Artykuły i Komentarze
„Niezłomni”, a nie „Wyklęci”! Słowa mają zasadnicze znaczenie.
„Niezłomni„, a nie „Wyklęci”! Słowa mają zasadnicze znaczenie. Kształtują naszą rzeczywistość, nasze wyobrażenia o niej.
Wyklęci. Przeklęci, obłożeni klątwą, wykluczeni. Nigdy nie zgodzili się na podporządkowanie ukochanej Ojczyzny sowieckiemu najeźdźcy. Zatwardziali antykomuniści i patrioci. Poszli za głosem serca, by żyć w zgodzie z sumieniem swoim i tych, którzy kiedykolwiek przelewali krew za niepodległość Polski.
Ich los był tragiczny. W kraju zmęczonym kilkuletnią wojną, pod naporem skutecznej propagandy, sprawiającej, że ich ofiara nie była tak oczywista, bezwzględnie tropieni przez Urząd Bezpieczeństwa, zdradzani, poniżani, szkalowani, męczeni, bestialsko mordowani, chowani w masowych, bezimiennych grobach – trwali z bronią w ręku prawie 20 lat od zakończenia wojny.
Kiedy w obławie MO i SB ginęli ostatni z nich, świat bawił się przy piosenkach Elvisa Presley’a, Jurij Gagarin krążył wokół planety, Roman Polański odbierał gratulacje za „Nóż w wodzie”, Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie wykuwał swoją pozycję, a polskie dzieci po raz pierwszy oglądały w telewizji dobranockę.
Gdzie w tej kolorowej rzeczywistości miejsce na „leśnych bandytów”, którzy psuli bajkowy porządek PRL? Wykluczeni. Usunięci ze społeczeństwa. Skazani na złowrogą infamię i wieczne zapomnienie. Wyklęci. Tak właśnie musieli się czuć. Byli poza. Nie pasowali.
Dziś, kiedy pamięć o tych bohaterskich Polakach powoli przebija się do naszej świadomości, warto zadać sobie pytanie, czy używanie sformułowania „wyklęty” jest adekwatne do ich czynów i postaw? Czy to stygmatyzujące słowo nie jest na rękę tym, którzy w połowie lat 40-tych XX wieku przeklęli polskich żołnierzy, bo ci nigdy nie złożyli broni? Czy określanie tak licznej grupy patriotów, którzy powinni stać się wzorem dla nas, dla naszej młodzieży rzeczywiście przywraca im właściwe miejsce? Bo jeśli oni są „wyklęci”, to jacy są ci, którzy na taki heroiczny czyn nigdy się nie zdobyli i zamiast życia w leśnej partyzantce wybrali służbę w strukturach nowo powstałej PRL? Niewyklęci? Lepsi? Zgodni z prawem? Właściwi?
W 1996 Jerzy Ślaski wydał książkę zatytułowaną „Żołnierze wyklęci”. Sam był jednym z takich żołnierzy. To słowo, obarczone tak negatywnym ładunkiem bez wątpienia oddawało uczucia zbrojnego podziemia antykomunistycznego i niepodległościowego. Ci ludzie zostali przez PRL wyklęci i czuli się wyklęci. Osamotnieni. Zepchnięci na margines, do lasów. Jak zaszczute wilki u Herberta.
Ale czy my, ich potomkowie, ich rodacy powinniśmy w dalszym ciągu podtrzymywać, a tym samym legitymizować haniebną decyzję marionetkowego rządu PRL, aby ich wykluczyć, wyrugować, sponiewierać? Czy nie powinniśmy przywrócić im właściwej rangi, zasłużonej pozycji, która będzie miała odzwierciedlenie także w warstwie lingwistycznej?
Słowa mają zasadnicze znaczenie. Kształtują naszą rzeczywistość, nasze wyobrażenia o niej. Jeśli ktoś był wyklęty, to może ten, który przeklinał, miał rację? Któż to wie. Powinniśmy określać tych żołnierzy w sposób, który automatycznie pokaże, jak wyglądały strony konfliktu. Kto był kim. Co było służbą Ojczyźnie, a co służbą najeźdźcy.
Musieliśmy czekać sześćdziesiąt lat, by upamiętnić dzień Żołnierzy Wyklętych w naszym kalendarzu. To nie dziwi, gdyż przekleństwo zapomnienia i systemowej niesprawiedliwości rzucone na „wyklętych” dotykało ich rodzin, błogosławiąc jednocześnie ich katów.
Jak się dziś okazuje, to dzieci funkcjonariuszy UB, SB, MO, LWP i innych opresyjnych formacji PRL cieszą się dziś dostatnim życiem w gronie elit III RP.
Dzieci „wyklętych” bohaterów nie ma. Dlaczego?
Nie będę oryginalny, bo to określenie pojawia się często przy okazji dyskusji o „wyklętych”. I jest ze wszech miar zasadne. Pokazuje, kto był kim i jak należy patrzeć na drugą stronę. Nie ma niejasności. Nie są potrzebne tłumaczenia, opis kontekstu, rys historyczny. Nazwa mówi wszystko.
Niezłomni.
Żołnierze Niezłomni.
autor: Tomasz Rakowski
źródło: https://wpolityce.pl/polityka/152110-niezlomni-a-nie-wykleci-slowa-maja-zasadnicze-znaczenie-ksztaltuja-nasza-rzeczywistosc-nasze-wyobrazenia-o-niej
Rewolucja francuska w Kościele katolickim – ks. prof. Michał Poradowski
Przez przeszło dwieście lat, rewolucja francuska daremnie usiłowała rozciągnąć się także i na Kościół katolicki, a osiągnęła to dopiero w czasie Drugiego Soboru Watykańskiego (DSW). Co więcej, osiągnęła nie tylko pewne wpływy na obrady tegoż Soboru, ale także i oczywiste triumfy. Już na początku Soboru, wśród jego uczestników, wyraźnie zamanifestowały się trzy pozycje: gorących entuzjastów ideologii rewolucji francuskiej, zdecydowanych wrogów tejże, oraz osób niezdecydowanych. Tak entuzjaści, jak i wrogowie ideologii rewolucyjnej usiłowali pozyskać owych niezdecydowanych.
Ale kim byli ci “niezdecydowani”? Byli to prawie wyłącznie biskupi z krajów pozaeuropejskich, a więc azjatyckich, afrykańskich, amerykańskich, australijskich, czyli osoby, które niewiele wiedziały o historycznej roli rewolucji francuskiej, a przede wszystkim o jej zdecydowanie antychrześcijańskim charakterze.
Dlaczego jednak znaczna część biskupów z krajów europejskich z takim entuzjazmem odnosiła się do ideologii rewolucji francuskiej? Odpowiedź jest bardzo prosta: bo albo byli masonami, albo też byli zwolennikami ideologii masońskiej, bo przecież rewolucję francuską przygotowała masoneria i to głównie jeśli chodzi o samą ideologię rewolucji i jej charakter antychrześcijański. Jak wielu było masonów wśród Ojców Soboru świadczą ich przemówienia jakby żywcem brane z encyklik papieskich, które potępiały masonerię i jej ideologię. Wystarczy zajrzeć do owych encyklik papieskich, poczynając od Klemensa XII z roku 1738 aż do Piusa XII, aby stwierdzić, że opinie te dziwnie pokrywały się lub co najmniej zbliżały do błędów potępionych przez papieży we wspomnianych wyżej encyklikach. Zresztą porównanie między rewolucją francuską i Soborem przyszło niemal w początkach obrad i to ze strony entuzjastów rewolucji francuskiej, gdyż porównanie to po prostu narzucało się, zwłaszcza jeśli chodzi o przebieg początkowych obrad soborowych. Przypomnijmy, że zwołanie Stanów Generalnych przez króla Francji Ludwika XVI i z jego inicjatywy (choć można podejrzewać, że inicjatywa ta została mu przez kogoś podsunięta), oraz drobiazgowe przygotowania tematów obrad, które miały na celu unowocześnienie ustroju państwa, to wszystko zostało już w pierwszej sesji odrzucone, lub co najmniej nie brano tego pod uwagę, gdyż zgromadzeni postanowili zrobić wszystko po swojemu i z własnej inicjatywy. To samo stało się z Drugim Soborem Watykańskim, jako iż Ojcowie Soboru odrzucili materiał przygotowany przez Stolicę Apostolską i postanowili wszystko zacząć na nowo, według własnej inicjatywy, okazując w ten sposób zupełny brak szacunku dla Kurii Rzymskiej i jej pracowników, a więc postąpili zupełnie tak samo jak stało się w czasie rewolucji francuskiej. Ale nie ograniczono się tylko do owych porównań formalnych, lecz świadomie żądano, aby “duch” rewolucji francuskiej zapanował na Soborze. Wszyscy pamiętamy, jak kardynał Suenens oświadczył, że “Vaticanum II to jest rok 1789 w Kościele”, a więc porównał Drugi Sobór Watykański z rewolucją francuską, nadto dominikanin Yves Congar poszedł jeszcze dalej i porównał Sobór do rewolucji październikowej (i słusznie, gdyż rewolucja październikowa była tym dla Rosji co rewolucja francuska dla Francji). A obaj powiedzieli to z zachwytem i z wielką radością. W ten sposób prawie wszyscy uczestnicy DSW uznali jednogłośnie, że triumfuje na nim ideologia rewolucji francuskiej; jedni stwierdzili to z radością, a drudzy z ubolewaniem, ale opinia na ten temat była niemal jednomyślna.
Wkrótce okazało się, że zwolennicy ideologii rewolucji francuskiej stanowili większość, stąd też bez większych trudności narzucali swoje opinie i żądali całkowitej zmiany, tak co do ustroju prawnego Kościoła, jak też co do tradycyjnej nauki Kościoła. Usiłowano więc wszystko zmienić, ale nie zawsze w sensie udoskonalania, lecz raczej z zamiarem zrobienia wszystkiego na odwrót.
I tak, na przykład, od czasów apostolskich aż do II Soboru Watykańskiego, Kościół był zawsze monarchią i to nie jakąkolwiek, gdyż nawet Mesjasz był zapowiadany przez proroków jako król. Królowie, przybywający do Palestyny kierowani przez gwiazdę, zapytywali Heroda: gdzie się narodził przyszły król Izraela, stąd też i rzeź niewiniątek, zarządzona przez Heroda. Jezus z Nazaretu został skazany jako Bóg-człowiek, ale także jako król i sam bardzo często nauczał o Królestwie Bożym. Dlatego też Kościół od początku przyjął ustrój monarchiczny i zachował go aż do DSW, czego nie należy mieszać ze sprawą Państwa Kościelnego i jego ustroju monarchistycznego. Cały ustrój Kościoła, aż do DSW, był zawsze monarchiczny i to w sensie takim, że władza jego szła z góry, od Boga, od papieża aż do proboszcza wiejskiego, a prawo kanoniczne drobiazgowo określało odnośną jurysdykcję. Kościół był więc monarchią “par excellence” i to zupełnie niezależnie od zmiennych sytuacji politycznych, będąc już monarchią przed posiadaniem własnego Państwa, jak i też po jego utraceniu, czy też kiedy odzyskał je symbolicznie jako Citta del Vaticano. Miało to swoje ogromne konsekwencje praktyczne, jak na przykład pełnia władzy papieża, niezależność władzy biskupa w swej diecezji, czy też proboszcza w swej parafii, oczywiście zawsze według przepisów prawa kanonicznego.
Cała ta monarchiczna struktura Kościoła została zniszczona przez Drugi Sobór Watykański, a to głównie dlatego, że DSW, będąc entuzjastą ideologii rewolucji francuskiej, wprowadził do wewnątrz Kościoła ustrój demokratyczny i to demokracji nie starożytnej, a wiec ateńskiej, lecz demokracji rewolucji francuskiej, a wiec demokracji totalitarnej, bo russonianej 1). To już nie wola Boga, Chrystusa Króla, rządzi Kościołem-monarchią, przez swego wikariusza-papieża, ale “Lud Boży” przez nowoczesne struktury demokratyczne. Po DSW bowiem papieże nie mają już władzy królewskiej i we wszystkim, zgodnie z prawem kanonicznym już zdemokratyzowanym, muszą odwoływać się do najrozmaitszych instytucji demokratycznych, jak Sobory, Synody itd. i działać według “woli ludu”, jak w każdym ustroju demokratycznym. Podobnie też zmieniła się sytuacja wszystkich biskupów, gdyż zostali pozbawieni pełni władzy, którą mieli w dawnym ustroju monarchistycznym Kościoła, a obecnie zależą nie tylko od Rzymu, czyli od Stolicy Apostolskiej, lecz także od Synodów i ich postanowień, a przede wszystkim od Episkopatu i jego “demokratycznych” uchwał. To samo odnośnie proboszczów, którzy dawniej, w ustroju monarchistycznym Kościoła, mieli pełnie władzy w swych parafiach, podczas gdy obecnie ich władza została bardzo ograniczona, a to głównie przez swych własnych parafian, których muszą się radzić niemal we wszystkich sprawach i prosić o pozwolenie “rady parafialnej”. Stąd też zupełna zmiana w nowym kodeksie prawa kanonicznego.
Można dyskutować, czy ustrój poprzedni, a więc monarchistyczny, był lepszy od obecnego ustroju demokratycznego, ale nas interesuje tutaj zupełnie co innego, a mianowicie stwierdzenie, że rewolucja francuska, a według niektórych, jak widać, rewolucja październikowa czyli bolszewicka, odniosły triumf w Kościele, narzucając mu swoją ideologię polityczną, w miejsce zasad jakie dał mu sam Chrystus Pan. Łatwo jest zdać sobie sprawę z tej zasadniczej zmiany, porównując treść poprzedniego i obecnego Kodeksu Prawa Kanonicznego, i to nie tylko co do sprawy ustroju Kościoła, ale także i przede wszystkim odnośnie wszystkich zwyczajów życia chrześcijańskiego; wiele z tego co w dawnym Kodeksie Prawa Kanonicznego było zakazane, w obecnym Kodeksie jest nakazane lub co najmniej dozwolone 2). A nie są to sprawy banalne, bo za nimi znajdują się bardzo ważne zasady moralne i dogmatyczne. W dawnym ustroju monarchicznym spełniała się wola Boża, wola Chrystusa Pana, a w ustroju demokratycznym, obecnie zaprowadzonym, spełnia się wolę człowieka, wolę ludu i jego zachcianki, często całkowicie sprzeczne z wolą Boga i z nauką Chrystusa Pana. Nadto, ta “wola ludu” w praktyce sprowadza się do woli “większości głosów”, a więc decyduje liczba, a nie racja czy słuszność. Widzimy obecnie jak często, w parlamentach krajów tradycyjnie chrześcijańskich, przechodzą większością głosów ustawy całkowicie niezgodne z wolą Boga. Bóg mówi: “nie zabijaj”, a wola ludu uchwala ustawy pozwalające na zabijanie nienarodzonych. Bóg mówi przez słowa liturgii ślubnej do małżonków: “nie porzucę cię aż do śmierci”, a “wola ludu” uchwala ustawy o rozwodach. Trzeba pamiętać, że demokracja rewolucji francuskiej nie uznaje ani prawa naturalnego, ani też Dekalogu.
Wejście demokracji rewolucji francuskiej do wnętrza Kościoła spowodowało także zasadniczą zmianę roli Kościoła w społeczeństwie jako takim. Kościół monarchistyczny, rządzony przez Chrystusa Króla, służył Bogu, a obecny Kościół demokratyczny sam podkreśla w dokumentach II Soboru Watykańskiego, iż służy człowiekowi i ludzkości, a ta “ludzkość” często utożsamia się z tzw. “światem”, a przecież Chrystus Pan przestrzega nas przed “światem”, jako iż ten “świat” jest jeszcze często pod władzą szatana (wystarczy przypomnieć czasy Hitlera w Niemczech, czy też Stalina w Rosji). św. Jakub pisze: “…czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem?” (4,4). Niektóre idee rewolucji francuskiej wtargnęły do Kościoła już uprzednio, ale były przez autorytety kościelne zwalczane; dopiero w czasie Vaticanum II niektóre z nich zostały częściowo lub całkowicie przyjęte przez dokumenty soborowe, a wśród nich przede wszystkim sprawa poszanowania przekonań osobistych, czyli “głosu sumienia” i jego skutków, a więc uznania innych religii, nawet pogańskich, jako równych religii katolickiej. Przypomnijmy, że według biskupa Dillona był to główny postulat masonerii 3).
Cały szereg zasad i idei całkowicie obcych tradycyjnej nauce Kościoła, głoszonych przez entuzjastów rewolucji francuskiej, zaczęło przenikać do wnętrza życia religijnego Kościoła, mimo iż były one wielokrotnie przez poprzednich papieży odrzucane i napiętnowane jako heretyckie, lub co najmniej jako całkowicie niezgodne z nauką Kościoła, zwłaszcza przez ostatnich papieży przedsoborowych, a więc przez Piusa IX, Piusa X, Piusa XI i Piusa XII. Tak zwana “nowa teologia”, oparta na potępionym modernizmie, ukazuje się jeszcze przed drugą wojną światową, ale to dopiero po zwołaniu Vaticanum II i w czasie jego obrad zaczyna się proces asymilacji tych herezji wśród katolików i przesiąkanie ich do dokumentów II Soboru Watykańskiego, a zwłaszcza do ich interpretacji. Ta “nowa teologia” zrywa całkowicie z “teologią tradycyjną” Kościoła katolickiego, z nauką Kościoła niemal dwutysiącletnią, bo od czasów Chrystusa Pana i Apostołów aż do DSW. Teologia tradycyjna była i jest aż do dzisiaj oparta na tzw. “philosophia perennis”, czyli na filozofii chrześcijańskiej, wypracowanej przez Ojców Kościoła, jako podstawy teologii katolickiej, nie każda bowiem filozofia może być przydatną dla teologii katolickiej, a tylko takie filozofie, które szanują metafizykę, szukającą prawdy, jako iż właśnie z prawdą utożsamia się Chrystus Pan i Jego nauka. Nadto, aby prawda mogła być zrozumiale przedstawiona, konieczna jest odpowiednia terminologia, czyli dokładne określenie znaczenia słów i właśnie philosophia perennis jest jedyną filozofią, która dzięki nieustannej i żmudnej pracy filozofów, wypracowała konieczną terminologie. Było to dzieło wielu wieków, a skromne lecz bardzo ważne jej podstawy przygotowała już filozofia Sokratesa, Platona i Arystotelesa, dzięki czemu pierwsi Ojcowie Kościoła mogli wypracować podstawy terminologii teologicznej. Trudno tu nie wspomnieć głośnego filozofa chrześcijańskiego jakim był Boethius, który najbardziej przyczynił się do wypracowania terminologii filozoficzno-teologicznej, dzięki której powstała philosophia perennis, pozwalająca na uprzystępnienie wiernym największych tajemnic Wiary, jak np. Trójcy Przenajświętszej, czyli istnienia jednego Boga w trzech osobach, Ojca, Syna i Ducha świętego, czy też tajemnicy Chrystusa Pana jako Boga i człowieka, a więc jednej osoby, ale dwóch natur: boskiej i ludzkiej. Ta philosophia perennis pierwszych wieków została nadzwyczajnie wzbogacona i pogłębiona przez św. Tomasza z Akwinu, dając tak zwany “tomizm”, który stał się podstawą filozoficzną teologii.
Dopóki teologia chrześcijańska, a przede wszystkim teologia katolicka posługiwała się ową filozofią, a zwłaszcza tomizmem, wszystko w Wierze było jasne, zrozumiałe i poprawne, tak było w Kościele katolickim mniej więcej aż do drugiej wojny światowej, a jeśli pojawił się jakiś niedouczony teolog to Stolica Apostolska zabierała głos. Stąd też tak liczne encykliki wspomnianych już uprzednio papieży Piusów, od IX aż do XII. Przez niedouczonych teologów należy rozumieć tych, którzy odrzucili philosophia perennis, a przede wszystkim tomizm i zaczęli posługiwać się współczesnymi filozofiami, które absolutnie nie nadają się do rozważań teologicznych. Wspomniana już “nowa teologia” właśnie posługuje się owymi pseudofilozofiami współczesnymi, jak np. egzystencjonalizmem lub fenomenologią, a tym bardziej tzw. “filozofią działania” (Blondel). Wyjątkowo można by w pewnych wypadkach posługiwać się w teologii tzw. “filozofią czynu” Augusta Cieszkowskiego, ponieważ filozofia ta daje pierwszeństwo “prawdzie”, gdyż ta prawda metafizyczna dla Cieszkowskiego utożsamia się z Chrystusem Panem (zob. Cieszkowskiego Ojcze nasz).
