i wschodniej Europy, Polacy mają szczęście posiadać jedną z najbardziej bogatych tradycji intelektualnych i literackich. Moje własne zainteresowania zostały pobudzone przez rozmowy z moim starym szefem, Leopoldem Tyrmandem. Choć Tyrmand – krytyk jazzowy i wielki swinger – nie był katolickim tradycjonalistą, miał zamiłowanie do polskiej tradycji literackiej i to on zachęcał mnie, abym sięgnął po historyczne opowieści Sienkiewicza. Naturalnie, można przedobrzyć i nawet patriotyczne przywiązanie do literatury własnego narodu może przerodzić się w zwykłą parafiańszczyznę i prowincjonalność. Jednak jeśli kulturowy patriotyzm jest połączony ze studium klasycznych i mediewalnych tradycji kulturowych, konserwatyści w Polsce mieliby potężną broń do zwalczania pustych i głupich herezji nowoczesnego świata. Jeden angielski pisarz, z którego dorobku Polacy mogliby wiele czerpać, to Gilbert Keith Chesterton, który kochał Polaków.

W bieżącym miesiącu minęła 41. rocznica rezygnacji prezydenta Richarda Nixona. Choć powszechnie uważa się go za liberalnego prezydenta, zauważam, iż wielu paleokonserwatystów i prawicowców ma wiele dobrego do powiedzenia o 37. prezydencie. Czy Richard Nixon był naprawdę li tylko oszustem i politycznym przestępcą, czy też ta fascynująca postać ma jeszcze inne oblicze?

Wychowywano mnie tak, abym nienawidził Richarda Nixona. I nienawidziłem go aż do “Watergate”, gdy spostrzegłem, że antyamerykańscy lewicowcy z Partii Demokratycznej, łącząc siły z tchórzliwymi republikanami, byli gotowi wyrzucić za burtę prezydenta i męża stanu w szczytowym okresie zimnej wojny. Jest to złożony problem, ale wystarczy powiedzieć, że Nixon wcale nie był bardziej nikczemny niż jego poprzednicy oraz że choć popełniał błędy w polityce krajowej, był ostatnim intelektem pierwszej klasy w Białym Domu. Miałem okazję go trochę poznać w późniejszych latach, wymieniałem się listami i pewnego razu nawet spędziłem większą część dnia z nim. Mówił pełnymi zdaniami, grupowanymi w koherentnych paragrafach. Dzięki swojemu światłemu umysłowi, posiadał doskonałe pojmowanie historii i makiaweliczne rozumienie politycznej rzeczywistości. Miał swoją ciemną stronę i był nękany przez osobiste demony, ale bliżej mu do tragicznego bohatera niż czarnego charakteru wymyślonego przez media.

Popularna konserwatywna autorka Ann Coulter niedawno opublikowała książkę pt. “Adios America”, odnosząc się do masowego napływu nielegalnych imigrantów do Stanów Zjednoczonych z Meksyku i nie tylko. Cisi zwolennicy tego procederu ciągle określają Amerykę jako “naród propozycyjny”, oparty na swoistym “credo”, który nie jest związany ani krwią, ani etnicznością. Paleokonserwatyści od początku ostrzegali, że amnestia dla nielegalnych imigrantów nie tylko zmieni kulturowe oblicze Ameryki – z nade wszystko europejskim rodowodem, lecz również przyniesie ze sobą liczne problemy społeczne. Kto ma rację w tym sporze?

