OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Artykuły i Komentarze

Zabójstwo Pawła Adamowicza.

Dzielę się moimi uwagami, które mogą wydawać się niesłuszne i w obecnej chwili niestosowne, a nawet, że mogą być one odebrane jako … niechrześcijańskie, zwłaszcza przez osoby bywające w kościele trzy razy w życiu (na swoim chrzcie, ślubie i pogrzebie).

Kolejność poniższych uwag jest dość przypadkowa.

1.W KK modlimy się o zachowanie każdego z nas od nagłej i niespodziewanej śmierci, bo ta nie pozwala na dobre przygotowanie się do niej oraz na uporządkowanie tego, co zostawiamy po sobie. Śmierć p. Adamowicza była niewątpliwie przedwczesna i niepotrzebna.

2.Na dawnych nagrobkach spotyka się łacińską inskrypcję „hodie mihi, cras tibi (sic transit gloria mundi)” – dziś moja kolej, jutro twoja (tak przemija chwała świata). Każdy z nas może paść ofiarą bandyty czy szaleńca.

Godną rzeczą jest przekazać rodzinie zmarłego kondolencje i wsparcie, choć wysyłanie po wdowę rządowego samolotu do Londynu jest kretyńskim pijarem – akurat w tej sprawie ani PiS ani PO nie muszą niczego udowadniać, bo jak słusznie napisał jeden Kolegów: to kronika kryminalna, a nie polityka.
Sprawą dla katolika ważniejszą jest msza święta i modlitwa za duszę zmarłego, który w tym przypadku może jej szczególnie potrzebować. Św.p. prezydent Adamowicz był bowiem za życia kłamcą niemogącym doliczyć się własnych mieszkań, jako wieloletni prezydent był promotorem dewiacji seksualnych, zaś jego lojalność wobec państwa polskiego była najdelikatniej to ujmując wątpliwa. Niech dobry Pan Bóg przyjmie go w poczet zbawionych, ale nie stawiajmy na piedestał osoby na to niczym niezasługującej.

5.Na przedwczesnej śmierci prezydenta Adamowicza lansują się teraz różne kanalie i kreatury, np. co miał na myśli folksdojcz Tusk mówiąc na wiecu w Gdańsku (dla niego pewnie Friee Stand Danzig): “Chcę ci dzisiaj, kochany Pawle obiecać w imieniu nas wszystkich – gdańszczan, Polaków i Europejczyków – że dla Ciebie i dla nas wszystkich obronimy nasz Gdańsk, naszą Polskę i naszą Europę przed nienawiścią i pogardą”? Obiecywać to on może w imieniu swoich oficerów prowdzących z BND oraz swojej patronki Adolfiny. A co do nienawiści i pogardy, to ja akurat znakomicie pamiętam, jak broniliście przed nią starsze osoby chcące pomodlić się za ofiary katastrofy smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu. Jednocześnie minister Brudziński dostał sraczki i aresztował kilku niezrównoważonych internautów za groźby karalne. Myślę że w kwietniu tego roku, szczególnie w okolicy rocznicy urodzin wybitnego przywódcy narodu niemieckiego, polskie służby zostaną postawione w stan gotowości i wspólnie z Mossadem i naszymi leśnikami będą przeczesywać lasy na okoliczność niezgłoszonych pikników.

6.Przez Polskę przetaczają się teraz ‘spontaniczne” marsze przeciwko przemocy i nienawiści (a faszyzm to rybka?) – gdyby nie zima, to można by zaimplementować francuski zwyczaj malowania kredkami po asfalcie. A kto sieje tę przemoc i nienawiść – a tego to już dowiedzą się Państwo z Wyborczej i TVN-u. No cóż, obrzezano nam mózgi i tak już chyba pozostanie. Polacy są – jak to widać choćby po WOŚP – jednym z najbardziej wytresowanych i potulnych narodów w Europie, a tymczasem polskojęzyczne media wciąż chłostają nas batem za rzekomą anarchię i swawolę (tak samo jak z rzekomym polskim nacjonalizmem: najwięksi – bo najgłupsi – euroentuzjaści, nacjonalizmu jak na lekarstwo, ale od ćwierćwiecza wmawia nam się, że największym polskim grzechem jest … nacjonalizm właśnie).

7.Głos w sprawie zabrał również Światowy Kongres Żydów ustami wybitnego przedstawiciela przemysłu holokaustycznego, „filantropa” Ronalda Laudera, syna Estee Lauder (a propos jakby ktoś nie wiedział, jakich kosmetyków unikać):

„Prezydent Adamowicz był wiodącym głosem sprzeciwu wobec skrajnie prawicowego ekstremizmu i orędownikiem równych praw i bezpieczeństwa dla wszystkich obywateli Polski. Był prawdziwym przyjacielem społeczności żydowskiej, głośno i wyraźnie wypowiadając się przeciwko antysemityzmowi w Polsce”

Szkoda, że nie był prawdziwym przyjacielem społeczności polskiej i nigdy wyraźnie się nie wypowiadał przeciw antypolonizmowi w Izraelu.

Czekając na potepienie nienawiści, pogardy i polskiego antysemityzmu przez papieża Franciszka ( bo chyba jeszcze tylko jego brakuje do kolekcji), polecam:

A.Zapałowski: Morderca to morderca.

MacGregor

Za: MacGregor – neon24.pl (15.01.2019)

Skąd się wziął „dzień judaizmu”? Skąd pochodzą „starsi bracia”? – Ewa Polak-Pałkiewicz

Żeby ułatwić odpowiedź na to pytanie – która zarazem jest odpowiedzią na inne pytanie: dlaczego mnożą się dziś z różnych stron, także ostatnio ze strony izraelskiej, absurdalne oskarżenia Polaków o współudział w Holokauście – proponuję lekturę zamieszczonego poniżej fragmentu szkicu czeskiego autora, dr Pavla Zahradnika o genezie dziwacznego zjawiska traktowania żydów jako naszych „starszych braci w wierze”.

Dokąd nie zrozumiemy, jako ludzie wierzący w Chrystusa, że jest kompletnym nieporozumieniem mówienie o religijnym „dialogu z judaizmem”, zamiast nawracania żydów, dotąd będziemy także – jako państwo – brnąć w niekończące się spory polityczne (pod pretekstem odmiennych wizji historii) z krajami (nie chodzi tylko o Izrael), które jako swoj cel uznają wyłącznie doczesność i materialny sukces. Nie ma ceny, która byłaby za wysoka, by cel ten osiągnąć. Właśnie to widzimy. Ustanowienie hegemonii, polityczne i gospodarcze podporządkowanie sobie innych państw traktują one jako swój naturalny obowiązek, swój modus vivendi. W tej konkurencji niestety najgenialniejsza nawet strategia polityczna może nie zostać uwieńczona powodzeniem, bo nie jest odpowiednim remedium. Faktyczne współistnienie państw oparte może być tylko i wyłącznie na uznaniu prawdy filozoficznej i religijnej. Nie ma dwóch różnych historii świata, bo nie ma dwóch prawd. Tak jak nie ma dwóch Bogów. Jest tylko jeden Bóg – Trójca Święta. Sprawa „polskich obozów śmierci” ma swój odpowiednik w Deklaracji soborowej Nostra Aetate, która – jak przypomniał ostatnio jeden z Czytelników – „nieopatrznie (?) otwiera furtkę do kolejnego, choć jeszcze nie wypowiedzianego expressis verbis stanowiska, że prawdziwym źródłem (a nie interpretacją) antysemityzmu są Ewangelie. Takie stanowiska już się pojawiły”.