Wszystkie współczesne pseudoteologie opierają się albo na egzystencjonalizmie, albo też na fenomenologii, stąd też nie są teologiami, lecz mają charakter wyłącznie osobistych opinii, a opinie te, jeśli chodzi o pisarzy przed II Soborem Watykańskiem, a więc jeszcze za życia papieży Piusów, zostały potępione i uznane za heretyckie. Niestety, mimo tych potępień, naucza się ich obecnie w Seminariach i na katolickich Wydziałach Teologicznych, stąd też zamęt jaki panuje obecnie w naszym życiu religijnym. Stąd też tylko powrót do philosophia perennis może położyć kres tym bałamuctwom.
Wielkim triumfem rewolucji francuskiej w Kościele katolickim jest porzucenie “teocentryzmu” i zastąpienie go “antropocentryzmem”. Cały światopogląd chrześcijański jest zbudowany na teocentryzmie i nie może istnieć światopogląd chrześcijański bez teocentryzmu, stąd też porzucenie teocentryzmu jest unicestwieniem chrześcijaństwa. Sprawa ta jednak nie jest taka prosta, gdyż wchodzi tutaj w grę także i fakt Wcielenia, a więc przyjęcia przez Słowo Boże natury człowieka. Stąd też kiedy papież Paweł VI z dumą głosił światu, oświadczając: “My również mamy kult człowieka”, wierzący katolicy odnieśli to oświadczenie do Jezusa z Nazaretu, czyli do człowieczeństwa Chrystusa Pana, który przez przyjęcie natury ludzkiej w łonie Najświętszej Dziewicy, stał się Bogiem-człowiekiem, stąd to i wyłącznie to człowieczeństwo Chrystusowe może odbierać kult religijny wśród chrześcijan, ale nigdy, w żadnym wypadku, jakiejkolwiek innej osoby, a nawet nie osoby Najświętszej Marii Panny. Kościół, w ciągu całej swej historii, zawsze rozróżniał między kultem religijnym Boga i kultem świętych, wyniesionych na ołtarze (figury, obrazy itd.). Kult Boga w Kościele katolickim zawsze był i jest uważany jako adoracja, zwany “latria”, kult zaś świętych tylko jako czczenie, a więc jako “dulia”, natomiast kult religijny Matki Bożej jako “superdulia”, a więc Kościół zawsze bardzo wyraźnie rozróżniał między kultem Boga i stworzeń boskich.
Tak więc, w czasie DSW, mimo dążności do zastąpienia tradycyjnego teocentryzmu przez antropocentryzm, istniała nadal świadomość, że “kult człowieka”, tak wychwalany przez papieża Pawła VI, nie ma nic wspólnego z antropocentryzmem ideologii rewolucji francuskiej, ale obecnie, trzydzieści lat po DSW, już nie przypomina się tajemnicy Wcielenia, lecz wprost mówi się o człowieku jako takim. Stąd też poprzedni antropocentryzm, usprawiedliwiany przez dogmat Wcielenia, został zastąpiony zwykłym i wulgarnym antropocentryzmem. Co więcej, zwolennicy Teilhard’a de Chardin, nawiązują nawet do ewolucji, uważając, że to dzięki niej małpa stała się człowiekiem. Jest to więc antropocentryzm zoologiczny, a więc jak najbardziej zgodny z ideologią rewolucji francuskiej. Tak zwana “nowa teologia” właśnie jest budowana na tym ewolucyjnym antropocentryzmie, a więc jest też całkowicie sprzeczna z teologią tradycyjną.
Ten ewolucyjny antropocentryzm, głoszony w czasie DSW, jeszcze bardziej zapanował w życiu religijnym katolików, kiedy po Soborze zaczęto przeprowadzać najrozmaitsze reformy i zmiany w liturgii Kościoła katolickiego. Cała liturgia dwutysiącletnia była liturgią teocentryczną, poczynając od stylu budowy świątyń, kościołów i kaplic, które własną strukturą były skierowane ku Bogu, ku Niebiosom, ku wieczności. Przepiękne katedry średniowiecza do dziś mówią nam o Bogu, o Trójcy Przenajświętszej, o wieczności. Bardziej jeszcze mówią do nas witraże, obrazy, rzeźby, a to dlatego, że panował wśród wiernych teocentryzm. Obecnie, po reformach posoborowych, to co nowe, czy to budowle, czy malowidła, obrazy, figury, ołtarze niewiele mówią nam o Bogu i wieczności, gdyż są już przesiąknięte antropocentryzmem. Najbardziej widać to w zmianie liturgii. Ołtarz już nie jest ukierunkowany ku Bogu, ale ku ludziom. Celebrant też jest zwrócony ku wiernym, biorącym udział w ceremonii, a nie ku Bogu. Najświętszy Sakrament dawniej znajdował się w centrum kościoła, a dziś nieraz trudno go znaleźć. Cała liturgia Mszy świętej została tak zmieniona, że nic w niej nie zostało z teocentryzmu, gdyż wszystko zostało podporządkowane antropocentryzmowi. Nieliczni świeci, którzy ocaleli w okresie nowego obrazobórstwa posoborowego, chyba ze zdumieniem patrzą na to co się w świątyni obecnie dzieje; zapewne zapytują czy owe ceremonie mają coś wspólnego z dawną Mszą świętą, czy też są to jakieś protestanckie zebrania; i nic dziwnego skoro obecna liturgia mszalna została wzięta z protestanckiej ceremonii. Tak to antropocentryzm wyrugował teocentryzm.
Największe jednak spustoszenie dokonał w tak zwanej “nowej teologii”, której “nowość” polega właśnie na całkowitym zerwaniu z teologią tradycyjną i na powrocie do wszelkich poglądów heretyckich, jakie ukazywały się w ciągu dwutysiąclecia chrześcijaństwa.
Ta “nowa teologia” daje nam nowe pojęcie Kościoła, całkowicie niezgodne z pojęciem tradycyjnym. Aż do II Soboru Watykańskiego Kościół był pojmowany przede wszystkim jako Ciało Mistyczne Chrystusa Pana, według teologii św. Pawła. Do Kościoła należały tylko i wyłącznie osoby wierzące w Chrystusa Pana, jako Boga-człowieka i w naukę Kościoła, a przyjmowani byli do Kościoła przez Chrzest św. Natomiast “nowa teologia” pojmuje Kościół jako wspólnotę wszystkich ludzi, żyjących na planecie Ziemia, a więc także i nie wierzących i nie ochrzczonych, a nawet takich, którzy o Kościele nic nie słyszeli i go nie znają, ale przez “nową teologię” są uważani jako “chrześcijanie anonimowi”. Takie pojęcie Kościoła zrujnowało misjonarstwo, bo po co misjonarze mają nawracać pogan, jeśli ci, będąc poganami, i tak należą do Kościoła i będą zbawieni?
“Nowa teologia” narzuciła także katolikom nowe pojęcia ekumenizmu, który jest pojmowany jako zjednoczenie wszystkich religii, nawet pogańskich, które, aż do II Soboru Watykańskiego uważane były jako szatańskie, a to na podstawie psalmu 95, który mówi: “ąuoniam omnes dii gentium daemonia”, czyli: bożkowie pogan są demonami.
Tę “nową teologię” naszych czasów charakteryzuje także przesadny subiektywizm, czyli szukanie pewności tylko i wyłącznie we własnej świadomości, a więc w sobie samym, a nie w świecie zewnętrznym, czyli w Objawieniu zawartym w Piśmie św. i w Tradycji, ani też w oficjalnej nauce Kościoła, głoszonej w ciągu wszystkich wieków jego istnienia. Ta “nowa teologia” nie bierze więc pod uwagę Depositum Fidei, o którym tak gorliwie przypominał św. Paweł w liście do Tymoteusza (2 Tym. l, 12). Także tradycyjna nauka Kościoła nie interesuje tej “nowej teologii”, stąd też jej najrozmaitsze dziwactwa i bałamuctwa, jak np. że wszyscy ludzie będą zbawieni, niezależnie od tego w jaki sposób żyją, a więc że nie istnieje piekło, a przecież Chrystus Pan powiedział: “Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, zbawion będzie, a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (św. Mk 16, 15-16).
Ukazał się też w tej “nowej teologii” nowy personalizm, zupełnie inny niż ten tradycyjny, oparty na filozofii Boethiusa i św. Tomasza z Akwinu. Ten “nowy personalizm” to pogański kult człowieka, nawiązujący do myśli Spinozy, Kanta i Hegla, a przesiąknięty panteizmem.
Głównymi przedstawicielami tej “nowej teologii”, potępionej wielokrotnie przez ostatnich papieży przedsoborowych, są Karl Rahner, Yves Congar, Alois Grillmeier, Hans Kung, De Lubac, Semmelroth, Urs von Balthazar i Schillebeeck.
Oto niektóre triumfy rewolucji francuskiej w Kościele katolickim.
Największym jednak triumfem rewolucji francuskiej jest to, że w miejsce tradycyjnej zasady: “wszystko dla większej chwały Boga”, II Sobór Watykańskie wprowadził zasadę: “wszystko na ziemi powinno być podporządkowane człowiekowi” (Gaudium et Spes, 12, 1), czyli triumf antropocentryzmu nad teocentryzmem.
ks. prof. Michał PORADOWSKI
Przypisy:
1) Zob. I.L. Talmon, Los origenes de la dcmocracia totalitaria.
2) Na przykład: poprzednie prawo kanoniczne zabraniało koncelebracji (c. 803), a obecne prawo kanoniczne na nią pozwala. Sprawa ta jest bardzo ważna, bo kiedy stu księży koncelebruje jest tylko jedna Msza święta, a nie sto, co bardzo interesuje dusze w czyśćcu cierpiące.
3) G.F. Dillon, Antychryst w walce z Kościołem, Fulmen, 1994.
(Ks. Michał Poradowski, Dziedzictwo rewolucji francuskiej, Wrocław 2001, ss.192-199)
Naczelnik Państwa przygotowuje grunt
Zagadkowe, uporczywe milczenie nie tylko pana prezydenta Dudy, nie tylko pana premiera Morawieckiego, ale i Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego w sprawie amerykańskiej ustawy nr 1226, a jednocześnie wszczynanie przez pana premiera Morawieckiego kolejnej odsłony wojny polsko-żydowskiej, nasuwa podejrzenia, że jesteśmy świadkami przerażającej i wstrętnej intrygi, której celem jest oddanie Polski po żydowską okupację przy jednoczesnym wywołaniu wrażenia, że nasi Umiłowani Przywódcy nie tylko starali się, jak mogli, by Polskę przed tym paroksyzmem uchronić, ba – walczyli jak lwy – ale w końcu ulegli przemocy. Rzecz w tym, że pan premier Morawiecki podczas swego pobytu w Niemczech wcale nie musiał wdawać się w głupią i upokarzającą licytację z Żydami i Niemcami, kto był większą ofiarą i większym zbrodniarzem. Na pytanie „ocalałego” filuta, co to powoływał się na matkę, też zresztą „ocalałą”, pan premier mógł odpowiedzieć wymijająco, że w tej sprawie wszystko już zostało z polskiej strony powiedziane i on nie ma już nic do dodania i w ten sposób zamknąć dyskusję – a jeśli filut byłby zbyt natarczywy, mógł go zapewnić, że strona polska spróbuje wyjaśnić tę sprawę, zaczynając od sprawdzenia, czy w ogóle miał matkę, a potem – krok po kroku coraz dalej – pan premier dostarczył Żydom pretekstu do wznowienia klangoru. Oczywiście to tylko preludium, bo w marcu chluśnie na Polskę cały kubeł oszczerstw, wylewanych przez środowiska przemysłu holokaustu. Tworzą je ludzie o mentalności hien, w związku z czym podejrzewam, ze ich trzonem mogą być żydowscy emigranci z Polski w drugim już pokoleniu. Rzecz w tym, że po wojnie sześciodniowej w 1967 roku, podczas której ZSRR, za pośrednictwem Izraela, dostał od Amerykanów lanie w swoje arabskie dupsko, komuchy w rodzaju Mieczysława Moczara, który tak naprawdę nazywał się Mikołaj Diomko, na czele PZPR-owskiej frakcji „partyzantów”, będącej kolejną edycją „Chamów”, postanowiły rozprawić się z „Żydami”, z którymi miały na pieńku od roku 1955, kiedy to Chruszczow odkrył, że Stalin nie zamordował wszystkich swoich ofiar własnymi rękami i trzeba było odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie, kto mu w tym pomagał. W Polsce to pytanie też padło i wtedy obdarzeni szybszy refleksem towarzysze pochodzenia żydowskiego, jednym susem przeszli do obozu liberałów („zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie”) i nieubłaganym palcem wskazali na tubylczych gojów – że to oni. Goje – jak to goje – nawet nie zaprzeczali, tylko z oburzeniem przypomnieli, ze jeśli mordowali i łamali kości, to przecież na rozkaz swoich ukorzenionych przełożonych! Wtedy tamci oskarżyli ich o „antysemityzm” i tak pojawiły się w PZPR dwie frakcje” „Żydów” i „Chamów”. Korzystając tedy ze sprzyjającej koniunktury, w roku 1968 „partyzanci”, będący kontynuacją „Chamów”, przystąpili do rozprawy z „Żydami”, to znaczy – z „syjonistami”, wypychając ich „do Syjamu”. Wielu „syjonistów” skwapliwie skorzystało z okazji do wyrwania się z cudnego raju, zwłaszcza, że można było wywieźć wszystko, co wcześniej zostały wyrwane „reakcyjnej hydrze” bardzo często razem z paznokciami. Bo wśród „marcowych” emigrantów bardzo wielu miało ręce unurzane do łokci we krwi polskich patriotów. Oczywiście na Zachodzie nie wypadało przechwalać się udziałem w komunistycznym aparacie terroru, więc im bardziej taki jeden z drugim emigrant był ubabrany w niewinnej polskiej krwi, tym gorliwiej prezentował się jako ofiara „polskiego antysemityzmu” i tym głośniejszy podnosił klangor. I tak zostało aż do dnia dzisiejszego, bo potomstwo ubeckich zbrodniarzy też się zorientowało, z której strony chleb jest posmarowany. W tej sytuacji wdawanie się w dyskusje z Żydami mija się z celem, bo – po pierwsze – nie chodzi o żadną „historyczną prawdę”, tylko o interes, który ma tę specyfikę, że wymaga przyprawienia narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców, a po drugie – że Żydzi w dziedzinie ustalania prawdy, uważają się za monopolistów i zazdrośnie tego monopolu strzegą, więc z zasady nie dopuszczają do żadnej dyskusji – a doskonałą ilustracją metody zastosowanej już przy ukamienowaniu św. Szczepana, jest penalizacja tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, a więc – wersji historii zatwierdzonej do wierzenia przez organizacje przemysłu holokaustu. W tej sytuacji jedyną rozsądną reakcją na żydowski klangor, jest puszczanie go mimo uszu, a gdyby oskarżenia Polski i Polaków o spowodowanie holokaustu przekraczały granice tupetu i bezczelności, to najwyżej można by go skwitować stwierdzeniem, że może szkoda, że to nieprawda. Tymczasem pan premier Morawiecki postąpił odwrotnie, co wzbudza podejrzenia, że zależało mu na eskalacji klangoru. Ale pan premier Morawiecki świeci światłem odbitym od Naczelnika Państwa, a to by znaczyło, że na eskalacji klangoru zależy też i jemu. A dlaczego? Ano dlatego, że sprawa oddania Polski pod żydowską okupację mogła zostać postanowiona jeszcze w roku 2015, kiedy to za sprawą Naszego Najważniejszego Sojusznika, PiS objął zewnętrzne znamiona władzy w naszym bantustanie – ale fakt ten do ostatniej chwili powinien pozostać tajemnicą dla polskiej opinii publicznej. To podejrzenie jest dodatkowo wzmocnione przez deklaracje pana ministra Joachima Brudzińskiego, który po opublikowaniu przez stację TVN nagranej prawie rok wcześniej „relacji”, a prawdopodobnie inscenizacji obchodów urodzin Hitlera w jakichś krzakach pod Wodzisławem Śląskim zapowiedział delegalizację ugrupowań narodowych. Teraz zaś, z jego inicjatywy, utworzony został zespół do zwalczania „faszyzmu” pod egidą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, co do której nie mam żadnych złudzeń, że jest zdolna do wszystkiego, a do zwalczania wszelkiej politycznej konkurencji w szczególności. Ale polityczna konkurencja to tylko pretekst – bo pod takim właśnie pretekstem rząd PiS będzie oczyszczał przedpole dla żydowskiej okupacji Polski. I jeśli nawet doszłoby do zmiany na stanowisku premiera, w ramach której pana Mateusza Morawieckiego zastąpiłby na tym stanowisku nasz najnowszy przyjaciel, pan Jony Daniels, to nie musiałby już niczego dodawać, ani niczego nowego powoływać. Naczelnik Państwa zaś wytłumaczyłby swoim wyznawcom, że – po pierwsze – został ofiarą przemocy, a po drugie – że lepiej, żeby to on instalował tu żydowską okupację, niż mieliby to robić przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa. Tak właśnie z powodzeniem została podana do wierzenia ratyfikacja traktatu lizbońskiego, więc dlaczego nie powtórzyć jeszcze raz tego samego? Nie bez kozery powiadają, że głupotę ludzką można porównać tylko do cierpliwości Boskiej.
Stanisław Michalkiewicz
Rewolucyjny Żyd, czyli kto kontroluje przemysł pornograficzny
W czasie gdy na pierwszych stronach gazet pojawiła się wiadomość o zaangażowaniu żydowskiego gubernatora stanu Nowy Jork, Elliota Spitzera w działalność gangu prostytucyjnego oraz oczywiście o korzystaniu z usług luksusowych call-girls, warto zapoznać się z mało znanymi faktami ukazującymi prawdziwe oblicze przemysłu pornograficznego w USA. Warto rzucić snop otrzeźwiającego światła na najważniejsze zagadnienie dotyczące zastraszającego rozwoju tego przemysłu, a przede wszystkim na stosunki własnościowe poszczególnych firm tego “rozrywkowego” segmentu. W skrócie, warto odpowiedzieć na proste pytanie: kto zorganizował ten przemysł w Stanach Zjednoczonych, kto nim sterował w przeszłości i kto jest niemal wyłącznym właścicielem dzisiaj. Aby zrozumieć determinację z jaką, dzisiaj już nie tylko poszczególni właściciele, ale i potężne lobby pornograficzne, coraz intensywniej zalewają społeczeństwo swymi produktami, należy koniecznie odpowiedzieć na pytanie: jakimi motywami kierują się twórcy tego przemysłu.
Z pomocą przychodzi lektura opracowania opublikowanego na łamach żydowskiego pisma The Jewish Quarterly, w którym autor, prof. Nathan Abrams, wykładowca współczesnej historii Ameryki na szkockim uniwersytecie w Aberdeen, pisze wprost, iż: “Jakkolwiek Żydzi stanowią zaledwie dwa procent amerykańskiej populacji, są prominentnie obecni w przemyśle pornograficznym”. I rzeczywiście, tak jak i w innych gałęziach tzw. przemysłu rozrywkowego, a także w mediach, finansach, zawodach prawniczych, osiągnęli wpierw wyraźną nadreprezentację, a później większość i w końcu niemal całkowitą kontrolę, deprawując chrześcijańskie społeczeństwa.
Zaangażowanie Żydów w pornograficzny przemysł filmowy oraz szerzej, w rozbudowany system burdeli działających a Stanach Zjednoczonych, datuje się od początków tego kraju. Tak samo jak w innych czasach i miejscach na świecie, żadna inna grupa etniczno-religijna nie przyczyniła się bardziej do tak ogromnego rozwoju destrukcyjnych przywar społeczeństw.
Jak pisze prof. Abrams: “Być może wolelibyśmy udawać, że ten zdefiniowany etnicznie problem przemysłu filmów XXX [ang. triple-exthnics] nie istnieje, jednak nie możemy uniknąć faktu, iż zeświecczeni Żydzi odgrywali (i dalej odgrywają) nieproporcjonalnie wielką rolę w całym przemyśle filmów pornograficznych w Ameryce. Zaangażowanie żydowskie w pornografię ma swoją długą historię w Stanach Zjednoczonych i właśnie Żydzi pomagali w przemianie tej egzystującej dotychczas na skraju społeczeństw subkultury, tworząc z niej główną tkankę Ameryki.”