Miło jest widzieć, gdy popularna autorka budzi się i dostrzega otaczającą nas amerykańską rzeczywistość. Mocno spóźniła się jednak w swoich konkluzjach, a jej rozumienie problemu jest trywialne. Główne problemy nie wynikają z samego faktu meksykańskiej imigracji, wśród której są i dobre, i złe elementy (choć hojność naszego państwa opiekuńczego przyciąga sporą liczbę zależnych od niego przestępców). Nie, problem tkwi w Ameryce, która utraciła swoją tożsamość i swoje zasady. Ameryce, której tzw. konserwatyści bronią otwartych granic jako sposobu przyciągania tańszych pracowników dla amerykańskich korporacji i której lewicowcy witają z radością moralne i kulturowe zamieszanie wynikłe z napięć etnicznych. Po prostu nie ma żadnej paraleli w historii z narodowym samobójstwem, jakie Stany Zjednoczone popełniają od lat 60.
Tym razem sytuacja różni się od poprzednich fal imigracji, gdyż Meksykanie nie muszą się asymilować. Mogą słuchać meksykańskiego radia, oglądać meksykańską telewizję i filmy oraz czytać meksykańską prasę. Jeśli w ogóle zaczynają się już amerykanizować, ich lojalność wobec Meksyku jest natychmiast wzmacniania przez nowo przybyłych imigrantów i dzięki tanim wycieczkom do Meksyku.
Co więcej, Stany Zjednoczone stworzyły całą sieć centrów propagandy – nazywamy je szkołami publicznymi – które pouczają zarówno autochtonów, jak i przybyszów, że cała historia Ameryki jest oparta na bigoterii, chciwości i wyzysku. I jak tu się nie dziwić, że Meksykanie chcą pozostać Meksykanami.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jest nieuleczalna. Pamiętam rozmowę z pewnym senackim asystentem około 1980 r. Tłumaczył mi, że jeśli nie powstrzymamy masowej imigracji w ciągu dekady, Ameryka będzie stracona. Miał absolutną rację i nie ma już odwrotu. Ameryki, w której wzrastałem, już nie ma (poza małymi gniazdami), podczas gdy naszymi współczesnymi bohaterami są gwałtowni sportowcy, zdegenerowani artyści i narko-terroryści, sławieni w najbardziej popularnej formie meksykańsko-amerykańskiej rozrywki, narco-corridosy [“narkotykowa ballada”]. To nie przemoc i przestępczość same w sobie są największym problemem, lecz amerykańska ochoczość do akceptacji nowego status quo.
Niestety, jakiekolwiek formy oporu istnieją, ciążą one ku strachowi, nienawiści i przemocy. Jest to walka, w której czymś moralnie niebezpiecznym jest zaangażować się po którejkolwiek ze stron. Wiele pisałem i zredagowałem dwie książki na ten temat, ale coraz bardziej niechętnie do tego się odnoszę w obawie, iż napiszę coś, co może doprowadzić jakąś pogubioną duszę w stronę nienawiści. Nacjonalizm – w przeciwieństwie do patriotycznej miłości własnego ludu i jego tradycji – niemalże zawsze przekształca się w zajadłość. I choć musimy ciągle mówić o tym, co sami sobie robimy w tym kraju, musimy, jako chrześcijanie, odrzucić jakiekolwiek ruchy, które określają siebie w kategoriach nienawiści.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Michał Krupa

Za: Goniec.net (08, październik 2015)

 

Na synodzie przegrała katolicka moralność – Roberto de Mattei

Dokument końcowy synodu prezentowany jest jako sukces: papieża, konserwatywnych ojców synodalnych i zachodnich progresistów. Ale, jak zauważa prof. Roberto de Mattei, to nieprawda. Prace biskupów zakończyły się klęską. „W ostatecznym rozrachunku stajemy wobec niejasnego i wewnętrznie sprzecznego dokumentu, który każdemu pozwala na odtrąbienie zwycięstwa – nawet jeśli nikt niczego nie wygrał. Wszyscy przegrali, a w pierwszej kolejności katolicka moralność, głęboko upokorzona przez synod o rodzinie” – podkreśla włoski historyk Kościoła.

„By lepiej zrozumieć przebieg wypadków, musimy cofnąć się do wieczora 22 października, kiedy ojcom synodalnym zaprezentowano sprawozdanie końcowe, wypracowane przez komisję powołaną ad hoc na podstawie zmian do Instrumentum laboris proponowanych przez grupy robocze (circuli minors) wyszczególnione na podstawie języka” – przypomina Roberto de Mattei. Ojcom synodalnym przekazany został wyłącznie tekst w języku włoskim, zakazano im także konsultowania go z audytorami i innymi uczestnikami zgromadzenia.

„Tekst nie brał pod uwagę 1355 poprawek zaproponowanych w ciągu trzech poprzednich tygodni, a w istocie była to kolejna propozycja wprowadzenia Instrumentum laboris, wraz z akapitami, które wywołały w sali obrad największą krytykę: o homoseksualizmie i rozwodnikach w kolejnych związkach” – czytamy na łamach „Corrispondenza Romana”. Zaproponowano ojcom, by w krótkim czasie pracowali nad dokumentem w języku, który nie wszystkim był dobrze znany. „Ale rankiem 23 października papież Franciszek, który zawsze z uwagą śledził prowadzone prace, stanął wobec niespodziewanego odrzucenia dokumentu przygotowanego przez komisję” – dodaje de Mattei. W trakcie dyskusji przeciwko ponownemu narzuceniu Instrumentum laboris wystąpiło 51 ojców synodalnych, w tym m.in. kardynałowie Marc Ouellet, Angelo Bagnasco, Carlo Caffarra, arcybiskupi Joseph Kurtz (przewodniczący amerykańskiego episkopatu), Zbigniew Gądecki, Zbigniew Stankiewicz (Łotwa), Tadeusz Kondrusiewicz (Białoruś) i biskup Hlib Łonczyna (kierujący eparchią Świętej Rodziny w Londynie).

