OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Artykuły i Komentarze

Polska pochwała podłości

Przyjazd żołnierzy amerykańskich 3 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej z Fort Carson w stanie Kolorado uznany został przez polski establishment polityczny i wspierające go media – nie wyłączając katolickich, z „Naszym Dziennikiem” na czele – za największy od wejścia w struktury NATO sukces w polityce obronnej Polski. Wprawdzie wcześniej ogłoszono, iż takim sukcesem jest rozpoczęcie budowy amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Redzikowie, ale widocznie rolą obecnego rządu jest osiąganie kolejnych „największych” sukcesów w uzależnianiu polskiego bezpieczeństwa od interesów USA.

Tak więc odpowiednio do rangi ostatniego sukcesu grupę niespełna 4 tysięcy żołnierzy amerykańskich z Fort Carson witała 14 stycznia b.r. sama pani premier B. Szydło i minister A. Macierewicz. Tego samego dnia odbyły się w szesnastu miastach Polski „pikniki z sojusznikami”, na których witano i odpowiednio honorowano delegatów „najwspanialszej armii świata”. Specjalizujący się w amerykańsko-natowskiej propagandzie „Nasz Dziennik” [nr 11-5764] podał nawet program z godziną i miejscem tych szesnastu pikników, wychodząc naprzeciw swym czytelnikom, zainfekowanym na dobre wirusem nie tyle zwykłej amerykanofilii, ile fałszywego mitu Ameryki. Całość jak z filmu o epoce kolonialnej z Polską w roli odkrywanego przez „cywilizowany” Zachód afrykańskiego – zacofanego i słabego – kraiku, któremu wystarczą za jego terytorium na „sojusznicze ćwiczenia” przysłowiowe koraliki.

W takim stylu satyryczno-groteskowym można byłoby też zinterpretować przemówienia szefowej polskiego rządu i ministra obrony narodowej. Jednakże nie pozwala na to majestat Rzeczypospolitej oraz waga problemu: przyszłość  Polski i jej narodu. Pani premier wygłosiła hymn na cześć amerykańskiej armii, życząc jej żołnierzom, aby „czuli się w Polsce jak w domu”. To życzenie można bardzo szeroko interpretować: m.in. jako zapowiedź nieokreślonego czasowo pobytu i kasację statusu gości/intruzów.

To także zaproszenie do takiego zachowania uzbrojonych osobników, które przysługuje tylko domownikom: nade wszystko w  kwestii decydowania o losach domu. O wiele bardziej kontrowersyjna okazała się jednak pochwała, jaką wygłosiła polska premier pod adresem siejącej w świecie śmierć i zniszczenie amerykańskiej armii:

„dzisiaj to wielki dzień, kiedy możemy na polskiej ziemi, tutaj w Żaganiu przywitać żołnierzy amerykańskich – reprezentantów najlepszej, najsilniejszej, najwspanialszej armii świata”[1].

Tej apoteozie towarzyszyło przeczące prawdzie cyniczne  stwierdzenie, że stacjonowanie amerykańskich wojsk w Polsce to strategia pokoju, podjęta na szczycie NATO w Warszawie: „To jest ta strategia-strategia wzmacniania bezpieczeństwa Polski i bezpieczeństwa regionu; myślenia w kategoriach pokoju, budowania pokoju na świecie”.

Trzeba dużo złej woli i złej siły, aby zbrodniczej armii amerykańskiej przypisać działanie na rzecz pokoju. Aby zapomnieć o jej milionach ofiar w Wietnamie, Serbii, Afganistanie, Iraku, Libii, Syrii, Jemenie. Aby zapomnieć o ludobójstwie chrześcijan na Bliskim Wschodzie objętym działaniami „najwspanialszej armii świata”, o milionach uchodźców z  państw, którym przyniosła ona wyłącznie krwawą rewolucję bądź permanentną wojnę.  Aby  zapomnieć o setkach tysięcy sierot, kalek, nędzarzy, których działania tej armii pozbawiły dorobku życia. Aby zapomnieć o barbarzyńskim zniszczeniu prawosławnych cerkwi w Serbii, chrześcijańskich świątyń i klasztorów na Bliskim Wschodzie, starożytnych zabytków w Babilonie.

Trudno też uwierzyć w to, aby premier polskiego rządu uważała za najwspanialsze osiągniecie tej armii jej technikę prowadzenia wojen w państwach dalekich od granic USA – „collateral damage” czyli  mordowanie ich ludności na odległość, przy pomocy sił powietrznych[2].

W wymiarze moralnym nie są ważne żadne podteksty i motywacje, którymi niektórzy patrioci usiłują usprawiedliwiać panią premier. W wymiarze moralnym mówimy o wartościach i antywartościach. W tym wymiarze była to pochwała podłości. Tej pochwały nic i nikt nie jest w stanie usprawiedliwić, nawet usłużny „Nasz Dziennik”, który promuje od kilku tygodni amerykańską brygadę jako umocnienie bezpieczeństwa Polski i w ramach tej promocji już w trzy dni po sławetnym powitaniu [Nr 12 – 5765] ogłosił Żagań „pancerną stolicą”.

Przemówienie A. Macierewicza było jedynie powtórzeniem ideowej i aksjologicznej treści wystąpienia pani premier. Wyróżniała je tylko  forma inwokacji i paradygmat myślowy z czasów zimnej wojny,  przeciwstawiający Związkowi Radzieckiemu jako imperium zła Stany Zjednoczone jako imperium dobra. Pan minister popisał się też archaiczną wiedzą korowca o Rosji z epoki antykomunizmu, twierdząc, że Polska pragnie z żołnierzami amerykańskimi bronić „cywilizacji przed zagrożeniami ze Wschodu”. Jednym słowem pragnie bronić cywilizacji genderowej przed wartościami chrześcijańskimi, na których od ćwierćwiecza Rosja buduje swoją tożsamość, stając się ostoją konserwatyzmu. Kompletny brak wiedzy na ten temat  – taki, że trudno z nim dyskutować.

Natomiast niech nikt nie mówi, że w wygłoszonych mowach w Żaganiu przemawiano językiem dyplomacji.  Jest to język wasali, którzy wmawiają światu, że antywartości „najwspanialszej armii świata” są pozytywne i mówią głośno, że je podzielają. Co gorsza, chcą ich realizacji na terenie Polski. W tym wszystkim dziwi dodatkowo kobiecy aspekt wygłoszonego przez polską premier powitania.

Zgodnie z klasyczną etyką, w osobową godność człowieka wpisane są bowiem inklinacje – naturalne skłonności – na które powinny być uwrażliwione szczególnie kobiety. Owe skłonności to: inklinacja do zachowani życia, do przekazywania życia oraz rozwoju osobowego na fundamencie wolności. Kobieta – premier winna więc nade wszystko bronić życia, promować pokój i uczynić Polskę jego liderem. Póki co, pani premier i jej partia – przy akceptacji opozycji –  czynią z Polski promotora wojny.

- – -
[1] fakty.interia.pl_14.01.2017..14.01.2017.

[2] https://en.m.wikipedia.org/wiki/Collateral_damage (link zewnętrzny)

Anna Raźny
Profesor Anna Raźny, rusycystka, politolog i polityk, dyrektor Instytutu Rosji i Europy Wschodniej Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Rewolucja duszpasterska

Od ponad pięćdziesięciu lat można zauważyć, że pojęcie „duszpasterstwo” stało się najczęściej używanym, a wręcz nadużywanym terminem w życiu Kościoła. Początek tego zjawiska wiąże się z ostatnim soborem powszechnym, który z woli papieży Jana XXIII i Pawła VI został zaplanowany, określony i zrealizowany pod hasłem „duszpasterstwa”. Określenie „duszpasterski” oznaczało, że sobór nie zamierzał formalnie proponować nowych definicji dogmatycznych ani ostatecznych nauk i rzeczywiście tego nie uczynił.

Rewolucja duszpasterska

Źródło: PCh TV

Zaproponował natomiast nauki o charakterze przeważnie duszpasterskim, to znaczy wyjaśnienia wiary, zasady dyscyplinarne i metody działania Kościoła, dostosowane do tych okoliczności dziejowych i kulturowych, w jakich żyli ludzie w latach sześćdziesiątych XX wieku. Oznacza to, że nauki o charakterze duszpasterskim są otwarte na dalsze uzupełnienia, wyjaśnienia i zmiany, tak samo jak dokumenty duszpasterskie i dyscyplinarne wszystkich poprzednich soborów powszechnych.

W czasach posoborowych pojęcie duszpasterstwa stało się niemal wszechobecne, często jako rodzaj panaceum i środek na usprawiedliwienie nawet doktrynalnych, moralnych i liturgicznych odstępstw, co jest z pewnością sprzeczne z pierwotnym oczekiwaniem papieży soboru oraz większości ojców soborowych. Kapłani pragnący zniszczyć czystość wiary katolickiej i sakralność liturgiczną stosowali i wciąż stosują pojęcie duszpasterstwa jako tarczę obronną, aby móc bezkarnie niszczyć przejrzystą wiarę prostych ludzi. Nadużywanie terminu „duszpasterstwo” nierzadko staje się w naszych czasach działaniem wręcz antyduszpasterskim. Dzieje się tak, gdy przedstawiciele duchowieństwa nauczają obcych i pokrętnych doktryn, które popychają do prowadzenia stylu życia sprzecznego z wolą Bożą, narażając w ten sposób dusze na niebezpieczeństwo utraty życia wiecznego. Takie działanie staje się duchowym przestępstwem, ponieważ osoby, które je propagują – a niekiedy wśród nich znajdują się niestety nawet biskupi i kardynałowie – nie prowadzą trzody na pastwisko prawdy i Bożych łask. Przeciwnie, wzorując się na tym świecie (por. Rz 12, 2), duszpasterze ci stawiają ducha tego świata za wzór również swojej trzodzie, uspokajając własne sumienie, aby móc w dalszym ciągu żyć w sprzeczności z wolą Bożą, która została wyrażona w szóstym przykazaniu i mówi o nierozerwalnym związku małżeństwa.

Nadużycie pojęcia „duszpasterstwo” w pewnym sensie osiągnęło w naszych czasach swój szczyt, ponieważ promujące je osoby usiłują zalegalizować grzech przeciwko szóstemu przykazaniu Bożemu oraz rozwód, wykorzystując w tym celu dwuznaczne, kuszące i podstępne wyrażenia lub słowa-talizmany. Taka gra słów pod osłoną „duszpasterstwa” stanowi w ostatecznym rozrachunku atak na święty i boski charakter sakramentów: małżeństwa, pokuty i Eucharystii. Kiedy podważa się nierozerwalność małżeństwa, zagrożone jest sanktuarium rodziny, będącej „domowym kościołem”. Takie rodzinne duszpasterstwo skłania dusze, aby umiłowały świat i wybierały to, co chce człowiek, a nie to, czego chce Bóg. Pseudo-duszpasterstwo rodziny chce podobać się światu, opinii publicznej i możnym tego świata, a nie jasnej i wymagającej prawdzie Chrystusa. Duchowni promotorzy takiego pseudo-duszpasterstwa pokazują światu miłość, która jest strachem przed światem i kompleksem niższości w stosunku do świata.

W niniejszej publikacji: Rewolucja duszpasterska. Sześć pojęć-talizmanów w synodalnej debacie o rodzinie Guido Vignelli dokonuje szczegółowej i przekonującej analizy pewnych często używanych pojęć, których pierwotne i prawdziwe znaczenie zostało zniekształcone przez pseudo-duszpasterstwo rodziny. Ślady takiej działalności można dostrzec nawet w przebiegu, w dyskusjach oraz częściowo w dokumentach ostatnich dwóch synodów o rodzinie, które odbyły się w Rzymie w latach 2014 i 2015. Guido Vignelli demaskuje pseudo-pastoralny charakter niektórych z najczęściej używanych pojęć tak zwanego „nowego duszpasterstwa rodzin”, zachęcając osoby propagujące takie „duszpasterstwo” do wyłożenia kart na stół.

Jedną z najwybitniejszych postaci w historii Kościoła był św. Grzegorz Wielki, papież, który pozostawił duszpasterzom wszystkich czasów jasne wskazówki dotyczące życia i działalności duszpasterskiej. Spośród nich wyróżnia się jego monograficzne dzieło zatytułowane Księga reguły pasterskiej. Zasady i metody pastoralne, jak również właściwe postępowanie sług Kościoła zaproponowane i wyjaśnione przez św. Grzegorza Wielkiego są dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek wcześniej.

W naszych czasach pasterze Kościoła powinni posiadać i przyjmować zasady prawdziwego duszpasterstwa, zgodnego z wolą Bożą, a nie będącego życzeniem człowieka. Mówiąc o pseudo-duszpasterstwie, św. Grzegorz Wielki zarysował jednocześnie obraz prawdziwego podejścia

duszpasterskiego: „Nadzór nad stadem pozbawiony jest pasterskiej troski, podwładni nie mogą poznać światła prawdy, sprawy ziemskie zaprzątają umysł pasterzy, kurz wzniecony przez wicher pokus oślepia oczy Kościoła. (…) Gdy wobec grzeszącego nie zastosuje się twardej nagany i okazuje się miękką życzliwość, to tak jakby podkładało mu się poduszeczki pod łokcie i poduszkę pod głowę, aby wygodnie leżał w grzechu i nie potrząsnęła nim ostra nagana”.

„Kościół święty nie wybiera na przewodników dusz tych, którzy są doświadczeni w sprawach ziemskich, lecz raczej tych, którzy są doświadczeni w życiu duchowym. Do świata przynależą ci, którzy zajmują się zewnętrznym sukcesem, na drugim miejscu stawiając dążenie do rzeczy niebieskich. Dobry duszpasterz musi się starać, aby przekazać swoim wiernym rzeczy niebieskie, a nie ziemskie, nie rzeczy przemijające, lecz wieczne. Posługa kapłańska jest pośród licznych zadań Kościoła posługą zbawienia. Jednak kiedy ta posługa jest powierzona osobom ślepym z powodu ignorancji, osobom uczonym, lecz pozbawionym wiary bądź osobom oddanym sprawom ziemskim, to jak mogą one prowadzić dusze?”

Duszpasterstwo zgodne z wolą Bożą, a zwłaszcza duszpasterstwo rodzin, powinno zawsze wzbudzać w duszach głęboką miłość dla woli Bożej i Jego przykazań oraz silne pragnienie życia wiecznego. Taka miłość i pragnienie nie są jednak możliwe bez zgody na poświęcenie i krzyż, ponieważ krzyż, a zwłaszcza krzyż w małżeństwie i życiu rodzinnym – przyjęty z pomocą łaski w duchu wiary – pewnie prowadzi dusze do niebieskiej ojczyzny.

Posłuchajmy jeszcze św. Grzegorza Wielkiego: „Nie powinniśmy się zbytnio przyzwyczajać do naszego ziemskiego wygnania; wygody tego życia nie powinny prowadzić nas do zapomnienia naszej prawdziwej ojczyzny, aby nasza dusza nie stała się ospała pośród tych wygód. Z tego powodu Bóg łączy swoje dary z karami, aby wszystko to, co sprawia nam przyjemność na tym świecie, stało się dla nas gorzkie, oraz aby zapalił się w duszy ten ogień, który popycha nas wciąż na nowo do pragnienia rzeczy niebieskich i pomaga nam podążać ku nim. Ogień ten przyjemnie nas pali, słodko nas krzyżuje i radośnie nas zasmuca”.

Niech Bóg natchnie duszpasterzy naszych czasów prawdziwym duszpasterstwem rodzin, które wzbogaci Kościół i współczesny świat licznymi świętymi małżonkami, świętymi ojcami i świętymi matkami, licznymi świętymi dziećmi i świętą młodzieżą. W osiągnięciu tego celu z pewnością nie pomoże nam tymczasowe i prowizoryczne duszpasterstwo „talizmaniczne”, lecz tylko duszpasterstwo trwałe, wymagające i przejrzyste, duszpasterstwo kochające krzyż, które nie zamyka dusz w doczesności, lecz prowadzi je za pomocą prawdy do życia wiecznego.

Athanasius Schneider, biskup pomocniczy Archidiecezji Przenajświętszej Maryi Panny w Astanie

Tekst stanowi wprowadzenie do książki „Rewolucja duszpasterska”

Grekokatoliccy biskupi w odważnym oświadczeniu: genderyzm jest jak sowiecki komunizm

Ukraińscy duszpasterze nie bawią się w polityczną poprawność. W podpisanym przez głowę Ukraińskiego Kościoła Grekokatolickiego liście potępiają teorię gender. Wskazują na jej sprzeczność z nauką i dobrem społeczeństwa. Podkreślają, że tej ideologii nie da się pogodzić z wiarą chrześcijańską. Ich zdaniem między modnym na Zachodzie nurtem myślowym, a sowieckim komunizmem istnieją zdumiewające podobieństwa.

„W XX wieku naród ukraiński cierpiał wskutek bezbożnego reżimu sowieckiego, starającego się siłą oderwać ludzi od ich religijnych korzeni i wprowadzić ateistyczny światopogląd”, pisze głowa Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, arcybiskup Światosław Szewczuk w imieniu synodu biskupów kijowsko-halickich. W opublikowanym w grudniu dokumencie hierarchowie porównują do komunizmu ideologię gender.

Dlaczego? Oto co napisali: „ten światopogląd, prezentowany jako jedyny naukowy, odmawiał osobom ludzkim wolności sumienia i pozbawiał ich prawa wolnego wyznawania ich wiary. Na początku XXI stulecia świat staje przed podobnymi wyzwaniami”. Jak dodają grekokatoliccy biskupi, chodzi tu o „ukryte ideologiczne środki niszczące chrześcijańską wiarę i moralność oraz uniwersalne wartości ludzkie”.