Żydowscy właściciele i aktorzy.
Zaangażowanie żydowskie w przemysł pornograficzny można podzielić na dwie grupy: właścicieli i twórców oraz wykonawców-aktorów. Z uwagi na perspektywę wielkich zarobków, możliwość kontroli nad ludźmi i upragnionej destabilizacji społeczeństwa chrześcijańskiego, osadnicy żydowscy w Ameryce szybko zainteresowali się tym rynkiem. Jak stwierdza Autor opracowania: “Wielu dilerów rozprowadzających gadżety erotyczne i książki pornograficzne w latach 1890-1940, byli imigrantami żydowskimi o niemieckich korzeniach.”. Podobnie ujmuje to Jay A. Gertzman w książce wydanej przez wydawnictwo Uniwersytetu Pennsylvania pisząc, że w tamtych czasach “Żydzi byli głównymi dystrybutorami gallantiana, czyli książek z erotycznymi kawałami, balladami i literaturą erotyczną, oraz tzw. awangardowych noweli i [psuedonaukowych] wywodów na temat “seksuologii””.
Przed wojną i krótko po jej zakończeniu, gdy Hollywood liczył się jeszcze z opinią katolików, gdy obowiązywała jeszcze presja Legionu Przyzwoitości (Legion of Decency), podejmowane były jedynie pokątne próby obejścia systemu i przemysł pornograficzny tkwił na obrzeżach chrześcijańskiej tkanki społecznej. Dopiero “rewolucja moralna”, idealnie zsynchronizowana czasowo i korzystająca z owoców posoborowej degrengolady w Kościele, co bezpośrednio rzutowało na kondycję społeczną, pozwoliła na wypłynięcie szumowin na zewnątrz.
Twórcy, organizatorzy, przywódcy i wykonawcy tej kolejnej rewolucji, tak jak i wielu poprzednich rewolucji przemieniających oblicze cywilizacji, w nadreprezentatywnej liczbie pochodzili z żydowskiej diaspory. W przemyśle pornograficznym w latach powojennych jedną z najbardziej znaczących postaci był Reuben Sturman, nazywany z racji swych wpływów i zasięgu “Waltem Disneyem Pornografii”. Wykorzystując swoiście żydowskie cechy – tak wyraziście opisane w powieściach np. Juliana Ursyna Niemcewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego czy (w mniejszym stopniu, bo zaślepionej utopijną ideą skuteczności “asymilacji” Żydów) Elizy Orzeszkowej – budował imperium zła, by, jak stwierdza Departament Sprawiedliwości USA, w latach 1970 kontrolować większość produktów pornograficznych.
Sturman, syn rosyjskich Żydów, początkowo sprzedawał komiksy, lecz później zorientował się, że największe pieniądze znaleźć można rozbudzając ludzkie żądze najniższego szczebla, zajął się więc sprzedażą literatury pornograficznej, z czasem opanowując ten rynek niemal całkowicie. Już w połowie lat 70-tych stał się właścicielem ponad 200 księgarń “tylko dla dorosłych” – specyficznych miejsc, w których można i przejrzeć literaturę i obejrzeć film i zaglądnąć przez peephole, a z pewnością i wiele więcej. Jak oceniał Time Magazine, w początkach lat 90-tych Sturman zarabiał na czysto rocznie około 300 milionów dolarów. O żydowskim zaangażowaniu w przemysł pornograficzny prof. Abrams pisze bez ogródek: “Sturman nie tylko kontrolował przemysł pornograficzny, on był tym przemysłem”. Sturman zakończył życie w więzieniu, gdzie przebywał skazany w 1997 roku za manipulacje podatkowe, jednak nie przeszkodziło to jego synowi – Davidowi, na kontynuowanie i dalszą rozbudowę “rodzinnego biznesu”.
Dzisiejszym wcieleniem Reubena Sturmana jest kolejny Żyd w tym szczególnym przemyśle – 48-letni Steven Hirsch, określany już nie jako “Walt Disney Porn”, lecz “Donald Trump Porn”. Steven, tak jak i David Sturman, przejął po swoim ojcu kierowanie “rodzinnym biznesem” i szefuje największą na świecie korporacją produkującą filmy porno – Vivid Entertainment, zwaną ze względu na dochody i zasięg “Microsoftem świata porno”. Kontynuując “tradycję” żydowskich środowisk rewolucyjnych mających jeden jedyny cel: zniszczenie chrześcijańskiego porządku społecznego, firma Vivid intensywnie kreuje nowe rynki patologii, tym razem wprowadzając i upowszechniając segment filmów “gejowskich”. A doskonale obserwując samodestrukcyjne zachowanie się społeczeństw zachodnich o rodowodzie chrześcijańskim, Vivid zręcznie wpisał się w nie oferując również tzw. reality-show, które jak tsunami ogarnęły wszystkie telewizje świata, a poprzez koncerny ITI i Polsat (nb. firmy założone i prowadzone przez Żydów o rodowodach komunistyczno-SB-ckich), rozpowszechnione zostały również i w Polsce.
Prof. Nathan Abrams: „Żydzi odgrywali (i dalej odgrywają) nieproporcjonalnie wielką rolę w całym przemyśle filmów pornograficznych w Ameryce.”
Obok właścicieli, producentów i stręczycieli żydowskich, drugą grupą przemysłu pornograficznego są sami “aktorzy” występujący w filmach. Jak stwierdza prof. Abrams: “Żydzi stanowią większość aktorów występujących w filmach pornograficznych tworzonych w latach 1970-1990, a Żydówki znaczącą liczbę porno-stars“. Jednym z “królów” tego aktorstwa jest Ron Jeremy, dziś 55-latek, który wystąpił do tej pory w ponad 1600 filmach pornograficznych i sam nakręcił ich ponad setkę. Jeremy, wychowany w żydowskiej rodzinie na nowojorskim Queens’ie, wniósł do tego typu filmów postać na pozór dziwnego uwodziciela: owłosionego, odpychającego grubasa, który jednak z łatwością znajduje partnerki, często tuzinami wskakujące do łóżka. To nie przypadek, że Żydzi określają rolę Jeremy’ego jako nebbishy, co w pierwowzorze języka jidisz znaczy: nieszczęśliwiec-Słowianin.
Przeciwieństwem grubego Rona jest inny żydowski aktor – 43-letni Adam Glasser, wysportowany, przystojny, były właściciel siłowni w Los Angeles. Glasser, nowojorski Żyd, występujący pod pseudonimem Seymore Butts, “jest dzisiaj prawdopodobnie najbardziej znanym żydowskim potentatem przemysłu porno” – ocenia prof. Abrams. Jego studio, Seymore Inc. produkuje corocznie kilkadziesiąt filmów, specjalnie pozorowanych jako amatorskie zdjęcia, które mają podobno przysparzać większej autentyczności. Rozprowadza swoją produkcję poprzez system franczyz, a w firmie zatrudnia również… swoją matkę oraz kuzyna. Od roku 2003 Glasser wraz ze swoją rodzinką występują w największych stacjach telewizyjnych świata w niezwykle popularnym (albo lepiej: na siłę popularyzowanym) programie “reality-show” Family Business. Ta swoista soap-opera po raz pierwszy emitowana w Kanadzie w sieciach The Movie Network, Movie Central i Showcase Television, rozprzestrzenia się po świecie, ograniając ostatnio Channel 4 w Wielkiej Brytanii i FX w Ameryce Łacińskiej.
Prof. Abrams w swoim opracowaniu ukazującym zaagażowanie się Żydów w tworzenie i rozwój przemysłu pornograficznego, niestety wpada w pułapkę próbując wyjaśnić przyczyny tego typu zachowania swoich braci. Tłumaczy on, że “Żydzi zaangażowali się w przemysł pornograficzny z tego samego powodu, co inni współwyznawcy ich wiary angażując się w główny nurt Hollywoodu. Te dziedziny przemysłu pociągnęły ich głównie dlatego, że po prostu przyjęto ich tam. Jako dziedziny nowe, nie były jeszcze obarczone restrykcyjnymi przepisami, tak często obowiązującymi w innych dziedzinach życia. W pornografii bowiem nie było dyskryminacji przeciwko Żydom.” To wysoce nieprawdziwe tłumaczenie może z łatwością obalić każdy kto uczciwie zainteresuje się stosunkami własności i realnych wpływów w początkach XX wieku, kiedy to wszystko po kolei: od systemu bankowego po media były stopniowo opanowywane przez disporę żydowską. Już poczciwy Henry Ford Senior w swojej książce z 1919 roku pt. Międzynarodowy Żyd pisał i dalekowzrocznie przestrzegał przed pogłębianiem się tego niebezpiecznego dla Ameryki zjawiska.
Po tym samousprawiedliwiającym faux pas profesora, pada jednak celne podsumowanie. Abrams pisze, iż: “przemysł pornograficzny wymagał czegoś, czego Żydzi mieli pod dostatkiem: hucpy“. Rzeczywiście, tej przebiegłej śmiałości, buty, chamstwa, cwaniactwa, bezwzględnej przebojowości, diabelskiego sprytu – czyli tego co mieści się w pojęciu hucpy, rewolucyjnemu Żydowi nigdy nie brakowało. Swoje nadzwyczajne zdolności marketingowe, praktykowane przez setki lat w rolach pośrednika bankowego, handlarza, lichwiarza i innej pijawki społecznej, rewolucyjny Żyd skrzętnie wykorzystał w Ameryce – nowej krainie szczęścia, krojonej na miarę potrzeb wyzyskiwaczy. Wpisał się on doskonale w nowe warunki, tym razem w pogoni za oferowanym “amerykańskim snem” o bogactwie. W tej pogoni za pieniądzem zdobywanym bez względu na podstawowe zasady uczciwości czy obowiązujące prawo, przy odrzuceniu prawa naturalnego a nawet wykładni Tory, przylgnął on mocniej do wskazówek talmudycznych. W tym też wymiarze należy odbierać usprawiedliwiające wypowiedzi przywódców żydowskich, którzy najwyraźniej nie widząc niczego złego w przemyśle pornograficznym, twierdzą, że był on tylko kolejnym segmentem osiągnięcia wysokich korzyści. Jak wyznał szef “Ligi Przeciwko Zniesławieniu”, Abraham H. Foxman: “Ci Żydzi, którzy zasilili przemysł pornograficzny, uczynili to jako osoby pragnące osiągnąć American dream“.
Ci sami co deprawując społeczeństwo amerykańskie bełkoczą o “American Dream”, wczoraj – w Polsce, krainie “żydowskiego raju”, budowali z kupiecką przebiegłością swoje wpływy. Jak ujął to patrząc bystrym okiem Józef Ignacy Kraszewski w powieści pt “Żyd”, opisujący warszawskich “zasymilowanych” Żydów kalkulujących wyniki Powstania styczniowego: “W każdym narodzie musi się wyrobić po nad masy jakaś inteligencya i rodzaj arystokracji… my jesteśmy materyałem gotowym… zawładniemy krajem. Panujemy już przez giełdy i przez wielką część prasy nad połową Europy… Ale naszem właściwem królestwem, naszą stolicą, naszem Jeruzalem będzie Polska. My będziemy inteligencyą, arystokracyą, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas… Jest nasz…”.
Plany wobec Polski historia tymczasowo przekreśliła, lecz mająca-być-chrześcijańską Ameryka, przerobiona na masońskie Imperium, stała się nowym Paradis Judeaorum.
Zniszczenie Chrześcijaństwa – celem Rewolucyjnego Żyda
Rewolucyjny Żyd tworzący nowoczesny przemysł pornograficzny, tak jak i wiele innych plag społecznych, samodefiniował się przywdziewając co najmniej jeden element wielopoziomowej tożsamości: etnicznej, rasowej, kulturowej czy religijnej. Jeśli zaprzestał być “Żydem religijnym”, to tliła się w nim nostalgia za wiarą przodków, jeśli odrzucał i wiarę ojców, to definiował się kulturowo, a jeśli wszystko odrzucił, to pozostawał w kręgu podobnych sobie rewolucyjnych dusz pragnących anarchicznej zmiany zastanego porządku. Ta mozaika postaw koegzystuje również w przemyśle pornograficznym: od Sturmana, który wyraźnie określał się jako Żyd i hojnie łożył na żydowskie cele “charytatywne”, przez Richarda Pacheco (prawdziwe nazwisko Howard Marc Gordon) – kolejnego Porno-star, który zapragnął nawet być studentem rabiniczym, po dziesiątki etnicznych Żydów zamieniających łatwo Jahwe na Mamonę.
Prof. Nathan Abrams: „Żydowskie zaangażowanie w przemysł porno jest rezultatem atawistycznej nienawiści do chrześcijańskiego autorytetu.”
Pozostaje teraz zastanowić się nad prawdziwymi celami zaangażowania się rewolucyjnego Żyda w przemysł pornograficzny, w tym ten najnowocześniejszy: kolosalnie wielki, wlewający się do każdego domu przez sieć internetową. Jak pisze prof. Adams “niezaprzeczalnie istnieje w żydowskim zaangażowaniu się w przemysł pornograficzny element rebelii.” Samo istnienie zakazu wynikającego ze zdrowo pojętych norm społecznych, stanowi dla rewolucyjnego Żyda element przyciągający. Zwykła natura zakazu jest dla niego magnesem. Przełamując normy, likwidując zakazy, niszcząc porządek, wprowadzając anarchię i nieład, rewolucyjny Żyd zręcznie wciągał w krainę zła swego przeciwnika. Jak pisze dr E. Michael Jones – cytowany również przez prof. Abramsa – wydawca miesięcznika katolickiego Culture Wars (i właściwie twórca określenia “Rewolucyjny Żyd”) żydowscy porno-właściciele i porno-aktorzy wciągali do swego biznesu młode dziewczyny, skupiając się właśnie na uczennicach katolickich szkół. Z szatańskim upodobaniem zapragnęli uwieść katolickie shiksy.
Tak jak Abe Foxman usprawiedliwia rewolucyjnego Żyda, tak Luke Ford, ortodoksyjny Żyd specjalizujący się w opisywaniu przemysłu pornograficznego, szczerze stwierdza, że: “Porno [w wykonaniu Żydów] jest po prostu ekspersją rebelii przeciwko standardom, przeciwko dyscyplinie życia.” Upragniona wizja rozpalenia wielkiego pożaru, który pochłonie zastany porządek, odepchnie reguły – również tego “Żyda religijnego” – i nade wszystko zniszczy chrześcijański ład, staje się celem samym w sobie. Luke Ford pisze, że żydowscy aktorzy filmów porno często mówią o “radości bycia anarchistą”. Prof. Abrams konkluduje: “Żydowskie zaangażowanie w przemysł porno jest rezultatem atawistycznej nienawiści do chrześcijańskiego autorytetu. [Zaangażowani w przemysł XXX] Żydzi próbują osłabić dominującą w Ameryce kulturę chrześcijańską poprzez działalność wywrotową przeciwko moralności.”
Najdobitniej stwierdził to Al Goldstein, wydawca pornograficznego pisma Screw, założonego w 1968 roku jako konkurencja dla Playboya: “Jedynym powodem, dla którego Żydzi są w biznesie pornograficznym, jest to, że wydaje nam się, iż Chrystus jest do kitu [w oryginale: sucks, co ma bardziej obraźliwe znaczenie], katolicyzm jest do kitu. Nie wierzymy w autorytaryzm”.
Pornografia w wykonaniu rewolucyjnego Żyda jest zatem sposobem walki z kulturą chrześcijańską, co przyznaje i prof. Abrams. Pisze on również, że “Tak jak Żydzi nadreprezentatywnie uczestniczyli w radykalnych ruchach, tak i teraz nadreprezentatywnie obecni są w przemyśle pornograficznym. Żydzi w Ameryce są rewolucjonistami seksualnymi. Duża liczba tego typu materialów – książek, broszur, artykułów, scenariuszy – została napisana przez Żydów. Ci, którzy spowodowali, że Ameryka zaadaptowała liberalne spojrzenie na seks – byli Żydami. Żydzi byli również przywódcami tzw. seksualnej rewolucji lat 60-tych, gdy obowiązkowe lektury Marxa, Trockiego i Lenina zamienione zostały na pisma Wilhelma Reicha, Herberta Marcuse’a i Paula Goodmana.”
O roli Żydów w przemyśle pornograficznym, przyznaje też rabin Samuel H. Dresner, który stwierdza, że “Żydowska rebelia rozpoczęła się na wielu poziomach, jedną z nich była prominentna rola Żydów jako obrońców eksperymentów [rewolucji] seksualnej.”
Profesor Abrams pisząc swój tekst wyraża nadzieję, że choć po części ukaże on “ten zaniedbany [czytaj: ukrywany przed opinią publiczną] temat amerykańsko-żydowskiej kultury masowej”, i zapytuje retorycznie: “Dlaczego, w świetle relatywnie liberalnego postrzegania spraw seksu przez Żydów, wstydzimy się roli Żydów w przemyśle pornograficznym?”
Prof. Nathan Abrams: „Tak jak Żydzi nadreprezentatywnie uczestniczyli w radykalnych ruchach, tak i teraz nadreprezentatywnie obecni są w przemyśle pornograficznym.”
Pytanie to należałoby ustawić w odpowiednich proporcjach, gdyż mizerna wiedza społeczeństw o zaangażowaniu Żydów w kontrolę tego wstydliwego przemysłu, wynika bezpośrednio z totalnej kontroli mediów przez baronów żydowskich. Jak stwierdza szczerze żydowski krytyk filmowy, Michael Medved: “Nie ma żadnego sensu aby próbować zaprzeczać rzeczywistości o żydowskiej sile i prominentej obecności w popularnej kulturze. […] Nawet Marsjanin oglądający amerykańskie media [przepojone tematyką żydowską i promujące żydowski punkt widzenia] byłby zaskoczony dowiadując się, że mniej niż co 40 Amerykanin jest Żydem.” [5]
Tak więc z jednej strony przesycenie mediów żydowskimi aktorami, scenarzystami, dziennikarzami, nie mówiąc już o producentach, a z drugiej całkowita cisza, a często i zaprzeczenie, gdy chodzi o autentyczną żydowską potęgę kontrolującą media i trzymającą w nieświadomości społeczeństwo amerykańskie. Z jednej strony obecność Wolfe Blitzera, Barbary Walters, Mike’a Wallace, Teda Koppel, Larry Kinga (czyli Lawrence Harvey Zeigera), by wymienić tylko kilku z brzegu najbardziej widocznych, a od strony “koszernej kuchni”: Michaela Ovitz, Stevena Spielberga, Davida Geffen, Jeffrey Katzengberg, Lewa Wasserman, Sidney Sheinberg, Barry Diller, Gerald Levin, Herbert Allen – a z drugiej zupełna cisza o prawdziwych problemach trawiących Amerykę (jak i resztę świata). Nie ma informacji o nadreprezentatywnej roli Żydów w przemyśle narkotykowym (niemal 100 procent silnej substancji Ecstasy pochodzi z Izraela i jest rozprowadzana po świecie również przez chasydzkich “bogobojnych” młodzieńców), nie ma mowy o kolejnej specjalności żydowskiej – przemyśle aborcyjnym, nikt nie ma prawa dowiedzieć się o przekrętach dokonywanych przez żydowskich prawników i finansistów (gdzie jest film o Ivanie Boesky czy Michaelu Milkenie?!), wreszcie – nie słychać nic o władcach przemysłu pornograficznego. Z telewizji i ekranów filmowych sączy się za to nieustannym strumieniem propaganda holokaustu, dominują jednostronne i wybielające informacje o Izraelu, a nade wszystko montowane są z coraz większą siłą ataki na podstawy bytu chrześcijańskiego, ze szczególną szatańską mocą koncentrując się na Kościele katolickim. Ten Kulturkampf, mający już 2000 lat, nasila się coraz bardziej i przez potęgę Mamony i zaaplikowanie moralnej destrukcji, zmierza do kontroli i dominacji nad goyim.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że przywódcy Kościoła, dalej kroczący posoborową drogą samozagłady, z judaistycznym “dialogiem” na czele, przestali już pełnić rolę autorytetu dla ogłupiałego przez żydowskie media i rozbestwionego przez żydowski przemysł pornograficzny motłochu, który zajęty oglądaniem kolejnego odcinka Seinfelda czy internetowego świerszczyka, nie dostrzegł, że poderżnięto mu już połowę szyi.
Lech Maziakowski
„Starsi bracia” ważniejsi niż Prawda?