Dokument nie mógł zostać ponownie zaprezentowany, dlatego z rozwiązaniem sytuacji kryzysowej pośpieszyli duchowni pracujący w grupie niemieckojęzycznej. „Między piątkowym popołudniem i sobotnim porankiem komisja zmieniła tekst, który następnie został 24 października odczytany w sali obrad synodalnych, a po południu odbyto nad nim głosowanie, w którym każdy z 94 akapitów otrzymał kwalifikowaną większość dwóch trzecich głosów” – relacjonuje Roberto de Mattei. Kardynał Schönborn w trakcie sobotniej konferencji prasowej już antycypował wyniki głosowania dotyczącego najbardziej kontrowersyjnego tematu obrad: Komunii dla rozwodników. Austriacki kardynał podkreślał, że kluczowym pojęciem będzie „rozeznanie”, o którym nauczał Jan Paweł II w „Familiaris consortio”. Kwestii „rozeznania” i „integracji” przyjęty dokument poświęca aż trzy paragrafy: 84, 85 i 86. Paragraf 85, wywołujący największą krytykę, został przyjęty… jednym głosem.

„Na zakończenie synodu biskupów wizerunek papieża Franciszka nie jawił się jako wzmocniony, tylko nadszarpnięty i osłabiony. Popierany przez niego dokument został rankiem 23 października – był to jego czarny dzień – otwarcie odrzucony przez większość ojców synodalnych. Mowa końcowa papieża Bergolio w ogóle nie wyrażała entuzjazmu wobec końcowego Relatio, potwierdzała niezadowolenie papieża z powodu ojców synodalnych broniących tradycyjnych stanowisk” – przypomina Roberto de Mattei.

Papież mówił wówczas, że zamknięcie synodu wiąże się z obnażeniem „zamkniętych serc, które często ukrywają się nawet za nauczaniem kościoła, albo za dobrymi intencjami, aby zasiąść na katedrze Mojżesza i sądzić, czasami z poczuciem wyższości i z powierzchownością, trudne przypadki i zranione rodziny”. Jak stwierdził wówczas Ojciec święty, celem synodu było „otwarcie szerszych horyzontów”, wzniesienie się ponad „hermeneutykę konspiracji” i „zawężanie perspektyw” w celu obrony i propagowania „wolności dzieci Bożych”. „Ostre słowa, wyrażające rozgoryczenie i niezadowolenie. Z pewnością nie są to słowa zwycięzcy” – komentuje włoski historyk.

Progresiści nie odnieśli na synodzie zwycięstwa. Z proponowanego tekstu usunięto przygotowane przez nich wzmianki o homoseksualizmie, a paragrafy mówiące o rozwodnikach żyjących w kolejnych związkach nie są tak jednoznaczne, jak na to liczyli. „Konserwatyści także nie mogą odtrąbić zwycięstwa. Skoro 80 ojców synodalnych, jedna trzecia synodu, głosowało przeciwko 86 paragrafowi, to oznacza to, że nie był on satysfakcjonujący. Fakt, że paragraf ten został przyjęty dzięki jednemu głosowi nie unieważnia zawartej w nim trucizny” – ocenia profesor de Mattei.

„Relatio finalis” stwierdza, że rozwodnicy powinni móc poczuć się jak „żywe członki Kościoła”, którym oferowana jest „ścieżka towarzyszenia i rozeznania”, oraz pełniejsze uczestnictwo w życiu Kościoła. „A czym jest żywy członek Kościoła, pełniej uczestniczący w jego życiu, jeśli nie człowiekiem znajdującym się w stanie łaski i mogącym przyjmować Komunię?” – pyta historyk Kościoła. Tego przegłosowany tekst na pewno nie wyklucza. Drzwi zostały więc uchylone.

„Relatio nie stwierdza, że rozwodnicy żyjący w kolejnym związku posiadają prawo przystępowania do Komunii (a przez to prawo do cudzołóstwa), ale de facto zaprzecza, że Kościół posiada publiczne prawo do określania stanu takich osób jako cudzołóstwa. Pozostawiając odpowiedzialność związaną z taką oceną sumieniu duszpasterza oraz rozwodnikom żyjącym w kolejnym związku. Podejmując po raz kolejny język Dignitatis Humanae, nie chodzi o pozytywne prawo do cudzołóstwa, ale o prawo negatywne polegające na tym, by nie przeszkadzano im z korzystania z niego. Innymi słowy, chodzi o prawo do wolności od jakiegokolwiek przymusu w kwestiach moralnych” – tłumaczy de Mattei. Zgodnie z optyką zaprezentowaną w Relatio, wspólnota wiernych nie może wymagać od Kościoła, by ten przeciwdziałał godzącemu w nią publicznemu grzechowi.

„W rzeczywistości Komunia nie jest jedynie aktem indywidualnym, jest także aktem publicznym dokonywanym we wspólnocie wiernych. Kościół, nie wchodząc w forum wewnętrzne, zawsze zabraniał udzielania Komunii rozwodnikom żyjącym w kolejnych związkach ponieważ jest to grzechem publicznym, dokonywanym na forum publicznym. Prawo moralne jest wchłanianie przez sumienie stające się czymś nowym nie tylko teologicznie i moralnie, ale i kanonicznie” – czytamy.