Wśród tych środków szczególnie niebezpieczna jest tak zwana teoria gender. Jej promotorzy systematycznie wdrażają ją także na Ukrainie. Tymczasem jej mieszkańcy nie dysponują na jej temat wystarczającą wiedzą. A ideolodzy skrzętnie taką nieświadomość wykorzystują.

Chrześcijańska wizja płciowości

Ukraińscy duszpasterze przypominają chrześcijańską naukę o człowieku jako stworzonym na obraz i podobieństwo Boże, cytując Pismo Święte: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1, 27). Obydwie płcie wzajemnie się uzupełniają, a każda z nich obrazuje Bożą doskonałość. Papież Franciszek określił niedawno małżeństwo mianem „najpiękniejszego dzieła stwórczego Boga”.

Ludzka seksualność stanowi zatem dar od Najwyższego. Jednak „ta bardzo delikatna sfera seksualności i małżeństwa należy dziś do najbardziej poddawanych manipulacjom aspektów ludzkiej rzeczywistości. Stała pokusa naruszania przykazań Boga w tej sferze to jedna z konsekwencji upadku naszych przodków”.

Jak piszą ukraińscy duszpasterze „człowiek nadużył możliwości wolnego wyboru, gdy starał się uwolnić od tradycyjnych wartości w sferze seksualności i życia małżeńskie, fałszywie traktując je jak jakieś archaizmy i przeszkody na drodze do równości, godności i wolności”.

Absurdy pseduonaukowej ideologii

Biskupi przypominają, że dwupłciowość człowieka to nie tylko prawda teologiczna, ale i naukowa. Ludzkość dostrzegała ją przez tysiąclecia. Teoria gender to zaś wymysł nowoczesności. Bazuje ona na rozróżnieniu między daną od urodzenia płcią biologiczną, a „gender” – wyborem rodzaju zachowania seksualnego i tożsamości genderowej. Tej ostatniej nie postrzega się zatem jako daru od Boga, lecz jako indywidualny wybór. Wybór niezależny od płci biologicznej. „Takie rozdzielenie i przeciwstawienie płci i gender jest niebezpieczne, ponieważ deformuje tradycyjne fundamenty społeczeństwa opartego na prawie Boskim i naturalnym” – podkreślają hierarchowie.

Genderyści postrzegają człowieka jako bezcielesną i doskonale wolną istotę. W tym świetle nie dziwi postulowany przez nich wybór tożsamości płciowej wychodzący poza podział na dwie płcie. Człowiek według nich może określać się nie tylko jako mężczyzna czy kobieta, lecz także jako androgynik, bigenderowiec, agenderowiec, transseksualista et cetera. Co więcej, może tę tożsamość dowolnie zmieniać w ciągu życia.

Duszpasterze podkreślają, że pseudonaukowa teoria „neguje istnienie ludzkich, stworzonych jako mężczyzna i kobieta, twierdząc, że jedynie osoba dysponuje zdolnością samo-stwarzania (auto-transformacji w mężczyznę, kobietę lub jakiś inny byt). Zatem to nie Bóg, lecz osoba ogłaszana jest stwórcą mężczyzny, kobiety lub dowolnego innego bytu. Oficjalnie deklarując równość, genderowi ideolodzy walczą w rzeczywistości o jednolitość”, podkreślają duchowni.

Wskazują oni również, że pseudo-naukowa teoria „zaprzeczająca istnieniu obiektywnej natury ludzkiej, komplementarności mężczyzny i kobiety oraz wartości małżeństwa w istocie odrzuca istnienie Stwórcy i neguje prawdę o stworzeniu ludzi na Jego podobieństwo. W takich ideologiach nie ma miejsca na Boga, a co za tym idzie także na osobę w jej unikalności i godności (…)”.

Hierarchowie zwracają też uwagę podkreślają między chrześcijaństwem wskazującym na wzniosłe powołanie człowieka do zjednoczenia z Bogiem i przebóstwienia i genderyzmem zamykającym człowieka w kręgu doczesności i niskiej przyjemności. „Dlatego też możemy z przekonaniem stwierdzić, że teoria gender jest destrukcyjna i antyludzka” – napisali.

Grekokatoliccy duszpasterze podkreślają także sprzeczność potępianej teorii z obiektywną nauką, jej szkodliwość dla tradycyjnej rodziny i promocję nienaturalnych postaw seksualnych. „Szczególnie niepokoi nas fakt”, piszą biskupi, „że ideologia gender to nie tylko czysto teoretyczny system  światopoglądowy. Jest ona agresywnie narzucana opinii publicznej, stopniowo wprowadzana do ustawodawstwa i jeszcze brutalniej do edukacji i wychowania”.

Kijowsko-haliccy duszpasterze wzywają wiernych do reakcji na zagrożenia płynące z tej teorii. W tym celu nawołują do życia w czystości i zgodnego z wartościami chrześcijańskimi. Duchowni wzywają także naukowców do pamiętania, że nauka powinna zawsze służyć człowiekowi, a nie ideologii.

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2017-01-03)

DO SIEGO ROKU !!!

STARY  A  JUŻ   NOWY
Jeszcze resztki ostatniego dnia
Goni wiatr po ulicy,
Zamiata nimi jak miotła,
Której przeszkadzają zużyte strzępy
Słów, zdarzeń i niespełnionych marzeń,
Które przeskakują z małpią zwinnością
Z gałęzi na gałąź Nowego 2017 Roku,
Aby nic nie zgubić  ze „Starego”
I by coś z nich zostało
Na dobry początek świeżego roku.
Marzyć, marzyć jak najwięcej
Nie oglądając się już za siebie
Drepcząc ścieżką obok drogi
Być  tu, by jutro tam,
W rytmie poloneza
Z wybranką u boku
I uśmiechem na twarzy,
Bo dzieje się nam
Nowy dzień, Nowego 2017 Roku !!!
Szczęśliwego – DAJ  BOŻE.
Marian Retelski NY 2017

Dziś narodził się nam Zbawiciel. Weselmy się !

Drodzy Wierni,

Dzień dzisiejszy jest dla nas wszystkich dniem radości. Dziś narodził się nam Zbawiciel. Weselmy się. W tym dniu nie ma miejsca na smutek, ponieważ świętujemy dziś narodziny samego życia. Jest to powód do radości dla wszystkich bez wyjątku, gdyż nikt nie ma być wyłączony z udziału w tym weselu. Chrystus Pan jest zwycięzcą grzechu i śmierci, przyszedł aby nas wyzwolić. Święci radują się dziś ze zwycięstwa, które odnieśli poprzez Niego. Grzesznicy radują się, że ofiarowano im możliwość odpuszczenia win. Wszyscy ludzie wezwani są do uczestnictwa w życiu Tego, który się dziś narodził.

W pełni czasów, w momencie wyznaczonym przez Boski zamysł, Syn Boży przybrał naturę ludzką, aby pojednać nas z jej Stwórcą, aby sługa śmierci, szatan, mógł zostać zwyciężony przez tę samą naturę, którą zniewolił. Druga Osoba Trójcy Świętej, która od samego początku istniała wraz z Bogiem Ojcem, równa Mu we wszechmocy, przybrała nasze śmiertelne ciało, aby w ten sposób zwyciężyć panującą nad nami śmierć.

Syn Boży stał się człowiekiem, by zamieszkać między nami. Przybrał nasze człowieczeństwo bez najmniejszego umniejszenia swego Bóstwa. Majestat oblókł się w pokorę, siła w słabość, a wieczność w śmiertelność. By spłacić dług, który zaciągnęliśmy przez grzech, niezmienna natura Boga przybrała na siebie naszą ułomną naturę, w taki sposób, że prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek utworzyli jedność w jednym Panu i jednym Jezusie – Chrystusie. Nie nastąpiło ani osłabienie Bóstwa, ani unicestwienie człowieczeństwa. Chrystus Pan jest jedną Osobą Boską, posiadającą dwie natury, Boską i ludzką. Zamieszkały w Nim wszystkie bogactwa natury Boskiej, oraz całe ubóstwo naszej natury ludzkiej, za wyjątkiem grzechu. Przyszedł On zapłacić dług, którego nie zaciągnął, ponieważ my sami nigdy nie zdołalibyśmy tego dokonać.

Tak więc, Drodzy Przyjaciele, rozważajmy tajemnicę tego Dzieciątka, które narodziło się dla nas, które zostało dane nam wszystkim. Stwórca wszystkich rzeczy wkroczył pomiędzy swoje stworzenie, aby je odkupić od grzechu. Rodzaj ludzki odpadł od Boga, ponieważ człowiek zwrócił się ku stworzeniom. Dlatego Bóg przybiera naszą stworzoną naturę, aby naprawić ten błąd. Z jaką cudowną mądrością Bóg ukazuje nam dziś, jak powinniśmy odrzucić straszliwą obietnicę szatana! Podobnie jak pierwsi rodzice wpadli w grzech słuchając upadłego anioła, tak teraz pasterze, na głos aniołów, przychodzą oddać cześć Bożej Dziecinie. Tak jak pierwsi rodzice kuszeni byli, by stali się jako bogowie, znający dobro i zło, tak teraz sam Bóg pokazuje nam, jak mamy się do Niego upodobnić: poprzez pokorę. Podczas gdy diabeł kusił pierwszych rodziców do pychy, obecnie Bóg pokazuje nam, poprzez praktykowanie jakiej cnoty naprawdę się do Niego upodobniamy.

Podczas, gdy pierwsi rodzice poszukiwali bogactwa w rzeczach ziemskich i pragnęli jeść owoc z drzewa, z którego nie powinni, obecnie Bóg chce narodzić się w stajence, aby sam stać się pokarmem dla nas. Przychodzi do nas w stajence, aby nawet najbiedniejsi z biednych mogli zrozumieć, że przyszedł również dla nich. Nikt, nawet największy grzesznik, nawet najuboższy z ubogich, nie może czuć się w Jego obecności onieśmielony. Podobnie, jak niegdyś człowiek chodził w raju ziemskim w obecności Boga, obecnie Bóg przychodzi na ten świat, by żyć pomiędzy nami, byśmy mogli stać się na nowo Jego przyjaciółmi.

Tak więc dzisiejszej nocy, stojąc przed Bożą Dzieciną, łatwiej nam zrozumieć, co powinniśmy myśleć o przepychu i bogactwach tego świata. Przychodzi nam na myśl mit o królu Midasie, który posiadać miał moc zmieniania w złoto wszystkiego, cokolwiek dotknął. Zdał on sobie sprawę z tego, że wszyscy go otaczali, byli przy nim jedynie ze względu na jego bogactwa, a nie dla niego samego, zapragnął więc ostatecznie być raczej ubogim, niż posiadać całe złoto świata. A oto mamy przed oczyma większy jeszcze cud: Boża Dziecina wyrzekła się wszystkiego, byśmy mogli stać się przyjaciółmi Boga, jeśli tylko zwrócimy się do Niego i będziemy się od Niego uczyć, jak być cichymi i pokornymi sercem. Pragnie nas obdarzyć wszystkim, co posiada, byśmy mogli cieszyć się Jego towarzystwem przez całą wieczność.

Drodzy Przyjaciele, tajemnicy prawdziwej radości i prawdziwego pokoju nie odnajdziemy w rzeczach ziemskich, ale przeciwnie, w wyrzeczeniu się ich. Troski i zajęcia, które towarzyszą nam każdego dnia, w niewielkim jedynie stopniu wypełnić potrafią nasze dusze. Jesteśmy stworzeni do tego, by kochać i być kochanymi. Zostaliśmy stworzeni, byśmy byli podobni do Boga, byśmy Go poznali i ukochali, tak jak On sam zna i kocha siebie samego. Tego dnia Bóg umiłował nas jako pierwszy, posyłając nam swego Jednorodzonego Syna. Musimy Mu zawierzyć, tak jak musimy zaufać danej osobie, zanim będzie ona w stanie wyświadczyć nam jakieś dobro. Musimy Go ukochać, gdyż każdy, kto kocha nas, oczekuje od nas tego samego. Musimy czynić to, co mówi, gdyż każdy, kto kocha, spełnia każde życzenie ukochanej osoby.

Na podobieństwo trzech mędrców, którzy przybędą, aby ofiarować Zbawicielowi trzy dary, oznaczające Jego godność królewską, Jego Bóstwo i Jego misję, również i my ofiarujmy dziś Panu Jezusowi trzy podarunki: wiarę , nadzieję i miłość.

Złotem, które położymy przed Nim, jest wiara – ponieważ jest On Królem wszystkich ludzi. Ma władzę nas nauczać, ponieważ jest Stwórcą wszechrzeczy. Powinien panować przede wszystkim w naszym intelekcie, aby Jego zbawcza nauka mogła przeniknąć nasze dusze. Tak, jak upadliśmy wskutek kłamstwa diabła, tak teraz musimy pozwolić, aby zapanowała nad nami prawda. Naszym zwycięstwem nad światem i szatanem jest nasza wiara. Złóżmy więc hołd poddaństwa Temu, który się dziś narodził.

Nadzieja jest kadzidłem, które wzbija się z naszych serc. Mamy nadzieję, że pewnego dnia będziemy mieli udział w chwale, która ze swej natury należy do naszego Stwórcy. Mamy nadzieję stać się podobnymi do Boga, zostać przenikniętymi przez Tego, który jest samą szczęśliwością. Dzięki cnocie nadziei, nasze umysły wznoszą się ponad sprawy tego świata, wznoszą się ku niebu. Ofiarujmy więc Dzieciątku owe pragnienie, pragnienie, byśmy mogli stać się świętymi.

I na koniec – to miłość sprowadza do nas naszego Odkupiciela. Dzieciątko to narodziło się, aby złożyć swemu Ojcu Ofiarę – ofiarę ze swego własnego życia za nasze grzechy. Naszą mirrą, którą Mu ofiarujemy, jest miłość do naszych bliźnich, na podobieństwo miłości, którą On nas ukochał. Obumieramy samym sobie, swojej dumie i egoizmowi, podobnie jak On umarł za nas. Ofiarujmy więc, Drodzy Przyjaciele, Dzieciątku, które się nam narodziło, tę miłość. Niech radość towarzysząca nam w święta Bożego Narodzenia zaczyna się od uzyskania Bożego przebaczenia za nasze grzechy i odpuszczenia nam win przez naszych bliźnich. Niech upominkiem, którym się wzajemnie obdarowujemy, będzie przede wszystkim dar Bożego przebaczenia, przychodzący dziś do naszych serc poprzez narodziny Zbawiciela.

Weselmy się więc dziś wszyscy z narodzenia naszego Odkupiciela. Nie wahajmy się przyjść do Niego. Staje się On małym, aby nas nie onieśmielać. Skoro Chrystus Pan uczynił tak wiele, aby pociągnąć do siebie nasze serca, dzisiejszy dzień jest odpowiedni, byśmy Mu je ofiarowali. Nie wahajmy się, oddajmy Mu wszystko, aby On mógł dać nam w zamian swe własne Serce. Radosnych i błogosławionych Świąt!

Ks. Jan Jenkins

Przeorat św. Piusa X
grudzień 2010

Pogańskie pochodzenie Bożego Narodzenia? To bzdura!

Pogańskie pochodzenie Bożego Narodzenia? To bzdura!

Pokłon pasterzy, Bracia Le Nain, 1644. National Gallery w Dublinie

Żadne antyczne źródła nie wskazują, że 25 grudnia wyznawcy mitraizmu obchodzili święto narodzin swojego bożka. Z kolei rzymskie narodziny słońca były celebracją bardzo późną. Pojawiała się ona w tym samym czasie, co chrześcijańskie Boże Narodzenie. Pogłoski o pogańskim pochodzeniu daty naszego święta są efektem wrogości części protestantów do Bożego Narodzenia – mówi w rozmowie z Michałem Wałachem ksiądz profesor Józef Naumowicz, historyk, znawca antycznej literatury chrześcijańskiej i dzieł Ojców Kościoła, autor książki „Narodziny Bożego Narodzenia”.

 

Często słyszymy, że 25 grudnia jako dzień obchodów Bożego Narodzenia nawiązuje do kultów pogańskich, czy to mitraizmu czy narodzin słońca. Ksiądz profesor w swojej nowej książce pt. „Narodziny Bożego Narodzenia” obala takie teorie. Skąd w ogóle wziął się pomysł, by łączyć dzień narodzenia Syna Bożego z uroczystościami pogan?

 

Taka idea zrodziła się w klimacie polemiki religijnej w czasach nowożytnych. Chociaż sam luteranizm przejął Boże Narodzenie, to niektóre grupy protestanckie odrzuciły obchody tego ważnego święta. Niektóre odłamy nawet bardzo silnie zwalczały Boże Narodzenie kiedy dochodziły do władzy. Czynili tak na przykład purytanie, gdy zdobyli w angielskim parlamencie większość. W Anglii obowiązywał oficjalny zakaz obchodów Bożego Narodzenia. Z kolei prezbiterianie w Szkocji wprowadzili zakaz, a nawet funkcjonowały kary za obchodzenie świąt narodzenia Zbawiciela. Takie prawo obowiązywało przez 300 lat, aż do lat 60. XX wieku. Podobna sytuacja miała miejsce w Stanach Zjednoczonych, gdzie większość od zawsze stanowili protestanci. Tam również były zakazy obchodów Bożego Narodzenia. 25 grudnia stał się świętem federalnym dopiero w roku 1870.