Dla narodu żydowskiego istnieje tylko jedna droga – nawrócenie. Postulat „jednoczenia się ludzkości” wokół idei „światowego pokoju” („miłości do człowieka”, „czystego środowiska” etc.) jest bzdurą i oszustwem. Godzącym zarówno w katolików jak i w żydów – oraz w wyznawców „innych religii” („inna religia” to po prostu religia falszywa). Tym groźniejszym, że angażują się weń dziś ludzie Kościoła, pozostający dla wielu z nas, współczesnych Polaków, głównym autorytetem. Wielu Żydów bardzo dobrze ten absurd rozumie. Najwyższa pora, by pojęli to obecni hierarchowie Kościoła katolickiego. I by w ten sposób pomogli politycznym władzom Rzeczpospolitej i społeczeństwu polskiemu toczyć dziś bój o prawdę. O pamięć o naszych bohaterskich przodkach i o honor naszej ojczyzny. Prawda historyczna nie istnieje bez prawdy religijnej, to rzecz oczywista. Żeby zwyciężyła trzeba odrzucić zakłamany język, także ten dopuszczający takie pojęcia jak „starsi bracia w wierze”, „dialog z judaizmem”, „prozelityzm” (zamiast „nawracanie”). To jest obowiązek synów i córek Kościoła, Mistycznego Ciała Chrystusa.

Byt niepodległego państwa polskiego bardziej niż mogłoby się to wydawać zależy od tego, czy obronimy, wobec niechętnego nam świata, traktującego nas jako konkurencję, jeśli nie zagrożenie, prawdę o Bogu Trójcy Świętej.

Pavel Zahradnik – „Skąd się wzięli starsi bracia?”

„Wśród wielu popularnych frazesów przedziwnej formacji religijnej, którą nazywamy «katolicyzmem posoborowym», ważne miejsce zajmuje ten, który współczesnych wyznawców judaizmu talmudycznego określa «starszymi (?!) braćmi» chrześcijan.

Nie chcemy tu polemizować z dziwacznym konceptem, który ewidentnie talmudyczny judaizm, to wyznanie bez świątyni, bez kapłanów i bez ofiary, powstałe — tak samo jak islam — w reakcji na chrześcijaństwo, zamienia miejscami ze starozakonnym żydostwem; jego nonsensowność jest oczywista dla każdego katolika. Możemy tylko pokrótce odwołać się do trafnych słów szwajcarskiego teologa Karola Journeta, wybitnego dwudziestowiecznego tomisty, później mianowanego kardynałem, który pisał: „Żydowski błąd jest pomyłką łodygi, która w chwili, gdy zakwitnie, nie poznaje samej siebie, skonsternowana odrzuca kwiat i zwraca się ku korzeniom. Oto powstaje nowa formacja religijna. Jest nią obecne żydostwo. Ma dwa tysiące lat”‘. 1Journet dodaje dalej, że judaizm wraz z islamem to dwaj skłóceni bracia, nawzajem do siebie podobni, którzy „wzajemnie głoszą Bożą transcendencję, wykluczając Trójcę i Wcielenie” i którzy „Bożemu objawieniu o duchowym zbawieniu świata stawiają na drodze doczesne losy własnego narodu”2.

Spróbujmy teraz prześledzić powstanie inkryminowanego powiedzenia. Pierwszym człowiekiem, który w czasach nam współczesnych wypowiedział się o talmudycznych żydach jako o „starszych braciach” chrześcijan, był Jan Paweł II. Stało się to 13 kwietnia 1986 r. podczas papieskiej wizyty w synagodze rzymskiej, w której papieża przyjął ówczesny naczelny rabin Rzymu Eliasz Toaff. Dosłowna wypowiedź papieża brzmiała: „Siete i nostri fratelli prediletti e, in un certo modo, si potrebbe dire, i nostri fratelli maggiori“3,zatem: „Jesteście naszymi szczególnie umiłowanymi braćmi i w pewnym sensie, jeśli można tak powiedzieć, naszymi starszymi braćmi”. Bliższego uzasadnienia tego zaskakującego sformułowania, które możemy eufemistycznie nazwać niefortunnym, już w papieskim przemówieniu nie znajdujemy.

Przyjrzyjmy się wszakże bliżej papieskim słowom. Wiadomo, że sposób mówienia Jana Pawła II często obfitował w niejednoznaczności i że odległa mu była scholastyczna klarowność; w swej niepewności papież opatrywał potem często własne słowa cudzysłowami czy nawet jakimiś usprawiedliwiającymi „słownymi podpórkami”, którymi osłabiał czy wręcz kwestionował pewne stwierdzenia w tym samym momencie, w którym je wypowiadał. O wyjątkowo wysokim stopniu niepewności, którą papież czuł, gdy wygłaszał sentencję o „starszych braciach”, świadczy to, że stosunkowo krótkie zdanie opatrzył zaraz dwiema swoistymi podpórkami, mianowicie wyrażeniami „in un certo modo” (`w pewnym sensie’) oraz „si potrebbe dire” (jeśli można tak powiedzieć; że tak powiem’); jego niepewność była ewidentnie tak wielka, że niebezpiecznie zbliżała się do przekonania, iż dopuszcza się czegoś niewłaściwego. Wszakże nie oparł się pokusie i coś go skłoniło do tego, że ostatecznie zdanie o „starszych braciach” rzeczywiście wypowiedział — trudno orzec, czy było to jego znane upodobanie do szokujących wystąpień, czy też inne, raczej polityczne powody; nie sposób przy tym nie zauważyć, że sentencja ta jest całkiem zgodna z o wiele szerszą „posoborową” praktyką, która zuchwale ignoruje tradycyjne nauczanie Kościoła o stosunku chrześcijaństwa do żydostwa.