Entuzjaści źle rozumianego dialogu katolicko–judaistycznego zdają się zapominać, o nauce Pisma Świętego, Soborów i Papieży. A zgodnie z nią Stary Testament jest już czymś przestarzałym, może być odczytywany wyłącznie przez pryzmat Nowego, a pokładanie ufności w przepisach starego żydowskiego Prawa to grzech grożący wiecznym potępieniem. Śmierć Chrystusa otworzyła bowiem zbawienie dla wszystkich ludów. Zbawia jedynie Pan Jezus i Jego łaska, a nie trzymanie się żydowskich przepisów obrzędowych. Nie popadając w żaden antyjudaizm ani niechrześcijańską pychę należy zdawać sobie z tego sprawę i szczerze modlić się o nawrócenie i zbawienie wyznawców religii żydowskiej.
Coraz częściej słyszymy o tym, że żydzi są „starszymi braćmi w wierze” chrześcijan. Ludzie powielający ten pogląd powołują się na słowa Jana Pawła II, wielokrotnie wyjaśniane już m.in. przez księdza profesora Waldemara Chrostowskiego. Często słyszymy też, że wierzymy w tego samego Boga, a przecież chrześcijanie wierzą w Boga Trójjedyjnego, a Żydzi odrzucają Chrystusa. W ramach cyklu „Błędy współczesności” przypominamy niezwykle ważne cytaty dotyczące nauki Kościoła o judaizmie.
„Nasamprzód bowiem przez śmierć Odkupiciela przestał istnieć Stary Zakon, a na jego miejscu Nowy Zakon powstaje. Wtedy to Krwią Chrystusową poświęcony został dla całego świata Zakon Chrystusowy ze swoimi tajemnicami, ustawami, obrzędami i ustanowieniami.
Podczas gdy Boski Zbawiciel głosił słowo Boże w ciasnych granicach jednego kraju – posłany był bowiem tylko do owiec Izraela, które były zginęły – (Mt 15, 24) – wtedy żyły obok siebie Stary Zakon i Ewangelia, lecz na drzewie krzyża swego Pan Jezus zniósł Stary Zakon przykazań i przepisów (Ef 2, 15), przybił do krzyża cyrograf Starego Zakonu (Kolos 2, 14), ustanawiając we Krwi swojej, przelanej za cały rodzaj ludzki, Nowy Zakon (Mt 26, 28).
Wtedy to, powiada św. Leon Wielki, głosząc naukę o krzyżu, wtedy to stała się ta oczywista zmiana Starego Zakonu na Ewangelią, Synagogi na Kościół, wielu ofiar na jedną Ofiarę, aby wraz ze śmiercią Pana owa mistyczna zasłona, która broniła przystępu do głębi świątyni i tajemnic najświętszych, rozdarła się od góry do dołu pod działaniem jakiejś gwałtownej, błyskawicznej siły”.
Na krzyżu zatem umarł Stary Zakon (i miał się zaraz po pogrzebie swoim stać śmiercionośnym), aby ustąpił miejsca Nowemu Zakonowi, dla którego Chrystus Pan wybrał w Apostołach odpowiednie swoje sługi (2 Kor 3, 6)”. (Pius XII, Mystici Corporis Christi / opoka.org.pl ).
Stare Prawo zostało usunięte
Jak uczy autor Listu do Hebrajczyków „ze zmianą bowiem kapłaństwa musi też nastąpić zmiana Prawa” (Hb 7;12). Dodaje, że „jest to jeszcze bardziej oczywiste i wskutek tego, że na podobieństwo Melchizedeka występuje inny kapłan, który stał się takim nie według przepisu prawa cielesnego, ale według siły niezniszczalnego życia. Dane Mu jest bowiem takie świadectwo: Ty jesteś kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka.
Zostaje przeto usunięte poprzednie Prawo z powodu swej słabości i nieużyteczności. Prawo nie dawało niczemu pełnej doskonałości, było jednak wprowadzeniem tylko lepszej nadziei, przez którą zbliżamy się do Boga” (Hb 7;15–19).
Nowe, lepsze Przymierze
W Liście do Hebrajczyków nowe przymierze określone jest ponadto mianem „lepszego” i opartego „na lepszych obietnicach. Gdyby bowiem owo pierwsze było bez nagany, to nie szukano by miejsca na drugie [przymierze]. Albowiem ganiąc ich, zapowiada:
Oto nadchodzą dni, mówi Pan, a zawrę z domem Izraela i z domem Judy przymierze nowe. Nie takie jednak przymierze, jakie zawarłem z ich ojcami, w dniu, gdym ich wziął za rękę, by wyprowadzić ich z ziemi egipskiej. Ponieważ oni nie wytrwali w moim przymierzu, przeto i Ja przestałem dbać o nich, mówi Pan” (Hb 8; 6-9).
Stare przymierze zostało uznane zaś za bliskie zniszczenia „ponieważ zaś mówi o nowym, pierwsze uznał za przestarzałe; a to, co się przedawnia i starzeje, bliskie jest zniszczenia” (Hb 8;13).
Krew cielców i kozłów nie usuwała grzechów
„Prawo bowiem, posiadając tylko cień przyszłych dóbr, a nie sam obraz rzeczy, przez te same ofiary, corocznie ciągle składane, nie może nigdy udoskonalić tych, którzy się zbliżają. Czyż bowiem nie przestano by ich składać, gdyby składający je raz na zawsze oczyszczeni nie mieli już żadnej świadomości grzechów? Ale przez nie każdego roku [odbywa się] przypomnienie grzechów. Niemożliwe jest bowiem, aby krew cielców i kozłów usuwała grzechy. Przeto przychodząc na świat, mówi:
Ofiary ani daru nie chciałeś,
aleś Mi utworzył ciało;
całopalenia i ofiary za grzech
nie podobały się Tobie.
Wtedy rzekłem: Oto idę –
w zwoju księgi napisano o Mnie –
abym spełniał wolę Twoją, Boże.
Wyżej powiedział: ofiar, darów, całopaleń i ofiar za grzech nie chciałeś i nie podobały się Tobie, choć składa się je na podstawie Prawa.
Następnie powiedział: Oto idę, abym spełniał wolę Twoją. Usuwa jedną [ofiarę], aby ustanowić inną” (Hb 10;1-9).
Przemijający charakter Starego Przymierza
„On też sprawił, żeśmy mogli stać się sługami Nowego Przymierza, przymierza nie litery, lecz Ducha; litera bowiem zabija, Duch zaś ożywia. Lecz jeśli posługiwanie śmierci, utrwalone literami w kamieniu, dokonywało się w chwale, tak iż synowie Izraela nie mogli spoglądać na oblicze Mojżesza z powodu jasności jego oblicza, która miała przeminąć, to o ileż bardziej pełne chwały będzie posługiwanie Ducha!
Jeżeli bowiem posługiwanie potępieniu jest chwałą, to o ileż bardziej będzie obfitować w chwałę posługiwanie sprawiedliwości! Wobec przeogromnej chwały okazało się w ogóle bez chwały to, co miało chwałę tylko częściową. Jeżeli zaś to, co przemijające, było w chwale, daleko więcej cieszy się chwałą to, co trwa” (2 Kor 3;6-11).
„Niechaj więc nikt o was nie wydaje sądu co do jedzenia i picia bądź w sprawie święta czy nowiu, czy szabatu! Są to tylko cienie spraw przyszłych, a rzeczywistość należy do Chrystusa” (Kol 2;16-17).
Przestrzeganie Starego Prawa to zagrożenie dla duszy
Jak uczył Sobór Florencki w dekrecie dla Jakobitów, Sobór „mocno wierzy, wyznaje i naucza, że przepisy prawne Starego Testamentu czy prawa Mojżesza dzielące się na obrzędy, święte ofiary i sakramenty, ponieważ zostały ustanowione w celu wskazania na kogoś w przyszłości, chociaż były właściwe dla kultu Bożego tamtego okresu, ustały z przyjściem Pana naszego Jezusa Chrystusa, na którego wskazywały, i zaczęły się sakramenty Nowego Testamentu.
Ktokolwiek po Męce pokłada nadzieję w przepisach prawa i poddaje się im jako koniecznym do zbawienia, jak gdyby wiara w Chrystusa nie mogła bez nich zbawiać, grzeszy śmiertelnie. Jednakże [Kościół] nie zaprzecza, że od męki Chrystusa aż do ogłoszenia Ewangelii można było ich przestrzegać, byleby nie uważać ich za konieczne do zbawienia. Lecz twierdzi, że po ogłoszeniu Ewangelii nie można tego czynić pod groźbą utraty zbawienia wiecznego.
Ogłasza, że po tym czasie wszyscy praktykujący obrzezanie, szabat i pozostałe przepisy prawa są obcy dla wiary Chrystusa i nie mogą być uczestnikami zbawienia wiecznego, o ile kiedyś nie odwrócą się od tych błędów. Wszystkim więc, którzy chlubią się imieniem chrześcijan, nakazuje pełne zaprzestanie obrzezania, w każdym czasie, przed i po przyjęciu chrztu, ponieważ – czy ktoś pokłada w nim nadzieję, czy nie – nie może go dalej zachowywać bez utraty zbawienia wiecznego”. (Sobór Florencki, Dekret dla Jakobitów / soborowa.strefa.pl ).
Z kolei Benedykt XIV w encyklice Ex quo primum nauczał, że ceremonie prawa mojżeszowego zostały zniesione przez przyjście Chrystusa i po ogłoszeniu Ewangelii nie mogą być dłużej przestrzegane bez popełniania grzechu. Dodał, że można w uzasadniony sposób stwierdzić, że rozróżnienie na pokarmy czyste i nieczyste już nie istnieje i że nie wolno dopuszczać żadnych tego typu rozróżnień między różnymi rodzajami jedzenia. (Por. Benedykt XIV, Ex quo primum / papalencyclicals.net).
Warto też przypomnieć sobie pieśń autorstwa świętego Tomasza z Akwinu, którą śpiewamy adorując Chrystusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie:
Przed tak wielkim Sakramentem
Upadajmy wszyscy wraz,
Niech przed Nowym Testamentem
Starych praw ustąpi czas.
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-02-04)
Skąd się wziął „dzień judaizmu”? Skąd pochodzą „starsi bracia”?
Żeby ułatwić odpowiedź na to pytanie – która zarazem jest odpowiedzią na inne pytanie: dlaczego mnożą się dziś z różnych stron, także ostatnio ze strony izraelskiej, absurdalne oskarżenia Polaków o współudział w Holokauście – proponuję lekturę zamieszczonego poniżej fragmentu szkicu czeskiego autora, dr Pavla Zahradnika o genezie dziwacznego zjawiska traktowania żydów jako naszych „starszych braci w wierze”.
Dokąd nie zrozumiemy, jako ludzie wierzący w Chrystusa, że jest kompletnym nieporozumieniem mówienie o religijnym „dialogu z judaizmem”, zamiast nawracania żydów, dotąd będziemy także – jako państwo – brnąć w niekończące się spory polityczne (pod pretekstem odmiennych wizji historii) z krajami (nie chodzi tylko o Izrael), które jako swój cel uznają wyłącznie doczesność i materialny sukces. Nie ma ceny, która byłaby za wysoka, by cel ten osiągnąć. Właśnie to widzimy. Ustanowienie hegemonii, polityczne i gospodarcze podporządkowanie sobie innych państw traktują one jako swój naturalny obowiązek, swój modus vivendi. W tej konkurencji niestety najgenialniejsza nawet strategia polityczna może nie zostać uwieńczona powodzeniem, bo nie jest odpowiednim remedium. Faktyczne współistnienie państw oparte może być tylko i wyłącznie na uznaniu prawdy filozoficznej i religijnej. Nie ma dwóch różnych historii świata, bo nie ma dwóch prawd. Tak jak nie ma dwóch Bogów. Jest tylko jeden Bóg – Trójca Święta. Sprawa „polskich obozów śmierci” ma swój odpowiednik w Deklaracji soborowej Nostra Aetate, która – jak przypomniał ostatnio jeden z Czytelników – „nieopatrznie (?) otwiera furtkę do kolejnego, choć nie jeszcze nie wypowiedzianego expressis verbis stanowiska, że prawdziwym źródłem (a nie interpretacją) antysemityzmu są Ewangelie. Takie stanowiska już się pojawiły”.
Dla narodu żydowskiego istnieje tylko jedna droga – nawrócenie. Postulat „jednoczenia się ludzkości” wokół idei „światowego pokoju” („miłości do człowieka”, „czystego środowiska” etc.) jest bzdurą i oszustwem. Godzącym zarówno w katolików jak i w żydów – oraz w wyznawców „innych religii” („inna religia” to po prostu religia falszywa). Tym groźniejszym, że angażują się weń dziś ludzie Kościoła, pozostający dla wielu z nas, współczesnych Polaków, głównym autorytetem. Wielu Żydów bardzo dobrze ten absurd rozumie. Najwyższa pora, by pojęli to obecni hierarchowie Kościoła katolickiego. I by w ten sposób pomogli politycznym władzom Rzeczpospolitej i społeczeństwu polskiemu toczyć dziś bój o prawdę. O pamięć o naszych bohaterskich przodkach i o honor naszej ojczyzny. Prawda historyczna nie istnieje bez prawdy religijnej, to rzecz oczywista. Żeby zwyciężyła trzeba odrzucić zakłamany język, także ten dopuszczający takie pojęcia jak „starsi bracia w wierze”, „dialog z judaizmem”, „prozelityzm” (zamiast „nawracanie”). To jest obowiązek synów i córek Kościoła, Mistycznego Ciała Chrystusa.
Byt niepodległego państwa polskiego bardziej niż mogłoby się to wydawać zależy od tego, czy obronimy, wobec niechętnego nam świata, traktującego nas jako konkurencję, jeśli nie zagrożenie, prawdę o Bogu – Trójcy Świętej.
Pavel Zahradnik – „Skąd się wzięli starsi bracia?”
„Wśród wielu popularnych frazesów przedziwnej formacji religijnej, którą nazywamy «katolicyzmem posoborowym», ważne miejsce zajmuje ten, który współczesnych wyznawców judaizmu talmudycznego określa «starszymi (?!) braćmi» chrześcijan.
Nie chcemy tu polemizować z dziwacznym konceptem, który ewidentnie talmudyczny judaizm, to wyznanie bez świątyni, bez kapłanów i bez ofiary, powstałe — tak samo jak islam — w reakcji na chrześcijaństwo, zamienia miejscami ze starozakonnym żydostwem; jego nonsensowność jest oczywista dla każdego katolika. Możemy tylko pokrótce odwołać się do trafnych słów szwajcarskiego teologa Karola Journeta, wybitnego dwudziestowiecznego tomisty, później mianowanego kardynałem, który pisał: „Żydowski błąd jest pomyłką łodygi, która w chwili, gdy zakwitnie, nie poznaje samej siebie, skonsternowana odrzuca kwiat i zwraca się ku korzeniom. Oto powstaje nowa formacja religijna. Jest nią obecne żydostwo. Ma dwa tysiące lat”‘. 1Journet dodaje dalej, że judaizm wraz z islamem to dwaj skłóceni bracia, nawzajem do siebie podobni, którzy „wzajemnie głoszą Bożą transcendencję, wykluczając Trójcę i Wcielenie” i którzy „Bożemu objawieniu o duchowym zbawieniu świata stawiają na drodze doczesne losy własnego narodu”2.
Spróbujmy teraz prześledzić powstanie inkryminowanego powiedzenia. Pierwszym człowiekiem, który w czasach nam współczesnych wypowiedział się o talmudycznych żydach jako o „starszych braciach” chrześcijan, był Jan Paweł II. Stało się to 13 kwietnia 1986 r. podczas papieskiej wizyty w synagodze rzymskiej, w której papieża przyjął ówczesny naczelny rabin Rzymu Eliasz Toaff. Dosłowna wypowiedź papieża brzmiała: „Siete i nostri fratelli prediletti e, in un certo modo, si potrebbe dire, i nostri fratelli maggiori“3,zatem: „Jesteście naszymi szczególnie umiłowanymi braćmi i w pewnym sensie, jeśli można tak powiedzieć, naszymi starszymi braćmi”. Bliższego uzasadnienia tego zaskakującego sformułowania, które możemy eufemistycznie nazwać niefortunnym, już w papieskim przemówieniu nie znajdujemy.
Przyjrzyjmy się wszakże bliżej papieskim słowom. Wiadomo, że sposób mówienia Jana Pawła II często obfitował w niejednoznaczności i że odległa mu była scholastyczna klarowność; w swej niepewności papież opatrywał potem często własne słowa cudzysłowami czy nawet jakimiś usprawiedliwiającymi „słownymi podpórkami”, którymi osłabiał czy wręcz kwestionował pewne stwierdzenia w tym samym momencie, w którym je wypowiadał. O wyjątkowo wysokim stopniu niepewności, którą papież czuł, gdy wygłaszał sentencję o „starszych braciach”, świadczy to, że stosunkowo krótkie zdanie opatrzył zaraz dwiema swoistymi podpórkami, mianowicie wyrażeniami „in un certo modo” (`w pewnym sensie’) oraz „si potrebbe dire” (jeśli można tak powiedzieć; że tak powiem’); jego niepewność była ewidentnie tak wielka, że niebezpiecznie zbliżała się do przekonania, iż dopuszcza się czegoś niewłaściwego. Wszakże nie oparł się pokusie i coś go skłoniło do tego, że ostatecznie zdanie o „starszych braciach” rzeczywiście wypowiedział — trudno orzec, czy było to jego znane upodobanie do szokujących wystąpień, czy też inne, raczej polityczne powody; nie sposób przy tym nie zauważyć, że sentencja ta jest całkiem zgodna z o wiele szerszą „posoborową” praktyką, która zuchwale ignoruje tradycyjne nauczanie Kościoła o stosunku chrześcijaństwa do żydostwa.
Wypowiedź papieża naturalnie wzbudziła niezwykły entuzjazm wszystkich wrogów religii katolickiej, którzy aż do dziś dnia nieustannie tłuką nią zawstydzonych katolików po głowach. Sam papież, pobudzony aplauzem mediów, pozbył się początkowego zażenowania i gdy później wprost nawiązywał do własnej wypowiedzi, czynił to już w przerobionej postaci, zatem bez tych usprawiedliwiających słówek, którymi przedtem ją opatrzył. Podczas wizyty w Ziemi Świętej w marcu 2000 r. (tak, chodzi o tę słynną wizytę w Jerozolimie, gdy Jan Paweł II z drżeniem wtykał kartki w szczeliny ściany świątyni Heroda…), podczas spotkania z naczelnym rabinem Izraela, które odbyło się 23 marca 2000 r., już niezupełnie w zgodzie z prawdą stwierdził, że wówczas, do żydów zgromadzonych w rzymskiej synagodze, powiedział jednoznacznie: „Siete i nostri fratelli maggiori“4.
Skąd jednak Jan Paweł II wziął to wyrażenie? Starali się to od pierwszej chwili ustalić komentatorzy papieskiego wystąpienia w rzymskiej synagodze; poprawnie przy tym przeczuwali, że istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by to sformułowanie pochodziło od jakiegoś ortodoksyjnego teologa katolickiego, dlatego szukali w źródłach niekatolickich. Początkowo wyrażano opinię, że praprzyczyny należy szukać u żydowskiego filozofa Marcina Bubera, który w Chrystusie widział swego „wielkiego brata”5. Jest jednak oczywiste, że w tym przypadku chodziło tylko o powierzchowne skojarzenie wywołane słowem „brat” — od Chrystusa jako „wielkiego brata” żydowskiego myśliciela do talmudycznego żyda jako „starszego brata” katolicyzmu wiedzie doprawdy bardzo daleka droga.
Dopiero młoda polska historyczka literatury Agnieszka Zielińska6 zwróciła uwagę na rzeczywiste źródło, z którego czerpał Jan Paweł II — mianowicie na heterodoksyjne nurty w polskim romantyzmie, z którym przyszły papież zapoznał się bliżej w młodości jako student polonistyki w Krakowie. „Starszego brata Izraela” spotykamy u Adama Mickiewicza w jego Składzie zasad z roku 1848, piętnastopunktowym programie, którym miała kierować się najpierw Mickiewiczowska legia włoska, ale później także życie w oswobodzonej Polsce. W punkcie dziesiątym czytamy: „Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo i pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu”. Mickiewicz nie był jednakże inicjatorem tego zwrotu — przejął go bowiem od swego „Mistrza” i duchowego wodza, Andrzeja Towiańskiego.