 

Protestantyzm to nie tylko zakazy Bożego Narodzenia. To również polemika z celebracją 25 grudnia. Protestanci wskazywali, że uroczystość nie ma korzeni biblijnych, a oni chcieli obchodzić tylko te święta, które są nakazane w Biblii, a więc niedzielę i święta przypadające w niedzielę jak Wielkanoc i Zesłanie Ducha Świętego. Inne zaś – jak twierdzili – są wymysłem papistów i zostały przyjęte z pogaństwa, aby je zastąpić, przy okazji przyjmując z nich wiele elementów niechrześcijańskich.

 

Taki jest początek polemiki z Bożym Narodzeniem, próbą pokazywania jego rzekomo pogańskich korzeni. Dzisiaj ten obraz przetrwał u Świadków Jehowy i Adwentystów Dnia Siódmego, którzy nieustannie powtarzają, że święto jest pogańskie, powstałe tylko po to, żeby zastąpić starożytny mitraizm.

 

Jak więc było naprawdę?

 

Prawda historyczna jest inna niż przedstawiali ją w przeszłości niektórzy autorzy protestanccy. Żadne źródło antyczne nie podaje 25 grudnia jako święta narodzin Mitry. To mit utworzony w XIX wieku i powtarzany do dzisiaj nawet w opracowaniach naukowych. Nie ma również dowodów na obchody narodzin bóstw egipskich. Istniało natomiast tego dnia jedno święto – narodzenia słońca niezwyciężonego (łac. Sol Invictus) – które w opinii przeciwników Bożego Narodzenia jest tak ważne i wielkie, że Kościół w Rzymie ustanowił święto Narodzenia Pana Jezusa właśnie 25 grudnia, aby zastąpić pogańskie celebracje.

 

Taka koncepcja również jest fałszywa. Rzymskie narodziny słońca, jakie przypadało 25 grudnia, to święto bardzo późne. Pojawia się w tym samym czasie, co chrześcijańskie Boże Narodzenie – pierwsze świadectwa mamy dopiero z IV wieku. Ponadto Sol Invictus nie było świętem znaczącym. To była dla pogan uroczystość drugorzędna. Gdyby katolicy chcieli zastąpić jakąś pogańską uroczystość, to istniało kilkadziesiąt innych świąt, groźnych dla Bożego Narodzenia, z którymi można było walczyć. Ze świętem Sol Invictus Kościół nigdy nie walczył, bo i nie było z czym. Gdy czytamy wszystkie pierwsze kazania na Boże Narodzenie, a najwięcej wygłosił ich święty Augustyn, ale i inni wielcy kaznodzieje IV, V i jeszcze VI wieku, to nie ma w nich żadnej polemiki z pogańskim świętem narodzenia słońca. To dowodzi, że nasze święto nie powstało w celu zastąpienia uroczystości pogańskiej, albo przejmowania czegokolwiek z pogaństwa.

 

To jest jedna z tez z mojej nowej książki. Druga, całkowicie nowa i niespotykana w dotychczasowych opracowaniach mówi, że święto Bożego Narodzenia po raz pierwszy było obchodzone w Betlejem, czyli tam gdzie się Pan Jezusa narodził i gdzie znajduje się Bazylika Narodzenia Pańskiego. W Betlejem z pewnością nie chodziło o zastępowanie jakiegokolwiek święta pogańskiego, tylko o uczczenie narodzenia Jezusa Chrystusa, objawienia się Boga w Jezusie Chrystusie. Stąd pierwotne podstawy tego święta były czysto chrześcijańskie i logiczne.

 

Jednak wokół daty 25 grudnia istnieją pewne nieporozumienia. Nie ma wszak pewności, że to właśnie tego dnia na świat przyszedł Zbawiciel.

 

25 grudnia to data przesilenia zimowego. Do tego dnia noc się wydłuża, zwiększa się ciemność, a 25 grudnia następuje przełom w kalendarzu astronomicznym, w porach roku, w naturze. Zaczyna się wydłużać dzień. Datę wybrano na dzień Bożego Narodzenia dlatego, że najlepiej ilustruje czym jest narodzenie Pana Jezusa, które zawsze było przedstawiane w Biblii jako przyjście Światłości na świat, czy to jako pojawienie się Gwiazdy z Jakuba, czy przyjście Słońca Sprawiedliwości. Święty Jan Ewangelista mówi: przyszła Światłość na świat i rozświetliła ciemność nocy. To jest zawsze przyjście Światła. 25 grudnia to najlepsza data, żeby tę prawdę obrazować.

 

Czyli więc 25 grudnia możemy traktować jako termin wybrany symbolicznie?

 

Tak, wybrano ją z powodów symbolicznych, ale trzeba od razu dodać, że data jest w pełnej zgodzie z układem roku liturgicznego, jaki istniał wcześniej. Wtedy mieliśmy dwa główne święta: Wielkanoc i Pięćdziesiątnicę (Zesłanie Ducha Świętego). Zauważmy, że data Wielkanocy, zgodnie z wolą Pana Boga, została wyjawiona Mojżeszowi. Pascha i jej dzień są w Księdze Wyjścia opisane. Musi to być po wiosennej równonocy, po pierwszej pełni księżyca. Mamy więc symbolikę pór roku (wiosny), równonocy i pełni księżyca. Księżyc jest niezwykle ważny w tradycji żydowskiej, w której obowiązuje kalendarz księżycowy, inny niż rzymski – słoneczny.

 

Kiedy powstało kolejne święto – Boże Narodzenie – to również ono musiało być wyznaczane przez podobne elementy symboliczne i astronomiczne. Taki był układ chrześcijańskiego roku liturgicznego. Żadna religia, czy to rzymska, grecka, egipska czy inna, nie miała takiego układu roku liturgicznego, który byłby zakorzeniony w te przełomowe momenty roku astronomicznego, czyli przesilenia zimowego i równonocy.

 

Wiąże się to z chrześcijańską ideą uświęcania czasu. Tak jak dzień uświęcamy poranną i wieczorną modlitwą, tak samo uświęcamy rok, włączając nasze święta w bieg natury. Nie po to, żeby czcić naturę, ale po to, żeby natura, pory roku i zjawiska astronomiczne pomagały nam bardziej czcić prawdziwego Boga.

 

Ksiądz profesor pisze w książce „Narodziny Bożego Narodzenia”, że pierwsze próby ustalenia daty narodzin Pana Jezusa łączyły ją z Wielkanocą. Jak to się stało, że dzisiaj świętujemy przyjście Zbawiciela na świat 25 grudnia? Czy trwały na ten temat dyskusje, spory?

 

Nie było na ten temat żadnych sporów czy nawet dyskusji. Analogią dla płynnego przejścia może być na przykład kult świętego Jana Pawła II. Zmarł 2 kwietnia. Zazwyczaj świętych wspominamy w dniu ich śmierci, ale 2 kwietnia często wypada Wielki Tydzień, Wielki Post, albo dni po Wielkanocy. Jest wtedy tyle świąt, że wspomnienie św. Jana Pawła II nie mieści się. Wybrano więc drugą datę: symboliczną, ale znaczącą. Nawet nie datę jego wyboru, gdyż też jest zajęta, ale datę inauguracji pontyfikatu. Stąd 22 października jest dniem wspomnienia św. Jana Pawła II.

 

Podobnie w przypadku Bożego Narodzenia. Początkowo samą datą narodzenia Pana Jezusa nie interesowano się specjalnie. Byli jednak miłośnicy historii wyznaczający tę datę. Wyznaczali ją na wiosnę, na Wielkanoc. Dopóki nie istniało osobne święto daty narodzenia Pana Jezusa, całość Jego tajemnic świętowano na Wielkanoc. Tak samo jak w dniu Paschy żydzi świętują nie tylko wyjście z Egiptu, ale i wszystkie cudowne interwencje Pana Boga. Tak samo było i u nas.

 

Kiedy tworzono osobne święto Bożego Narodzenia należało znaleźć inną datę w ciągu roku. Musiała być jednak znacząca, symboliczna, żeby mówiła coś o święcie. Ale żadnych sporów nie było, ponieważ od początku nie upierano się przy tej dacie. W chrześcijaństwie nie traktujemy daty albo miejsca w sposób magiczny. W Betlejem jest Grota Narodzenia, w której pielgrzymi całują Gwiazdę, uważając, że właśnie tam narodził się Pan Jezus. Ale może On urodził się metr dalej. Jednak to właśnie w tym miejscu oddajemy cześć Jego narodzeniu. Podobnie z datą 25 grudnia. Nie upieramy się, że to właśnie wtedy Pan Jezus się narodził, jednak w tym dniu, wybranym i zatwierdzonym przez Kościół i Tradycję, świętujemy przyjście Światłości na świat.

 

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Michał Wałach.

Katastrofa liturgiczna – Michael Davies

Katastrofa liturgiczna (fragmenty)

3 kwietnia bieżącego roku –  roku Pańskiego 1994 – przypadła rocznica, rocznica smutna, być może najsmutniejsza w całej historii Kościoła katolickiego. Tego właśnie dnia, dwadzieścia pięć lat temu, papież Paweł VI ogłosił w swej Konstytucji Apostolskiej Missale Romanum, że Mszał promulgowany w roku 1570 przez jego znakomitego poprzednika, św. Piusa V, zastąpiony ma zostać przez inny, promulgowany przez niego samego. Zgodnie z ustaleniami przyjętymi na Soborze Trydenckim oraz pragnąc, by ogłoszony przez niego Mszał stanowił wyraźne potwierdzenie odrzucanych przez protestantów elementów doktryny, św. Pius V skodyfikował ryt Mszy sprawowanej w tym czasie w Rzymie, ryt który rozwijał się stopniowo i w sposób organiczny przez niemal półtora tysiąca lat. W ogłoszonej przy tej okazji bulli Quo primum papież stwierdził wyraźnie, iż wolą jego było aby ryt Mszy jaki znaleźć możemy w tradycyjnym katolickim Mszale pozostał niezmieniony po wsze czasy, i zupełnie słusznie, gdyż około roku 1570 ryt ów osiągnął najwyższy stopień doskonałości. Ks. Frederick Faber nazywał tradycyjną Mszę „najpiękniejszą rzeczą po tej stronie nieba”, zaś kard. Newman, najwybitniejszy być może myśliciel katolicki w świecie anglojęzycznym, powiedział kiedyś, że mógłby uczestniczyć w niej bez końca i nigdy nie poczuć znużenia.

Ogłaszając nową Mszę papież Paweł VI wierzył prawdopodobnie, że będzie w stanie poprawić tradycyjny ryt rzymski i uczynić go bardziej zrozumiałym dla ludzi naszych czasów. W sposób ten zerwał jednak z nieprzerwaną tradycją wszystkich swoich poprzedników i uczynił coś całkowicie nieznanego w historii Kościoła – tak Zachodniego jak i Wschodniego – utworzył mianowicie komisję, której celem miało być ułożenie nowego rytu Mszy, Novus Ordo Missae, czego ojcowie II Soboru Watykańskiego ani nie przewidywali ani nie polecili. Jedyny znany precedens radykalnej reformy liturgicznej stanowią poczynania XVI-wiecznych reformatorów protestanckich. Wspomniałem już, że mszał św. Piusa V stanowić miał z założenia zaporę dla szerzenia się błędów protestanckich – poprzez ukazanie iż publiczny wyraz doktryny eucharystycznej Kościoła katolickiego nie czynił najmniejszej koncesji na rzecz herezji. Intencja jaka przyświecała Pawłowi VI była wręcz przeciwna – chodziło mu mianowicie o pozyskanie względów protestantów. W geście, który w dalszym ciągu trudno jest zrozumieć, poprosił on sześciu teologów protestanckich aby doradzali mu w tworzeniu nowego rytu tej samej Ofiary Mszy, której odrzucenie stanowi fundamentalny aksjomat herezji protestanckiej. O tym, do jakiego stopnia ów nieszczęsny papież gotowy był na poświęcenie najświętszych nawet tradycji naszej wiary dla zadowolenia heretyków, świadczy dobitnie wywiad z jednym z jego najbliższych przyjaciół Jeanem Guittonem, wyemitowany przez francuskie radio 19 grudnia 1993 roku. Guitton stwierdził w nim, że sam papież wyznał mu iż celem przyświecającym reformie liturgii było nie tylko maksymalne zbliżenie jej do protestanckich form kultu, ale wręcz do liturgii sekty kalwińskiej, jednej z najbardziej skrajnych manifestacji herezji protestanckiej.  Dowodzi to, jak bardzo przenikliwy był komentarz msgr Klausa Gambera, wedle którego pozbawienie liturgii powagi i dostojeństwa doprowadziło ostatecznie do tego, iż katolicy „oddychają obecnie rozcieńczonym powietrzem kalwińskiej jałowości”. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, iż nie wierzę by Paweł VI był osobiście nieortodoksyjny w swych poglądach na Eucharystię – nikt kto czytał jego Credo Ludu Bożego czy też encyklikę Misterium fidei nie może mieć co do tego wątpliwości. Motywem jaki nim kierował wydaje się być ta sama nieroztropna gorliwość ekumeniczna, która skłoniła go, jeszcze jako Sekretarza Stanu Stolicy Apostolskiej, do zaangażowania się w tajemne dyskusje z duchowieństwem anglikańskim – wbrew wyraźnej woli papieża Piusa X.

Zamierzam natomiast wykazać, że – jak już wspomniałem – sam sposób w jaki dokonano reformy rytu Mszy stanowił zerwanie z tradycją, że zmiany wprowadzone w rycie rzymskim po II Soborze Watykańskim wykraczały daleko poza to, co sobór autoryzował, oraz że – w pewnych przypadkach – sprzeczne są one w istocie z jego zaleceniami. Zamierzam pokazać, że byliśmy świadkami raczej rewolucji niż reformy, i że rewolucja Pawła VI nie przyniosła żadnych dobrych owoców, które mogłyby zrekompensować zniszczenie naszego niemal 2 tysiącletniego dziedzictwa liturgicznego.

Przed przeanalizowaniem tej rewolucji, niezbędne jest wyjaśnienie czym jest ryt Mszy. Ryt Mszy zawiera słowa oraz obrzędy otaczające zasadnicze elementy, które ustanowione zostały przez samego Zbawiciela. Tymi zasadniczymi elementami są: 1) materia: chleb i wino; 2) forma: „To jest Ciało Moje” oraz „To jest Kielich Krwi Mojej…”; 3) ważnie wyświęcony kapłan, który 4) sprawujący ten sakrament z intencją czynienia tego, co czyni Kościół. Na Wschodzie i Zachodzie Istnieją różne ryty Mszy (głównych jest 9, wszystkich jednak 23, jeśli weźmie się pod uwagę różne wersje pochodne) uznawane przez Kościół katolicki za ważne, włączając w to obrządki używane przez wspólnoty schizmatyckie. Ta sama Ofiara Kalwarii uobecniana jest we wszystkich tych rytach i ta sama łaska sakramentalna jest przez nie udzielana. W Komunii św. przyjmowany jest sam Chrystus. Nie może On być przyjmowany w sposób mniej lub bardziej doskonały w żadnym konkretnym rycie, a łaska otrzymywana w Komunii św. uzależniona jest jedynie od pobożności i dyspozycji komunikowanego.

Przed omówieniem rewolucji liturgicznej konieczne jest też powiedzenie kilku słów na temat, czy katolik może krytykować jakiekolwiek nauczanie czy prawo Stolicy Apostolskiej i nadal utrzymywać że jest względem niej lojalny. W czasie ogłoszenia encykliki Humanae vitae (potępiającej sztuczną kontrolę urodzeń) teologowie modernistyczni ukuli termin „lojalny sprzeciw”. Twierdzili, że możliwe jest nie zgadzanie się z nauczaniem papieskim w sprawach wiary i moralności i zarazem pozostawanie lojalnym katolikiem. Jest to oczywiście absurd. Nikt nie może posiadać prawa do odrzucania nauczania Magisterium w kwestii wiary i moralności. Modernistyczna koncepcja „lojalnego sprzeciwu” względem doktryny nie może być żadną miarą porównywana do prawa wiernych katolików do kwestionowania czysto praktycznych decyzji papieża. Różnica ta staje się oczywista, gdy zacytujemy słowa jednego z najbardziej lojalnych i uczonych katolików obecnego stulecia, prof. Dietricha von Hildebranda, którego Pius XII nazywał Doktorem Kościoła XX wieku, zaś Paweł VI uhonorował za jego wierność Stolicy Apostolskiej. W swej książce, której tytuł  – Spustoszona winnica – doskonale oddaje stan Kościoła na Zachodzie po II Soborze Watykańskim, a którą powinien posiadać każdy kochający szczerze Kościół katolik, zauważa on że choć musimy przyjmować wszystko co ogłaszane jest przez papieża ex cathedra jako bezwzględnie prawdziwe:

„W przypadku aktów natury praktycznej a nie doktrynalnej, do których zaliczyć należy rozporządzenia papieskie, asystencja Ducha Świętego nie jest obiecana w taki sam sposób. Rozporządzenia takie mogą być niefortunne, błędne, a nawet katastrofalne w skutkach, jak to się wielokrotnie zdarzało w historii Kościoła. W przypadku takim zasada Roma locuta causa finita nie ma zastosowania. Wierni nie są zobligowani do traktowania wszystkich rozporządzeń papieskich jako dobrych i pożytecznych. Mogą nad nimi ubolewać i modlić się by zostały cofnięte; mogą nawet – z całym należnym papieżowi szacunkiem – działać na rzecz ich unieważnienia”.