Koresponduje to z perspektywą obecną w dokumentach papieża Franciszka, dotyczących nowych procedur stwierdzania nieważności małżeństwa.

Jak można było przeczytać na łamach „Corriere della Sera”, „Przywracając biskupom prawo osądu w kwestiach stwierdzania nieważności małżeństwa papież nie zmienił statusu rozwodników, ale dokonał olbrzymiej, cichej reformy papiestwa”. Moralność „poszczególnych przypadków” została odwzorowana w skali Kościoła powszechnego. 17 października papież Franciszek przemawiając do ojców synodalnych stwierdził, że zachowania prezentowane przez biskupów na jednym kontynencie jako normalne, na innym postrzegane są jako „niemal skandaliczne”, co w jednym społeczeństwie jest postrzegane jako wolność sumienia, w innym jest rozumiane jedynie jako zwykłe zamieszanie. Ojciec święty wytłumaczył to różnicami międzykulturowymi i wezwał do inkulturacji „ogólnych zasad”, co ma zapewnić ich poszanowanie i stosowanie.

Jak zauważa de Mattei, moralność „poszczególnych przypadków” relatywizuje i rozkłada prawo moralne, które z definicji posiada absolutny i uniwersalny charakter. „W ostatecznym rozrachunku stajemy wobec niejasnego i wewnętrznie sprzecznego dokumentu, który każdemu pozwala na odtrąbienie zwycięstwa – nawet jeśli nikt niczego nie wygrał. Wszyscy przegrali, a w pierwszej kolejności katolicka moralność, głęboko upokorzona przez synod o rodzinie” – podkreśla prof. Roberto de Mattei.

Źródło: „Corrispondenza Romana”, Rorate Caeli

„Rozeznanie” i “zamknięte serca” – Krystian Kratiuk

Czy synod zatwierdził Komunię Świętą dla rozwodników? Czy też przeciwnie – potwierdził świętość i nierozerwalności małżeństwa? Odpowiedź jest zatrważająca – nie wiemy! Wszystko wskazuje na to, że triumfuje wizja „Kościoła zdecentralizowanego” – biskupów podejmujących decyzje w swych diecezjach, bez jasnej doktryny. Jedna sprawa pozostaje jednak jasna – synod biskupów nie ma żadnej władzy prawodawczej. Aby jego ustalenia weszły w życie, musi je swym nauczaniem potwierdzić papież.

Wielu ojców synodalnych po opublikowaniu końcowego dokumentu ma „wątpliwości interpretacyjne”, co potwierdził arcybiskup Henryk Hoser. Sam metropolita warszawsko-praski potwierdził jednak pośrednio, że podczas obrad toczyła się swoista wojna między purpuratami – użył bowiem słów: „wracamy z tarczą”. Wyraził jednak również nadzieję, że papież wyjaśni niektóre nieścisłości dokumentu.

Jakie to niejasności? Autorzy dokumentu piszą o konieczności „rozeznawania” przez Kościół konkretnych sytuacji rodzinnych jego członków – to żadna nowość, ale słowa Jana Pawła II z „Familiaris consortio”. W dokumencie przygotowanym po tegorocznym synodzie czytamy także, że „osoby ochrzczone, które się rozwiodły i ponowie zawarły związek cywilny powinny być bardziej włączane we wspólnoty chrześcijańskie na różne możliwe sposoby, unikając wszelkich okazji do zgorszenia” – doprawdy trudno wyrokować, czym mogą być owe okazje do zgorszenia. Czy na przykład kardynał Schoenborn, popierający zasiadanie w radach parafialnych osób żyjących w homo-związkach, nie uzna, że udzielenie Komunii Świętej rozwodnikom nikogo nie zgorszy? Co w sytuacji, gdy w innych krajach – chociażby w Polsce – biskupi uznają, że to jednak sytuacja gorsząca, łamiąca wszak Boże przykazanie? Czyż nie staniemy się świadkami powstania swoistych Kościołów lokalnych, z własną interpretacją doktryny?

Dla porządku należy jednak przyznać, że w dokumencie końcowym synodu nie ma mowy wprost o rozwiązaniach postulowanych przez niemieckojęzycznych biskupów. Ale sam dokument napisany jest typowym dla współczesnego Kościoła obłym, niejasnym i rozwodnionym językiem, który każdy może zinterpretować na swój własny sposób. Oto przykładowy fragment dotyczący rozwodników żyjących w nowych związkach: „powinni zadać sobie pytanie, w jaki sposób zachowywali się wobec swoich dzieci, gdy związek małżeński przeżywał kryzys; czy były próby pojednania; jak wygląda sytuacja opuszczonego partnera; jakie konsekwencje ma nowa relacja na pozostałą rodzinę i wspólnotę wiernych; jaki przykład daje ona ludziom młody, którzy przygotowują się do małżeństwa. Szczera refleksja może umocnić zaufanie w miłosierdzie Boże, które nikomu nie jest odmawiane”. Niebezpieczeństwo dowolności interpretacji jest tutaj aż nadto widoczne.