Wypowiedź papieża naturalnie wzbudziła niezwykły entuzjazm wszystkich wrogów religii katolickiej, którzy aż do dziś dnia nieustannie tłuką nią zawstydzonych katolików po głowach. Sam papież, pobudzony aplauzem mediów, pozbył się początkowego zażenowania i gdy później wprost nawiązywał do własnej wypowiedzi, czynił to już w przerobionej postaci, zatem bez tych usprawiedliwiających słówek, którymi przedtem ją opatrzył. Podczas wizyty w Ziemi Świętej w marcu 2000 r. (tak, chodzi o tę słynną wizytę w Jerozolimie, gdy Jan Paweł II z drżeniem wtykał kartki w szczeliny ściany świątyni Heroda…), podczas spotkania z naczelnym rabinem Izraela, które odbyło się 23 marca 2000 r., już niezupełnie w zgodzie z prawdą stwierdził, że wówczas, do żydów zgromadzonych w rzymskiej synagodze, powiedział jednoznacznie: „Siete i nostri fratelli maggiori“4.

Skąd jednak Jan Paweł II wziął to wyrażenie? Starali się to od pierwszej chwili ustalić komentatorzy papieskiego wystąpienia w rzymskiej synagodze; poprawnie przy tym przeczuwali, że istniało niewielkie prawdopodobieństwo, by to sformułowanie pochodziło od jakiegoś ortodoksyjnego teologa katolickiego, dlatego szukali w źródłach niekatolickich. Początkowo wyrażano opinię, że praprzyczyny należy szukać u żydowskiego filozofa Marcina Bubera, który w Chrystusie widział swego „wielkiego brata”5. Jest jednak oczywiste, że w tym przypadku chodziło tylko o powierzchowne skojarzenie wywołane słowem „brat” — od Chrystusa jako „wielkiego brata” żydowskiego myśliciela do talmudycznego żyda jako „starszego brata” katolicyzmu wiedzie doprawdy bardzo daleka droga.

Dopiero młoda polska historyczka literatury Agnieszka Zielińska6 zwróciła uwagę na rzeczywiste źródło, z którego czerpał Jan Paweł II — mianowicie na heterodoksyjne nurty w polskim romantyzmie, z którym przyszły papież zapoznał się bliżej w młodości jako student polonistyki w Krakowie. „Starszego brata Izraela” spotykamy u Adama Mickiewicza w jego Składzie zasad z roku 1848, piętnastopunktowym programie, którym miała kierować się najpierw Mickiewiczowska legia włoska, ale później także życie w oswobodzonej Polsce. W punkcie dziesiątym czytamy: „Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo i pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu”. Mickiewicz nie był jednakże inicjatorem tego zwrotu — przejął go bowiem od swego „Mistrza” i duchowego wodza, Andrzeja Towiańskiego.

Andrzej Towiański (1799 – 1878)7 był postacią dosyć zagadkową, o której do dziś panują rozmaite opinie — niektórzy uznają go za wizjonera, inni za oszusta, a są też tacy, którzy uważają, że pozostawał na usługach polityki rosyjskiej, starając się spowodować ideowy rozkład polskiej emigracji. Bezsporne jest jednak to, że chodzi o postać, która miała znaczny wpływ na duchową historię emigracji polskiej po nieudanym powstaniu listopadowym roku 1831. Drobny szlachcic z Litwy, poddany cara rosyjskiego, opuścił swoją ojczyznę w 1840 r., a w lipcu 1841 r. osiadł w Paryżu, centrum polskiej emigracji, gdzie głosił, że otrzymał specjalne objawienie. Bardzo szybko skupił wokół siebie krąg zwolenników; pomogła mu w tym zapewne okoliczność, że od samego początku wśród jego stronników znalazł się także powszechnie szanowany Adam Mickiewicz, którego małżonkę Towiański rzekomo uzdrowił ze sporadycznych zaburzeń psychicznych.
„Koło”, jak nazywała się grupa czcicieli Towiańskiego, miało wszelkie zewnętrzne oznaki sekty — były tu histeryczne kobiety, ale też nie mniej histeryczni mężczyźni (w okresie romantyzmu nie było to niczym niezwykłym), nie brakowało całowania stóp „Mistrza”, „sióstr” donoszących na „braci” czy nawet pewnego elementu erotycznego, jaki do zgromadzenia wniosła młoda i powabna Ksawera Deybel, „księżniczka Nowego Jeruzalem”, którą „Mistrz” przywiózł sobie z domu. Najbardziej egzaltowani spośród zwolenników Towiańskiego prowadzili całkiem poważnie dyskusje na temat, czy „Mistrz” jest Duchem Świętym, Chrystusem Pocieszycielem, drugim wcieleniem Słowa czy też raczej jakimś sakramentem.

Nauczanie Towiańskiego, które pozostawało pod wpływem Swedenborga, Saint-Martina oraz innych współczesnych mu pseudomistyków i teozofów, najwyraźniej wywodziło się w znacznej mierze z Kabały. Świat był według niego przeniknięty eonami, duchami pośredniczącymi między Bogiem a stworzeniem; człowiek winien więc doskonalić się przy pomocy duchów jasnych i w stałej walce z duchami ciemnymi, z którymi mógł się kontaktować według własnej woli. Bóstwu Chrystusa „Mistrz” ewidentnie zaprzeczał — Chrystus był dla niego jakimś „najwyższym Bożym urzędnikiem” czy „najwyższym ministrem” — tym samym więc nie wierzył bynajmniej w Jego zmartwychwstanie. W nauce Towiańskiego nie brak nawet wędrówki dusz. Nic zatem dziwnego, że wielki przeciwnik towianizmu, ks. Piotr Semenenko, uważał ten system za „kompletne zaprzeczenie” chrześcijaństwa. Nauka Towiańskiego nie jest jednak całkiem jednoznaczna; „Mistrz” nieraz wygłaszał wzajemnie sprzeczne poglądy, ponadto z biegiem czasu zmienił swoje nauczanie, a jego ezoteryczną część powierzał tylko wybranym studentom.

Towiański twierdził sam o sobie, że jego misją jest odnowienie Kościoła chrześcijańskiego, bo Kościół współczesny jest tylko „martwym drzewem” czy „grobem pobielanym”; natomiast on sam jest pierwszym z siedmiu wysłanników, którzy zainaugurują siedem epok rozwoju ludzkości. Kiedy indziej jednak, jak się zdaje, za pierwszego wysłannika uważał Chrystusa, za drugiego Napoleona (pierwszy cesarz Francuzów w ogóle był przez członków „Koła” otoczony nadzwyczajnym kultem religijnym), a siebie — aż za trzeciego. Podobnie jak średniowieczni joachimici, także Towiański glosii nadejście „trzeciego piętra Kościoła”, które nastąpi po piętrze pierwszym (żydostwie starozakonnym) i drugim (chrześcijaństwie); miała je zapoczątkować nowa rewolucja chrześcijańska, na czele której powinni stać papież i naczelny rabin.