Andrzej Towiański (1799 - 1878)7 był postacią dosyć zagadkową, o której do dziś panują rozmaite opinie — niektórzy uznają go za wizjonera, inni za oszusta, a są też tacy, którzy uważają, że pozostawał na usługach polityki rosyjskiej, starając się spowodować ideowy rozkład polskiej emigracji. Bezsporne jest jednak to, że chodzi o postać, która miała znaczny wpływ na duchową historię emigracji polskiej po nieudanym powstaniu listopadowym roku 1831. Drobny szlachcic z Litwy, poddany cara rosyjskiego, opuścił swoją ojczyznę w 1840 r., a w lipcu 1841 r. osiadł w Paryżu, centrum polskiej emigracji, gdzie głosił, że otrzymał specjalne objawienie. Bardzo szybko skupił wokół siebie krąg zwolenników; pomogła mu w tym zapewne okoliczność, że od samego początku wśród jego stronników znalazł się także powszechnie szanowany Adam Mickiewicz, którego małżonkę Towiański rzekomo uzdrowił ze sporadycznych zaburzeń psychicznych.
„Koło”, jak nazywała się grupa czcicieli Towiańskiego, miało wszelkie zewnętrzne oznaki sekty — były tu histeryczne kobiety, ale też nie mniej histeryczni mężczyźni (w okresie romantyzmu nie było to niczym niezwykłym), nie brakowało całowania stóp „Mistrza”, „sióstr” donoszących na „braci” czy nawet pewnego elementu erotycznego, jaki do zgromadzenia wniosła młoda i powabna Ksawera Deybel, „księżniczka Nowego Jeruzalem”, którą „Mistrz” przywiózł sobie z domu. Najbardziej egzaltowani spośród zwolenników Towiańskiego prowadzili całkiem poważnie dyskusje na temat, czy „Mistrz” jest Duchem Świętym, Chrystusem Pocieszycielem, drugim wcieleniem Słowa czy też raczej jakimś sakramentem.
Nauczanie Towiańskiego, które pozostawało pod wpływem Swedenborga, Saint-Martina oraz innych współczesnych mu pseudomistyków i teozofów, najwyraźniej wywodziło się w znacznej mierze z Kabały. Świat był według niego przeniknięty eonami, duchami pośredniczącymi między Bogiem a stworzeniem; człowiek winien więc doskonalić się przy pomocy duchów jasnych i w stałej walce z duchami ciemnymi, z którymi mógł się kontaktować według własnej woli. Bóstwu Chrystusa „Mistrz” ewidentnie zaprzeczał — Chrystus był dla niego jakimś „najwyższym Bożym urzędnikiem” czy „najwyższym ministrem” — tym samym więc nie wierzył bynajmniej w Jego zmartwychwstanie. W nauce Towiańskiego nie brak nawet wędrówki dusz. Nic zatem dziwnego, że wielki przeciwnik towianizmu, ks. Piotr Semenenko, uważał ten system za „kompletne zaprzeczenie” chrześcijaństwa. Nauka Towiańskiego nie jest jednak całkiem jednoznaczna; „Mistrz” nieraz wygłaszał wzajemnie sprzeczne poglądy, ponadto z biegiem czasu zmienił swoje nauczanie, a jego ezoteryczną część powierzał tylko wybranym studentom.
Towiański twierdził sam o sobie, że jego misją jest odnowienie Kościoła chrześcijańskiego, bo Kościół współczesny jest tylko „martwym drzewem” czy „grobem pobielanym”; natomiast on sam jest pierwszym z siedmiu wysłanników, którzy zainaugurują siedem epok rozwoju ludzkości. Kiedy indziej jednak, jak się zdaje, za pierwszego wysłannika uważał Chrystusa, za drugiego Napoleona (pierwszy cesarz Francuzów w ogóle był przez członków „Koła” otoczony nadzwyczajnym kultem religijnym), a siebie — aż za trzeciego. Podobnie jak średniowieczni joachimici, także Towiański głosili nadejście „trzeciego piętra Kościoła”, które nastąpi po piętrze pierwszym (żydostwie starozakonnym) i drugim (chrześcijaństwie); miała je zapoczątkować nowa rewolucja chrześcijańska, na czele której powinni stać papież i naczelny rabin.
Do tych reform próbował Towiański zjednać papieża Grzegorza XVI, ale też barona Rothschilda czy cara Mikołaja I. Z usiłowań o zjednanie po swojej stronie papiestwa nie zrezygnował zresztą aż do śmierci; w tym też celu stopniowo łagodził (przynajmniej pozornie) niektóre szczególnie ekscentryczne strony swego nauczania. Naturalnie jego starania zakończyły się niepowodzeniem i książki Towiańskiego znalazły się na indeksie (znaczna część z nich została jednak wydana dopiero po jego śmierci). Wielkie zasługi dla umysłowego pokonania heterodoksyjnego nauczania Towiańskiego — pod którego wpływ tak łatwo dostawali się nieszczęśni polscy emigranci, pozbawieni odpowiedniej edukacji religijnej — mieli członkowie nowo powstałego wówczas polskiego zakonu zmartwychwstańców, na czele ze swym długoletnim przełożonym generalnym ks. Piotrem Semenenką.
Zmartwychwstańcy obawiali się, że w osobie Towiańskiego wystąpił „nowy Luter”, niebawem okazało się jednak, że przeceniali zagrożenie — podczas gdy Luter odwiódł od Chrystusa i Jego Kościoła miliony wierzących, sekta Towiańskiego liczyła swoich wiernych tylko na setki, a po śmierci założyciela stopniowo zanikła. Gdyby nie zdarzyło się, że do zwolenników „Mistrza” należeli przez jakiś czas także dwaj najwięksi poeci polskiego romantyzmu, Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki (obaj jednak ostatecznie rozeszli się z Towiańskim), dziś o Towiańskim nawet w Polsce wiedziałaby tylko garstka specjalistów. Indywidualnych sympatyków Towiańskiego nie brak jednak także w dzisiejszych czasach. Należy do nich również wspomniana Agnieszka Zielińska, która jest wielką wielbicielką nie tylko Towiańskiego, ale także II Soboru Watykańskiego i Jana Pawła II, samego Towiańskiego zaś uważa za prekursora soboru (ewolucjonistyczne elementy w jego nauczaniu mogą zresztą przypominać Teilharda de Chardin) i szuka tajemniczych paralel między jego życiem a życiem polskiego papieża…
Jaki był stosunek Towiańskiego do żydostwa? Towiański uznawał trzy wielkie narody Bożego ludu, wypełniające stopniowo zadania, które zostały im powierzone. Pierwszym z tych narodów byli Żydzi, drugim Francuzi, a trzecim Polacy, tzn. Słowianie (w swoim Wielkim Periodzie Towiański używał sformułowań „Izrael Żyd”, „Izrael Francuz” i „Izrael Słowianin”), którzy mieli odgrywać wiodącą rolę w owym „trzecim piętrze Kościoła”, naprawiając nieustannie poprzednie dwa piętra. Żydom jako „starszym braciom”, „duchowo najstarszym wiekiem”, których zadaniem było „prowadzenie młodszych braci na Bożej drodze”, poświęcał wszakże Towiański coraz więcej uwagi: starał się nawracać ich na chrześcijaństwo i, oczywiście, również na towianizm. Pierwszym Żydem, którego udało mu się pozyskać, był Gerson Ram, syn żydowskiego kupca z Litwy, który potem działał misyjnie wśród innych Żydów; Rama posyłał też Towiański jako swego wysłannika do Rothschilda, ale i do Grzegorza XVI. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej terminologii Towiańskiego, jego słowom o „braterstwie Izraela z młodszymi braćmi”, „człowieku późniejszym”, „nowych narodach”, a także innym podobnym wypowiedziom, okaże się, że terminu „starsi bracia” nie odnosił Towiański do religii judaistycznej, a raczej do narodu żydowskiego, zatem do narodu, który naprawdę jest starszy niż Francuzi, Polacy czy inne narody chrześcijańskie. Towiańskiego pojmowanie Żydów jako „starszych braci” Francuzów czy Polaków nie powinno zatem być, jak się wydaje, wrogie dla katolickiego chrześcijanina; wszelako absolutnie wrogie pozostaje znamiennie bulwersujące pojmowanie tego zwrotu, z którym spotykamy się w obecnych czasach, począwszy od 13 kwietnia 1986 r
Zapoznanie się z dziełem Andrzeja Towiańskiego daje nam zatem możliwość stwierdzić, z jak mętnego źródła zaczerpnął Jan Paweł II swoją sentencję, wypowiedzianą po raz pierwszy w obecności naczelnego rabina Rzymu i potem kilkakrotnie powtórzoną. Pozostańmy jednak jeszcze przez chwilę przy tej papieskiej wizycie w synagodze rzymskiej i spróbujmy odgadnąć sens całej tej akcji, rzeczywiście starannie zorganizowanej i od tej pory wielokrotnie przypominanej i medialnie opiewanej. Chyba nie pomylimy się, wyrażając domniemanie, że przynajmniej jednym z celów, do których dążyli organizatorzy tej papieskiej drogi do Canossy, była próba stłumienia wspomnień katolików o innym papieżu i o innym naczelnym rabinie Rzymu. Było to ponad 40 lat przed niefortunnym wydarzeniem z kwietnia 1986 r. w październiku 1944 r., w święto Jom Kippur, kiedy naczelnemu rabinowi Rzymu, Izraelowi Zollemu, również w synagodze rzymskiej objawił się Jezus Chrystus; rabin Zolli przyjął chrzest 13 lutego 1945 r., przy czym jako wyraz wdzięczności za to, co papież Pius XII zdziałał dla ludności żydowskiej w latach II wojny światowej, przyjął chrzestne imię Eugeniusz, a więc chrzestne imię Piusa XII8. Rabina Zollego już od wielu lat wiązała z Piusem XII przyjaźń, która po chrzcie rabina zyskała jeszcze na sile; obu ich od tej pory łączył już nie tylko subtelny zmysł sztuki, podziw dla poezji Rilkego czy Wagnerowskiego Parsifala, ale w pierwszym rzędzie wspólna wiara. Nawrócenie rabina spotkało się oczywiście z ogromną niechęcią czołowych przedstawicieli judaizmu włoskiego i światowego. Zapewne jednym z powodów ogólnoświatowej kampanii rozpętanej o wiele później przeciwko osobie Piusa XII był wpływ papieża na konwersję Zollego. […]”
Ewa Polak-Pałkiewicz
PRZYPISY
1 K. Journet, Promluvy o milosti („Rozmowy o łasce”). Krystal OP, Praga 2006, s. 98.
2 Ibid., s. 99. Całkiem na marginesie zauważmy, że czeski przekład tej książki był opatrzony przedmową Tomasza Machuli; zaskoczony czytelnik dowiaduje się z niej, że praca Journeta, z której „problematycznego” wydania Machula się usprawiedliwia, ma niewiele do powiedzenia „współczesnemu czytelnikowi” i zasługuje na odrzucenie ewentualnie wyśmianie (patrz: krytyka Machuli żartująca z „przesadnego” ujęcia tytułu maryjnego „Pośredniczka wszelkich łask”); pozostaje w takim razie absolutną zagadką, dlaczego w ogóle wydawnictwo Krystal OP książkę tę wydało.
3 http://www.nostreradici.it/papa_sinagoga. htm
4 http://www.nostreradici.it/osservatore.htm
5 Marcin Buber, Werke, t. I. Monachium — Heidelberg 1962, s. 657.
6 http://generationjp2.com/pol/modules/smartsection/item.php?itemid= 140 (Agnieszka Zielińska, „Starsi bracia” Towiańskiego).
7 Teksty Towiańskiego w trzech tomach wydali w 1882 r. w Turynie jego wielbiciele; łatwiej dostępne są dwa wybory jego tekstów, które na początku lat dwudziestych XX w. opracowali Andrzej Boleski i Stanisław Pigoń. Przez długi czas jego dziełu poświęcał się prof. Stanisław Pigoń, który był nauczycielem akademickim młodego Karola Wojtyły.
8 W języku czeskim mamy do dyspozycji biografię E. Zollego: Judyta Cabaud, Rabin, kterśho piśmohl Kristus. Pilbśh Eugenia Zolli, hlavniho ilmskśho rabina za druhś svśtoyś va.1- ky („Rabin, którego pokonał Chrystus. Opowieść Eugenia Zollego, głównego rabina Rzymu podczas drugiej wojny światowej”), Wydawnictwo Paulinka, Praga 2003. Autobiografia Zollego Before the Dawn w języku czeskim nie została jeszcze wydana (w języku polskim książka E. Zollego została wydana dwukrotnie: „Przed świtem. Naczelny Rabin Rzymu: dlaczego zostałem katolikiem?”, Fronda, 1999; Byłem rabinem Rzymu, Salwator, 2007 przyp. tł. i red. ZAWSZE WIERNI.
Za: „Zawsze Wierni” 12/2009 (127)
Obecny kryzys w kontekście historii Kościoła – Roberto de Mattei
Na kartach Ewangelii napotkać możemy wiele metafor, jakimi posłużył się Zbawiciel w odniesieniu do założonego przez siebie Kościoła. Jedną z najbardziej trafnych jest bez wątpienia porównanie go do łodzi zagrożonej burzą [Mt 8, 23-27; Mk 4, 35-41; Łk 8, 22-25]. Do metafory tej odwoływali się często Ojcowie Kościoła oraz święci, przedstawiając Kościół jako łódź żeglującą po wzburzonym morzu, wstrząsaną i zalewaną przez fale, a pomimo zmierzającą pewnie w do wyznaczonego celu.
Wszyscy znamy dobrze opisaną w Ewangelii scenę uciszenia przez Zbawiciela burzy na Jeziorze Tyberiadzkim: „Tunc surgens imperavit ventis et mari” [Mt 8, 26]. Podczas „niewoli awiniońskiej” Giotto przedstawił miotaną falami łódź Piotrową na słynnej mozaice, znajdującej się pierwotnie na wimperdze pierwszej Bazyliki św. Piotra, a obecnie zdobiącą atrium nowej.
W czasie Wielkiego Postu roku 1380 św. Katarzyna ze Sieny uczyniła ślub nawiedzania Bazyliki św. Piotra rankiem każdego dnia, aby modlić się przed wspomnianą wyżej mozaiką. 29 stycznia 1380 roku, mniej więcej w czasie nieszporów, kiedy pogrążona była w modlitwie, ujrzała jak Chrystus zstępuje z wizerunku i umieszcza na jej ramionach „Navicella” Kościoła. Katarzyna, przytłoczona tak wielkim ciężarem, upadła bez czucia na ziemię. Była to ostatnia wizyta, jaką złożyła w Bazylice ta wielka święta, która niestrudzenie wzywała papieża do odważnego kierowania „Navicella” Kościoła.
Na przestrzeni dwóch tysięcy lat mistyczna Łódź Kościoła zawsze opierała się miotającym nią sztormom i nawałnicom.
Przez pierwsze trzy wieki swego istnienia Kościół był bezlitośnie prześladowany przez Cesarstwo Rzymskie. W okresie tym, pomiędzy pontyfikatami św. Piotra i papieża Milcjadesa, współczesnego cesarzowi Konstantynowi, rządziło nim łącznie 34 papieży. Wszyscy oni zostali uznani za świętych i wszyscy poza dwoma, którzy skazani zostali na wygnanie, ponieśli śmierć męczeńską.
W roku 313 Konstantyn Wielki zagwarantował ostatecznie wolność kultu chrześcijanom którzy, opuściwszy katakumby, zaczęli kłaść fundament pod nowe chrześcijańskie społeczeństwo. Jednakże wiek IV, wiek tryumfu i wolności Kościoła, był również wiekiem straszliwego kryzysu ariańskiego.
W wieku V Cesarstwo Rzymskie upadło, Kościół zaś musiał samodzielnie stawić czoła najazdom, najpierw barbarzyńców a potem islamu, który od VIII wieku opanował zamieszkałe przez chrześcijan prowincje Afryki i Azji Mniejszej, na zawsze już utracone odkąd dla prawdziwej wiary.
W wiekach kolejnych, od Konstantyna do Karola Wielkiego, Kościół miał łącznie 62 papieży. Byli wśród nich m.in. św. Leon Wielki, który sam jeden powstrzymał pochód Attyli „Bicza Bożego”, św. Grzegorz Wielki, który odegrał znaczącą rolę podczas najazdu Longobardów, św. Marcin I, zesłany na wygnanie w kajdanach do Chersounes oraz św. Grzegorz III, który żył w stałym niebezpieczeństwie śmierci, prześladowany przez cesarzy bizantyjskich. Jednakże obok tych wspaniałych obrońców Kościoła wieki owe widziały również papieży w rodzaju Liberiusza, Wigiliusza i Honoriusza, którzy okazywali chwiejność w wierze. Na szczególną uwagę zasługuje tu Honoriusz, potępiony jako heretyk przez swego następcę św. Leona II.
Karol Wielki odbudował Cesarstwo Zachodnie i położył fundament pod średniowieczną cywilizację chrześcijańską. Pomimo tego jednak epoka ta nie była wolna od różnych przejawów zepsucia, takich jak symonia, rozprzężenie moralne duchowieństwa oraz bunty wobec autorytetu Stolicy Apostolskiej ze strony chrześcijańskich królów i cesarzy. Po śmierci Karola Wielkiego, pomiędzy rokiem 882 a 1046, Kościół miał łącznie 45 papieży i antypapieży, z których 15 zostało deponowanych a 14 uwięzionych, wygnanych i zamordowanych. Średniowieczni papieże doświadczali licznych szykan i prześladowań, począwszy od św. Paschalisa I, przez św. Leona IX do św. Grzegorza VII, ostatniego średniowiecznego papieża który miał zostać w przyszłości kanonizowany, a który zmarł prześladowany na wygnaniu.
Szczytowy rozkwit średniowiecza przypadł na pontyfikat Innocentego III, którego jednakże św. Ludgarda ujrzała w jednej ze swych wizji ogarniętego płomieniami i wyjaśniającego, że ze względu na poważne zaniedbania jakich się dopuścił, musi pozostać w czyśćcu aż do dnia Sądu Ostatecznego. Św. Robert Bellarmine komentuje to następująco: „Jeśli los taki spotkał papieża tak szlachetnego i powszechnie szanowanego, co czeka innych duchownych, zakonników i świeckich, którzy plamią się niewiernością?”.
W wieku XIV, po przeniesieniu siedziby papieży do Avignonu na okres 70 lat, miał miejsce kryzys również straszliwy co kryzys ariański: Wielka Schizma Zachodnia, w wyniku której świat chrześcijański podzielony został pomiędzy dwóch, a następnie trzech papieży, a problem ich legalności kanonicznej rozwiązany został ostatecznie dopiero w roku 1417.
Następnie nastała epoka pozornego spokoju, epoka humanizmu, stanowiąca w istocie preludium do nowej katastrofy: reformacji protestanckiej z wieku XVI. Po raz kolejny Kościół zareagował zdecydowanie, jednakże w XVII i XVIII wieku wkradła się do jego serca pierwsza herezja, która zdecydowana była nie odłączać się od niego, ale szerzyć się w jego obrębie – jansenizm.
Rewolucja francuska i Napoleon starali się zniszczyć papiestwo, próby te zakończyły się jednak niepowodzeniem. Dwaj papieże, Pius VI oraz Pius VII, zostali wygnani z Rzymu i uwięzieni. W roku 1799, kiedy Pius VI zmarł w Walencji, rada miejska przesłała wiadomość o jego śmierci Dyrektoriatowi, donosząc o pochówku „ostatniego papieża w historii”.
Od Bonifacego VIII, ostatniego papieża średniowiecza, do Piusa XII, ostatniego papieża ery przedsoborowej, Kościołem rządziło łącznie 68 Następców św. Piotra, z których tylko dwóch zostało do chwili obecnej kanonizowanych: św. Pius V oraz św. Pius X, dwóch innych zaś – Innocenty XI i Pius IX – beatyfikowanych. Wszyscy oni kierować musieli Łodzią Piotrową podczas miotających nią rozszalałych burz. Św. Pius V walczył z protestantyzmem i stworzył Ligę Świętą przeciwko islamowi, co doprowadziło do zwycięstwa pod Lepanto; bł. Innocenty XI walczył z gallikanizmem i był inicjatorem wyzwolenia Wiednia od zagrożenia tureckiego w roku 1683. Wielki Pius IX odważnie stawiał czoła rewolucji włoskiej, która w roku 1870 wygnała go ze Świętego Miasta. Św. Pius X walczył z modernizmem – syntezą wszystkich herezji – szerzącym się w Kościele przełomie XIX i XX wieku.