Samo słowo „rozeznanie” w trzech punktach synodalnego dokumentu dotyczących rozwodników pada aż pięciokrotnie! To raz jeszcze uświadamia nam, że to od decyzji już nawet nie poszczególnych episkopatów, ordynariuszy ale konkretnych księży może zależeć ocena sytuacji dotyczącej takich osób. W tym kontekście brak wyjaśnienia jakie normy stosować wobec nich przy udzielaniu świętych sakramentów jest wręcz porażająca. Czyżby Rzym na naszych oczach miał zrezygnować z funkcji strażnika doktryny? Bez ostatecznego słowa papieża trudno odpowiedzieć i na to pytanie – w omawianym dokumencie kilkukrotnie padają wszak słowa podkreślające niezmienność nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa sakramentalnego. Świadczy to nie tylko o zamęcie komunikacyjnym, ale także o absurdalności przyjętej metody akceptacji dokumentu – nad każdym jego punktem głosowano osobno, co umożliwiło uznanie wszystkich punktów na znanej z parlamentów zasadzie – my poprzemy was, wy poprzecie nas.

Ostateczną decyzję w sprawie kościelnego nauczania podejmuje papież. Choćby i sto procent biskupów głosowało na jakimkolwiek synodzie za „legalizacją” herezji, to do Ojca Świętego należy ostatnie słowo – tylko on ma prawo nauczać współtworząc i rozwijając kościelne magisterium. Dlatego z tak wielką nadzieją oczekiwano słów papieża Franciszka na Mszy Świętej kończącej synod. W trakcie homilii nie padły jednak żadne słowa wprost odnoszące się do problemu synodalnego konfliktu.

Papież wygłosił jednak inne przemówienie – kończąc obrady synodu. Tą ważną mowę Franciszek wygłosił w obecności biskupów broniących nauczania Pana Jezusa o nierozerwalności małżeństwa,  oraz w obecności postępowych biskupów, od miesięcy domagających się dopuszczenia rozwodników żyjących w nowych związkach. Ci ostatni mieli usta pełne pięknych słów o otwarciu i miłosierdziu, ale wspominając o swych wewnątrzkościelnych oponentach nazywali ich ludźmi bez serca, zimnymi i zamkniętymi na ludzkie dramaty. Nie może więc dziwić, że czytając przemówienie papieża, już teraz oczekując jego posynodalnej adhortacji, ze szczególną uwagą skupiamy się na tych oto słowach:

„Co oznacza dla Kościoła zakończenie synodu o rodzinie? (…) Oznacza, że świadczono wobec wszystkich, że Ewangelia pozostaje dla Kościoła żywym źródłem wiecznej nowości, przeciw każdemu, kto chce ją “zdoktrynizować” w martwe kamienie do rzucania w innych. Oznacza również, że obnażono zamknięte serca, które często ukrywają się nawet za nauczaniem kościoła, albo za dobrymi intencjami, aby zasiąść na katedrze Mojżesza i sądzić, czasami z poczuciem wyższości i z powierzchownością, trudne przypadki i rodziny zranione.

Oznacza, że stwierdzono, że Kościół jest Kościołem ubogich w duchu i grzeszników poszukujących przebaczenia, a nie tylko sprawiedliwych i świętych, więcej: sprawiedliwych i świętych, kiedy czują się ubogimi i grzesznikami. Znaczy, że usiłowano otworzyć horyzonty dla przezwyciężenia każdej hermeneutyki konspiracyjnej czy zamkniętej wizji, aby bronić i szerzyć wolność dzieci Bożych, aby przekazywać piękno chrześcijańskiej Nowiny, czasami pokrytej rdzą archaicznego języka albo po prostu niezrozumiałej”.

Słowa te wydają się wskazywać, po której stronie sporu lokują się przekonania papieża. Ale nie możemy tego przesądzać – musimy poczekać na jego adhortację. Nie ustając w modlitwach o światło Ducha Świętego dla niego.

 Krystian Kratiuk

Abp Stanisław Gądecki – Episkopat Polski wyklucza dopuszczenie rozwodników do komunii. WIDEO

Fot. archidiecezja.poznan.pl

Fot. archidiecezja.poznan.pl

Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki, który uczestniczy w synodzie biskupów na temat rodziny, na spotkaniu z dziennikarzami w Watykanie powtórzył sprzeciw Kościoła w Polsce wobec dopuszczenia rozwodników do komunii.