Oczywistym jest więc, że lojalni katolicy mają prawo wyrażać szczerze swe zastrzeżenia odnośnie pewnych aspektów nowego Mszału. Nawet najbardziej pobieżna lektura Konstytucji o liturgii pokazuje, że reforma jaką ona autoryzowała miała być oparta na względach duszpasterskich. W swym ogłoszonym z okazji 25 rocznicy promulgowania Konstytucji o liturgii Liście Apostolskim Vicesimus quintus annus z 4 grudnia 1988 Jan Paweł II wyjaśniał, cytując sam tekst Konstytucji, że reforma miała: „Przyczynić się do coraz większego rozwoju życia chrześcijańskiego wśród wiernych, lepiej dostosować do potrzeb naszych czasów podlegające zmianom instytucje, popierać to, co może ułatwić zjednoczenie wszystkich wierzących w Chrystusie i umocnić to, co prowadzi do powołania wszystkich ludzi na łono Kościoła”. Celem reformy miało być wyjaśnienie natury Mszy wiernym i podniesienie jakości ich uczestnictwa.

Jeśli wierni przekonani są całkowicie szczerze, że nowy ryt raczej zaciemnia niż eksponuje ofiarny etos Mszy i czyni ich cotygodniowy udział w nim raczej aktem heroicznego posłuszeństwa niż radosnego uczestnictwa, mają pełne prawo przedstawić swe obawy Pasterzowi wszystkich katolików i błagać go, aby dawał im raczej chleb a nie kamienie. Można by tu podnieść zarzut, iż wierni nie posiadają niezbędnej wiedzy ani kompetencji do krytykowania rytu sakramentalnego zatwierdzonego przez papieża. Argument ten posiadałby pewną wagę, gdyby jedynymi krytykami nowej Mszy byli świeccy. Została ona jednak skrytykowana w słowach nadzwyczaj ostrych przez duchownego, którego autorytet w kwestii doktryny ustępował jedynie autorytetowi samego papieża. Mam tu oczywiście na myśli byłego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kard. Ottaviani. We wrześniu 1969 roku grupa teologów rzymskich przygotowała Krótką analizę krytyczną nowego rytu Mszy, która przesłana została Pawłowi VI. Sama owa analiza posiada znaczenie mniejsze niż list, który jej towarzyszył, a który napisany został przez kard. Ottavianiego a podpisany przez niego oraz kard. Bacci. Przynajmniej 10 innych kardynałów również zgodziło się go podpisać, ostatecznie jednak w ostatniej chwili zawiodły ich nerwy. Wspomniani dwaj kardynałowie, obaj będący wzorem ortodoksji, wyjaśniali w owym liście iż przedstawienie swych zastrzeżeń postrzegali jako obowiązek wobec Boga i papieża. Przypominali Pawłowi VI, że: „Jeśli jakieś prawo okazuje się szkodliwe, to poddani, dla których dobra się je stanowi, mają prawo – a nawet obowiązek – prosić prawodawcę, z synowską ufnością, o jego odwołanie”. To właśnie miał na myśli cytowany już wyżej Dietrich von Hildebrand pisząc: „Wierni nie są zobligowani traktować wszystkich poleceń jako dobrych i pożytecznych. Mogą nad nimi ubolewać i modlić się by zostały cofnięte; mogą nawet – z całym należnym papieżowi szacunkiem – działać na rzecz ich unieważnienia”. Osąd kardynałów był następujący:

Novus Ordo Missae – biorąc pod uwagę elementy nowe i podatne na rozmaite interpretacje, ukryte lub zawarte w sposób domyślny – tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii Mszy św., sformułowanej na XXII sesji Soboru Trydenckiego. Ustalając raz na zawsze kanony rytu, Sobór ten wzniósł zaporę nie do pokonania przeciw wszelkim herezjom atakującym integralność tajemnicy Eucharystii”.

W roku 1994 przypadła również 25 rocznica tej odważnej deklaracji, która datowana była na 3 września 1969, we wspomnienie św. Piusa X. Mottem kard. Ottavianiego było Semper idem, czyli „zawsze ten sam”. Kościół soborowy owładnięty został gorączkowym pragnieniem zmiany, a każda zmiana, jak się wydaje, postrzegana jest obecnie jako zmiana na lepsze.

Jeden z najwybitniejszych liturgistów II połowy tego wieku, a być może nawet najwybitniejszym, był śp. msgr Klaus Gamber. Należał on do grona tych, którzy w roku 1957 utworzyli w Ratyzbonie Instytut Liturgiczny – i był jego kierownikiem aż do swej śmierci 2 czerwca 1989 w wieku siedemdziesięciu lat. W roku 1993 ukazało się angielskie wydanie jego książki Reforma liturgii rzymskiej, która bezwzględnie powinna stać się obowiązkową lekturą każdego interesującego się tymi kwestiami katolika. W uznaniu dla wybitnej erudycji msgr Gambera Stolica Apostolska nadała mu tytuł Członka Honorowego Papieskiej Akademii Liturgicznej; w roku 1965 mianowany został kapelanem Ojca Świętego, zaś w 1966 jego prywatnym szambelanem. Wstęp do wspomnianej wyżej książki napisał kard. Oddi, określający jej publikację „wydarzeniem o najwyższym znaczeniu”, zawiera ona ponadto pochlebne recenzje autorstwa kard. Sticklera i kard. Ratzingera. Na krótko przed śmiercią msgr Gambera kard. Ratzinger zauważył, iż był on „jedynym uczonym który, wśród armii pseudo-liturgistów, prawdziwie reprezentuje myśl liturgiczną Kościoła”. Oto kilka z jego konkluzji:

„Ostatecznie wszyscy będziemy musieli uznać, że nowe formy liturgiczne, niezależnie od tego jak dobre intencje nie przyświecały by im na początku, nie dały ludziom chleba, ale kamienie”.

„Znacznie bardzie radykalny charakter niż jakiekolwiek zmiany liturgiczne wprowadzone przez Lutra, przynajmniej w tym co dotyczy rytu, miały zmiany wprowadzone w naszej własnej liturgii – dotyczy to przede wszystkim zasadniczych zmian, jakie poczynione zostały w liturgii Mszy. Wprowadzenie ich stanowiło również wyraz niezrozumienia więzi emocjonalnych łączących wiernych z tradycyjnym rytem”.

„Czy naprawdę główną przesłanką do wprowadzenia wszystkich tych zmian była autentyczna troska duszpasterska o dusze wiernych, czy też nie stanowią one raczej radykalnego zerwania z tradycyjnym rytem, którego celem było uniemożliwienie dalszego posługiwania się tradycyjnymi tekstami liturgicznymi a więc celebracji «Mszy Trydenckiej» – jako że nie odzwierciedlała ona już nowego ducha przenikającego obecnie Kościół?”.

Czym jest nowa Msza?

Pierwszą kwestią jaką chciałbym poruszyć odnośnie liturgicznego eksperymentu Pawła VI jest fakt, iż sama kompilacja nowej Mszy, Novus Ordo Missae, stanowi zerwanie z historycznym, ewolucyjnym rozwojem liturgii. W swej książce The Holy Sacrifice of the Mass ks. Adrian Fortescue wyjaśniał:

„Reformatorzy protestanccy tępili dawną liturgię jakoby ogniem i mieczem. W niej bowiem wyrażały się prawdy owe (rzeczywista obecność Zbawiciela w chwale, ofiara eucharystyczna itd.), które odrzucali. Stąd zastąpili ją nowym nabożeństwem komunii, które uwydatniało nowe zasady; liturgia ta wszakże naturalnie zerwała zupełnie z wszelkim historycznym rozwojem rytuału”.

A w jaki konkretnie sposób reformatorzy protestanccy „zerwali zupełnie z wszelkim historycznym rozwojem rytuału”? Uczynili to przede wszystkim poprzez fakt, iż skomponowali nowe ryty sakramentalne i zastąpili nimi te, które pozostawały w użyciu od czasów niepamiętnych. Stanowiłoby to zerwanie z tradycyjnym rozwojem rytuału nawet wówczas, gdyby ich nowe ryty były całkowicie ortodoksyjne. Różne ryty Mszy ewoluowały stopniowo i w sposób organiczny na przestrzeni kolejnych wieków. Jeden z najwybitniejszych żyjących brytyjskich historyków, prof. Owen Chadwick, który jest protestantem, zauważył w swej książce The Reformation, że „liturgie nie są tworzone, ale wyrastają z pobożności kolejnych wieków”. W rozwoju każdej starożytnej liturgii tak na Wschodzie jak i Zachodzie zauważyć można stały wzorzec, który wyjaśnił bardzo dobrze kanonik G.G. Smith w swym dziele The Teaching of the Catholic Church:

„W historii rozwoju liturgii sakramentalnej istniała stała tendencja do wzrostu – pojawiania się dodatków i nawarstwień, dążenie do osiągnięcia coraz doskonalszej i pełniejszej symboliki”.

W roku 1896 papież Leon XIII ogłosił w sposób ostateczny i nieodwołalny w swej encyklice Apostolicae curae, że święcenia anglikańskie są nieważne. Anglikańscy biskupi starali się zbić przedstawione w niej argumenty w swym Responsio z roku 1897, które z kolei spotkało się z reakcją biskupów katolickich występujących w obronie encykliki papieskiej. Główny ich argument był następujący:

„Nikt nie kwestionuje faktu, iż we wcześniejszych czasach lokalnym Kościołom pozwalano na dodawanie nowych modlitw i obrzędów (…) Jednakże teza, wedle której dozwolone było im również usuwać modlitwy i obrzędy będące uprzednio w użyciu a nawet reformować istniejące ryty w najbardziej drastyczny sposób, nie ma żadnych podstaw historycznych i wydaje się być nam całkowicie niewiarygodna”.

Jest faktem niepodważalnym, że Consilium, komisja która układała tekst nowej Mszy, usunęła wiele modlitw oraz obrzędów które znajdowały się uprzednio w użyciu i dokonała drastycznej przebudowy istniejącego rytu, zrywając w ten sposób z wszelką ewolucją liturgiczną. Proszę zauważyć, że nie twierdzę tu, że nowa Msza jest nieortodoksyjna ani że Paweł VI nie miał prawa zatwierdzić w niej pewnych zmian. Twierdzę jedynie, że czyniąc to zerwał całkowicie z wszelką historyczną ewolucją liturgiczną. Niezależnie od tego jak niewiarygodnym by się to nie wydawało, są ludzie którzy – w swej gotowości do obrony nowej Mszy – wydają się odrzucać zdrowy rozsądek i twierdzić, że w istocie liturgia nie została w znaczący sposób zmieniona! Typowym przykładem takiej odmowy zaakceptowania rzeczywistości jest artykuł ks. Petera Stravinskasa opublikowany na łamach „Catholic News and World Report” w lutym 1992 roku. Ks. Stravinskas stwierdził w nim, że „Przestudiowawszy bardzo uważnie stary ryt Mszy oraz ryt obecny nie dostrzegłem między nimi żadnych znaczących różnic”. Przypomina mi to słowa księcia Wellingtona wypowiedziane do pewnego gentlemana, który podszedłszy do niego powiedział: „Pan Smith jak sądzę?”. Wellington odpowiedział: „Jeśli pan tak sądzi, uwierzy pan we wszystko”. Twierdzenie, że nie ma żadnej znaczącej różnicy pomiędzy tymi dwoma rytami jest nie tylko bezsensowne, ale wręcz niewiarygodne. Zamiast zacytować w odpowiedzi jakiegoś tradycjonalistycznego autora przytoczę słowa człowieka, którego kompetencje do skomentowania nowego rytu Mszy są niepodważalne. Mam tu na myśli ks. Josepha Gelienau SI, jednego z najbardziej wpływowych członków Consilium, który określany był przez Bugniniego mianem jednego z „wielkich mistrzów międzynarodowego świata liturgicznego”. Twierdzenie, że  nie podzielał on opinii ks. Stravinskasa, byłoby w istocie eufemizmem. W swej książce Demain la Liturgie ks. Gelienau pisał z całkowitą szczerością i bez najmniejszych oznak żalu:

„Niech ci, którzy jak ja sam, znali i śpiewali łacińską uroczystą Mszę, przypomną ją sobie jeśli potrafią. Niech porównają ją ze Mszą jaką mamy teraz. Nie tylko słowa, melodie i niektóre gesty są różne. Mówiąc prawdę jest to inna liturgia Mszy. Trzeba to powiedzieć bez niedomówień: ryt rzymski jaki znaliśmy już nie istnieje. Został zniszczony”.

Ks. Gelienau mówi nam więc, że tradycyjny ryt rzymski Mszy został zniszczony i zastąpiony nowym, który jest od niego różny. Ks. Stravinskas zapewnia nas ze swej strony, że pomiędzy tymi dwoma rytami nie ma żadnych zasadniczych różnic. Bezstronna analiza reformy w której ks. Gelienau brał tak aktywny udział dowodzi ponad wszelką wątpliwość, że rację ma on, a nie ks. Stravinskas. Jednakże przed analizą obecnej reformy konieczne jest wyjaśnienie, co w istocie autoryzowała Konstytucja o liturgii przyjęta na II Soborze Watykańskim. Jest faktem niepodważalnym, że reforma jaka miała po nim miejsce, miała charakter daleko bardziej radykalny niż to przewidywali ojcowie soborowi czy też niż to autoryzowała Konstytucja o liturgii. W żaden sposób nie da się wykazać, że II Sobór Watykański upoważniał lub sankcjonował zniszczenie rytu rzymskiego! Konstytucja ta zawierała zastrzeżenia, które wydawały się czynić wszelkie drastyczne przekształcenie Mszy Trydenckiej niemożliwym. W rycie łacińskim zachowany miał być język łaciński (art. 36), miały też zostać podjęte kroki w celu zapewnienia, by wierni potrafili śpiewać lub odmawiać wspólnie po łacinie te części Mszy, które do nich należały (art. 54). Wszystkie uznane ryty miały być postrzegane jako posiadające równy autorytet i godność, miały być zachowane i wspierane we wszelki możliwy sposób (art. 4). Skarbiec muzyki sakralnej miał być zachowany i otoczony opieką (art. 114), zaś chorał gregoriański zajmować miał pierwsze miejsce w nabożeństwach liturgicznych (art. 116). Nie miały być wprowadzane żadne innowacje, o ile nie wymagałoby tego prawdziwie i niewątpliwe dobro Kościoła, miano też dokładać starań, by nowe formy wyrastały w organiczny sposób z form już istniejących (art. 23).

Parafrazując Hamleta powiedzieć by można, że w kolejnych latach owe wyraźne dyrektywy soboru były „raczej łamane niż przestrzegane”. Łacina znikła de facto z naszych kościołów i  w 99.99% parafii nie podejmuje się najmniejszego wysiłku, by wierni potrafili śpiewać lub odmawiać wspólnie po łacinie te części Mszy, które do nich należą. Ryt rzymski, nie zachowywany bynajmniej i wspierany, został zniszczony, zaś skarbiec muzyki sakralnej, a zwłaszcza chorał gregoriański, popadł we większości parafii w całkowite zapomnienie. Można by tu przytoczyć długa listę nowinek, których nie wymagało bynajmniej prawdziwie i niewątpliwie dobro Kościoła, a w każdym niemal przypadku nowinki te modyfikowały tradycyjną Mszę w taki sposób, by stała się ona bardziej akceptowalna dla protestantów. Wystarczy zbadać które modlitwy usunęli ze swych liturgii XVI-wieczni protestanci by przekonać się, że te same modlitwy usunięte zostały z Mszy Trydenckiej, aby Msza Pawła VI zyskać mogła ich aprobatę – co też rzeczywiście się stało. Jedynym wyjątkiem jest Kanon Rzymski, który usunięty został ze Mszy przez wszystkich reformatorów protestanckich oraz przez abpa Bugniniego, ale który przywrócony został, Deo gratias, dzięki osobistej interwencji Pawła VI. Prawdą jest, że Kanon Rzymski nie jest obecnie często używany, jednak jego obecność w nowym Mszale gwarantuje, że choć zreformowana liturgia wykazuje wiele podobieństw do kultu protestanckiego, to jednak ze względu na obecność w niej Kanonu Rzymskiego – stanowiącego kamień obrazy dla każdego reformatora protestanckiego – nowa Msza nie może być nazywana liturgią protestancką. Bóg nigdy nie zezwoliłby papieżowi na zatwierdzenie żadnego rytu sakramentalnego, który nie zawierałby tego, co posiada zasadnicze znaczenie dla ważności sakramentu, ani zawierającego żadnych sformułowań wprost heretyckich. Wbrew temu co się często twierdzi, również abp Lefebre uznawał że nowa Msza jest ważna i że nie zawiera herezji.

Kiedy ojcowie soborowi głosowali nad Konstytucją o liturgii nie wyobrażali sobie ani przez chwilę, że mogłaby ona być kiedyś interpretowana w sposób sprzeczny z ich wyraźnymi intencjami. Dokładnie tak się jednak stało, ponieważ przygotowujący ten tekst periti umieścili w nim wieloznaczne sformułowania, które mieli zamiar wykorzystać po soborze do przeprowadzenia rewolucji liturgicznej, rewolucji która – z czego zdawali sobie sprawę – nie zostałaby usankcjonowana przez ojców soborowych, gdyby zasady jej wyrażone zostały w jednoznaczny sposób w Konstytucji. Aby ktoś nie pomyślał sobie, że są to jedynie szalone spekulacje świeckiego przywiązanego do teorii spiskowych, przytoczę tu świadectwo kard. Johna Heenana z Westminsteru. Kardynał Heenan, jeden z najbardziej aktywnych ojców soborowych, napisał w swej książce A Crown of Thorns odnośnie I sesji Soboru z roku 1962 co następuje:

„Tematem najpełniej dyskutowanym była reforma liturgiczna – choć słuszniej byłoby powiedzieć, iż takie było przekonanie biskupów. Patrząc z perspektywy czasu jasne jest, że dano im sposobność przedyskutowania jedynie ogólnych zasad. Późniejsze zmiany miały charakter bardziej radykalny niż zamierzał papież Jan oraz biskupi, którzy uchwalili Konstytucję o liturgii. W swym kazaniu wygłoszonym na zakończenie I sesji papież Jan wyraźnie dał do zrozumienia, że nie podejrzewał tego, co planowali eksperci liturgiczni”.