Do tych reform próbował Towiański zjednać papieża Grzegorza XVI, ale też barona Rothschilda czy cara Mikołaja I. Z usiłowań o zjednanie po swojej stronie papiestwa nie zrezygnował zresztą aż do śmierci; w tym też celu stopniowo łagodził (przynajmniej pozornie) niektóre szczególnie ekscentryczne strony swego nauczania. Naturalnie jego starania zakończyły się niepowodzeniem i książki Towiańskiego znalazły się na indeksie (znaczna część z nich została jednak wydana dopiero po jego śmierci). Wielkie zasługi dla umysłowego pokonania heterodoksyjnego nauczania Towiańskiego — pod którego wpływ tak łatwo dostawali się nieszczęśni polscy emigranci, pozbawieni odpowiedniej edukacji religijnej — mieli członkowie nowo powstałego wówczas polskiego zakonu zmartwychwstańców, na czele ze swym długoletnim przełożonym generalnym ks. Piotrem Semenenką.

Zmartwychwstańcy obawiali się, że w osobie Towiańskiego wystąpił „nowy Luter”, niebawem okazało się jednak, że przeceniali zagrożenie — podczas gdy Luter odwiódł od Chrystusa i Jego Kościoła miliony wierzących, sekta Towiańskiego liczyła swoich wiernych tylko na setki, a po śmierci założyciela stopniowo zanikła. Gdyby nie zdarzyło się, że do zwolenników „Mistrza” należeli przez jakiś czas także dwaj najwięksi poeci polskiego romantyzmu, Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki (obaj jednak ostatecznie rozeszli się z Towiańskim), dziś o Towiańskim nawet w Polsce wiedziałaby tylko garstka specjalistów. Indywidualnych sympatyków Towiańskiego nie brak jednak także w dzisiejszych czasach. Należy do nich również wspomniana Agnieszka Zielińska, która jest wielką wielbicielką nie tylko Towiańskiego, ale także II Soboru Watykańskiego i Jana Pawła II, samego Towiańskiego zaś uważa za prekursora soboru (ewolucjonistyczne elementy w jego nauczaniu mogą zresztą przypominać Teilharda de Chardin) i szuka tajemniczych paralel między jego życiem a życiem polskiego papieża…

Jaki był stosunek Towiańskiego do żydostwa? Towiański uznawał trzy wielkie narody Bożego ludu, wypełniające stopniowo zadania, które zostały im powierzone. Pierwszym z tych narodów byli Żydzi, drugim Francuzi, a trzecim Polacy, tzn. Słowianie (w swoim Wielkim Periodzie Towiański używał sformułowań „Izrael Żyd”, „Izrael Francuz” i „Izrael Słowianin”), którzy mieli odgrywać wiodącą rolę w owym „trzecim piętrze Kościoła”, naprawiając nieustannie poprzednie dwa piętra. Żydom jako „starszym braciom”, „duchowo najstarszym wiekiem”, których zadaniem było „prowadzenie młodszych braci na Bożej drodze”, poświęcał wszakże Towiański coraz więcej uwagi: starał się nawracać ich na chrześcijaństwo i, oczywiście, również na towianizm. Pierwszym Żydem, którego udało mu się pozyskać, był Gerson Ram, syn żydowskiego kupca z Litwy, który potem działał misyjnie wśród innych Żydów; Rama posyłał też Towiański jako swego wysłannika do Rothschilda, ale i do Grzegorza XVI. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej terminologii Towiańskiego, jego słowom o „braterstwie Izraela z młodszymi braćmi”, „człowieku późniejszym”, „nowych narodach”, a także innym podobnym wypowiedziom, okaże się, że terminu „starsi bracia” nie odnosił Towiański do religii judaistycznej, a raczej do narodu żydowskiego, zatem do narodu, który naprawdę jest starszy niż Francuzi, Polacy czy inne narody chrześcijańskie. Towiańskiego pojmowanie Żydów jako „starszych braci” Francuzów czy Polaków nie powinno zatem być, jak się wydaje, wrogie dla katolickiego chrześcijanina; wszelako absolutnie wrogie pozostaje znamiennie bulwersujące pojmowanie tego zwrotu, z którym spotykamy się w obecnych czasach, począwszy od 13 kwietnia 1986 r.
Zapoznanie się z dziełem Andrzeja Towiańskiego daje nam zatem możliwość stwierdzić, z jak mętnego źródła zaczerpnął Jan Paweł II swoją sentencję, wypowiedzianą po raz pierwszy w obecności naczelnego rabina Rzymu i potem kilkakrotnie powtórzoną. Pozostańmy jednak jeszcze przez chwilę przy tej papieskiej wizycie w synagodze rzymskiej i spróbujmy odgadnąć sens całej tej akcji, rzeczywiście starannie zorganizowanej i od tej pory wielokrotnie przypominanej i medialnie opiewanej. Chyba nie pomylimy się, wyrażając domniemanie, że przynajmniej jednym z celów, do których dążyli organizatorzy tej papieskiej drogi do Canossy, była próba stłumienia wspomnień katolików o innym papieżu i o innym naczelnym rabinie Rzymu. Było to ponad 40 lat przed niefortunnym wydarzeniem z kwietnia 1986 r. w październiku 1944 r., w święto Jom Kippur, kiedy naczelnemu rabinowi Rzymu, Izraelowi Zollemu, również w synagodze rzymskiej objawił się Jezus Chrystus; rabin Zolli przyjął chrzest 13 lutego 1945 r., przy czym jako wyraz wdzięczności za to, co papież Pius XII zdziałał dla ludności żydowskiej w latach II wojny światowej, przyjął chrzestne imię Eugeniusz, a więc chrzestne imię Piusa XII8. Rabina Zollego już od wielu lat wiązała z Piusem XII przyjaźń, która po chrzcie rabina zyskała jeszcze na sile; obu ich od tej pory łączył już nie tylko subtelny zmysł sztuki, podziw dla poezji Rilkego czy Wagnerowskiego Parsifala, ale w pierwszym rzędzie wspólna wiara. Nawrócenie rabina spotkało się oczywiście z ogromną niechęcią czołowych przedstawicieli judaizmu włoskiego i światowego. Zapewne jednym z powodów ogólnoświatowej kampanii rozpętanej o wiele później przeciwko osobie Piusa XII był wpływ papieża na konwersję Zollego. […]”

Naczelny Rabin Rzymu, Israel Eugenio Zoll

Z języka czeskiego przełożyła Krystyna Grań

Dr Paweł Zahradnik stale współpracuje z czeskim pismem tradycyjnych katolików „Te Deum”.