Metropolita poznański, który wziął udział w briefingu w watykańskim biurze prasowym, powiedział dziennikarzom z całego świata:

Jeśli chodzi o możliwość dopuszczenia do komunii osoby rozwiedzionej, w nowym związku, której poprzedni współmałżonek żyje, my jako Konferencja Episkopatu Polski wykluczamy taką możliwość.

Mówiliśmy zawsze o procesie stwierdzenia nieważności małżeństwa

— podkreślił arcybiskup Gądecki. Następnie zaznaczył, że polski episkopat przywołuje też adhortację Jana Pawła II „Familiaris consortio” z 1981 roku na temat rodziny. Wymienione są w niej – przypomniał – wszystkie możliwości udziału osoby rozwiedzionej w życiu Kościoła;

zarówno na polu edukacji, jak i w Caritas, słuchaniu Słowa Bożego, uczestnictwie we Mszy

— zaznaczył.

Na wszystkich tych polach taka osoba może być także ważnym świadkiem trudności życia rodzinnego i może nawet lepiej przygotować tych, którzy planują zawrzeć związek małżeński, niż ktoś, kto nie ma takiego doświadczenia

— zauważył abp Gądecki.

Osoby rozwiedzione w nowych związkach – oświadczył – „nie są w żaden sposób wykluczone z Kościoła, nie są ekskomunikowane”.

Arcybiskup poznański podkreślił zarazem, odnosząc się do nierozerwalności małżeństwa, że „żadna władza nie może rozwiązać węzła, który został zawarty w ważny sposób”.

Dopuszczenie do komunii – zastrzegł – nie jest możliwe także wtedy, gdy drugi związek rozwodników jest „pełen cnót”, „dobry i piękny”.

Watykan poinformował, że sytuacja osób rozwiedzionych była głównym tematem kolejnego dnia obrad synodu biskupów. Podczas briefingu ujawniono, że jeden z ojców synodalnych wzruszył uczestników debaty emocjonalną opowieścią o dziecku, które w chwili przystępowania do Pierwszej Komunii przełamało hostię na dwie części i dało je swoim rodzicom – rozwiedzionym i w nowych związkach.

Nie podano, kto przytoczył tę historię. Została ona opowiedziana – jak wyjaśniono – jako dowód tego, jak bardzo Kościół przejmuje się sytuacją, w jakiej znaleźli się rozwodnicy, pozbawieni dostępu do komunii.

PAP/mall

 

autor: Zespół wPolityce.pl

Uszczęśliwić człowieka,uszczęśliwić ludzkość – Ewa Polak-Pałkiewicz

– za  naprawdę „maleńką” cenę, tylko jednego grzechu. Jedniutkiego. Jeden – to przecież prawie tyle, co nic.
Takie namowy płyną w dniach Synodu o Rodzinie z Wiecznego Miasta. Takie perspektywy są roztaczane.

Rozwód ma nie być już przeszkodą, ponowne małżeństwo ma przestać być tą sztuczną i anachroniczną barierą, która oddziela ludzi od Komunii św. Trzeba iść z postępem. Wszystko się zmienia. Człowiek nie stoi w miejscu. Ma więcej pragnień – i coraz więcej praw. Wszystko w imię miłosierdzia. Tylko kto pozwolił tym ludziom być miłosiernym, gdy sam Bóg daje przestrogę w przykazaniach i mówi, że grzech to śmierć? Śmierć duszy.

A zatem, czy naprawdę uszczęśliwią? Chwyt zawsze jest ten sam. To dla waszego dobra! Żebyście nie byli więcej smutni. Uśmiech jest słodki i kuszący, słowa się perlą na wargach, ręka wyciągą się po bratersku, a w niej – z daleka, pachnący kwiat, a kiedy się dotknie, to coś cuchnie ohydnie i rozpada się.

Edward Okuń - My i wojna

Edward Okuń – My i wojna

Nie czynić ze świętej rzeczy kapryśnego widma

Prof. Feliks Koneczny, historyk i filozof dziejów, określając cechy cywilizacji chrześcijańskiej wymienia zniesienie niewolnictwa, odstąpienie od zemsty i małżeństwo monogamiczne. Jedno na całe życie.

Cywilizacja, jaką chcą stworzyć „miłosierni” i „pochyleni z troską nad rodziną” uczestnicy Synodu, likwidując zakaz pochodzący od Boga: „Nie cudzołóż”, nie będzie miała nic wspólnego z cywilizacją chrześcijańską.

Naszą cywilizację ukształtowała świadomość obecności Bożego Majestatu – jak podkreślał prof. Koneczny – świadomość obecności Boga, który wszystko widzi, od którego wszystko pochodzi i do którego wszystko zmierza.