Trudno o słowa bardziej jasne. Kard. Heenan stwierdził wyraźnie, że eksperci którzy napisali Konstytucję o liturgii pragnęli wykorzystać ją po soborze w sposób, jakiego nie podejrzewali papież ani ojcowie soborowi. Większość tych ostatnich odrzuciłaby taką możliwość jako niewiarygodną, nawet gdyby im ją uświadomiono. W roku 1973 abpa R.J. Dwyer z Portland w stanie Oregon zauważył ze smutkiem:

„Kto wówczas mógł przypuszczać, że w przeciągu kilku lat, w czasie krótszym niż dekada, łacińska przeszłość Kościoła mogłaby zostać przekreślona, stając się jedynie mglistym wspomnieniem. Myśl o tym przeraziłaby nas, wydawało się to jednak tak dalekie od rzeczywistości że niemal śmieszne. Tak więc śmialiśmy się  z tego”.

Ks. Louis Bouyer, wybitna osobistość przedsoborowego ruchu liturgicznego i jeden z najbardziej ortodoksyjnych periti na soborze był jednak w stanie dostrzec w jakim kierunku zmierza reforma, nawet jeszcze przed promulgowaniem nowej Mszy. W roku 1968 stwierdził: „Musimy powiedzieć wyraźnie: nie ma obecnie w Kościele katolickim liturgii godnej tego miana. (…) Być może w żadnej innej sferze nie ma większej rozbieżności (a nawet formalnej sprzeczności) pomiędzy tym co wypracował sobór a tym co aktualnie mamy”. Podobnie pisał msgr Gamber:

„Jednej rzeczy możemy być absolutnie pewni, a mianowicie iż nowe Ordo Mszy , które się niedawno pojawiło, nie zyskałoby aprobaty większości ojców soborowych”.

W roku 1964 ks. Bouyer napisał entuzjastyczną recenzję Konstytucji o liturgii zatytułowaną The Liturgy Revived, w której przewidywał rozkwit wielkiej odnowy liturgicznej. Do roku 1968 całkowicie pozbawiony został jednak wszelkich złudzeń, co skłoniło go do napisania niezwykle ostrej krytyki sposobu, w jaki postanowienia soboru wcielane były w życie (spostrzeżenia te zawarł w książce The Decomposition of Catholicism). Stwierdził w niej, iż nie tylko istnieje formalna sprzeczność pomiędzy zaleceniami soboru a tym co w istocie miało miejsce, ale też że w praktyce reforma stanowi odrzucenie dorobku cieszącego się poparciem papieży ruchu liturgicznego, w który sam wniósł znaczący wkład.

Całkowicie uprawnione jest określanie tego, co stało się z rytem rzymskim po II Soborze Watykańskim, mianem raczej  „rewolucji” niż reformy. Concise Oxford Dictionary definiuje „rewolucję” jako „całkowitą zmianę, obalenie, radykalną zmianę warunków, fundamentalną rekonstrukcję”. Czyż nie z tym właśnie mieliśmy do czynienia po II Soborze Watykańskim? Rewolucyjna natura zmian w liturgii rzymskiej po Vaticanum II stała się oczywista nawet dla niekatolików. Luterański prof. socjologii Peter L. Berger, przemawiający 11 maja 1978 w Harvard Club w Nowym Jorku, skomentował posoborowe zmiany w Kościele katolickim podkreślając, że były one błędem nawet z czysto socjologicznego punktu widzenia: „Gdyby kierujący się złymi intencjami socjolog, starający się wyrządzić Kościołowi katolickiemu jak największą szkodę, został jego doradcą, nie mógłby sprawić się lepiej”. Podobnie pisał prof. Dietrich von Hildebrand: „Zaprawdę, gdy by jednemu z diabłów z książki C.S. Lewisa Listy starego diabła do młodego powierzono zadanie zniszczenia liturgii, nie mógłby uczynić tego lepiej”.

Rozstrzygający charakter musi tu mieć opinia ks. Josepha Gelineau, iż rewolucja liturgiczna jaka miała miejsce po soborze wykraczała daleko poza intencje ojców Vaticanum II:

„Błędem byłoby utożsamianie odnowy liturgicznej z reformą obrzędów zaleconą przez II Sobór Watykański. Reforma ta idzie o wiele dalej niż zalecenia soborowe (elle va bienau-dela). Liturgia jest nieustannym warsztatem (La liturgie est un chantier permanent)”.

I rzeczywiście – zamiast umiarkowanej reformy usankcjonowanej przez Konstytucję o liturgii byliśmy świadkami tego, jak Msza w rycie rzymskim, stanowiąca bez wątpienia największy skarb Kościoła poza samym Pismem św., zredukowana została do poziomu „nieustannego warsztatu”, czegoś raczej tworzonego przez ludzi niż actio Christi. Fakt ten uznał również kard. Ratzinger, stwierdzając:

„Moglibyśmy dziś zapytać: czy istnieje jeszcze ryt łaciński? Z pewnością nie ma takiej świadomości. Dla większości ludzi liturgia wydaje się być raczej czymś czego aranżowanie leży w gestii konkretnego zgromadzenia”.

W niezwykle szczerym editorialu który zamieszczony został w „Homiletic and Pastoral Review” z lutego 1979 roku, redaktor naczelny tego pisma ks. Kenneth Baker SI skierował apel do hierarchii Kościoła katolickiego w USA. Wyrażał w nim ubolewanie z powodu setek zmian narzuconych wiernym, nad których sensem nie mieli oni czasu się zastanowić, i błagał o powstrzymanie tego co określał mianem „rewolucji liturgicznej”. „Zostaliśmy przytłoczeni zmianami z Kościele na wszelkich płaszczyznach, jednak to właśnie rewolucja liturgiczna dotyka nas w sposób bezpośredni i najdogłębniej”. Wydaje się jednakże, że nie ma nadziei na powstrzymanie narzucanych zmian liturgicznych ani na podjęcie skutecznych kroków w celu wykorzenienia nadużyć, które stały się w roku 1980 tak rozpowszechnione, iż fakt ten skłonił Jana Pawła II do wyrażenie publicznego ubolewania w Liście Apostolskim Dominicae cenae:

„Może więc trzeba, ażebym kończąc ten fragment moich rozważań, w imieniu własnym i Was wszystkich, Czcigodni i Drodzy Bracia w Biskupstwie, wypowiedział słowa przeproszenia za wszystko, co z jakiegokolwiek powodu, na skutek jakiejkolwiek ludzkiej słabości, niecierpliwości, zaniedbania, na skutek tendencyjnego, jednostronnego, błędnego rozumienia nauki Soboru Watykańskiego II o odnowie liturgii — mogło stać się okazją zgorszenia i niewłaściwości w interpretacji nauki oraz czci należnej temu wielkiemu Sakramentowi”.

Czy w całej historii Kościoła Rzymskiego, Matki i Nauczycielki wszystkich Kościołów, którykolwiek papież zmuszony był wypowiedzieć podobne słowa? I czy po wygłoszeniu tych zdumiewających przeprosin sytuacja uległa poprawie? Nie, pogarszała się jedynie z każdym kolejnym rokiem! Rewolucja liturgiczna, jak słusznie zauważył ks. Baker, dotknęła wiernych w sposób bezpośredni i dogłębny, wykazując w tym niepokojące podobieństwa do sposobu w jaki apostata Thomas Cranmer zniszczył wiarę angielskich katolików – nie poprzez szerzenie idei protestanckich, ale jedynie zmuszając ich do uczestnictwa w każdą niedzielę w sprotestantyzowanej liturgii. Posłużył się on rewolucją liturgiczną do przeprowadzenia rewolucji doktrynalnej. Wyjaśnił to znakomicie msgr Philip Hughes w swej historii reformacji angielskiej:

„Book of Common Prayer z roku 1549 stanowiła całkowicie jednoznaczną zapowiedź, że planowana była rewolucja doktrynalna, a nawet iż była już ona w toku. Skoro lud angielski zostałby przyzwyczajony do owych nowych obrzędów sakramentalnych, teologia reformacyjna, która zatryumfowała już w północnej Europie, musiałby z czasem przeobrazić również Anglię. W sposób niemal niedostrzegalny, w miarę upływu lat, wiara której wyraz stanowiły stare, a zarzucone obecnie obrzędy, i podtrzymywana przez nie w umysłach i uczuciach ludzi, zanikłaby – bez potrzeby prowadzenia systematycznej pracy misyjnej”.

Czyż nie brzmi to znajomo? Stanowi to praktyczną ilustrację zasady lex orandi lex credendi, co przetłumaczyć można: sposób w jaki się modlimy odzwierciedla to, w co wierzymy, tak więc jeśli zmieniany jest sposób w jaki się modlimy, zmienia się również nasza wiara. Czyż zmiana w naszych obrzędach liturgicznych nie pociągnęła za sobą dramatycznego kryzysu wiary i moralności? W editorialu do „Homiletic and Pastoral Review” z listopada 1991 ks. Kenneth Baker pisał:

„Wydaje się, iż każdego kolejnego roku zbliżamy się do [ustanowienie] «Kościoła Amerykańskiego», oddzielonego od Rzymu. Dla milionów katolików istnienie jego jest już faktem, choć nie zostało to ogłoszone oficjalnie. Nawet jeśli zbiurokratyzowana hierarchia tego nie przyzna, kondycja Kościoła w naszym kraju jest fatalna. Nastąpił powszechny upadek moralności, Kościół zaś utracił całą swą żywotność. Czego jednak można było oczekiwać, skoro większość katolickich dzieci nie zna podstaw wiary, kiedy herezja nauczana jest jawnie i broniona na «katolickich» uczelniach, kiedy liczba seminarzystów spadła z 48 tyś. do 5. tyś., i kiedy [jedynie] 14 z 55 milionów katolików [tj. ok. 25%] bierze regularnie udział w niedzielnej Mszy? Nie ma żadnej przesady w twierdzeniu, że Kościół znajduje się tu w kryzysie”.

Kryzys ten nie ogranicza się oczywiście do Stanów Zjednoczonych, podobne jego przejawy dostrzec można na całym świecie. W krajach takich jak Holandia uzasadnione jest wręcz pytanie, czy istnieje w nich jeszcze coś, co można by określić mianem katolicyzmu. Kościoły nasze nie wypełniły się bynajmniej „odnowionymi”, aktywnymi katolikami, nie sposób dostrzec by ci, którzy uprzednio od Kościoła się oddalili powrócili do niego pod wpływem nowej i zrozumiałej dla nich liturgii – zamiast tego jesteśmy świadkami katastrofalnego spadku uczestnictwa we Mszach niedzielnych w każdym kraju Zachodu. Jesteśmy, jak stwierdza ks. Louis Bouyer, świadkami nie odnowy, ale przyspieszonej dekompozycji katolicyzmu. Setki milionów – powtarzam – setki milionów katolików, którzy przychodzili na Mszę w „dawnych złych czasach”, kiedy liturgia rzekomo alienowała ich z Kościoła, przestało przychodzić na nią wcale, hierarchia uważa jednak, że reforma liturgiczna stanowiła ogromny sukces duszpasterski i że wszyscy wierni powitali ją z radością. Abp Bugnini, główny architekt rewolucji liturgicznej, pisał – całkiem poważnie jak się wydaje – że „odnowiona Msza przyjęta została z radością, z entuzjazmem i w krótkim czasie stała się praktyką ludu chrześcijańskiego z oczywistą korzyścią dla wspólnoty”. Cóż, można by tu ponownie zacytować księcia Wellingtona: „Jeśli tak sądzicie, uwierzycie we wszystko”.

Cóż, można się było spodziewać, iż abp Bugnini twierdzić będzie, że reforma której był autorem okazała się sukcesem. Można by jednak mieć nadzieję że papież, Pasterz Kościoła Powszechnego, spojrzy na to w sposób nieco bardziej obiektywny. Można by się łudzić, że w obliczu bezspornych dowodów wskazujących iż owczarnia jego sprowadzona została na liturgiczne manowce, że liczebność jej spadła katastrofalnie, ci zaś którzy jeszcze pozostali cierpią z powodu braku duchowego pokarmu, skieruje ich z powrotem na zdrowe pastwiska Tradycji, które karmiły ich wiarę przez tyle stuleci. Niestety, w swym Liście Apostolskim upamiętniającym 25 lecie uchwalenia Konstytucji o liturgii wydaje się on zapominać o przeprosinach zawartych w Dominicae cenae i powtarza optymistyczne oraz całkowicie nierealistyczne zapewnienia abpa Buginiego, przyznając równocześnie iż „wdrożenie reformy liturgicznej napotykało na trudności” a „przejście od zwykłej obecności, często raczej biernej i milczącej, do pełniejszego, czynnego uczestnictwa, dla wielu okazało się wymaganiem zbyt wielkim”. Słowa te wydają się sugerować, że trudności owe nie były skutkiem samej natury zmian, ale jedynie niechęci wiernych do uznania ich dobroczynnych efektów. Trudno w tym miejscu nie przypomnieć sobie o nagonce na chłopów rosyjskich po rewolucji z roku 1917 roku – również oni nie chcieli „zrozumieć”, że kolektywizacja ich ziemi była w istocie dla nich korzystna. Jednak pomimo trudności do których odniósł się papież, przekonywał równocześnie iż:

„To wszystko nie może przesłonić faktu, że tak pasterze, jak i lud chrześcijański, w swojej ogromnej większości, przyjęli reformę liturgiczną w duchu posłuszeństwa i z radosnym zapałem.

Dlatego musimy dziękować Bogu za przejście Jego Ducha w Kościele, którym było odnowienie Liturgii; za stół Słowa Bożego, dziś z obfitością dostępny dla wszystkich; za wielki wysiłek dokonany w całym świecie, aby dostarczyć chrześcijańskiemu ludowi tłumaczeń Pisma świętego, Mszałów i innych ksiąg liturgicznych; za pełniejsze uczestnictwo wiernych w Eucharystii i innych sakramentach przez modlitwę, śpiewy, postawę i milczenie; za posługi sprawowane w Liturgii przez świeckich i za zadania podjęte na mocy powszechnego kapłaństwa, w które zostali wszczepieni przez Chrzest i Bierzmowanie; za promieniującą żywotność wielu wspólnot chrześcijańskich, czerpiących ze źródła Liturgii.

Takie są więc racje przemawiające za tym, aby trwać wiernie przy nauczaniu Konstytucji Sacrosanctum Concilium i przy reformie, którą ona pozwoliła zrealizować. «Odnowa liturgiczna jest owocem najbardziej widzialnym całego soborowego dzieła». Przez wielu ludzi orędzie Soboru Watykańskiego II zostało zrozumiane przede wszystkim za pośrednictwem reformy liturgicznej”.

Szacunek jaki wszyscy winni jesteśmy Wikariuszowi Chrystusa nie może przysłonić nam faktu, iż odnowa o jakiej pisze jest czystą fantazją. Kiedy papież wypowiada się na temat faktu, słowa jego odpowiadać mogą rzeczywistości albo nie, a w omawianym przez nas przypadku z pewnością tak nie jest. Przeważająca większość wiernych nie powitała bynajmniej reformy z „radosnym zapałem”, przeważająca większość wiernych w krajach Zachodu nie uczestniczy już wcale we Mszy. Ci, którzy nie uczęszczali w niej przed soborem, nie zaczęli tego czynić, zaś we wszystkich krajach wielu, a niekiedy i większość z tych, którzy do tej pory przychodzili w niedzielę do kościoła, przestało praktykować. W krajach takich jak Francja czy Holandia procent katolików uczestniczących w każdą niedzielę we Mszy wyraża się liczbą jednocyfrową. W USA uczestnictwo spadło z 71% w roku 1963 do 25% w 1993 (o 65%). Jeśli spojrzymy na ten spadek w kategorii raczej dusz niż suchych statystyk, oznacza to iż obecnie w USA uczestniczy we Mszy 24 mln mniej katolików niż przed soborem. W okresie tym populacja katolicka w USA znacznie się powiększyła, tak więc rzeczywistość wygląda w istocie znacznie gorzej niż wynikałoby to ze statystyk. Znakomity australijski periodyk „A.D. 2000” w numerze z marca 1993 roku analizuje sposób, w jaki szczegółowy sondaż dotyczący  uczestnictwa we Mszy w diecezji Townsville odzwierciedla całościowy obraz załamania się praktyk katolickich na całym kontynencie. Oficjalny sondaż analizowany w tym artykule zatytułowany był „Gdzie się podziali wszyscy ci ludzie”. Wykazał on, iż regularne uczestnictwo we Mszy niedzielnej wynosiło jedynie 12% –  a do roku 2000 spaść musiało do ok. 6%. Komentując wyniki redaktor wspominanego pisma zauważył:

„Nigdzie w tym dokumencie nie znajdujemy najmniejszej sugestii, by «reformy» forsowane przez minionych 20 lat w dziedzinie liturgii, katechizacji, w seminariach i zakonach, studiach biblijnych i nauczaniu moralnym przyczynić się mogły do katastrofy, jaką ujawniają statystyki dotyczące uczestnictwa we Mszy. (…) Trudno przewidzieć, o ile jeszcze spadnie uczestnictwo we Mszy w Townsville oraz innych miejscach zanim reformy te nie zostaną ostatecznie powstrzymane i nie uzna się ich klęski (…)”.