PRZYPISY
1 K. Journet, Promluvy o milosti („Rozmowy o łasce”). Krystal OP, Praga 2006, s. 98.
2 Ibid., s. 99. Całkiem na marginesie zauważmy, że czeski przekład tej książki był opatrzony przedmową Tomasza Machuli; zaskoczony czytelnik dowiaduje się z niej, że praca Journeta, z której „problematycznego” wydania Machula się usprawiedliwia, ma niewiele do powiedzenia „współczesnemu czytelnikowi” i zasługuje na odrzucenie ewentualnie wyśmianie (patrz: krytyka Machuli żartująca z „przesadnego” ujęcia tytułu maryjnego „Pośredniczka wszelkich łask”); pozostaje w takim razie absolutną zagadką, dlaczego w ogóle wydawnictwo Krystal OP książkę tę wydało.
3 www.nostreradici.it/papa_sinagoga. htm
4 www.nostreradici.it/osservatore.htm
5 Marcin Buber, Werke, t. I. Monachium — Heidelberg 1962, s. 657.
6 generationjp2.com/…/item.php 140 (Agnieszka Zielińska, „Starsi bracia” Towiańskiego).
7 Teksty Towiańskiego w trzech tomach wydali w 1882 r. w Turynie jego wielbiciele; łatwiej dostępne są dwa wybory jego tekstów, które na początku lat dwudziestych XX w. opracowali Andrzej Boleski i Stanisław Pigoń. Przez długi czas jego dziełu poświęcał się prof. Stanisław Pigoń, który był nauczycielem akademickim młodego Karola Wojtyły.
8 W języku czeskim mamy do dyspozycji biografię E. Zollego: Judyta Cabaud, Rabin, kterśho piśmohl Kristus. Pilbśh Eugenia Zolli, hlavniho ilmskśho rabina za druhś svśtoyś va.1- ky („Rabin, którego pokonał Chrystus. Opowieść Eugenia Zollego, głównego rabina Rzymu podczas drugiej wojny światowej”), Wydawnictwo Paulinka, Praga 2003. Autobiografia Zollego Before the Dawn w języku czeskim nie została jeszcze wydana (w języku polskim książka E. Zollego została wydana dwukrotnie: „Przed świtem. Naczelny Rabin Rzymu: dlaczego zostałem katolikiem?”, Fronda, 1999; Byłem rabinem Rzymu, Salwator, 2007 przyp. tł. i red. ZAWSZE WIERNI.
Za: „Zawsze Wierni” 12/2009 (127)

Przedruk: ewapolak-palkiewicz.pl/skad-sie-wzial-…

50 lat minęło…

Jak ten czas leci! Kto by pomyślał, że minął już 50 rok od wykonania w kościele w Podkowie Leśnej pod Warszawą „Mszy beatowej”, do której muzykę napisała Katarzyna Gaertner, zaś teksty kolęd – oczywiście te spoza mszalnego kanonu – napisała Joanna Kulmowa i nieżyjący już od prawie 20 lat Kazimierz Grześkowiak (czy nie we współpracy z innym lubelskim satyrykiem, Kazimierzem Łojanem?), bardziej znany z utworu „Chłop żywemu nie przepuści!” Proboszczem w Podkowie Leśnej był wówczas ksiądz Leon Kantorski. To był bardzo oryginalny ksiądz, za pierwszej komuny nękany przez SB, no a teraz – kto wie? – może u jakiegoś pana red. Tomasza Piątka z żydowskiej gazety dla Polaków, obstalowana została książka demaskująca go jako podejrzanego o pedofilię – bo jużci – bardzo się angażował w pracę z dziećmi i młodzieżą. Takie bowiem mamy etapy; na jednym etapie żydokomuna się „nawraca” i „chrzci”, albo siebie, albo swoje potomstwo, podczas gdy na innym, gdy okazuje się, że forsa płynie już innymi kanałami, bije na alarm z powodu zagrożenia „państwem wyznaniowym”, które instalują tu „ajatollahowie”, no a na obecnym, zgodnie z rozkazem – zapamiętale demaskuje wśród księży pedofilów i molestantów nowoorleańskich dziewic. Byłbym tedy zdziwiony, gdyby pan red. Michnik, oczywiście za jurgielt od starego żydowskiego finansowego grandziarza, czegoś nie obstalował – bo przecież już Lenin mówił o organizatorskiej roli prasy. Co prawda ksiądz Kantorski już nie żyje, więc jego samego finansowo wyszlamować się już nie da – ale gdyby tak jakiś niezawisły sąd, wzorem pani sędzi Anny Łasik, przylutował milion złotych odszkodowania od tamtejszej parafii, to na pewno mnóstwo ofiar by sobie coś przypomniało, zwłaszcza gdyby pamięć pobudzili im obrotni jegomoście z fundacji „Nie Lękajcie Się”, co to właśnie kładzie w Polsce fundamenty pod przemysł molestowania.

Wtedy jednak, to znaczy – w grudniu 1968 roku – jeszcze nie było takiej mody i nawet sławni buntownicy musieli uwzględniać w swoich protest-songach wskazania cenzury. Na przykład w kultowym utworze „Dziwny jest ten świat” autor stwierdzał, że „wiele zła” mieści się na świecie „jeszcze wciąż” – co wychodziło naprzeciw zatwierdzonej opinii, że jeśli nawet zdarzają się jakieś „niedociągnięcia”, to tylko „tu i owdzie” – bo generalnie jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – niczym pod rządami „dobrej zmiany”. Podobnie w słynnym podówczas utworze antywojennym, w którym autorzy nawoływali „Zawróćcie samoloty, latające fortece, piaskiem bunkry zasypcie, niech każdy spokojnie patrzy w niebo!” – jak to dziecko, co „spogląda w gęstwinę białych chmur, bo wie, że z nich – tylko deszcz!”. A wszystko dlatego, że jest „pod skrzydłami ptaków” – oczywiście stalowych, ale naszych, znaczy się – nadwiślańskich, podczas gdy „latające fortece” były jakieś takie nie nasze, tylko amerykańskie – bo komuna najbardziej nienawidziła wtedy „imperialistów”, nawet bardziej, niż „reakcyjnego kleru” – bo teraz rozkłada nienawiść mniej więcej po równo. Oczywiście nie dotyczy to tak zwanych „twórców”, bo ci najbardziej nienawidzą „kleru”, jako że za okazywanie nienawiści „imperialistom” nikomu „Oskara” nie dają. Już choćby na tym przykładzie widać, że nawet w trzecim pokoleniu komuny i sympatie i nienawiści są takie same, jak 50 lat temu. Myślę, że powinni tę sprawę gruntownie przebadać jacyś weterynarze, żeby spenetrować mechanizmy dziedziczenia sympatii i nienawiści w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.