II Sobór Watykański, otwarty przez Jana XXIII a zamknięty przez Pawła VI, głosił nadejście nowej ery pokoju i postępu, jednakże epoka posoborowa okazała się być jednym z najbardziej dramatycznych okresów w historii Kościoła. Benedykt XVI, posługując się metaforą św. Bazylego, porównał epokę posoborową do bitwy morskiej, toczonej w nocy i pośród szalejącego sztormu. To właśnie w tej epoce obecnie żyjemy.
Piorun, który uderzył w Bazylikę św. Piotra 11 lutego [2013] roku, w dzień w którym Benedykt XVI ogłosił swą abdykację, stanowi niejako symbol owej burzy, która wydaje się obecnie zatapiać Łódź św. Piotra, wywierając destrukcyjny wpływ na życie duchowe wszystkich członków Kościoła.
Historia burz przez jakie przechodził Kościół jest historią prześladowań, ale również historią schizm i herezji, które od samego początku jego istnienia podkopywały jego wewnętrzną jedność. Ataki od wewnątrz są zawsze znacznie niebezpieczniejsze i poważniejsze od ataków z zewnątrz. Najpoważniejszymi z tych ataków, dwiema najstraszliwszymi burzami, były kryzys ariański z wieku IV oraz Wielka Schizma Zachodnia z wieku XIV.
W pierwszym przypadku społeczność katolicka nie wiedziała, gdzie znajdowała się prawdziwa wiara, jako że biskupi byli między sobą podzieleni na arian, semiarian i anty-arian, papież zaś nie wypowiadał się w tych kwestiach w sposób jednoznaczny. To właśnie wtedy św. Hieronim pisał: „cały świat obudził się i jęknął ze zgrozy, odkrywszy że jest ariański”.
W drugim przypadku społeczność katolicka nie wiedziała, kto był prawdziwym papieżem, jako że kardynałowie, biskupi, teologowie, władcy świeccy a nawet święci należeli do różnych obediencji. Nikt nie negował prymatu papieskiego, nie chodziło więc o herezję, każdy jednak uznawał jednego z dwóch czy nawet trzech papieży, była to więc sytuacja, którą teologia określa mianem schizmy.
Modernizm niósł za sobą zagrożenie poważniejsze jeszcze od dwóch poprzednich kryzysów, nie udało mu się jednak w pełni okazać swej mocy niszczycielskiej, został bowiem częściowo poskromiony przez św. Piusa X. Na kilka dekad zszedł do podziemia, idee jego zaczęły być jednak ponownie głoszone publicznie podczas II Soboru Watykańskiego. Sobór ten, ostatni sobór powszechny Kościoła, obradujący w latach 1962-1965, zdefiniował się jako duszpasterski, jednak ze względu na wieloznaczną naturę jego dokumentów skutki, jakie przyniósł on w sferze duszpasterskiej, okazały się być prawdziwie katastrofalne. Obecny kryzys ma swe źródło bezpośrednio w II Soborze Watykańskim oraz w uznanym w trakcie niego prymacie praktyki nad dogmatem.
Podczas mowy otwierającej sobór 11 października 1962 roku Jan XXIII wyraźnie zaznaczył duszpasterską jego naturę, rozróżniając między „depozytem czyli prawdami wiary” a „sposobem w jaki są one ukazywane, przy nienaruszonym zachowaniu ich znaczenia”.
Wszystkie poprzednie dwadzieścia soborów również posiadało wymiar duszpasterski, jako że przyjęte podczas nich dekrety dogmatyczne i dyscyplinarne posiadały oczywisty wpływ na pracę duszpasterską. Jednakże podczas II Vaticanum II aspekt duszpasterski nie miał już polegać na wyjaśnianiu – w sposób odpowiedni do zmieniającej się rzeczywistości – dogmatycznego przesłania soboru; przeciwnie, cel „duszpasterski” wyniesiony został do rangi zasady alternatywnej wobec celu dogmatycznego. Rezultatem tego podejścia była rewolucja w języku i mentalności oraz uczynienie z duszpasterstwa nowej doktryny.
Do najwierniejszych wyznawców „ducha soboru” należy niemiecki kardynał Walter Kasper. To właśnie jemu powierzył papież Franciszek wygłoszenie mowy poświęconej debacie przedsynodalnej podczas Konsystorza w lutym 2014 roku. Główna teza zaprezentowana w tym podsumowaniu głosiła, że to nie doktryna o nierozerwalności małżeństwa musi być zmieniona, ale podejście duszpasterskie do osób rozwiedzionych, które zawarły kolejne związki. Tą samą formułą posłużył się kard. Kasper komentując adhortację posynodalną Amoris laetitia. Jak wyjaśniał, „papieska adhortacja apostolska «nie zmienia niczego w doktrynie Kościoła ani w prawie kanonicznym, w istocie jednak zmienia wszystko»”.
Myślą przewodnią pontyfikatu papieża Franciszka oraz kluczem do odczytania jego posynodalnej adhortacji jest przekonanie o konieczności zmiany – nie w doktrynie, ale w samym życiu Kościoła. To właśnie w celu podkreślenia pośledniejszego znaczenia doktryny stworzył on liczący 250 stron dokument, w którym zaprezentował teorię o prymacie duszpasterstwa. 16 kwietnia, podczas podróży powrotnej z Lesbos, odesłał dziennikarzy do prezentacji wspomnianej adhortacji przez kard. Schonborna, którego interpretację uznał za autentyczną. Sam kard. Schonborn podczas konferencji prasowej z 8 kwietnia określił papieską adhortację jako przede wszystkim „wydarzenie lingwistyczne”.
Formuła ta nie jest nowa: posłużył się nią już w przeszłości jeden ze współbraci Franciszka, jezuita John O’Malley z Georgetown University. W swej historii II Soboru Watykańskiego określił on Vaticanum II właśnie mianem „wydarzenia lingwistycznego”, nowym sposobem wyrażania rzeczy, w wyniku czego stanowił on „zerwanie z tradycją poprzednich soborów”. Jak wyjaśniał, określenie go jako „wydarzenia lingwistycznego” nie oznacza pomniejszania rewolucyjnej doniosłości Vaticanum II, jako że same zmiany językowe niosą w sobie nauczanie. Przywódcy soboru „rozumieli bardzo dobrze, że Vaticanum II, deklarując się jako sobór duszpasterski, z tego samego powodu był również soborem nauczającym […]. Dyskursywny styl soboru był środkiem, ale środkiem służącym przekazywaniu nauczania”.
Wybór „stylu” języka do komunikacji ze światem współczesnym ukazuje kryjącą się za nim filozofię, i w tym sensie uznać trzeba, że styl literacki oraz duszpasterska formuła II Soboru Watykańskiego nie tylko wyrażają organiczną jedność tego wydarzenia, ale też stanowią środek służący do wyrażenia spójnej doktryny. „Styl – pisze O’Malley – stanowi ostateczny wyraz znaczenia, nie jest jedynie ozdobnikiem, ale również narzędziem hermeneutyki par excellence”.
Rewolucja językowa polega nie tylko na zmianie znaczenia słów, ale także na pomijaniu niektórych terminów i idei. Można podać wiele tego przykładów: twierdzenie że piekło jest puste jest z pewnością tezą najbardziej niebezpieczną, jeśli nie wręcz heretycką. Pomijanie lub ograniczanie do minimum wszelkich wzmianek o piekle nie formułuje żadnej błędnej tezy, otwiera jednak drzwi dla poważniejszego jeszcze błędu niż teoria pustego piekła, tezy iż piekło w istocie nie istnieje.
Papież Franciszek nigdy nie zanegował istnienia piekła, jednakże w przeciągu ostatnich trzech lat wspomniał o nim jedynie kilkakrotnie, i to w sposób bardzo ogólnikowy, zaś pisząc w Amoris laetitia iż „drogą Kościoła jest nie potępianie nikogo na wieczność” par. 296 zdaje się negować wieczną karę potępionych. Czyż owa dwuznaczność nie ma tej samej wartości praktycznej co teoretyczne zanegowanie?
Nic nie zmienia się w doktrynie, w praktyce jednak zmienia się wszystko. Jeśli jednak nie chce się odrzucić zasady przyczynowości, na której opiera się cały zachodni gmach wiedzy, uznać należy że każdy skutek posiada przyczynę i każda przyczyna posiada konsekwencje. Związek między przyczyną i skutkiem jest związkiem pomiędzy teorią a akcją, pomiędzy doktryną a praktyką. Do ludzi, którzy rozumieją to bardzo dobrze, należy dominikański arcybiskup Oranu Jean-Paul Vesco, który w wywiadzie dla „La Vie” powiedział, że Amoris laetitia „rien ne change de la doctrine de l’Église et pourtant tout change dans la rapport de l’Église au monde”. Obecnie – podkreśla biskup Oranu – żaden spowiednik nie będzie mógł odmówić rozgrzeszenia tym, którzy przekonani są w swym sumieniu, iż nieuporządkowana sytuacja w jakiej się znajdują jest jedyną – czy też przynajmniej najlepszą – z możliwych. Zgodnie z nową moralnością okoliczności oraz uwarunkowania znoszą w istocie ideę czynu złego z samej swej natury, jak również pojęcie uporczywego publicznego trwania w grzechu.
Jeśli księża przestaną wspominać o publicznym zgorszeniu i zachęcać będą cudzołożników oraz osoby żyjące ze sobą bez ślubu do integracji ze wspólnotą chrześcijańską, nie wspominając o tym, że pozbawieni są oni dostępu do sakramentów, wówczas, wraz z praktyką duszpasterską, w sposób nieunikniony zmieni się również doktryna. Zasadą Kościoła było zawsze, iż „osoby rozwiedzione, które zawarły kolejny związek i żyją razem, nie mogą przyjmować Eucharystii”. Amoris laetitia przeciwnie, stwierdza: „osoby rozwiedzione, które zawarły kolejne związki, mogą w pewnych okolicznościach przyjmować Komunię św.”.
Zmiana nie odnosi się jedynie do praktyki, dotyczy samej zasady. Do zmiany w zasadzie wystarcza dopuszczenie chociażby jednego tylko wyjątku. Jak można zaprzeczać, że owa rewolucja w praktyce jest również rewolucją w sferze doktryny? Jednakże nawet jeśli nic nie zmieniłoby się w doktrynie, wiemy iż zmieni się w praktyce: wzrośnie liczba świętokradczych Komunii, liczba nieważnych spowiedzi, ciężkich grzechów przeciwko VI i IX przykazaniu, liczba dusz, które trafią do piekła – i wszystko to nie wbrew ale za sprawą Amoris laetitia.
W Fatimie Najświętsza Maryja Panna ukazała trojgu małych pastuszków przerażającą wizję piekła, do którego trafiają dusze biednych grzeszników, Hiacyncie zaś objawione zostało, że grzechem który prowadzi do piekła najwięcej dusz, jest grzech przeciwko czystości. Kto mógł wyobrażać sobie wówczas, że do wielkiej liczby grzechów nieczystych dojdzie również niebawem rozprzestrzenienie się „związków nieformalnych” lub czysto cywilnych, a tym bardziej że związki takie mogłyby uznane za coś wartościowego przez adhortację papieską? Tak się jednak stało. Nie można udawać, że się tego nie widzi.
Kościół posiada praktyczną misję: zbawienie dusz. W jaki sposób ją realizuje? Poprzez nakłanianie ich do życia z zgodzie z prawem Ewangelii.
Również Szatan posiada praktyczny cel: wieczne potępienie dusz. Jak to osiąga? Nakłaniając je do życia w sposób sprzeczny z prawem Ewangelii.
Po swym Zmartwychwstaniu, kiedy Chrystus Pan objawił się swym uczniom na wzgórzach Galilei, powierzył im misję udzielania chrztu w imię Trójcy Przenajświętszej: Ojca, Syna i Ducha Świętego oraz nauczania i zachowywania Jego prawa, bez naruszania jakiegokolwiek z Jego nakazów: „docentes eos, servare omnia” [Mt 18, 19-20]. I dodał: „Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony” [Mk 16, 16].
Zadaniem kapłanów jest nauczanie i zachowywanie prawa, nie omijanie go, nie wynajdywanie wyjątków, które by je zniekształcały. Ten kto wierzy, uczynkami swymi zaprzecza jednak swej wierze, będzie potępiony, podobnie jak ci, którzy „twierdzą, że znają Boga, uczynkami zaś temu przeczą, będąc ludźmi obrzydliwymi, zbuntowanymi i niezdolnymi do żadnego dobrego czynu” [Tyt 1, 16].
Aby ocenić w sposób negatywny adhortację Amoris laetitia nie trzeba studiować teologii, sam sensus fidei będący owocem chrztu i bierzmowania całkowicie do tego wystarcza. Sensus fidei, ów nadprzyrodzony instynkt, skłania nas do odrzucenia tego dokumentu, pozostawiając specjalistom precyzyjną kwalifikację teologiczną zawartych w niej tez.
Pomiędzy herezją a ortodoksją istnieje wiele możliwych stopni. Herezja stanowi otwarte, formalne, uporczywe negowanie prawdy wiary. Istnieją jednak tezy doktrynalne nie będące stricte heretyckimi, w stosunku do których Kościół formułuje cenzury teologiczne stosownie do ich znaczenia oraz stopnia sprzeczności z doktryną katolicką. (…). „Cenzury teologiczne” wyrażają negatywny osąd Kościoła odnośnie wyrażenia, opinii lub całej doktryny. Odnoszą się one do treści doktrynalnej, klasyfikując daną opinię jako: błąd, zdanie bliskie błędu, zdanie trącące błędem, zdanie nieroztropne etc,; odnoszą się do formy, wedle której tezy takie osądzane są jako wieloznaczne, krytykanckie, podejrzane, podejrzanie brzmiące etc.; odnoszą się też do skutków, jakie pociągnąć mogą one za sobą w konkretnych okolicznościach. W takim przypadku określane są jako asperverse, gorszące, niebezpieczne, zwodzące ludzi prostych. We wszystkich tych przypadkach prawdzie katolickiej brak jest integralności doktrynalnej, względnie wyrażona jest ona w sposób niewłaściwy i niewystarczający.
W jednej ze swych refleksji z 6 kwietnia 2016 ks. Jean-Michel Gleize odniósł się do par. 299 Amoris laetitia, zgodnie z którym „osoby ochrzczone, które się rozwiodły i zawarły ponowny związek cywilny, powinny być bardziej włączane we wspólnoty chrześcijańskie na różne możliwe sposoby, unikając wszelkich okazji do zgorszenia”. W komentarzu do paragrafu tego napisał: „«Na różne możliwe sposoby», dlaczego więc nie dopuszczając ich do Komunii św.? Jeśli nie można już mówić, że osoby rozwiedzione które zawarły kolejne związki żyją w stanie grzechu śmiertelnego [301], dlaczego fakt udzielania im Komunii miałby stanowić okazję do zgorszenia? A wobec tego dlaczego odmawiać im Komunii? Adhortacja Amoris laetitia wyraźnie zmierza w tym kierunku. W ten sposób stanowi ona zagrożenie dla dobra duchowego całego Kościoła, jest tym, do tego co teologowie określają mianem «zgorszenia» w pełnym sensie tego słowa. A zgorszenie to jest konsekwencją praktycznej relatywizacji prawdy wiary katolickiej dotyczącej konieczności i nierozerwalności sakramentalnego związku małżeńskiego”.
Amoris laetitia jest dokumentem gorszącym, o prawdziwie katastrofalnych konsekwencjach dla dusz.
Nie okazujemy tu braku szacunku wobec papieża, a tym bardzie nie podajemy w wątpliwość jego prymatu. Powinniśmy być bardzo wdzięczni bł. Piusowi IX za zdefiniowanie na I Soborze Watykańskim dwóch dogmatów, które pozwalają nam na zajęcie właściwej postawy w obliczu obecnego kryzysu: dogmatów o prymacie oraz nieomylności papieskiej.
Zasada prymatu papieskiego oraz nieomylność jego Magisterium stanowią fundament, na którym Jezus Chrystus zbudował swój Kościół, fundament, na którym będzie się on opierał do końca czasów. Prymat powierzony został Piotrowi, Księciu Apostołów, po Zmartwychwstaniu Pańskim [J 21, 15-17] i uznawany był przez Kościół pierwszych wieków nie za przywilej osobisty i przemijający, ale za trwały i zasadniczy element Boskiej konstytucji Kościoła.
Nie ma na ziemi władzy wyższej od władzy papieża, nikt bowiem nie piastuje wyższego od niego urzędu i nie posiada wznioślejszej misji. Jakiej misji? Misji umacniania braci w prawdzie, otwierania duszom drogi do nieba, misji strzeżenia owiec, które należą do Chrystusa, jedynego i najwyższego Pasterza: w skrócie – rządzenia Kościołem.
To papież jest tym, który rządzi Kościołem. Misja ta przynależy do niego na mocy faktu, iż jest on Następcą św. Piotra, któremu powierzył ją Chrystus jako widzialnej głowie Kościoła. Misja ta wykracza poza jego [Piotra] osobę, jako że kontynuowana jest przez jego kolejnych następców.
Papież nie jest następcą Chrystusa, jest Następcą św. Piotra, i to nie w sposób bezpośredni, ale poprzez sukcesję apostolską, która na przestrzeni 20 wieków łączy go z Księciem Apostołów i pierwszym Wikariuszem Chrystusa.
Wikariusz Chrystusa jest biskupem Rzymu, ponieważ Rzym nie jest miastem ani diecezją jak inne: posiada powołanie powszechne. Następcy Piotra są biskupami Rzymu, jako że wskutek rozporządzenia Opatrzności św. Piotr poniósł w nim śmierć męczeńską, a następcy jego dziedziczą po nim w sposób prawomocny powszechny prymat nad całym Kościołem.
Wszyscy biskupi posiadają pełnię święceń kapłańskich i papież nie jest pod tym względem od nich wyższy. Jednakże jedynie papież posiada najwyższą władzę jurysdykcyjną, dającą mu pełną i nieograniczoną władzę nad wszystkimi innymi biskupami.
I Sobór Watykański ogłosił jako dogmat wiary pełny, nieograniczony i powszechny prymat papieża nas wszystkimi biskupami świata. Prymat jurysdykcyjny papieża zawiera w sobie również władzę nauczania. W roku 1870 I Sobór Watykański, po ogłoszeniu dogmatu o prymacie papieskim, ogłosił również dogmat o nieomylności Magisterium papieskiego, pod określonymi warunkami. Nieomylność jest darem nadprzyrodzonym, na mocy którego papież i Kościół nie mogą błądzić w wyznawaniu i definiowaniu objawionej doktryny – dzięki specjalnej asystencji Ducha Świętego. I papież, który nie jest nieomylny w rządzeniu Kościołem, może być nieomylny w swym papieskim nauczaniu.
Papież nie jest nieomylny zawsze. Musi pragnąć zaangażować swą nieomylność i spełnić określone warunki. Warunki te zostały jasno określone przez konstytucję Pastor aeternus: papież musi zabierać głos jako osoba publiczna, ex cathedra, z intencją definiowania prawdy wiary lub moralności i podania jej do wierzenia wszystkim katolikom.
Jeśli warunki te nie są spełnione, nie musi to jeszcze oznaczać iż papież się myli. Przeciwnie, powinniśmy zawsze domniemywać, iż nauczanie jego jest prawowierne. Jeśli jednak papież nie angażuje nieomylności, może popełniać błędy w rządzeniu i nauczaniu. Tak zwane Magisterium nadzwyczajne papieża, przemawiającego ex cathedra, jest zawsze nieomylne. Przykładem tego mogą być dogmaty o Niepokalanym Poczęciu oraz Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny. Jednakże również Magisterium zwyczajne papieża może być nieomylne, kiedy potwierdza on prawdy wiary czy moralności, które przez stulecia nauczane były przez Kościół.
Tak właśnie było w przypadku encykliki Humanae vitae, która nie jest nieomylna per se, jako że nie była aktem ex cathedra, jest jednak nieomylna w tym, iż potwierdza stałe potępienie przez Kościół sztucznej antykoncepcji. Jeśli nauczanie Kościoła ma charakter powszechny, nie tyle pod względem miejsca co czasu – kiedy potwierdzone jest ono przez Tradycję – oznacza to, że cieszyło się ono asystencją Ducha Świętego.