Czy ma rację Ojciec Święty sugerując, że rzeczywiście powinniśmy dziękować Bogu za to, co określa jako działanie Ducha Świętego, a co „A.D. 2000” słusznie nazywa katastrofą? Fakty nie mogą być lojalne ani nielojalne, a sane dotyczące załamania się uczestnictwa we Mszy są niestety aż nazbyt prawdziwe. Wprowadzona reforma miała rzekomo być szczególnie dobroczynna dla młodzieży, jednak w Wielkiej Brytanii 9 na 10 katolików – absolwentów szkół średnich, którzy karmieni byli tzw. odnową liturgiczną, porzuciło wiarę jeszcze przed ukończeniem szkoły, a pewien jestem iż również w innych krajach sytuacja wygląda podobnie. Trudno to uznać za oznakę „promieniującej żywotności”. Naprawdę chętnie dowiedzielibyśmy się, gdzie konkretnie znajdują się owe „promieniujące żywotnością wspólnoty” – z pewnością nie we własnej diecezji papieża, gdzie na niedzielne Msze przychodzi mniej niż 8% wiernych! Wbrew oczekiwaniom Konstytucji o liturgii zapewniającej iż „cały rodzaju ludzki wezwany jest do owczarni Kościoła”, miliony katolików porzucają tę owczarnię przechodząc do sekt heretyckich. W Brazylii na przykład, kraju o największej na świecie populacji katolików, więcej jest obecnie protestantów biorących udział każdej niedzieli w ich nabożeństwach niż katolików regularnie uczestniczących w odnowionej liturgii, co trudno uznać za dowód „promieniującej żywotności” wspólnoty katolickiej, której członkowie milionami przechodzą do sekt.

Jednym odpowiadającym rzeczywistości twierdzeniem zawartym w papieskiej pochwale reformy jest cytat z końcowego raportu Synodu Biskupów z roku 1985: „reforma liturgiczna jest najbardziej dostrzegalnym owocem całego dzieła soboru”. Liturgiczna rewolucja – a nie reforma – była rzeczywiście najbardziej dostrzegalnym owocem soboru, i jest zły owoc, eksperyment który zakończył się katastrofą – wrak liturgiczny – pociągający na zatracenie wiele milionów dusz!

„Po ich owocach ich poznacie” – A fructibus eorum cognoscetis eos. „Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. ” (Mt 7, 16-18). Ocena reformy liturgicznej przedstawiona przez msgr Gambera pozostaje w radykalnej sprzeczności z oceną Ojca Świętego, czyż jednak nasze doświadczenia z ostatnich 25 katastrofalnych lat nie dowodzą, iż to właśnie on miał rację, papież zaś się mylił? Jedynie błędnie pojmowana lojalność, jakiej nie można wymagać od żadnego katolika, skłonić by nas mogła do zaprzeczenia temu, co widzimy na własne oczy, słyszymy na własne uszy i co zmuszeni jesteśmy znosić. Msgr Gamber całkiem słusznie stwierdza, że to czego doświadczyliśmy nie było odnową ale katastrofą, która z każdym kolejnym rokiem staje się poważniejsza. Jak pisze:

„Reforma liturgiczna, powitana z tak wielkim idealizmem i nadzieją przez tak wielu kapłanów i świeckich, okazała się być liturgiczną destrukcją o przerażających rozmiarach – klęską pogarszającą się z każdym kolejnym rokiem. Zamiast oczekiwanej odnowy Kościoła i życia katolickiego jesteśmy obecnie świadkami demontażu tradycyjnych wartości i form pobożności, na których opiera się nasza wiara. Zamiast owocnej odnowy liturgii widzimy zniszczenie obrzędów Mszy, które rozwinęły się w sposób organiczny na przestrzeni wielu stuleci”.

Wspomniałem już o bezprecedensowych przeprosinach Jana Pawła II z roku 1980. Jeszcze bardziej zdumiewające słowa wygłosił w roku 1992 najwyższy po papieżu autorytet w kwestiach liturgii, czyli Kongregacja Kultu Bożego. W swym oficjalnym organie „Notitiae” z października 1992 przyznała ona mianowicie, że nadużycia uległy instytucjonalizacji. Editorial do wspominanego numeru stwierdzał:

„Trzydzieści lat to za stanowczo za długo na tolerowanie błędnych praktyk, które zdają się mieć tendencję do samoutrwalania. Nadużycia jakie pojawiły się w pierwszych latach wdrażania [reformy] występują dalej – i stopniowo, w miarę jak pojawiają się kolejne pokolenia, przyjmowane są jako norma”.

Nietrudno jest podać przykłady wielu nadużyć, które zostały zinstytucjonalizowane. O Komunii na rękę żaden dokument soboru nawet nie wspomina. Praktyka ta zrodziła się wkrótce po soborze w Holandii – jako naśladownictwo zwyczaju powszechnego u wspólnot protestanckich. W Kościele pierwszych wieków Komunia podawana była na rękę, jak jednak wyjaśnił niemiecki liturgista ks. Joseph Jungmann, w miarę upływu wieków cześć dla Najświętszego Sakramentu stopniowo się pogłębiała i rozwinęła się tradycja, wedle której jedynie to co poświęcone może dotykać Hostii, a ów zdumiewający przywilej powierzony został konsekrowanym dłoniom kapłana, którego dłonie tradycyjnie namaszczane były w dniu święceń. Jan Paweł II słusznie stwierdził, że dotykanie Hostii jest przywilejem kapłanów, nie uważał jednak niestety za możliwe wykonanie jedynego logicznego w tej sytuacji posunięcia i zakazania udzielania Komunii na rękę. Praktyka ta odżyła podczas reformacji protestanckiej jako zewnętrzna manifestacja wiary, iż chleb przyjmowany w Komunii jest zwykłym chlebem, człowiek zaś który go rozdziela nie różni się niczym od innych. W czasach współczesnych w Kościele katolickim zwyczaj ten rozprzestrzenił się szybko z Holandii na kraje sąsiednie, co skłoniło Pawła VI pytał do zwrócenia się do biskupów z całego świata z zapytaniem, czy praktyka ta jest dopuszczalna. Przeważająca większość odpowiedziała negatywnie – i instrukcja Memoriale Domini z roku 1969 w wyczerpujący sposób przedstawiła powody, dla których tradycyjna praktyka powinna zostać utrzymana, jak również zagrożenia jakie zwyczaj udzielania Komunii na rękę stwarza dla czci należnej Najświętszemu Sakramentowi. Paweł VI pisał w niej:

„Najwyższy Pasterz postanawia, iż z dawna przyjęty sposób rozdawania Komunii świętej wiernym nie powinien być zmieniony. Stolica Apostolska zatem usilnie napomina biskupów, kapłanów i wiernych, aby gorliwie przestrzegali tego prawa, ważnego i ponownie potwierdzonego, zgodnie z osądem większości katolickich biskupów, w formie zgodnej z obecnym rytem świętej liturgii, co jest niezbędne dla powszechnego dobra Kościoła”.

Są to zaprawdę piękne słowa, zostały one jednak całkowicie zignorowane przez liberalnych kapłanów którzy łamali prawa Kościoła, jak również przez samych biskupów którzy wypowiedzieli się za utrzymaniem tradycyjnej praktyki. W coraz to nowych krajach hierarchia kapitulowała tchórzliwie wobec buntowników liturgicznych – i podobnie kapitulowała Stolica Apostolska, sankcjonując prawnie te nadużycia. Przesłanie jakie z tego płynęło było jasne: lekceważcie papieża a papież ustąpi, tak jak skapitulował wobec praktyki Komunii pod dwiema postaciami w niedziele, która pierwotnie była zakazana – później zaś została zalegalizowana. W roku 1994 – kilka dni od dokładnej rocznicy narzucenia nowej Mszy – papież skapitulował również w sprawie ministrantek, choć wielu konserwatywnych katolików przekonanych było, iż akurat w tej kwestii pozostanie nieugięty. Trudno o bardziej stosowne upamiętnienie 25-lecia liturgicznej anarchii niż ta upokarzająca kapitulacja Stolicy Apostolskiej wobec postulatów ruchu feministycznego.

Mówiąc o zinstytucjonalizowanych nadużyciach można by jeszcze dodać, że niemal każdy przypadek czytania przez kobiety Lekcji w Kościele stanowi nadużycie, jako że jest to dopuszczalne jedynie w przypadku braku męskich lektorów, nadużycie stanowi też niemal zawsze posługiwanie się świeckimi szafarzami Eucharystii, jako że ścisłe reguły na to pozwalające spełniane są na Zachodzie niezwykle rzadko. Widok nadzwyczajnego szafarza pełniącego posługę w kościele katolickim powinien być czymś absolutnie nadzwyczajnym, obecnie jednak nadzwyczajnym osiągnieciem jest znalezienie kościoła, w którym by ich nie było. W ten sposób oficjalna norma liturgiczna stała się wyjątkiem, to zaś co powinno stanowić wyjątek postrzegane jest jako norma.

Dokonane przez ICEL tłumaczenie nowej Mszy – na jakie narażona jest pozostałość katolików uczęszczających nadal na Msze na Zachodzie – stanowi samo w sobie nadużycie najbardziej oburzającej natury, zawierając ponad 400 błędów, w tym również przekład „pro multis” jako „za wielu” w formule Konsekracji. Klauni, tańczące dziewczęta, balony i gitary … lista nadużyć wydaje się nie mieć końca – i co mogą zrobić w tej sytuacji wierni szczerze zatroskani o przestrzeganie praw liturgicznych Kościoła? Odpowiedź brzmi, że podobnie jak w przypadku nieortodoksyjnej katechizacji i niemoralnej edukacji seksualnej, nie mogą uczynić nic. Mogą apelować do swych kapłanów, do swych biskupów, do Delegata Apostolskiego i samego papieża, a ostateczny skutek będzie ten sam, nadużycie będzie albo tolerowane albo usankcjonowane. Znajdujemy się w położeniu, które prawo kanoniczne określa mianem sytuacji nadzwyczajnej. Mówiąc jednak szczerze, nadużycia z jakimi spotkać się możemy na Zachodzie są jeszcze – jeśli można tak powiedzieć – stosunkowo niewinne. Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe nadużycia, udajcie się – jak ja sam to uczyniłem – do Indii, a będziecie świadkami czegoś, co wydaje się być – i prawdopodobnie jest – pogańskimi obrzędami zastępującymi Mszę. Zdruzgotani tym stanem rzeczy indyjscy katolicy sporządzili drobiazgową dokumentację dokonującej się pod płaszczykiem „inkulturacji” poganizacji tamtejszego katolicyzmu, a nawet kosztem wielkich ofiar finansowych zawieźli ją do Rzymu i przekazali Kongregacji Kultu Bożego – by upewnić się, że na pewno do niej dotrze. A odpowiedzią Kongregacji na petycję tych żarliwych katolików – którzy błagali ją jedynie o to, by przestrzegała swych własnych wytycznych – było pełne pogardy milczenie.

Cytowany wyżej editorial nie tylko przyznaje, iż nadużycia zostały zinstytucjonalizowane i przyjmowane są jako norma przez obecne pokolenie, które nie zna niczego innego, zawiera też inne jeszcze stwierdzenie, którego znaczenia trudno jest przecenić. Stwierdza on mianowicie, że „wiarygodność reformy liturgicznej wystawiana jest na niebezpieczeństwo” (a credibilita della riforma liturgica venga posta in pericolo). Osobiście byłbym skłonny powiedzieć raczej, że wiarygodność reformy liturgicznej dawno już przestała być jedynie zagrożona. Wszelka wiarygodność jaką kiedykolwiek ona posiadała została już dawno całkowicie i bezpowrotnie utracona.

Abpa Lefebvre zauważył kiedyś, że w obecnym kryzysie przyszłość katolicyzmu stanowi jego przeszłość. Jest to z pewnością prawdą w odniesieniu do liturgii rzymskiej. Narzucenie skleconego sztucznie ekumenicznego rytu Mszy w miejsce Mszy wszechczasów musi być postrzegane jako aberracja historyczna, która naprawiona może być jedynie poprzez ponowne uczynienie liturgii, która rozwijała się i przetrwała przez ponad XIX wieków, główną formą kultu Kościoła również w wieku XXI.

(…)

Niech mi będzie wolno zakończyć te rozważania słowami msgr Klausa Gambera, którego książka Reforma liturgii rzymskiej zawiera pochwalne recenzje trzech kardynałów i który postrzegany był przez kard. Ratzingera jako „jedyny uczony, który wśród armii pseudo-liturgistów prawdziwie reprezentuje myśl liturgiczną centrum Kościoła”. Biorąc pod uwagę jego niezrównaną znajomość liturgii oraz autentyczną gorliwość duszpasterską, można je potraktować jako końcowe przeslanie, jakie pozostawił on Kościołowi który kochał tak bardzo i któremu tak wiernie służył:

„W ostatecznym rozrachunku oznacza to, że w przyszłości tradycyjny ryt Mszy musi być zachowany w Kościele Rzymskim (…) jako główna forma liturgiczna celebracji Mszy. Musi on stać się ponownie normą naszej wiary i symbolem katolickiej jedności na całym świecie, niewzruszoną skałą w czasie zaburzeń i nieustannych zmian”.

Michael Davies

tłum. Scriptor

Papież–emeryt Benedykt XVI udziela wspólnie z Franciszkiem błogosławieństwa nowym kardynałom

Pontyfikat papieża Bergoglio dostarczył nam właśnie kolejnego dziwacznego spektaklu. Otóż wkrótce po wyniesieniu do godności kardynalskiej siedemnastu  nowych, stosownie progresywnych prałatów, Franciszek załadował ich do dwóch minibusów i zorganizował im krótki wypad do klasztoru, w którym przebywa obecnie „papież emeryt” Benedykt XVI. Już na miejscu Benedykt wraz z Franciszkiem udzielili całej siedemnastce wspólnego błogosławieństwa, stwarzając w ten sposób kolejny precedens w bezprecedensowej sytuacji, w której mamy jednocześnie dwóch żyjących papieży: jednego oficjalnie urzędującego, drugiego zaś będącego kimś w rodzaju „papieża pomocniczego”, który wyciągany jest na specjalne okazje, takie jak dwa poprzednie konsystorze zorganizowane przez Franciszka.

W kontekście tym Antonio Socci zwrócił ostatnio uwagę na wywiad udzielony przez kard. Gerharda Mullera, samego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, aa odnoszący się do opublikowanej właśnie książeczki o dziwnym tytule Benedykt XVI i Franciszek, Następcy Piotra, w służbie Kościoła. W trakcie wspomnianego wywiadu kard. Muller w jednoznaczny sposób dał do zrozumienia, iż osobiście uważa że rzeczywiście w Watykanie rezyduje obecnie dwóch papieży.

„Rzeczywiście znajdujemy się bardzo szczególnej fazie historii Kościoła: mamy papieża, ale również papieża-emeryta… Benedykt i Franciszek są dwoma mężami Bożymi, nie kierują się względami osobistymi, własnymi interesami, ale w pełni zaangażowani są w pełnienie misji następców Piotra, i jest to dla Kościoła wielkie bogactwo”.

Są zaangażowani? W jaki dokładnie sposób Benedykt zaangażowany jest obecnie w pełnienie „misji następców Piotra”, jeśli rzeczywiście zrzekł się całkowicie urzędu papieskiego? A jeśli nie zrzekł się go całkowicie, w jaki sposób w ogóle mógł się go zrzec? Dlaczego źródłem „wielkiego bogactwa” dla Kościoła miałby być fakt, iż mamy papieża który abdykował, a jednak zdecydował się na zatrzymanie tytułu „papieża emeryta” – krok bezprecedensowy w całej liczącej 2 tysiące lat historii Kościoła? Czy kard. Muller sugeruje, iż „bogactwo” to polega na posiadaniu więcej niż jednego papieża jednocześnie? Jak jednak mogłoby być dwóch równocześnie żyjących papieży?

Socci słusznie zauważa: „(…) Do tej pory twierdzono, że urząd Następcy Św. Piotra nie może być „wspólną posługą” dwóch papieży, także papież Bergoglio nie potwierdził faktu takiego „współrządzenia”. (…) Sytuacja staje się coraz bardziej zagmatwana, jako że [kard. Muller] po raz kolejny kieruje uwagę na dziwaczną «abdykację» Benedykta XVI. Jakaż to abdykacja, jeśli pozostaje on w dalszym ciągu papieżem, papieżem który nadal sprawuje «w pełni» posługę Piotrową?”. Dla Socciego cała ta sytuacja staje się absolutnie nieznośna, i wypada mi zgodzić się z jego oceną. (…)

Trwający już ponad trzy lata pontyfikat papieża Bergoglio pogrążył Kościół w bezprecedensowej dezorientacji – i stan ten pogłębia się z każdym kolejnym tygodniem.  Odnieść można wrażenie, że Kościół oraz świat coraz szybciej zmierzają ku urzeczywistnieniu apokaliptycznego scenariusza przedstawionego w wizji należącej do Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, w której pojawia się „biskup odziany w biel”, wizjonerzy jednak mieli jedynie „wrażenie, że był to Ojciec Święty”. Dlaczego jedynie wrażenie? Skąd ta niepewność? Jak Najświętsza Maryja Panna niepewność tę rozproszyła? Kim jest odziany w biel biskup, biorąc pod uwagę iż mamy obecnie ich w Watykanie dwóch?