Toteż 50 lat temu bigbitowcy nawet nie próbowali na własną rękę filozofować, bo od filozofowania to byli zatwierdzeni przez partię profesorowie, w rodzaju Tadeusza Kotarbińskiego. W „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy, jak to „Na wieść, że Piotra męczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu byś zażył cyjankali dozę…” – i tak dalej. Do legendy zaś przeszła odpowiedź prof. Kotarbińskiego na pytanie, dlaczego postępuje etycznie, w ramach etyki niezależnej. Odparł, że dlatego, bo tak dyktuje mu „serce”. Czegóż chcieć więcej? Dzisiaj, to co innego, dzisiaj filozofuje nawet panna Margaret, oczywiście wedle stawu grobla, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano i nawet starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, twierdzili, że omnia principia parva sunt. W ogóle w ciągu ostatniego półwiecza pracownicy przemysłu rozrywkowego nie tylko się wyemancypowali, ale na niespotykany wcześniej poziom podnieśli poczucie własnej wartości – co potwierdza trafność spostrzeżenia francuskiego aforysty Franciszka ks. de La Rochefoucauld, który zauważył, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”.

Wracając tedy do słynnej „Mszy beatowej” sprzed 50 lat, to warto dodać, iż jej wykonanie odbyło się wkrótce po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, kiedy światło jeszcze nie zostało dokładnie oddzielone od ciemności, w związku z czym w Kościele katolickim eksperymentował, kto tylko mógł. W Polsce prymas Wyszyński trochę ten pęd ku nowoczesności hamował, ale nie był przeciwny wszelkim innowacjom – o czym świadczy prezentacja ten Mszy prymasowi i Episkopatowi w 1969 roku. Dopiero niedawno używanie instrumentów takich, jak gitara, perkusja, fortepian czy syntetyzator zostało Kościele katolickim w Polsce zakazane – bo na przykład w Meksyku jest akurat odwrotnie – i sam słyszałem podczas Mszy w katolickim kościele w Monterey utwór imitujący parową lokomotywę – a gwizdali nie tylko wykonawcy, ale i ksiądz, nie mówiąc o wiernych. Podobnie jest w Taize, którym od lat nasładzają się rozmaici postępakowie. Wynika z tego, że wykonanie w jakimś kościele Mszy beatowej nie byłoby możliwe, bo grano tam na gitarach i innych zakazanych instrumentach. Kto wie, czy wkrótce nie doczekamy się jeszcze innych przejawów odwrotu od postanowień II Soboru Watykańskiego – chociaż oczywiście bez rozgłosu. Tymczasem wtedy z przyjemnością słuchało się pastorałki Joanny Kulmowej: „Słuchajcie w podziwieniu o Bożym Narodzeniu, o Bożym o Człowieczym, o przenajświętszej rzeczy. A my, ludkowie prości…” – i tak dalej. No a potem, już po protektoratem prymasa Wyszyńskiego, zainaugurowane zostały Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Na pierwszym, w ramach „Koncertu Jednego wiersza”, Halina Mikołajska deklamowała utwór Kazimiery Iłłakowiczówny: „Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie! W każdym dziwnym i strasznym obrzędzie. Wywołuje go nie tylko modlitw kadzidlany kwiat, ale i szubienica i topór i kat. Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. I to mnie przestrasza, bo jeśli w świętym Piotrze, to także – w Judaszu; jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?…” Co tu dużo gadać; były czasy!

Stanisław Michalkiewicz
Ps.Wszystkie materiały mszy beatowej, uległy spaleniu podczas pożaru w styczniu 2012r.

Jak ten czas leci! Kto by pomyślał, że minął już 50 rok od wykonania w kościele w Podkowie Leśnej pod Warszawą „Mszy beatowej”, do której muzykę napisała Katarzyna Gaertner, zaś teksty kolęd – oczywiście te spoza mszalnego kanonu – napisała Joanna Kulmowa i nieżyjący już od prawie 20 lat Kazimierz Grześkowiak (czy nie we współpracy z innym lubelskim satyrykiem, Kazimierzem Łojanem?), bardziej znany z utworu „Chłop żywemu nie przepuści!” Proboszczem w Podkowie Leśnej był wówczas ksiądz Leon Kantorski. To był bardzo oryginalny ksiądz, za pierwszej komuny nękany przez SB, no a teraz – kto wie? – może u jakiegoś pana red. Tomasza Piątka z żydowskiej gazety dla Polaków, obstalowana została książka demaskująca go jako podejrzanego o pedofilię – bo jużci – bardzo się angażował w pracę z dziećmi i młodzieżą. Takie bowiem mamy etapy; na jednym etapie żydokomuna się „nawraca” i „chrzci”, albo siebie, albo swoje potomstwo, podczas gdy na innym, gdy okazuje się, że forsa płynie już innymi kanałami, bije na alarm z powodu zagrożenia „państwem wyznaniowym”, które instalują tu „ajatollahowie”, no a na obecnym, zgodnie z rozkazem – zapamiętale demaskuje wśród księży pedofilów i molestantów nowoorleańskich dziewic. Byłbym tedy zdziwiony, gdyby pan red. Michnik, oczywiście za jurgielt od starego żydowskiego finansowego grandziarza, czegoś nie obstalował – bo przecież już Lenin mówił o organizatorskiej roli prasy. Co prawda ksiądz Kantorski już nie żyje, więc jego samego finansowo wyszlamować się już nie da – ale gdyby tak jakiś niezawisły sąd, wzorem pani sędzi Anny Łasik, przylutował milion złotych odszkodowania od tamtejszej parafii, to na pewno mnóstwo ofiar by sobie coś przypomniało, zwłaszcza gdyby pamięć pobudzili im obrotni jegomoście z fundacji „Nie Lękajcie Się”, co to właśnie kładzie w Polsce fundamenty pod przemysł molestowania.

Wtedy jednak, to znaczy – w grudniu 1968 roku – jeszcze nie było takiej mody i nawet sławni buntownicy musieli uwzględniać w swoich protest-songach wskazania cenzury. Na przykład w kultowym utworze „Dziwny jest ten świat” autor stwierdzał, że „wiele zła” mieści się na świecie „jeszcze wciąż” – co wychodziło naprzeciw zatwierdzonej opinii, że jeśli nawet zdarzają się jakieś „niedociągnięcia”, to tylko „tu i owdzie” – bo generalnie jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – niczym pod rządami „dobrej zmiany”. Podobnie w słynnym podówczas utworze antywojennym, w którym autorzy nawoływali „Zawróćcie samoloty, latające fortece, piaskiem bunkry zasypcie, niech każdy spokojnie patrzy w niebo!” – jak to dziecko, co „spogląda w gęstwinę białych chmur, bo wie, że z nich – tylko deszcz!”. A wszystko dlatego, że jest „pod skrzydłami ptaków” – oczywiście stalowych, ale naszych, znaczy się – nadwiślańskich, podczas gdy „latające fortece” były jakieś takie nie nasze, tylko amerykańskie – bo komuna najbardziej nienawidziła wtedy „imperialistów”, nawet bardziej, niż „reakcyjnego kleru” – bo teraz rozkłada nienawiść mniej więcej po równo. Oczywiście nie dotyczy to tak zwanych „twórców”, bo ci najbardziej nienawidzą „kleru”, jako że za okazywanie nienawiści „imperialistom” nikomu „Oskara” nie dają. Już choćby na tym przykładzie widać, że nawet w trzecim pokoleniu komuny i sympatie i nienawiści są takie same, jak 50 lat temu. Myślę, że powinni tę sprawę gruntownie przebadać jacyś weterynarze, żeby spenetrować mechanizmy dziedziczenia sympatii i nienawiści w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.