Asystencją Ducha Świętego cieszą się kardynałowie wybierający papieża podczas konklawe, on sam zaś po wyborze cieszy się Jego szczególną opieką w wykonywaniu aktów rządzenia oraz Magisterium. Jak jednak uczy historia, pomimo tej asystencji wybrani mogą zostać papieże niegodni, którzy w swym życiu prywatnym mogą ciężko nawet grzeszyć, podobnie jak mogą istnieć papieże błądzący w rządzeniu Kościołem a nawet w swym [prywatnym] Magisterium; nie powinno nas to jednak gorszyć. Nawet jeśli Opatrzność Boża pozwala na wybór złego papieża, dzieje się to zawsze dla jakiegoś wyższego i tajemniczego celu, który poznamy być może dopiero w dniu sądu. Duch Święty wie, jak wyprowadzać dobro nawet ze zła.
Zbawienie, które teologowie nazywają usprawiedliwieniem, rodzi się z tajemniczego spotkania pomiędzy wolą człowieka a łaską Bożą. Ci którzy myślą, że w życiu człowieka działanie Ducha Świętego wystarcza do zbawienia, bez współpracy ze strony jego własnej woli, popadają w błąd luterański lub kalwiński.
Ludzie utrzymujący, że papież nie może błądzić, ponieważ zawsze cieszy się chroniącą go od tego asystencją Ducha Świętego, powtarzają w istocie błąd co do łaski głoszony przez kalwinistów.
Papolatria jest grzechem, czyni bowiem Piotra Chrystusem. Przypisywanie papieżowi doskonałości i nieomylności w każdym słowie i akcie oznacza jego deifikację, zaś deifikacja papieża nie ma nic wspólnego z szacunkiem należnym jego osobie. Oddanie papieżowi, podobnie jak oddanie Matce Bożej, stanowi filar duchowości katolickiej. Jednakże duchowość musi posiadać fundament teologiczny, a przede wszystkim racjonalny. Aby okazywać należny szacunek papieżowi, musimy przede wszystkim wiedzieć kim jest, a kim nie jest.
Papież nie jest, jak Jezus Chrystus, Bogiem-Człowiekiem. Nie ma w nim natury Boskiej. Nie posiada on dwóch natur, Boskiej i ludzkiej, połączonych w jednej osobie. Papież posiada tylko jedną naturę i jedną osobę, ludzką, pozostaje skażony grzechem pierworodnym i w momencie swego wyboru nie jest umacniany w łasce. Może grzeszyć i może się mylić, podobnie jak wszyscy ludzie, jednak jego grzechy i błędy są cięższe niż grzechy innych, nie tylko ze względu na większe konsekwencje ale też dlatego, iż każdy jego akt, który nie jest zgodny w wolą Bożą, jest przewinieniem o tyle cięższym, o ile większa jest pomoc, jaką otrzymuje on od Ducha Świętego.
Jednakże poza prymatem i nieomylnością papieską jest też trzecia prawda wiary, która może być uważana za dogmat, pomimo iż Kościół nigdy uroczyście jej nie proklamował: dogmat o niezniszczalności Kościoła. Owa niezniszczalność potwierdzona została przez samego Chrystusa Pana, gdy powiedział On: „Ty jesteś Piotr, i na Opoce tej zbuduje Mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą” [Mt 16, 18].
Co oznacza niezniszczalność? Nie oznacza ona, że Kościół nie może popełniać błędów. Oznacza, jak wyjaśniają teologowie, że Kościół trwać będzie do końca świata identyczny, nie zmieniony w swej istocie, jaką nadał mu sam Jezus Chrystus.
Niezniszczalność jest nadprzyrodzonym przymiotem Kościoła, oznaczającym nie tylko iż nie zaniknie on, ale również iż się nie zmieni, że pozostanie aż do końca świata dokładnie takim, jakim ustanowił go Jezus Chrystus. Kościół zachowana na zawsze swe przymioty, swą konstytucję, swe nauczanie – wyznając tę samą wiarę, monarchiczny i hierarchiczny w swej formie, posiadający widzialną strukturę, ten sam przez wszystkie wieki. Dekret Lamentabili św. Piusa X potępił tezę głoszoną przez modernistów, wedle której „Organiczny ustrój Kościoła podlega zmianie, a społeczność chrześcijańska, podobnie jak społeczność ludzka, podlega ciągłej ewolucji” [53].
Kościół jest wolny od błędu, a jednak w swym elemencie ludzkim może popełniać pewne błędy – i popełniać je mogą nie tylko zwykli wierni, ale i jego wyświęcone sługi.
Może się to zdarzyć, kiedy instytucja mylona jest z ludźmi, którzy ją reprezentują. Siła papiestwa nie bierze się ze świętości Piotra, tak jak zaparcie się św. Piotra nie oznacza jej słabości, jako że to do papieża jako osoby publicznej, a nie prywatnej, skierował Zbawiciel słowa: „Ty jesteś Piotr, i na Opoce tej zbuduję Mój Kościół”.
Papież nie jest Jorge Bergoglio ani Josephem Ratzingerem. Jest on przede wszystkim, jak uczy katechizm, Następcą Piotra i Wikariuszem Jezusa Chrystusa na ziemi. Nie umniejsza to w niczym wielkości i niezniszczalności Mistycznego Ciała Chrystusa. Świętość jest nieutracalnym przymiotem Kościoła, nie oznacza to jednak iż jego pasterze, a nawet najwyżsi pasterze, są bezgrzeszni, nie tylko w swym życiu prywatnym, ale nawet w pełnieniu swej misji.
Kiedy Chrystus Pan mówił, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, nie obiecał w ten sposób iż nie będzie on atakowany przez siły piekła. Słowa Jego pozwalają nam jedynie uświadomić sobie rzeczywistość owej zaciekłej walki, walki która toczyć się będzie aż do końca czasów, nie skończy się jednak ostatecznie porażką Kościoła. Kościół wyjdzie z niej zwycięski.
Główna bronią piekła jest herezja. Herezja nie zatryumfuje jednak nad wiarą Kościoła.
Dogmat o niezniszczalności Kościoła przekazuje nam dwie prawdy: po pierwsze, iż Kościół stale doświadczać będzie ataków ze strony swych wrogów, po drugie zaś, że zwycięży ich on ostatecznie i zatryumfuje nad historią. Jednak bez walki nie ma zwycięstwa – i jest to właśnie prawda która dotyczy nas, dotyczy bowiem naszego życia jako synów i córek Kościoła, a nawet po prostu jako mężczyzn i kobiet.
Zdanie „bramy piekielne go nie przemogą” oznacza w istocie to samo co: „Na koniec Moje Niepokalane Serce zatryumfuje”, wypowiedziane w Fatimie przez Matkę Bożą. W bieżącym roku obchodzimy 90 rocznicę tych objawień.
3 stycznia 1944 roku Matka Boża skierowała do s. Łucji modlącej się przez tabernakulum prorocze ostrzeżenie. Łucja wspomina:
„Poczułam ducha wylanego przez tajemnicze Światło, którym jest Bóg i w Nim ujrzałam i usłyszałam: grot włóczni jako strzelający płomień, który trafia w oś Ziemi. Ziemia się trzęsie: góry, miasta, wioski i osiedla wraz z mieszkańcami zostają pogrzebane. Morze, rzeki i chmury wychodzą ze swych brzegów rozlewając się, zalewając i porywając w wir domy i ludzi w ilości nieprzeliczonej, to jest oczyszczenie świata z grzechu, w którym jest zanurzony. Nienawiść, ambicja prowadzą do niszczycielskiej wojny!
Następnie poczułam w duchu, pośród przyspieszonego rytmu serca, w duchu echo cichego głosu mówiącego: «w czasie jedna wiara, jeden chrzest, jeden Kościół, Święty, Katolicki, Apostolski – w wieczności, Niebo!».
To słowo «Niebo» wypełniło me serce pokojem i szczęściem w taki sposób, że niemal nie zdając sobie z tego sprawy powtarzałam przez dłuższy czas: «Niebo, Niebo…»”.
„Jedna wiara, jeden chrzest, jeden Kościół, Święty, Katolicki i Apostolski” – owe słowa Matki stanowią niejako echo nauczania papieża Bonifacego VIII, który w ogłoszonej pod koniec Wieków Średnich bulli Unam Santam potwierdził wyłączność Kościoła w dziele Odkupienia. „Przymuszani wiarą zobowiązani jesteśmy wierzyć i utrzymywać, że jest jeden święty, katolicki i apostolski Kościół. […] poza nim nie ma zbawienia ani odpuszczenia grzechów, […] W nim jest jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest”.
A końcowe słowa „Niebo! Niebo!” wydają się odnosić do dramatycznego wyboru pomiędzy niebem, miejscem w którym dusze zbawionych osiągają wieczne szczęście, a piekłem, gdzie dusze potępionych cierpią przez cała wieczność.
Kościół nie otwiera bram piekła, ale bramy nieba.
Kościół to nie tylko papież i biskupi, ale też wszyscy wierni: kapłani, zakonnice, bracia zakonni oraz ludzie świeccy. Boża asystencja obiecana jest mu aż do końca świata, chroniąc go przed osłabnięciem i zboczeniem z drogi Prawdy podczas jego doczesnego pielgrzymowania. Oznacza to, że Kościół na przestrzeni wieków może przechodzić okresy dezorientacji czy odstępstw, ale postrzegany jako całość nigdy nie będzie prowadził wiernych na zatracenie.
Kiedy po swym Zmartwychwstaniu Chrystus Pan objawił się po raz drugi nad Jeziorem Tyberiadzkim, powiedział do Apostołów: „Ecce ego vobiscum sum omnibus diebus, usque ad consummationem saeculi” [Mt 28, 20]. Oto Ja jestem z wami po wszystkie dnia aż do skończenia świata.
Słowa te nie tylko potwierdzają, iż Kościół jest niezniszczalny, jako że cieszy się on Bożą asystencją, ale też przypominają nam, że prawo jakie pozostawił nam Bóg nie jest niewykonalne. Chrystus jest z nami każdego dnia, we wszystkich sytuacjach, we wszystkich okolicznościach. Przestrzeganie prawa nie jest niemożliwe, ponieważ wszystko jest możliwe z pomocą łaski Bożej. To właśnie pragnęlibyśmy, aby papież nam przypomniał, utwierdzając nas we wierze.
Jak nigdy dotąd odczuwamy dziś potrzebę pewnego punktu oparcia, światła, za którym moglibyśmy podążać, skały, na której moglibyśmy się bezpiecznie wesprzeć. A Skałą tą może być jedynie Piotr. Piotr, a nie Szymon. To u Piotra szukamy istoty, sensu i niezmienności. Ludzie, wszyscy ludzie, nawet najwięksi, przemijają. Pozostają natomiast zasady, a wśród nich jedna, w której zawierają się wszystkie inne: prymat rzymski. Doskonale wiemy, iż obecny proces samozniszczenia powstrzymać może jedynie głos papieża rzymskiego, jedynego, któremu dany został przywilej definiowania Słowa Chrystusa, bycia nieomylnym wyrazicielem wiary. Wiemy również, że sam papież może przyczynić się do samozniszczenia Kościoła, nawet popadając nawet w herezję, w którym to przypadku sumienie nasze przymuszałoby nas do opierania się mu.
Amoris laetitia przypisuje sumieniu zasadniczą i wyjątkową rolę w ocenie czynów ludzkich [par. 303], równocześnie jednak podważa obiektywizm norm moralnych, choć to na moralności i wierze opierać musimy podejmowane przez nas wybory. Światło wiary, podobnie jak światło rozumu, nie jest względem nas czymś zewnętrznym; oświeca ono serce i sumienie każdej osoby ochrzczonej, jako że sumienie nie jest niczym innym jak tylko głosem prawdy w naszej duszy. Z tego powodu miłość, jaką żywimy do papieża, nie może nigdy skłonić nas do postępowania wbrew naszemu sumieniu.
W Dniu Sądu staniemy przed Bogiem sami, z naszym sumieniem, bez papieży czy biskupów, bez krewnych i znajomych, niezdolni do okłamywania siebie samych ani innych, a spojrzenie Boże przenikać będzie i oświecać nasze sumienie jak światło błyskawicy. Ci, którzy postępują za głosem sumienia z czystą intencją, przyjmując za kryteria swych osądów obiektywne wskazówki wiary i rozumu, nie mogą zbłądzić, jako że sam Bóg oświecił ich drogę. Oświeca On ją poprzez dar wiary i dar rozumu, poprzez który wiara jest podtrzymywana. Nie możemy czynić niczego, co sprzeciwiałoby się wierze i rozumowi, niczego co byłoby w jakikolwiek sposób sprzeczne lub wieloznaczne, ponieważ w Bogu nie ma sprzeczności. Będąc Trójjedyny jest równocześnie bezwzględnie prosty (omnia simplex) i niezłożony.
Obecnie odnieść można wrażenie, iż fale zatapiają Łódź Kościoła, Pan zaś śpi, podobnie jak w dzień burzy na Jeziorze Tyberiadzkim. Zwróćmy się więc do Niego wołając: „Exsurge, quare obdormis Domine? Exsurge! [Ps 42, 23]. Powstań Panie, dlaczego wydajesz się spać?
Być może tymi właśnie słowami zwracała się do Niego św. Katarzyna ze Sieny przed mozaiką Giotta w styczniu 1380 roku. I być może to nie przypadek, że w bieżącym roku tradycyjna godzina adoracji Najświętszego Sakramentu dla uczestników Marszu dla Życia ma miejsce właśnie w Bazylice Santa Maria sopra Minerva, gdzie pod głównym ołtarzem spoczywają doczesne szczątki św. Katarzyny.
Podczas tej godziny adoracji prośmy o pomoc nie tylko dla Marszu dla Życia, ale również dla Świętej Matki Kościoła, powtarzając żarliwie słowa skierowane do Zbawiciela: „Exsurge, quare obdormis Domine? Exsurge!”.
Roberto de Mattei
tłum. Scriptor
Globalny alfabet, czyli przegląd roku 2017
Krwawe ataki terrorystyczne, zmiany rządów w wyniku wyborów i zamachów stanu, brzemienne w skutkach decyzje liderów oraz nieustanna promocja moralnej zgnilizny. Rok okrągłych rocznic – z jednej strony bolszewickiej rewolucji, powstania masonerii i antykatolickiego wystąpienia Lutra, z drugiej zaś objawień fatimskich – był dla świata trudny. Co się wydarzyło? Kto umocnił swoją pozycję? Kto stracił dotychczasowe wpływy? Zapraszamy na przegląd wydarzeń międzynarodowych roku 2017!
Angela Merkel to największy polityczny przegrany roku 2017. Liderka chadecji była w styczniu najbardziej wpływową osobą w całej Unii Europejskiej, zaś w grudniu straciła dominującą pozycję nawet we własnym kraju. Od wrześniowych wyborów w Niemczech wciąż nie zakończono rozmów koalicyjnych, a działania Merkel z kampanii okazały się całkowicie chybione oraz – co gorsza – przysłużyły się moralnemu upadkowi, bowiem w celu zyskania poklasku liberalnego elektoratu szefowa rządu de facto zgodziła się na zalegalizowanie w RFN homomałrzeństw, którym osobiście była przeciwna. Niszczeniem obyczajów kanclerz nie odzyskała jednak zaufania utraconego w wyniku kryzysu migracyjnego.
Broń masowego rażenia w rękach przywódców Korei Północnej doprowadziła w roku 2017 do radykalnego wzrostu napięcia na linii Pjongjang-Waszyngton. Ekipa Kim Dzong Una zdaje się robić wszystko, by sprowokować Stany Zjednoczone do zdecydowanego działania. Amerykańsko-koreańska wojna atomowa przyniosłaby jednak nie tylko zniszczenie komunistycznego reżimu, ale także śmierć tysięcy, jeśli nie milionów ludzi. A gdyby w konflikt dodatkowo zaangażowali się Chińczycy lub Rosjanie, to skala dramatu byłaby niewyobrażalna.
Chińscy komuniści postanowili na partyjnym zjeździe zaostrzyć kurs wobec religii. Zgodnie z planami lidera KPCh, w Państwie Środka nastąpić powinna sichnizacja, czyli schińszczenie religii. O ile dotąd Pekin interesował się kwestiami administracyjnymi, to teraz pragnie narzucić związkom wyznaniowym własne przemyślenia także w sprawach doktrynalnych i moralnych. Kolejny cios w azjatyckie chrześcijaństwo jest akceptowany przez „Kościół” państwowy.
Donald Trump przeszedł przez rok 2017 jak burza. Amerykański prezydent zaczął od mocnego akcentu. Realizując swoje wyborcze obietnice już po kilku dniach urzędowania utrudnił obywatelom kilku muzułmańskich państw wjazd na terytorium USA. Pierwsze miesiące prezydentury nie okazały się jednak sielanką. Nie obyło się bez głębokich zmian personalnych na szczytach waszyngtońskiej administracji, zarzutów o agenturalną pracę na rzecz Rosji oraz protestów skrajnej lewicy przeciw Trumpowi.
Emmanuel Mecron zaliczy ten rok do udanych. Będąc de facto politykiem znikąd i nie mając poważnego politycznego zaplecza wygrał francuskie wybory prezydenckie. To wielki osobisty sukces – i to pomimo faktu, że dla głównego nurtu wyborców liczyło się przede wszystkim to, że Mecron to ktoś inny niż znienawidzona przez establishment Marine Le Pen. „Radykalny centrysta” najpierw zdobył Francję, a od początku kryzysu politycznego w Niemczech wyrasta na lidera „starej” Unii.
Federacja Rosyjska – chociaż wielu się tego spodziewało – nie odzyskała w roku 2017 zaufania zachodnich elit. Kraj rządzony przez Władimira Putina wciąż obłożony jest sankcjami, a do problemów Rosji dochodzą nowe. Bolesnym ciosem dla prestiżu Kremla jest wyrzucenie narodowej reprezentacji z zimowych igrzysk olimpijskich Pjongczang 2018. Powód nie jest jednak polityczny, a sportowy. Podczas igrzysk w rosyjskim Soczi dochodzić miało do skandalicznych praktyk natury dopingowej, a w aferę zamieszani byli także politycy. Rosji na otarcie łez pozostaje sukces operacji militarnej w Syrii. Jej celem było wsparcie prezydenta Baszczara al-Asada oraz zmniejszenie zagrożenia ze strony Państwa Islamskiego.
George Soros z pewnością chce jak najszybciej zapomnieć o roku 2017. Chociaż wciąż pozostaje miliarderem, to nieformalną wojnę wytaczają mu kolejne kraje. Wspierane przez amerykańskiego spekulanta narodowości żydowskiej organizacje pozarządowe o profilu lewicowo-liberalnym oraz proimigracyjnym mają coraz mniejsze pole do działania na Węgrzech, a i nowy austriacki kanclerz Sebastian Kurz ma o „filantropie” nie najlepsze zdanie.
Hiszpanii groził w roku 2017 rozpad. Wszystko za sprawą działań katalońskich separatystów. Nielegalne referendum stało się dla ekipy Carlesa Puigdemonta podstawą do ogłoszenia niepodległości prowincji. Zdecydowane działania madryckiego rządu Mariano Rajoya ostudziły jednak rozgrzane głowy katalońskich nacjonalistów. Teraz hiszpańskie sądy zdecydują, czy następną szansę na ogłoszenie niepodległości liderzy separatystów będą mieli za 30 lat. Właśnie tyle mogą spędzić w więzieniach.
Imigranci w ciągu minionych 12 miesięcy nie przestali napływać do Europy. Zjawisko zostało w minimalnym stopniu opanowane, jednak nijak nie zmienia to demograficznych prognoz dla Starego Kontynentu. Jeśli trendy przyrostu naturalnego oraz migracji nie ulegną zmianie (a nic na to nie wskazuje), to w roku 2050 muzułmanów będzie w Europie 75 milionów. To około 14 proc. ludności. Najbardziej islamskie staną się Szwecja, dalej Niemcy, Francja, Wielka Brytania i Norwegia – wynika z raportu Pew Research Center.
Jerozolima znów rozpaliła umysły polityków na całym świecie. Wszystko za sprawą grudniowej decyzji Donalda Trumpa. Amerykański prezydent, realizując obietnicę z kampanii wyborczej, uznał miasto za stolicę Izraela. Reakcja świata muzułmańskiego nie zaskakuje. Powiązany z libańskim Hezbollahem dziennik „Al-Akbar” pisał „Śmierć Ameryce”, zaś Hamas wezwał do „nowej Intifady” i – zdaniem izraelskich sił zbrojnych – ostrzelał pozycje państwa żydowskiego. Sprawa Jerozolimy oraz ciągnąca się od lat wojna domowa w Syrii może być zarzewiem militarnego konfliktu między dwoma nienawidzącymi się bliskowschodnimi mocarstwami: Izraelem a Iranem.