Odpowiedzi na te pytania zawiera jedynie  tekst Trzeciej Tajemnicy, który dotąd nie został ujawniony. W tej sytuacji możemy jedynie spekulować co się tak naprawdę dzieje.

Christopher A. Ferrara

tłum. Scriptor

Kto tu rządzi? Od Kogo pochodzi „wszelka władza”? – Ewa Polak-Pałkiewicz

Istnieje obiektywna konieczność „oddania Bogu, co boskie” – wspólnie przez Kościół i państwo. Nasi biskupi i nasi rządzący docenili tę konieczność. Bo pochodzenie państwa nie jest  „ludzkie”. 19 listopada 2016 roku biskupi polscy wraz z przedstawicielami najwyższych władz RP dokonali w Krakowie, w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia  Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana.

Niedoskonałość bywa pociągająca. Dziś jednak żyjemy pod silną presją, wymusza się na nas byśmy byli chodzącymi doskonałościami. Czy jednak doskonałość ludzka – przynajmniej ta zewnętrzna, wizualna – nie jest nudna, sztywna i nieprawdziwa? Ile wysiłku wkładają dziś kobiety, by ich cera, włosy, paznokcie, garderoba były „bez skazy”. Tymczasem interesujące naprawdę są te postaci, w których można dostrzec jakiś brak. Wolę sto razy szczery uśmiech człowieka, który nie ma wszystkich zębów, albo niektóre krzywe, niż perfekcyjnie wykonany grymas zwany uśmiechem gębą pełną zębów, białych jak śniegi Kilimandżaro. Człowiek, który pokazuje jakieś swoje braki – fizyczne czy intelektualne – jest nam bliższy, łatwiej z nim się utożsamiamy. Wiemy, że jest podobnie ułomny jak my. Co do tego, że jesteśmy ułomni, nikt z nas się nie myli.

Łatwo jednak zapomnieć, że doskonałość może być prawdziwa, nie podrabiana. Że jest Ktoś doskonały – Bóg. A skoro zapominamy, to także wnioski płynące z tego faktu pozostają niewyciągnięte.

Jaka była Rozalia Celakówna (1901-1944), krakowska pielęgniarka, która otrzymała tuż przed drugą wojną liczne objawienia Chrystusa, a w nich naglące wezwanie – wszystko szczegółowo przebadane i uznane przez Kościół – że w Polsce trzeba przeprowadzić Intronizację Jezusa Chrystusa?

Niziutka, drobna, krępa, ciemnowłosa, o wypukłym czole, wielkich oczach i małych ustach. Żadna piękność, ale urok dziecka. Rozalia miała horyzonty intelektualne wiejskiej rezolutnej dziewczyny, ale duchowo była jak św. Jan od Krzyża, jak św. Teresa z Avilla. Intronizacja miała oznaczać, że władze państwa, na równi z władzami Kościoła, uznają Jezusa jako Pana i Władcę. Tego, który ma prawo w Polsce nie tylko odbierać najwyższy kult, ale po prostu rządzić.

S.B. Rozalia Celakówna

Władza – rzadko pojęcie to w dobie „partnerstwa”, „dialogu”, „braterstwa” i „równości” kojarzymy z niepodważalną pozycją ojca rodziny, kapitana statku, sternika, pierwszego pilota, czy dyrygenta orkiestry symfonicznej, dowódcy armii albo pociągu pancernego. Z kimś kto nie odpoczywa, zanim nie wypełni swojej misji i obowiązku do końca, kto dźwiga brzemię odpowiedzialności, kto ma przeświadczenie i pewność, że od niego wiele zależy. Komu inni muszą być podporządkowani – nie może być inaczej, bo inaczej wszystko się rozsypie. A już bardzo rzadko – z Kimś, w czyje ręce można złożyć całe swoje istnienie, wszystkie dobra, majątek i przyszłość, i czuć się pewnie i bezpiecznie. Rozalia rozumiała, że istnieje władza, której całkowite poddanie się jest największym szczęściem człowieka – rzecz dla dzisiejszego człowieka niemal niewyobrażalna. Władza duchowa i królewska zarazem. Ta prosta dziewczyna rozumiała, że Bóg ma prawo do władania nie tylko jej duszą, zarządzaniem wszystkimi jej dobrami materialnymi – miała ich dwie walizki raptem – i jej decyzjami, ale także prawo do sprawowania władzy nad całym państwem, nad wszystkimi wymiarami jego życia. Krakowska pielęgniarka nie myślała kategoriami „państwa wyznaniowego” tylko prawa, jakie Bóg ma do człowieka, którego stworzył i odkupił na krzyżu, a zatem i do całej społecznej rzeczywistości, w której człowiek żyje i się porusza. Prawa, które nie może być niczym ograniczone. Żadnymi liberalnymi dwuznacznościami.

Rozalia Celakówna (druga od lewej w górnym rzędzie) z matką i rodzeństwem

Rozalia nie miała w życiu żadnych innych ambicji, poza tą, by zasłużyć na niebo. Królowanie Chrystusa w Polsce było dla tej niezwykle sumiennej, choć najniższej w szpitalnej hierarchii, siostry, dziś kandydatki na ołtarze, czymś naturalnym, jak to, że dzieci się rodzą, zapada zmierzch, przychodzą pociągi. Królowanie Chrystusa, czyli panowanie osobowego Boga, źródła całego nadprzyrodzonego Ładu. Jego odzwierciedleniem powinien być ład społeczny, polityczny, rodzinny. Porządek moralny we wszystkich dziedzinach życia. Królowanie Chrystusa miało zacząć być respektowane w Polsce dzięki uroczystemu oficjalnemu aktowi Intronizacji, przeprowadzonemu wspólnie przez prezydenta, rząd i biskupów, jeszcze przed II wojną światową – a potem objąć całą ziemię.

Bezkrólewie

Wszystko zaczęło się jednak nie w Polsce, a we Francji, w czasach Ludwika XIV. W okresie monarchii absolutnej, gdy nikt nie myślał, że zaniechanie pewnej decyzji przez Króla-Słońce, zapatrzonego w gwiazdę swojego nadzwyczajnego ziemskiego powodzenia, wywoła potężny kryzys świata chrześcijańskiego.

Jedna z zasad antykryzysowych przedstawiona dwieście lat później przez biskupa Poitiers, kardynała Pie (1815-1880), który oglądał na własne oczy skutki tego kryzysu we Francji i Europie głosi, że Bóg nigdy nie pozostawia społeczności i instytucji pogrążonych w kryzysie samym sobie. Pomoc jednak przychodzi nie bezpośrednio, ale przez pośredników. Przez pojedynczego człowieka albo grupę ludzi. Narzędzie to najczęściej w ocenie postronnych jest całkowicie nieodpowiednie, słabe, niezdarne, wręcz śmieszne. A jednak Bóg sprawia, że okazuje się ono de facto silne i skuteczne. Skąd taka pedagogika? Opatrzność Boża pokazuje wszystkim, że to nie narzędzie, lecz sam Bóg kieruje biegiem wydarzeń. Oto cała tajemnica wybrania analfabetki i nędzarki w łachmanach, Bernadety Soubirous z Lourdes, pasterki Joanny D`Arc, która przywdziała zbroję i stanęła na czele francuskiej armii, dzieci z Fatimy, La Salette, czy Gietrzwałdu. Jest jednak istotny warunek. Narzędzie wybrane przez Boga musi być uległe. Nie może lekceważyć natchnień, które otrzymuje. Musi umieć słuchać i wypełniać je. Rozalia umiała słuchać. Delikatność szła u niej w parze z siłą, łagodność z bezkompromisowością.

Całym jej wykształceniem była wiejska szkoła i kursy pielęgniarskie. Nie miała o sobie wielkiego mniemania. Uznawała siebie za najbardziej ułomną moralnie i intelektualnie, najbardziej nierozumną i słabą istotę – wielokrotnie podkreśla to w swoich zapiskach, które sporządzała na prośbę spowiedników przez całe niemal dorosłe życie. Była całkowitym przeciwieństwem tych pewnych siebie istot, które nie znajdują w sobie najmniejszej skazy, a ich ideałem życia jest dbanie o to, by także ich ciało było bez skazy. Rozalia chciała być we wszystkim podobna do tej jedynej Osoby, którą uważała za wzór i sens oraz cel swojego życia. Do Osoby Boga wiszącego na Krzyżu, którego kochała. Całe życie cierpiała ponad zwykłą miarę. Kościół uznając prawdziwość jej objawień (ponad dziesięć lat temu ukończony został proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym) potwierdził, że Jezus rozmawiał z nią, a ona z Nim. Rozalia była wielką mistyczką. Zakochana w Bogu jak Jego małe, bardzo rozpieszczone dziecko, Jego wyłączna własność. Jego stworzenie – chciane, kochane bez granic, noszone na rękach i przytulane. Jak uległe narzędzie w Jego dłoniach. Dobrzy ojcowie potrafią zrozumieć taki stan.

Rodzice Rozalii Celakówny z córkami i sąsiadem (Jachówka, lata 30. XX w.)

Pielęgniarka rodem z beskidzkiej Jachówki, spod Makowa Podhalańskiego, pracowała w szpitalu św. Łazarza na oddziale skórno-wenerycznym, ale zatrudniano ją także przy byle okazji wykorzystując jej uległość – tak dla sportu – do szorowania podłóg i wynoszenia kubłów. Nigdy nie protestowała, brała też zawsze uciążliwe dyżury nocne, gdy inni ją o to prosili. Ta dziewczyna, a potem kobieta o wrażliwości i delikatności dziecka, modląca się za swoich chorych – byli to najczęściej chorzy wenerycznie, degeneraci moralni, nierzadko prostytutki – walcząca do końca przy ich łóżku, by nikt z nich na jej dyżurze nie umarł bez sakramentów, bez pojednania z Bogiem – i zawsze zostawała wysłuchiwana – otrzymała pewnego dnia wyraźne polecenie. Polecenie niepojęte nie tylko dla niej. „Kim ja jestem…”, pisała. Mimo starań nie była w stanie spełnić tego polecenia za życia. Ani sama, ani z pomocą wieloletniego spowiednika. Było to dodatkowe wielkie cierpienie jej życia, w którym cierpień nie brakowało.

Trudno to racjonalnie wyjaśnić, ale Rozalia była prześladowana w swoim środowisku zawodowym – przykrości doznawała nawet od posługujących w szpitalu sióstr zakonnych – i tam, gdzie za marne pieniądze wynajmowała pokój przy ulicy Mikołajskiej, dzieląc go z rodzoną siostrą, która brutalnie wytykała jej dziwactwa i dewocję. Zdarzało się to także w parafii, gdzie chodziła się spowiadać. Niezrozumienie, pukanie się w czoło, śmiechy za plecami, fantastyczne wymysły na jej temat, fałszywe oskarżenia ze strony „pobożnych pań”, to był jej chleb codzienny. A potem, w miarę, jak coraz lepiej znana była jej świętość – krzyki, protesty, intrygi, publiczne wyzywanie od pomylonych, histeryczek, wariatek, odpędzanie od konfesjonałów, zniesławianie. Znęcanie się moralne i fizyczne przez chorą umysłowo kobietę, która regularnie Rozalię biła i katowała, kiedy tylko zobaczyła ją na ulicy.

Wreszcie „dobił ją” wybuch wojny. Ofiarowała swoje życie za spowiednika, o. Kazimierza Zygmunta Dobrzyckiego, paulina z tytułem doktorskim, który był jej duchowym kierownikiem i który sprawę Intronizacji Chrystusa potraktował z największą powagą; wziął ją w swoje ręce przekazując Generałowi Paulinów o. Piusowi Przeździeckiemu,. Ofiarę tę złożyła w styczniu 1944 roku, gdy Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu o. Dobrzyckiego. Rozalia Celakówna odeszła w osiem miesięcy później, tak cicho jak żyła, nikomu, oprócz grona pracowników szpitala, paru księży i najbliższej rodziny nie znana, i chcąc do końca taką pozostać.

Intronizacja Chrystusa Króla miała uchronić nasz kraj przed karą, która w przeciwnym wypadku musiała nadejść. Kardynał August Hlond znał żądanie, które zostało oznajmione Rozalii, był przychylny sprawie. Wybuch wojny, a potem nastanie komunizmu uniemożliwiły przeprowadzenie Intronizacji.

Właściwe miejsce dla Boga

Wielu ludzi ma trudności z pojmowaniem Boga tylko dlatego, że nie znajduje się On na właściwym miejscu w ich hierarchii wartości i w codziennym ich życiu. „Postrzegają Go jako dobrotliwego dziadka, który i tak wpuści wszystkich do nieba, niezależnie od tego, jakie życie prowadzą”, jak ujął to jeden z biskupów. Ma to ogromne konsekwencje. Dziś nadszedł czas triumfu Rozalii i wypełnienia jej misji. Ludzie Kościoła dobrze zdają sobie sprawę, że czas nagli, widząc kompletną ruinę utopijnego projektu geopolitycznego, w który Kościół zaangażował się po ostatnim soborze, określanego jako „cywilizacja miłości”. Człowiek wierzący w Chrystusa nie ma już oparcia w niczym, poza Nim. Nie istnieje chrześcijańskie społeczeństwo. Jedynym oparciem, jedynym miejscem, gdzie istnieje realna pomoc i ratunek dla członków rozbitych społeczeństw jest Serce Boga – Człowieka. Serce, które umie kochać i nie zniechęca się zdradą człowieka. Przebite włócznią, umierające za niego na Krzyżu. Ukazujące się jako prawdziwe żywe Ciało – tkanka mięśnia sercowego w agonii – w kościele w Sokółce, tuż przy białoruskiej granicy. Wcześniej sprofanowane. Obecne w tej samej postaci w Legnicy. Oba te wielkie cuda zapowiadały wydarzenie, które ma odbyć się 19 listopada 2016 roku w Polsce, choć niewielu ludzi w Polsce o nich słyszało.

Zanim wybuchła rewolucja we Francji, zwana „wielką” – która obróciła w ruinę tysiące kościołow i klasztorów, zgładziła ogromną część duchowieństwa, starła monarchię, zamordowała króla i jego rodzinę oraz niezliczone rzesze winne po prostu temu, że podlegały „dawnemu porządkowi” – w 1689 roku, w burgundzkim klasztorze w Paray – le – Monial, nikomu nie znana zakonnica, wizytka, córka prowincjonalnego notariusza, Maria Małgorzata Alacoque otrzymała objawienie. Sam Chrystus poprosił ją, by przekazała królowi Francji Ludwikowi XIV, aby poświęcił się Najświętszemu Sercu Jezusa. Bowiem to Serce „chce zatriumfować nad jego sercem, a poprzez nie nad sercami możnych tego świata” (z listu św. Marii Małgorzaty Alacoque).

Św. Maria Małgorzata Alacoque

Żądanie było jasne. Możni tego świata w samym centrum chrześcijaństwa sięgneli po wladzę absolutną, myląc swoją misję polityczną z religijną, a państwo – własność Boga, ze swoją własnością. Bóg zażądał w tym miejscu publicznego hołdu i zawierzenia Francji opiece Najświętszego Serca. Jego symbol miałl być przedstawiony na wszystkich sztandarach i na każdej sztuce broni królestwa. Król Francji miał ufundować kościół ku czci Najświętszego Serca i szerzyć prawa Chrystusa w całej Europie.

Stało się jednak inaczej. Żądanie Boga nie zostało wypełnione. Król zignorował je. Być może dlatego, że jezuici, ktrym została powierzona misja przekonania go o konieczności potraktowania objawień z największą powagą nie podjęli jej.

W rezultacie nastąpiła epoka „królowania” niebywałej pychy człowieka, który poczuł się bogiem i zaczął wykrzykiwać pod niebiosa swoje „prawa”. Epokę upadku rozumu i moralności jak na ironię nazwano oświeceniem. Zakon Jezuitów został rozwiązany, ogromny majatek przejęty – wyjątkiem było terytorium Rosji, gdzie jezuici mogli względnie spokojnie prowadzić swoją działalność; Katarzyna II potrafiła z wielką zręcznością wykorzystać ich do swoich celów. Kryzys ogarnął całą Europę.

Gdy w Polsce rozpoczęły się rozbiory Francja spłynęła krwią. Nastała era rewolucji trwająca, z niewielkimi przerwami, do dziś. W roku 1789, gdy wybuchała rewolucja we Francji, upłynęło dokładnie sto lat od czasu, jak Chrystus Pan skierował swoje orędzie, za pośrednictwem francuskiej zakonnicy do Króla Słońce.

Uznanie Boga za Króla. Podporządkowanie się państwa Jego prawu. Dziewięć piątków, Pięć sobót. Modlitwa, pokuta, jałmużna i post. Pan Bóg nie wymaga od nas niczego ponad nasze siły. Tylko swoich wybranych prowadzi drogą cierpienia, czasem niewyobrażalnego, by zbliżyć ich jak najbardziej do Siebie. Z miłości, którą pojmują tylko nieliczni, czystego serca.

Promulgując 11 grudnia 1925 roku encyklikę o społecznym panowaniu Chrystusa Króla Quas primas Pius XI zdefiniował „główny powód problemów, z jakimi zmaga się ludzkość”. Jest nim, zdaniem papieża fakt, że większość ludzi wyrzuciła Jezusa Chrystusa i „Jego święte prawo” ze swojego życia, nie ma dla nich miejsca ani w ich prywatności ani w życiu publicznym. Dokąd jednostki i państwa będą prawo to lekceważyć, mogą rozstać się z nadziejami na trwały pokój. Papież powtarza: „musimy szukać pokoju Chrystusa w Królestwie Chrystusa – PAX Christi in regno Christi”. Jest to fundamentalna prawda naszej wiary, dziś zapomniana jeszcze bardziej niż w początkach XX wieku.