Toteż 50 lat temu bigbitowcy nawet nie próbowali na własną rękę filozofować, bo od filozofowania to byli zatwierdzeni przez partię profesorowie, w rodzaju Tadeusza Kotarbińskiego. W „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy, jak to „Na wieść, że Piotra męczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu byś zażył cyjankali dozę…” – i tak dalej. Do legendy zaś przeszła odpowiedź prof. Kotarbińskiego na pytanie, dlaczego postępuje etycznie, w ramach etyki niezależnej. Odparł, że dlatego, bo tak dyktuje mu „serce”. Czegóż chcieć więcej? Dzisiaj, to co innego, dzisiaj filozofuje nawet panna Margaret, oczywiście wedle stawu grobla, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano i nawet starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, twierdzili, że omnia principia parva sunt. W ogóle w ciągu ostatniego półwiecza pracownicy przemysłu rozrywkowego nie tylko się wyemancypowali, ale na niespotykany wcześniej poziom podnieśli poczucie własnej wartości – co potwierdza trafność spostrzeżenia francuskiego aforysty Franciszka ks. de La Rochefoucauld, który zauważył, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”.

Wracając tedy do słynnej „Mszy beatowej” sprzed 50 lat, to warto dodać, iż jej wykonanie odbyło się wkrótce po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, kiedy światło jeszcze nie zostało dokładnie oddzielone od ciemności, w związku z czym w Kościele katolickim eksperymentował, kto tylko mógł. W Polsce prymas Wyszyński trochę ten pęd ku nowoczesności hamował, ale nie był przeciwny wszelkim innowacjom – o czym świadczy prezentacja ten Mszy prymasowi i Episkopatowi w 1969 roku. Dopiero niedawno używanie instrumentów takich, jak gitara, perkusja, fortepian czy syntetyzator zostało Kościele katolickim w Polsce zakazane – bo na przykład w Meksyku jest akurat odwrotnie – i sam słyszałem podczas Mszy w katolickim kościele w Monterey utwór imitujący parową lokomotywę – a gwizdali nie tylko wykonawcy, ale i ksiądz, nie mówiąc o wiernych. Podobnie jest w Taize, którym od lat nasładzają się rozmaici postępakowie. Wynika z tego, że wykonanie w jakimś kościele Mszy beatowej nie byłoby możliwe, bo grano tam na gitarach i innych zakazanych instrumentach. Kto wie, czy wkrótce nie doczekamy się jeszcze innych przejawów odwrotu od postanowień II Soboru Watykańskiego – chociaż oczywiście bez rozgłosu. Tymczasem wtedy z przyjemnością słuchało się pastorałki Joanny Kulmowej: „Słuchajcie w podziwieniu o Bożym Narodzeniu, o Bożym o Człowieczym, o przenajświętszej rzeczy. A my, ludkowie prości…” – i tak dalej. No a potem, już po protektoratem prymasa Wyszyńskiego, zainaugurowane zostały Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Na pierwszym, w ramach „Koncertu Jednego wiersza”, Halina Mikołajska deklamowała utwór Kazimiery Iłłakowiczówny: „Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie! W każdym dziwnym i strasznym obrzędzie. Wywołuje go nie tylko modlitw kadzidlany kwiat, ale i szubienica i topór i kat. Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. I to mnie przestrasza, bo jeśli w świętym Piotrze, to także – w Judaszu; jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?…” Co tu dużo gadać; były czasy!

Stanisław Michalkiewicz

Ps.Wszystkie materiały źródłowe – teksty i nuty – spaliły się podczas pożaru, który wybuchł w styczniu 2012r.

Abp Dzięga: żaden kapłan nie może zabronić klękania do Komunii świętej

Mówi ci serce, że Komunia św. na kolanach, bo to przecież Chrystus Król, Pan? To klękaj! (…) Nikt ci nie zabroni. Nawet gdyby któryś z księży mówił „proszę wstać, bo u nas na stojąco”, masz prawo klęczeć. Nie lękaj się! – podkreślił abp Andrzej Dzięga, metropolita szczecińsko-kamieński.

W homilii wygłoszonej w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie – Łagiewnikach podczas uroczystości odnowienia Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana, abp Andrzej Dzięga mówił m.in. o różnych charyzmatach w Kościele, mających ten sam cel – mieć Chrystusa w sercu i głosić Jego nauki, tak jak czynili to Apostołowie. Hierarcha nawiązał przy tej okazji do różnych form przyjmowania Komunii św.

– Mówi ci serce, że Komunia św. na kolanach, bo to przecież Chrystus Król, Pan? To klękaj! Nikt ci nie zabroni. We wszystkich dokumentach Kościoła mówiących o Komunii św. na pierwszym miejscu jest wymieniana postawa – Komunia św. na kolanach i do ust. Ale też nie czekaj, że będzie to nakazywane. Bo my nie wiemy kto może klęknąć, a kto nawet z racji zdrowotnych nie może – mówił.

Jak dodał hierarcha nie należy czekać, że postawa klęcząca będzie nakazywana. – Ale ty jeśli możesz i chcesz, czujesz potrzebę serca – klękaj i przyjmuj. Nikt ci nie zabroni. Nawet gdyby któryś z księży mówił „proszę wstać, bo u nas na stojąco”, masz prawo klęczeć. Nie lękaj się! – podkreślił.

MA

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-12-28)

Dziś narodził się nam Zbawiciel.Weselmy się.

Dzień dzisiejszy jest dla nas wszystkich dniem radości. Dziś narodził się nam Zbawiciel. Weselmy się. W tym dniu nie ma miejsca na smutek, ponieważ świętujemy dziś narodziny samego życia. Jest to powód do radości dla wszystkich bez wyjątku, gdyż nikt nie ma być wyłączony z udziału w tym weselu. Chrystus Pan jest zwycięzcą grzechu i śmierci, przyszedł aby nas wyzwolić. Święci radują się dziś ze zwycięstwa, które odnieśli poprzez Niego. Grzesznicy radują się, że ofiarowano im możliwość odpuszczenia win. Wszyscy ludzie wezwani są do uczestnictwa w życiu Tego, który się dziś narodził.

W pełni czasów, w momencie wyznaczonym przez Boski zamysł, Syn Boży przybrał naturę ludzką, aby pojednać nas z jej Stwórcą, aby sługa śmierci, szatan, mógł zostać zwyciężony przez tę samą naturę, którą zniewolił. Druga Osoba Trójcy Świętej, która od samego początku istniała wraz z Bogiem Ojcem, równa Mu we wszechmocy, przybrała nasze śmiertelne ciało, aby w ten sposób zwyciężyć panującą nad nami śmierć.