To, co zamierzają zafundować społeczności wierzących reformatorzy prawa moralnego będzie jedną wielką szyderczą maskaradą, zabawą w chowanego przed Bogiem.

Będzie zwycięstwem rewolucji. Będzie otwarciem drzwi dla barbarzyństwa. Wypełni postulaty rewolucji protestanckiej, francuskiej i bolszewickiej. Każda z nich podważała jednorazowość sakramentalnego aktu małżeńskiego. Każda mówiła o „uszczęśliwieniu” ludzkości za cenę grzechu.

Każda w najgorszych słowach piętnowała Kościół katolicki za jego stanowczość i nieprzejednanie w chronieniu instytucji małżeństwa i zarzucała Kościołowi – ustami swych „filozofów”, czyli oficerów politycznych – że jest nierealistyczny i że występuje „przeciw naturze” i „nie rozumie człowieka”.

Dziś do grona „uszczęśliwiaczy” dołączył także kard. Kasper i przyjaciele. I nie tylko on.

W książce Geniusz chrześcijaństwa napisanej w kilka lat po okropnościach rewolucji francuskiej, jej autor, Francois Réne de Chateaubriand odniósł się do jednego z jej głównych haseł: rozwodu.

Pokazał społeczeństwu francuskiego, odurzonemu jeszcze wonią krwi i spalenizny, po gwałtach i zbrodniach rewolucji, czym w istocie jest ten postulat – dziś na ustach części hierarchów obradujących w Watykanie – mamiący człowieka słodką wolnością i wpychający go zarazem w otchłań cierpienia (gdyby tylko poprzestać na aspekcie naturalnym wielożeństwa). Bowiem to sam Stwórca zna najlepiej naturę człowieka – Ten, który ją stworzył – i dając zakazy, których przekraczać nie wolno, najlepiej chroni go przed nieszczęściem, w jakie wpędzają go namiętności.

Jan van Eyck - Portret małżonków Arnolfini (fragm.)

Jan van Eyck – Portret małżonków Arnolfini (fragm.)

„…[chrześcijaństwo] pojęło jako pierwsze, że mężczyzna może mieć tylko jedną żonę i że musi jej pozostać wierny aż do śmierci. Rozwód jest nieznany w Kościele katolickim… Ponieważ jednak ludzie, ulegając namiętności, zbuntowali się przeciw temu prawu, ponieważ nie dostrzegają nieporządku, jaki rozwód wnosi w łono rodziny, zakłócając dziedziczenie, wynaturzając uczucia ojcowskie, deprawując serca, czyniąc z małżeństwa domową prostytucję – tych kilka słów, jakie mamy tu do powiedzenia, nie zostanie zapewne wysłuchanych.*)

(…) zauważmy, iż jeśli podzielamy mniemanie, że rozwód czyni małżonków szczęśliwszymi (a to jest ważny argument), popełniamy niesłychany błąd. Ten, kto nie uszczęśliwił pierwszej żony, kto nie przywiązał się do swej małżonki więzami dziewiczej przepaski albo pierwszego macierzyństwa, kto nie zdołał poskromić swych namiętności, dźwigając brzemię rodziny, kto nie potrafił zamknąć swojego serca w łożnicy małżeńskiej – ten nie uszczęśliwi drugiej żony, próżno na to liczyć. On sam niczego nie zyska na tej zamianie: to, co bierze za różnice usposobienia między nim a jego towarzyszką, jest niczym innym, jak tylko niepokojem jego pragnienia i skłonnością wynikającą z jego niestałości. Przyzwyczajenie i czas są bardziej nieodzowne do szczęścia, a nawet dla miłości, aniżeli myślimy. Można znaleźć szczęście w przedmiocie swojego przywiązania tylko wówczas, gdy przeżyło się z nim wiele dni, zwłaszcza zaś wiele złych dni. Trzeba znać siebie nawzajem aż do dna duszy; tajemniczą zasłonę, którą w pierwotnym Kościele nakrywano nowożeńców, muszą oni sami uchylić, podczas gdy w oczach świata powinna pozostać nieprzenikniona.

Cóż to, mam się lękać, że z powodu byle kaprysu mogę utracić żonę i dzieci, mam się wyrzec nadziei na spędzenie razem z nimi starości?”

John Everret-Milais - Święta Rodzina

John Everret-Milais – Święta Rodzina

Nie ma co udawać, taka jest w istocie treść faryzejskich propozycji, które płyną dziś z tego miejsca, jakie Chrystus ustanowił centrum chrześcijańskiego świata. I jakiekolwiek by się tam nie pojawiały zaklęcia o miłosierdziu odmienianym przez wszystkie przypadki, ta treść jest ponuro jednoznaczna. Wabiąc rzekomą litością i współczuciem dla człowieka, zatroskaniem o jego komfort moralny, a ponadto o rodzinę, dzieci, sakramenty, chce wepchnąć ludzi wierzących jak jakieś stado, prosto do piekła.