Pius XI ustanowił także święto Chrystusa Króla widząc, że narody katolickie w swoich konstytucjach i systemach prawnych zdecydowały się na apostazję. Zmiana dokonana po ostatnim soborze – przesunięcie w Kalendarzu liturgicznym święta Chrystusa Króla na koniec roku liturgicznego oznaczała, że i w Kościele stwierdzono, iż uznanie panowania Chrystusa nad całym porządkiem społecznym nie jest wymogiem chwili, nie jest obowiązkiem katolików, ale ma się dokonać dopiero „na końcu czasów”. Zmiana konkordatów państw katolickich – dokonywana po soborze na wniosek Stolicy Apostolskiej – i usunięcie z nich gwarancji państwa dla chronienia wiary katolickiej, dopełniło dzieła.

Dla współczesnego człowieka wychowanego – nawet jeśli jest katolikiem – na „prawach człowieka”, „godności człowieka”, „wolności religijnej”, czyli przekonaniu, że „wszystkie religie są równe” – nawet, jeżeli nazywa się to obecnością w każdej z nich „ziaren prawdy” – jako kwintesencji najwyższego dobra moralnego i cywilizacyjnego, wszystko to jest dość abstrakcyjne. Dla jakiej przyczyny człowiek i społeczeństwo poddani są władzy Chrystusa Króla? Dlaczego mówi się o „społecznym panowaniu Chrystusa”? Łatwo dziś zapomnieć, że Bóg jest Stwórcą – teoria ewolucji wciąż jest uprzywilejowana i całkowicie dominuje w edukacji, jej zwolennicy brylują w nauce i mediach nie napotykając na żaden opór, na zdecydowane kontrargumenty – a między Stwórcą a stworzeniem muszą panować właściwe relacje. Nie jakiekolwiek relacje. Tu nie ma miejsca na „partnerstwo”, ani na mgliste nadzieje, że Panu Bogu prawdopodobnie „jest wszystko jedno”.

„Bez Niego nie istnielibyśmy. Zawdzięczamy Mu wszystko, a On nie zawdzięcza nam niczego. Stworzenie ma absolutny obowiązek kochać swojego Stwórcę i okazywać Mu posłuszeństwo”, przypomina amerykański publicysta Michel Davies. „Ten obowiązek jest bezwzględny; nie można mówić o żadnym prawie jakiegokolwiek człowieka do wstrzymywania się kiedykolwiek od jego wypełniania”. Jak ten fakt wyjaśnić współczesnym? Potrzebna jest głębsza refleksja o naturze państwa i naturze władzy. „Kościół zawsze zwracał uwagę na fakt, że państwo, posiadając pewna autonomię i dążąc do doczesnego dobra wspólnego, musi jednak zawsze prowadzić do osiągnięcia najwyższego dobra, którym dla każdego jest zbawienie i oglądanie Boga”. Stąd konieczność troszczenia się przez państwo „o świętość i całość religii, która człowieka z Bogiem jednoczy”, jak ujął to Leon XIII.

Nie skądinąd, tylko od Boga

Papież ten w encyklice Immortale Dei wyjaśnia sens twierdzenia, że wszelka władza pochodzi od Boga: „Wrodzoną jest człowiekowi rzeczą żyć w społeczeństwie, w odosobnieniu bowiem nie może on zaspokoić niezbędnych potrzeb życiowych, ani umysłu i serca odpowiednio wykształcić; z Bożego więc rozporządzenia rodzi się do uspołecznienia rodzinnego i także państwowego, w którym dopiero wszystkie wymagania ludzkiego życia zupełne znajdują zaspokojenie. A że nie może istnieć społeczność bez jakiegoś zwierzchnika, który by wszystkich skutecznie i jednakowo do wspólnego zadania kierował, wynika stąd, że polityczna społeczność ludzi wymaga zwierzchniej władzy i ta przeto, równie jak sama społeczność, z natury, a więc i od Boga pochodzi. Stąd wynika, że władza polityczna jako taka jest jedynie od Boga. Bóg jeden albowiem jest prawdziwym i najwyższym wszechrzeczy Panem, któremu wszystko, co istnieje podlegać musi, a przeto ci, którzy jakąkolwiek posiadają władzę, nie skądinąd, tylko od Boga, najwyższego Władcy ją mają. Nie masz zwierzchności, jeno od Boga”.

Takie są faktyczne źródła autorytetu władzy. Chrystus jest źródłem wszelkiego autorytetu na ziemi. Jesteśmy jednak bardzo podatni, by ten obowiązek służenia Bogu, tak przez państwo, jak i przez jednostki lekceważyć, odrzucać, a wręcz wyśmiewać. Zamiast myślenia kategoriami państwa i jego racji stanu przyjmuje się wygodniejszą, nie wymagającą od człowieka wiele, perspektywę postrzegania „rodziny ludzkiej”, „ludzkości”, „społeczności międzynarodowej” jako czegoś wyższego i godniejszego większego wysiłku niż chrześcijańskie społeczeństwa i narody. Kiedy ludzie sprawujący władzę porzucają obowiązek „oddawania Bogu co boskie” pojawia się chaos i nieporządek, „chaos i nieporządek zaprowadzony po raz pierwszy przez Lucyfera, jedno z najwspanialszych Bożych stworzeń, który, zwyciężony przez pychę, chlubił się: Nie będę służył”. Obrona państwa to także obrona wiary jego społeczności, na przykład przed atakami islamu, co zdają się dobrze rozumieć nasze obecne władze polityczne.

Tak naprawdę najistotniejsza jest tu kwestia rozeznania celu. Co jest celem ludzkiego życia? Dlaczego istniejemy? Co jest celem istnienia państwa? Społeczne panowanie Chrystusa nie może stać się faktem bez współpracy państwa i Kościoła, bo oba te podmioty istnieją z woli Boga i mają konkretne zadania, które wykraczają poza horyzont doczesności. Dziś, w roku Rocznicy Chrztu Polski prawda ta staje się powoli oczywista zarówno dla najwyższych politycznych władz naszego państwa jak i dla biskupów. Wydaje się, że wielu ludzi wierzących intuicyjnie czuje tę konieczność. Źródłem władzy nie jest bowiem lud. Głosi to dobitnie nauka Kościoła. ”Omnis potentat a Deo – wszelka władza pochodzi od Boga”. To rewolucjoniści ogłosili, że wszelka władza ma źródło w woli ludu. Bardzo długo, popadając w wiele tragicznych błędów, wynajdując wiele zręcznych wykrętów i wybiegów, zapuszczając się w ślepe uliczki ideologii materialistycznej, liberalizmu i naturalizmu społeczność katolicka oczekiwała na chwilę, gdy fałsz ten zostanie publicznie odwołany.

Pewność co do miłości

Każdy rozsądny człowiek wie, że by normalnie funkcjonować, wypełniać swoje zadania, nie potrzeba wcale posiadać dużo rzeczy (dziś chcemy mieć bardzo dużo rzeczy). Potrzebny jest natomiast lad, porządek w rzeczach. Ułożenie ich tak, by nie wpychały się do naszej codziennej życiowej przestrzeni jedna przez drugą, by można było łatwo z nich korzystać. Podobnie jest z władzą. Ona też musi być „dobrze ułożona”. Człowiek wierzący nie może zapominać o hierarchii. Nie można udawać, że nie istnieje szczyt tej hierarchii i tam, na górze „nie ma nikogo”, lub „nie wiadomo, kto tam jest”. To naiwne, krótkowzroczne, infantylne. To drwina z umysłu człowieka.

Jesteśmy jako Polacy szczęśliwym krajem. Mamy przed sobą szalone perspektywy. Bo mamy Ojca i Matkę, o których wiemy, że kochają. Dzieci, które mają rodziców, którzy nie potrafią ich kochać, nie są szczęśliwe. Wciąż chcą udawać kogoś innego. Źle czują się we własnej skórze, usiłują zasłużyć sobie różnymi sztuczkami na miłość. Udowodnić, że na nią zasługują. Czasem robią tysiące głupstw, żeby tylko ktoś, kogo mają za ojca i matkę ich pokochał, lub choćby zwrócił na nie uwagę. Zauważył, że istnieją. Jaki to okropny ból, gdy rodzice nie kochają dzieci, lub kiedy nie potrafią im tego okazać i gdy one sądzą, że nie są kochane.

Z Polakami jest inaczej. Oni – nie wszyscy zapewne, ale wciąż duża grupa – co do miłości mają pewność. Ich Ojciec to Bóg. Ich Matka to Matka Boga. Czy dlatego, że Polacy są lepszymi katolikami niż inni? Nie, nie są lepszymi. Ale nie dali w sobie zabić wiary w Boga, który jest Trójcą, trzema Osobami Boskimi, które łączy miłość. Wiara w Boga osobowego uskrzydla człowieka. Wiara w boga bezosobowego, boga tożsamego z Kosmosem, materią, wiara w zimny absolut, który nie ma twarzy, nie ma serca, który nie potrafi kochać, który ewoluuje i stanie się kiedyś „doskonały”, to nieszczęście. Przytrafia się to nieszczęście różnym pobożnym mędrkom.

Chrystus Król

Skoro zadaniem Kościoła jest wspierać państwo – także broniąc prawdy w polityce, bo nie jest ona przecież zamknięta w sferze ezoterycznej – tak jak zadaniem państwa jest wspierać Kościół, czynnie broniąc praw ludzi wierzących, trzeba włożyć nieco pracy w uporządkowanie podstawowych pojęć dotyczących państwa. W tej dziedzinie panuje bowiem po dziesięcioleciach komunizmu wyjątkowy zamęt. Zarówno prezydent, jak szef rządu, minister Obrony Narodowej, Antoni Macierewicz próbują to nieodzowne porządkowanie pojęć na różnych polach w naszym kraju przeprowadzać. Czasem nawet wobec „jedynych czysto polskich i katolickich” instytucji.

Pełne kościoły podczas rekolekcji przed Świętami Wielkanocnymi, kilometrowe kolejki przed konfesjonałami, ludzie na kolanach przed Bogiem… Czy to wszystko jest bez znaczenia dla życia publicznego w naszym państwie? Wiara sobie, polityka sobie? Nie, politycy, którzy są katolikami także wiedzą, że wiara to nie sentymenty, nie uczucia, przeżycia i nastroje. Mamy Ojca, mamy Matkę. Jesteśmy kochani. Nasz Ojciec jest Bogiem. Nasz Bóg jest Zbawicielem świata. Nasz Zbawiciel jest prawdziwym Królem. Tym, którego nie chcieli Izraelici, którego wyszydzili, zdradzili i ukrzyżowali.

Mamy Matkę, która jest Królową. Zapominamy o tym w chwilach wielkiej udręki. Mało kto być może dziś przypomina sobie, że dziesięć lat temu hołd tej Królowej, w Katedrze Lwowskiej, przed ołtarzem, gdzie modlił się Jan Kazimierz i przyjmował Ją uroczyście jako Królową Polski – dzielił się z Nią swym królestwem – złożył prezydent Lech Kaczyński. Odnowił śluby Jana Kazimierza wobec kardynała Mariana Jaworskiego. Było to 1 kwietnia 2006 roku, w 350. rocznicę Ślubów Lwowskich króla Jana Kazimierza w tej samej katedrze.

Kiedy się ma Ojca i Matkę, gdy Oni są Królem i Królową, i gdy się o tym wie, jest się szczęśliwym narodem. Wielu cudzoziemców tak nas właśnie postrzega, jako ludzi szczęśliwych. Dlatego właśnie, że w Polsce wciąż istnieje, oparte o tę świadomość, poczucie celu życia oraz sensu wysiłku – podejmowanego także na rzecz państwa – hierarchowie porzucają 19 listopada ideologie, które przyplątały się w ostatnich czasach do Kościoła. Radykalnie odpierają pokusę filozoficznego idealizmu. Rozliczają się z ideologicznym potworkiem praw człowieka ignorujących prawa Boga i zarazem z potworkiem nacjonalizmu, skrywającym upodobanie do tradycji bez Boga, do pierwotnego sacrum bez Boga. Można mieć też nadzieję, że niektóre rozgłośnie katolickie w końcu przestaną straszyć i zanudzać słuchaczy tym, że wokół panuje zgnilizna, i jest tak źle, tak beznadziejnie, że nigdy już dobrze być nie może. (Inteligencja zdradziła, politycy zdradzili…) Te zaklęcia w Polsce brzmią fałszywą nutą.

Kościół, który odrzuca posoborowe miazmaty uczy wiernych lojalności wobec państwa. Wiara katolicka daje gwarancję, że miłość do ojczyzny nie będzie czystym sentymentem, a poświęcenie dla państwa nie będzie tylko poświęceniem dla poprawy bytu materialnego, czy godnych warunków życia. Dobre ułożenie hierarchii spraw i celów jest podstawą dla nadziei, która sięga dalej niż codzienne poczucie bezpieczeństwa i pełna miska. Jeśli państwo wspiera misję Kościoła, oddaje Bogu to, co należy do Boga.

Intronizacja Chrystusa w Polsce – czyli przyjęcie Jezusa Chrystusa za Króla i Pana – jest właśnie wypełnieniem tej misji. Nasi rodacy już w 1791 roku, pisząc Konstytucję 3 Maja, nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem tego zaszczytnego obowiązku.

Ewa Polak-Pałkiewicz

Tekst opublikowany w tygodniku Plus Minus (19. XI. 2016 ).


Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Czy nauka może dać wsparcie dla tak ważnych dla katolika dogmatów, jak Niepokalane Poczęcie i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny? Okazuje się, że… tak. Takiego przynajmniej zdania jest Elizabeth Scalia – oblatka benedyktyńska, blogerka, autorka artykułów i książek, w tym wydanych po polsku: Obcy bogowie. Ukryte bożki życia codziennego.

Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Wniebowzięcie, Francesco Botticini, XV wiek

Autorka uczęszczając na wykłady z anatomii i fizjologii, choć zachwycała się budową i funkcjonowaniem ciała ludzkiego, stwierdziła w „Our Sunday Visitor”, że „nic, co przedstawiano na wykładzie, nie wywołało u niej głośnej reakcji aż do chwili, gdy przedmiotem studiów stał się proces mikrochimeryzmu.

Gdy tylko profesor zaczął mówić o tym procesie, odezwał się mój katolicki dzwonek:

Ależ to całkowicie tłumaczy Wniebowzięcie! – wypaliłam na głos pośród moich zaskoczonych kolegów i koleżanek ze studiów. Profesor popatrzył na mnie przez chwilę zaintrygowany i powiedział: – Ok-eeej, w każdym razie, w mikrochimeryzmie chodzi o to…

‚Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał’

 

Dalej autorka zauważa, że mikrochimieryzm „tak głęboko wyjaśnia i usprawiedliwia nasz dogmat, że powinien być włączony do naszej katechezy mariologicznej”, gdyż pozwala to nam docenić fakt, „jak nauka i religia potrafią się uzupełniać i dopełniać nawzajem, i zachwycać w oniemiałym z wrażenia podziwie, że nasz Kościół wyjaśnił tę rzeczywistość bez pomocy mikroskopu dawno temu”.

Czym jest proces mikrochimeryzmu? To „proces, który powoduje, że odrobina komórek żyje w ciele żywiciela, ale są one zupełnie odrębne od niego”. Nie tak dawno media, także w Polsce, obiegła wiadomość, że według naukowców dziecko zostawia w ciele matki „mikroskopijną cząstkę samego siebie”. Co zresztą niesie ze sobą intrygujące implikacje, gdyż „wszystkie te komórki pozostają w niej na zawsze”, a więc także komórki nienarodzonego dziecka, które zostało zabite w wyniku aborcji.

Jakie ma to znaczenie w przypadku Maryi? E. Scalia pisze o tym, że wcześniej po prostu przyjmowała dogmat o Wniebowzięciu i nie próbowała się nawet nad nim zastanawiać, bo przekraczało to jej możliwości. Kiedy dowiedziała się o mikrochimeryzmie „nagle to wszystko nabrało sensu: niewielka ilość komórek Jezusa Chrystusa pozostała w Maryi na całe Jej życie”. Katolicy mają w ograniczonym stopniu takie doświadczenie, kiedy przyjmują Eucharystię, natomiast „Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał”.

Przytaczając Psalm 16,10 Scalia podkreśla, że ciało Chrystusa nie doznało zepsucia w grobie, a „z tego wynika, że ciało Jego Matki, zawierając ślady komórkowe Boga (a cząstka Boga jest Bogiem całkowicie)” również nie mogło ulec rozkładowi. I tutaj nauka idzie ręka w rękę z teologią, gdyż wynika z tego logicznie, że „ciało Najświętszej Panny, zawierając wewnątrz Chrystusa, nie mogło pozostać na ziemi; oczywiście musiało przyłączyć się do Chrystusa w wymiarze niebiańskim”.

Co więcej, zdaniem autorki, tłumaczy to także inny „bardzo piękny dogmat” katolicki odnoszący się do Maryi, a mianowicie dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Przecież skoro wcielenie miało się dokonać przez Maryję, to „naczynie”, które miało do tego celu posłużyć „musiało być z konieczności czyste”. Jak wyjaśnia autorka: „Kiedy argumentujemy, że Maryi jako Arce Nowego Przymierza, miano oszczędzić zmazy grzechu pierworodnego, wiedza o tym, że Chrystus nie tylko skorzystał z Jej ciała, ale miał nieustannie w nim mieszkać, jedynie jeszcze bardziej wspiera tę dobrze uzasadnioną wiarę”. Tak oto wiara i rozum splatają się w „piękną całość”.

Jan J. Franczak

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    060372