Kurdystan, od wieków podzielony między obce państwa, postanowił – na fali sukcesów swoich milicji walczących z ISIS – powalczyć o niepodległość. Kurdowie z Iraku zorganizowali nawet w roku 2017 w tej sprawie referendum. Mimo ogromnego społecznego poparcia dla idei powołania własnego państwa, nie zanosi się na zmianę geografii politycznej Bliskiego Wschodu. Kurdyjskiej suwerenności sprzeciwiają się bowiem… wszyscy. Coraz częściej zmienia się natomiast wyznanie Kurdów. Wielu z nich porzuca islam dla chrześcijaństwa.
Los Angeles nie raz w roku 2017 musiało wstydzić się ze swojej najbardziej znanej dzielnicy – Hollywood. W centrum światowej kinematografii, a zarazem w sercu globalnej promocji obyczajowego zgorszenia, wybuchł olbrzymi skandal. Jesienią ujawniono mroczne (a zarazem przestępcze) sekrety kilku gwiazd kina. Zgrywający ludzi kulturalnych okazali się wynaturzonymi zwyrodnialcami. Echa sprawy oraz akcja #MeeToo dotarły w końcu również do Polski, gdzie światło dzienne także ujrzały skandaliczne zachowania przedstawicieli liberalno-lewicowych „elit”.
Międzymorze zwane też Trójmorzem – mglista koncepcja polskich polityków z lat 30., odgrzewana niekiedy przez współczesnych prawicowych publicystów, zaczęła niedawno nabierać poważnych kształtów. Wszystko za sprawą warszawskiego szczytu, w którym oprócz środkowoeuropejskich liderów wziął udział prezydent USA Donald Trump. Nietrudno jednak zauważyć, że od tego wydarzenia ambitna inicjatywa straciła impet i zdaje się znów trafić do „zamrażarki”.
NATO powiększyło się w roku 2017 o kolejny po Słowenii, Chorwacji i Albanii bałkański kraj – Czarnogórę. Oficjalnymi kandydatami do Sojuszu pozostają dwa inne państwa regionu: Bośnia i Hercegowina oraz Macedonia. Scenariusza z rozszerzeniem się paktu na niemal całe Bałkany obawiają się Serbowie oraz ich tradycyjni sojusznicy – Rosjanie, którzy za sprawą rozmieszczenia wojsk NATO w Europie Środkowo-Wschodniej mogą czuć się coraz bardziej spychani przez Zachód do defensywy.
Organizacja Narodów Zjednoczonych z jednej strony borykała się w tym roku z poważnymi kryzysami humanitarnymi (chociażby w Jemenie), z drugiej zaś kontynuowała zaczętą przed laty akcję rozszerzania po całym globie moralnego upadku. W procederze niszczenia tradycyjnego modelu rodziny oraz ograniczania prawa do życia pojawiały się jednak w ostatnich miesiącach wyjątki. Komitet ds. Praw Osób Niepełnosprawnych orzekł, że aborcja z powodu podejrzewania u poczętego dziecka kłopotów ze zdrowiem jest sprzeczna z Konwencją o prawach osób niepełnosprawnych. Z kolei Rada Bezpieczeństwa ONZ jednomyślnie opowiedziała się za zbadaniem zbrodni przeciw chrześcijanom. Niestety ilość mądrych decyzji przegrywa w liczbowym starciu w pomysłami takimi jak uznanie prawo człowieka… aborcji i eutanazji.
Planned Parenthood, wpływowa amerykańska organizacja zajmująca się przemysłem aborcyjnym w USA i innych krajach globu, a swego czasu handlująca organami martwych dzieci, utraciła w roku 2017 znaczną część ze swojego staniu posiadania. Wszystko za sprawą decyzji Donalda Trumpa. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych już w kilka dni po objęciu urzędu przywrócił „Mexico City policy”, czyli ustawę zakazującą finansowania z federalnego budżetu organizacji promujących aborcję poza granicami USA. Straty zawodowych dzieciobójców liczone są w miliardach dolarów, a Planned Parenthood musiała nawet zamknąć kilka swoich „klinik”. Administracja Trumpa podjęła również decyzję o ograniczeniu dotacji dla aborcyjnego kombinatu.
Recep Tayip Erdoğan zbliżył się do spełnienia swoich marzeń. W kwietniowym referendum obywatele zdecydowali o zmianie systemu politycznego z parlamentarnego na prezydencki. Dzięki temu sprzyjający islamizacji Turcji polityk jest o krok od realizacji celu którego – zdaniem wielu analityków – pragnie: odtworzenia Imperium Osmańskiego z sobą samym w roli sułtana.
Saudowie również nie próżnują w dążeniach do dominacji w świecie islamskim. Chociaż arabskie królestwo jest na pozór krajem stabilnym i chce sprawiać wrażenie godnego zaufania sojusznika USA na Bliskim Wschodzie, to w roku 2017 zachowywało się w sposób agresywny. W lipcu Arabia Saudyjska oraz Egipt, Bahrajn i Zjednoczone Emiraty Arabskie zażądały od niewielkiego Kataru spełnienia 13 punktowego ultimatum. W tle sporu dostrzec można konflikt o dominację w świecie muzułmańskim między sunnickimi Saudami a szyickim Iranem. Ta rywalizacja widoczna jest także w Jemenie. Mały kraj cierpi w wyniku kryzysu humanitarnego, ale regionalne mocarstwa popierając walczące strony chcą ugrać jak najwięcej dla siebie. Wewnętrzną walkę w świecie muzułmańskim dostrzec można także w Syrii, gdzie Teheran popiera al-Asada, zaś Rijad oficjalnie wspiera „umiarkowaną” opozycję.
Terroryści muzułmańscy w roku 2017 stracili wiele ze swojego dotychczasowego stanu posiadania w Syrii i Iraku. Państwo Islamskie jest coraz bliższe upadku. Kryzys organizacji terytorialnej nie oznacza jednak zaprzestania krwawej działalności dżihadystów – co więcej, utrata terenów na Bliskim Wschodzie możne oznaczać wzrost zainteresowania celami w Europie. Paryż, Londyn, Sankt Petersburg, Sztokholm, Manchester czy Barcelona to tylko największe miasta, w jakich w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy na ulicach ginęli ludzie mordowani przez islamistów. To ledwie wierzchołek krwawej góry lodowej.
Ukraina wciąż toczy nieformalną wojnę z Rosją. Końca walk w Donbasie nie widać. Chociaż media coraz rzadziej poświęcają uwagę Europie Wschodniej, to trzeba pamiętać, że niespełna 1300 km na wschód od Przemyśla niemal codziennie giną ludzie. Przedłużające się walki, kryzys humanitarny oraz degrengolada politycznych elit, wpływają na społeczne nastroje. Na Ukrainie wciąż postępuje nacjonalistyczna radykalizacja, co negatywnie odbija się na stosunkach Kijowa z sojusznikiem niestawiającym dotychczas żadnych warunków wstępnych – Warszawą.
Wirtualna waluta BitCoin na początku stycznia roku 2017 kosztowała około tysiąc dolarów (czyli w przybliżeniu 3,5 tys. zł). Dzisiaj za jednego BitCoina otrzymamy blisko 18 tys. dolarów (65 tys. zł). Sukces wirtualnej waluty nie umknął uwadze „wielkich” tego świata. Rządy kolejnych państwa zaczęły bacznie przyglądać się BitCoinowi. Niektóre rządy (Chiny, Bułgaria, Wenezuela, Tajlandia) zdecydowały nawet o zakazaniu w swoich krajach tego pieniądza. Szwajcaria natomiast… akceptuje płacenie w ten sposób podatków.
Zimbabwe po 30 latach prezydentury Roberta Mugabe zmieniło głowę państwa. Jesienią wojsko zmusiło dyktatora do ustąpienia. Sytuacja gospodarcza kraju nie zmieni się jednak z dnia na dzień. Polityka czarnoskórego lidera doprowadziła kwitnącą niegdyś krainę do granic wytrzymałości, czego symbolem stała się hiperinflacja i banknoty z dziesiątkami zer. W końcu kraj całkowicie zrezygnował ze swojej waluty. Marksistowska przeszłość Roberta Mugabe oraz prowadzona swego czasu akcja likwidacji wielkich gospodarstw białej ludności nie pozostały oczywiście bez wpływu na ekonomię dawnej Rodezji.
Michał Wałach
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2017-12-29)
Chanukowe niespodzianki – Grzegorz Braun
My tu gadu, gadu o rekonstrukcji rządu, a tymczasem Amerykanie zdecydowali nie czekać dłużej na lepszy pretekst do wojny i samemu „odpalić” Bliski Wschód. Przeniesienie ambasady amerykańskiej z Tel Awiwu do Jerozolimy to działanie gwarantujące natychmiastowy wzrost napięcia – i w sposób oczywisty na taki właśnie efekt obliczone. Tym samym rozpoczęło się właśnie odliczanie dni i godzin do wybuchu kolejnej „misji pokojowej”. Bo doprawdy trudno wyobrazić sobie inny rozwój scenariusza skierowanego niniejszym do realizacji.
To historyczny moment budzący grozę, a jednocześnie na swój sposób fascynujący – bo wszak po potrąceniu tego akurat kamienia, lawiny nie da się już w żaden sposób powstrzymać. Pytanie, na kogo przekierowany zostanie pierwszy jej impet.
Politycy państwa Izrael nie zdają się wojenną perspektywą w najmniejszym stopniu stremowani, wręcz przeciwnie – sądząc z gromkich wezwań premiera Netanjahu do tego, by wszystkie inne przedstawicielstwa poszły w ślady Amerykanów. Nikt tu z pewnością niczego nie improwizuje – jedni i drudzy (Amerykanie i Żydzi) w ścisłym porozumieniu i synchronizacji sztabów i gabinetów przystąpili najwyraźniej do realizacji wielkiego planu. Grand dessein – jak się to mówiło w minionych epokach, gdy językiem dominującym w dyplomacji był francuski. Jednoczesne eskalowanie na pozostałych teatrach wojny (Korea i Ukraina) ma zapewne na tyle absorbować strategicznych przeciwników (Chiny i Rosję), aby wykluczać bezpośrednią interwencję w sprawę blisko-wschodnią. Co jednak, jeśli te rachuby zawiodą?
Do gry sukcesywnie wciągani będą kolejni gracze, a może nawet ten i ów z postronnej publiki. Kiedy przyjdzie kolej na nas? Na razie poczmistrz Waszczykowski nie rzucił się od razu do organizowania przeprowadzki naszego poselstwa – ale może jego następca wykrzesze ze siebie więcej entuzjazmu. Zresztą i bez tego jesteśmy już od dawna stroną wojującą de facto – od kiedy nasze oddziały specjalne i lotnictwo mają nikłą, ale jednak stałą reprezentację w tamtych stronach. A przecież nie chodzi o ich znaczenie w bilansie strategicznym – chodzi o wymowę propagandową sojuszniczego zaangażowania po stronie państwa żydowskiego. Choć więc nie było w tej sprawie żadnej debaty parlamentarnej, a Polaków nikt nie pytał, czy chcą iść na wojnę perską (tj. razem z Żydami bić się z Iranem) – to wiele wskazuje na to, że właśnie wkroczyliśmy na tę wojenną ścieżkę bez odwrotu.
Wszak geopolitycznie Bliski Wschód i Europa Środkowa stanowią parę naczyń połączonych (co można ilustrować szeregiem koincydencji z ostatnich stuleci – w rodzaju: Suez i Budapeszt 1956). Jeśli dojść ma do daleko idącej rearanżacji tam, nad rzekami Babilonu – to znaczy, że i u nas szykuje się przemeblowanie. Czyż nie temu zawdzięczamy niedawną reaktywację Saakaszwilego w Kijowie? To karta mocno już zgrana i aż nadto wyraźnie znaczona, ale na użytek tej kampanii wystarczy. Również roszada personalna w rządzie warszawskim – czyż nie oznacza przejścia naszych imperialnych kuratorów na bardziej bezpośrednie, ręczne sterowanie? Tak gwałtowne ruchy, podejmowane mimo niewątpliwych strat wizerunkowych partii (o uszczerbku prestiżu rządu nie mówiąc) – tłumaczyć mogą tylko bardzo ważne względy mobilizacyjne. Względy, których notabene mogą być do końca nieświadomi ani Szydło, ani Morawiecki jr, ani nawet prezes-premier-naczelnik Kaczyński, któremu może ktoś (JE ambasador Paul Jones czy starszy sierżant sztabowy Jonny Daniels) przekonująco przedstawił nieodzowność takiego, nie innego moderowania „dobrej zmiany”.
Ale do czegóż właściwie zmierzać ma ten scenariusz, którego momentem inicjującym jest przeprowadzona właśnie „prowokacja jerozolimska”? Jakie strategiczne cele warte są dla elity żydowskiej wystawienia własnego narodu na podwyższone ryzyko działań odwetowych? Są dwa rozwiązania: albo teraz właśnie oceniają jako realną perspektywę stoczenia zwycięskiej wojny o „Wielki Izrael”, albo szukają przekonującego pretekstu do przeprowadzenia operacji „Most 2”, tj. masowej ewakuacji do Europy Środkowej. Przy czym, zauważmy, jedno bynajmniej nie wyklucza drugiego – bo wszak i bez zwijania chorągiewki w Palestynie potrzeba pozyskania bezpiecznej bazy na kontynencie europejskim musi być dla żydowskich sztabowców paląca i ewidentna.
Tu właśnie w sukurs przychodzą im niezawodni w swej naiwności tubylcy – którzy wytrwale angażują się w instalowanie u siebie zrębów żydowskiej suwerenności wyspowej (z akcentem na duże miasta), a w dodatku czynią to najczęściej z własnej inicjatywy i na własny koszt (patrz: Muzeum POLIN, na którego utrzymanie do końca świata łożyć ma naród polski, nie mając jednocześnie prawa głosu w kwestiach programowych ani personalnych). Jakże chętnie podchwytują i reprodukują nasi mężowie i żony stanu fałszywe klisze propagandowe i powtarzają suflowane im narracje pseudohistoryczne (patrz: „Rzeczpospolita przyjaciół” prez. Dudy czy „wspólnota historyczna” min. Glińskiego). Również we własnym zakresie liderzy tubylczych gojów podejmują działania prewencyjne (cenzorskie i prokuratorskie), zawsze gotowi rytualnie odciąć się od „teorii spiskowych” i stanowczo potępić wszelkie „przejawy antysemityzmu”. Co de facto oznacza poddanie życia publicznego kontroli tych bliżej niezdefiniowanych instancji, które dzierżą monopolistyczny przywilej nominowania na „antysemitów”.
W rezultacie trwającej już kolejną dekadę obróbki i selekcji elit (kandydatów do przyszłych „Polenratów”) mało kto uchyla się od udziału w nowych rytuałach dominacji i podległości, które niepostrzeżenie stały się stałym elementem naszego życia (w rodzaju przywdziewania „żonkili” na rocznice powstania w Getcie Warszawskim). I mało kto zastanawia się nad istotnym znaczeniem przedstawianych nam w sentymentalnym duchu „tradycji” – nie tylko obcych, ale istotowo sprzecznych z zasadami naszej cywilizacji. Warto w końcu wiedzieć, co się właściwie celebruje – a wszak kiedy pan Prezydent belwederski asystować będzie po raz kolejny w obrzędzie zapalania „chanukowych świec”, wówczas na całym świecie rabini powtarzać będą słowa modlitwy dziękczynnej: „Ty wydałeś potężnych w ręce słabych, nieczystych w ręce czystych, złych w ręce prawych i swawolnych grzeszników w ręce tych, którzy zajmują się Twoją nauką”.
Rzecz w tym, że Najwyższego, do którego adresowane są te słowa, ortodoksja żydowska traktuje bez cienia wątpliwości jako Boga „na wyłączność”, którego obietnice odnoszą się ekskluzywnie do własnego plemienia. Ludziom tym, dla których drogowskazem pozostaje sytuacyjna etyka projektowana przez Talmud, obce są fundamentalne zasady organizujące naszą kulturę. Nie ma mowy o dostrzeganiu bliźniego w każdym człowieku – są „nasi” i „nie nasi”. Nota bene: ci ostatni, tzw. goje, z punktu widzenia ortodoksji nie są ludźmi, ale człekokształtnymi istotami powołanymi do istnienia dla pożytku Żydów (sic). Zapyta może Sz. Czytelnik, jakie praktyczne przełożenie na nasze życie mieć mogą tego rodzaju rasistowskie przesądy. Ano, całkiem dosłowne – jeśli i u nas ziści się prognoza, jaką podobno sformułował ostatnio premier Netanjahu (wg źródła cytowanego przez „The Jerusalem Post” 3 grudnia 2017) – że mianowicie np. w Stanach Zjednoczonych do roku 2040 dotrwać mają WYŁĄCZNIE Żydzi ortodoksyjni.
Jeśli tak, to mamy kłopot, bo to są ludzie święcie przekonani, że dzieje świata zmierzają do happy endu, który polegać ma na tym, że poddana im będzie cała Ziemia, a nie-Żydzi pozostaną na niej wyłącznie po to, aby służyć Żydom. Ponieważ jednak nie ma wśród nich jednego urzędu nauczycielskiego, więc też występują na tym tle spore kontrowersje – co do liczby gojów, jaka przypadać ma na jednego Żyda. Jedni rabini powiadają, że stosunek sług do panów będzie się kształtował jak 800 do 1, a inni twierdzą nawet, że 2800 do 1 (sic – patrz np.: https://www.youtube.com/watch?v=0Ji_Y7YEbKY – Israelis: Do you believe that gentiles (goys) will be slaves for the Jews?). Jako zapobiegliwy mąż stanu niechże więc prezydent Duda zapyta rabina Schudricha przy najbliższej okazji, która nadarzy się jak znalazł przy zapalaniu chanukowych świeczek, jaką właściwie liczbę gojów spodziewa się on (Schudrich) mieć w przyszłości do swej
wyłącznej dyspozycji.
Żarty żartami, ale fakt faktem: głowa państwa polskiego w żadnym wypadku nie powinna patronować obskuranckim rytuałom, których istotą po bliższym zbadaniu okazuje się prymitywny rasistowski przesąd.
Grzegorz Braun
Za: Polska Niepodlegla (18 grudzień 2017) — [Org. tytuł: «Tylko u nas! Grzegorz Braun: Chanukowe niespodzianki»]
Historia wymyślona przy kawie
Polska się przyda jako teren pod drogi i ich umocnienia. Polska to dobry teren – szkoda tak dobrego terenu pod tarczę i bazy wojskowe, skończyć się powinno na asfalcie i czymś w rodzaju płytkiego rowu melioracyjnego, poboczy drogi, która musi być gładka i równa jak stół. Dla szybkich pojazdów na trasie Moskwa – Berlin. Czy nie tak, pani kanclerz?
Siedemdziesiąt lat po wojnie, w której przegraną stroną były Niemcy, a my padliśmy ofiarą ich agresji, nie zasłużyliśmy, zdaniem pani kanclerz Niemiec, na bazy NATO na naszym terytorium. Ani na tarczę antyrakietową. Jakie są plany pani kanclerz wobec naszego kraju? Czym miałaby być Polska, w wizji Niemiec, niedawnego agresora?
Rosjanie mieli swoją wizję, nazywała się: kraj prywislański. Mówiło się też: kraj przyfrontowy.
Zapytać więc można, czy kraj naszych zachodnich sąsiadów, który ma taką wizję graniczącego z nim państwa, należy jeszcze duchowo i mentalnie do Europy? Kontynentu chrześcijańskiego, którego patronami są święci: Benedykt z Nursji, Katarzyna ze Sjeny, Brygida Szwedzka, Cyryl i Metody.
Przed kolejnym 1 września, siedemdziesiątą piątą rocznicą napaści Niemiec na Polskę, warto też przypomnieć, że czołowi XX-wieczni intelektualiści europejscy, Paul Claudel, G.K. Chesterton i H. Belloc, uważali, że Polska jest bastionem naszej cywilizacji. I że bez Polski Europy po prostu nie będzie.
Jan Matejko – Sobieski pod Wiedniem Czytaj dalej