„Niech mi nie mówią też”, ciągnie F. R. de Chateaubriand, prawdziwy katolicki realista, któremu żadna ideologia oświecenia nie odebrała rozumu, „że ów strach zmusi mnie do stania się lepszym małżonkiem: otóż nie, gdyż przywiązujemy się tylko do dobra, którego jesteśmy pewni, nie kochamy zaś wcale własności, którą łatwo możemy utracić”.

Kto ze złotoustych „obrońców człowieka” i jego „prawa do szczęścia” zagwarantuje, że „szczęście prawdziwe” da drugi „związek”, a nie trzeci, czwarty, czy dziesiąty? Kto z apologetów „miłosierdzia” będzie miał odwagę powiedzieć, że Bóg się pomylił? Nie przewidział, ustanawiając szóste przykazanie, co się stanie z człowiekiem w XXI wieku? I oto teraz zadaniem Kościoła jest „poprawić” Boga, żeby myślał o człowieku bardziej nowocześnie?

Właśnie dlatego, że Kościół kocha człowieka i troszczy się o jego dobro, jednoznacznie piętnuje i potępia grzech. Czyni to świadom, jak żadna ziemska instytucja, czym jest prawdziwe szczęście człowieka. I jaką potworną krzywdą wyrządza się mu ukrywając, albo zniekształcając prawdę o istocie grzechu. Nie zagłuszą tego żadne sentymentalne androny wypowiadane z wielkim namaszczeniem w dniach Synodu –  i wcześniej – że to rzekomo z głębi samej istoty rodziny płyną impulsy, by unieważnić prawo moralne. Dla jej dobra, jakże by inaczej.

„Nie obdarowujmy małżeństwa skrzydłami miłości; nie czyńmy ze świętej rzeczywistości kapryśnego widma”, przestrzega Chateaubriand. „Jeszcze jedna rzecz zniszczy szczęście takich przelotnych związków: będą was prześladować wyrzuty sumienia, będziecie nieustannie porównywać jedną żonę z drugą, to, co utraciliście, z tym, co zyskaliście, i nie łudźcie się, szala przechyli się na korzyść rzeczy minionych:

tak bowiem Bóg ukształtował serce człowiecze

Owo zastąpienie jednego uczucia drugim zatruje wszystkie wasze radości. Pieszcząc nowe dziecko, będziecie myśleć o tym, które porzuciliście. Kiedy przyciśniecie do serca żonę, serce wam powie, że nie jest ona pierwsza.

Wszystko w człowieku dąży do jedności: nie jest szczęśliwy, jeśli ulega rozdzieleniu; i podobnie jak Bóg, który stworzył go na swoje podobieństwo, dusza człowiecza nieustannie dąży do tego, by skupić w jednym punkcie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość… (…) chrześcijańscy małżonkowie żyją, odradzają się i umierają razem; razem wychowują owoce swego związku; razem obracają się w proch i razem spotykają się poza granicami grobu”.

Edward Okuń - Autoportret z Żoną na tle Anticoli=Corrado

Edward Okuń – Autoportret z Żoną na tle Anticoli=Corrado

Trzeba modlić się za polskich biskupów na Synodzie. Oni wiedzą – jako wychowani w Polsce, kraju cierpienia, którym okupiona była nasza walka o prawdę o Bogu przez wszystkie wieki naszej państwowości, przepojeni, jak wszyscy Polacy, duchowością Maryjną – za jaką cenę zostaliśmy nabyci przez Chrystusa. I nikt nie ma prawa naszego związku z Nim rozrywać. Oni powinni w tych dniach stanowczo wyrzec w Rzymie swoje non possumus. Tak, jak wyrzekł je z całym spokojem papież Klemens VII w odpowiedzi na żądanie króla angielskiego, Henryka VIII, wydania zgody na rozwód, bo chciał „po prostu być szczęśliwy”.

Tak, jak odpowiedzieli polscy biskupi w 1953 roku, gdy komuniści żądali podporządkowania im Kościoła w Polsce.

Świadomi odpowiedzialności przed Bogiem.


*) Chateaubriand mylił się, jego książka doczekała się w ciągu niewielu lat kilku wydań, była na ustach wszystkich, czytano ją głośno w domach i przyczyniła się w dużym stopniu do odrodzenia cywilizacji chrześcijańskiej w jego spustoszonej przez rewolucję – moralnie i materialnie – ojczyźnie. Wiele wskazuje na to, że lektura ta przyczyniła się do nawrócenia Napoleona – w ostatnim okresie jego życia. Cesarz Francuzów wysoko cenił Chateaubrianda, zabiegał o jego przyjaźń i czytał.

Cytaty za: F.R. Chateaubriand, Geniusz chrześcijaństwa,  Poznań 2003

 

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    060347