Syn Boży stał się człowiekiem, by zamieszkać między nami. Przybrał nasze człowieczeństwo bez najmniejszego umniejszenia swego Bóstwa. Majestat oblókł się w pokorę, siła w słabość, a wieczność w śmiertelność. By spłacić dług, który zaciągnęliśmy przez grzech, niezmienna natura Boga przybrała na siebie naszą ułomną naturę, w taki sposób, że prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek utworzyli jedność w jednym Panu i jednym Jezusie – Chrystusie. Nie nastąpiło ani osłabienie Bóstwa, ani unicestwienie człowieczeństwa. Chrystus Pan jest jedną Osobą Boską, posiadającą dwie natury, Boską i ludzką. Zamieszkały w Nim wszystkie bogactwa natury Boskiej, oraz całe ubóstwo naszej natury ludzkiej, za wyjątkiem grzechu. Przyszedł On zapłacić dług, którego nie zaciągnął, ponieważ my sami nigdy nie zdołalibyśmy tego dokonać.

Tak więc, Drodzy Przyjaciele, rozważajmy tajemnicę tego Dzieciątka, które narodziło się dla nas, które zostało dane nam wszystkim. Stwórca wszystkich rzeczy wkroczył pomiędzy swoje stworzenie, aby je odkupić od grzechu. Rodzaj ludzki odpadł od Boga, ponieważ człowiek zwrócił się ku stworzeniom. Dlatego Bóg przybiera naszą stworzoną naturę, aby naprawić ten błąd. Z jaką cudowną mądrością Bóg ukazuje nam dziś, jak powinniśmy odrzucić straszliwą obietnicę szatana! Podobnie jak pierwsi rodzice wpadli w grzech słuchając upadłego anioła, tak teraz pasterze, na głos aniołów, przychodzą oddać cześć Bożej Dziecinie. Tak jak pierwsi rodzice kuszeni byli, by stali się jako bogowie, znający dobro i zło, tak teraz sam Bóg pokazuje nam, jak mamy się do Niego upodobnić: poprzez pokorę. Podczas gdy diabeł kusił pierwszych rodziców do pychy, obecnie Bóg pokazuje nam, poprzez praktykowanie jakiej cnoty naprawdę się do Niego upodobniamy.

Podczas, gdy pierwsi rodzice poszukiwali bogactwa w rzeczach ziemskich i pragnęli jeść owoc z drzewa, z którego nie powinni, obecnie Bóg chce narodzić się w stajence, aby sam stać się pokarmem dla nas. Przychodzi do nas w stajence, aby nawet najbiedniejsi z biednych mogli zrozumieć, że przyszedł również dla nich. Nikt, nawet największy grzesznik, nawet najuboższy z ubogich, nie może czuć się w Jego obecności onieśmielony. Podobnie, jak niegdyś człowiek chodził w raju ziemskim w obecności Boga, obecnie Bóg przychodzi na ten świat, by żyć pomiędzy nami, byśmy mogli stać się na nowo Jego przyjaciółmi.

Tak więc dzisiejszej nocy, stojąc przed Bożą Dzieciną, łatwiej nam zrozumieć, co powinniśmy myśleć o przepychu i bogactwach tego świata. Przychodzi nam na myśl mit o królu Midasie, który posiadać miał moc zmieniania w złoto wszystkiego, cokolwiek dotknął. Zdał on sobie sprawę z tego, że wszyscy go otaczali, byli przy nim jedynie ze względu na jego bogactwa, a nie dla niego samego, zapragnął więc ostatecznie być raczej ubogim, niż posiadać całe złoto świata. A oto mamy przed oczyma większy jeszcze cud: Boża Dziecina wyrzekła się wszystkiego, byśmy mogli stać się przyjaciółmi Boga, jeśli tylko zwrócimy się do Niego i będziemy się od Niego uczyć, jak być cichymi i pokornymi sercem. Pragnie nas obdarzyć wszystkim, co posiada, byśmy mogli cieszyć się Jego towarzystwem przez całą wieczność.

Drodzy Przyjaciele, tajemnicy prawdziwej radości i prawdziwego pokoju nie odnajdziemy w rzeczach ziemskich, ale przeciwnie, w wyrzeczeniu się ich. Troski i zajęcia, które towarzyszą nam każdego dnia, w niewielkim jedynie stopniu wypełnić potrafią nasze dusze. Jesteśmy stworzeni do tego, by kochać i być kochanymi. Zostaliśmy stworzeni, byśmy byli podobni do Boga, byśmy Go poznali i ukochali, tak jak On sam zna i kocha siebie samego. Tego dnia Bóg umiłował nas jako pierwszy, posyłając nam swego Jednorodzonego Syna. Musimy Mu zawierzyć, tak jak musimy zaufać danej osobie, zanim będzie ona w stanie wyświadczyć nam jakieś dobro. Musimy Go ukochać, gdyż każdy, kto kocha nas, oczekuje od nas tego samego. Musimy czynić to, co mówi, gdyż każdy, kto kocha, spełnia każde życzenie ukochanej osoby.

Na podobieństwo trzech mędrców, którzy przybędą, aby ofiarować Zbawicielowi trzy dary, oznaczające Jego godność królewską, Jego Bóstwo i Jego misję, również i my ofiarujmy dziś Panu Jezusowi trzy podarunki: wiarę , nadzieję i miłość.

Złotem, które położymy przed Nim, jest wiara – ponieważ jest On Królem wszystkich ludzi. Ma władzę nas nauczać, ponieważ jest Stwórcą wszechrzeczy. Powinien panować przede wszystkim w naszym intelekcie, aby Jego zbawcza nauka mogła przeniknąć nasze dusze. Tak, jak upadliśmy wskutek kłamstwa diabła, tak teraz musimy pozwolić, aby zapanowała nad nami prawda. Naszym zwycięstwem nad światem i szatanem jest nasza wiara. Złóżmy więc hołd poddaństwa Temu, który się dziś narodził.

Nadzieja jest kadzidłem, które wzbija się z naszych serc. Mamy nadzieję, że pewnego dnia będziemy mieli udział w chwale, która ze swej natury należy do naszego Stwórcy. Mamy nadzieję stać się podobnymi do Boga, zostać przenikniętymi przez Tego, który jest samą szczęśliwością. Dzięki cnocie nadziei, nasze umysły wznoszą się ponad sprawy tego świata, wznoszą się ku niebu. Ofiarujmy więc Dzieciątku owe pragnienie, pragnienie, byśmy mogli stać się świętymi.

I na koniec – to miłość sprowadza do nas naszego Odkupiciela. Dzieciątko to narodziło się, aby złożyć swemu Ojcu Ofiarę – ofiarę ze swego własnego życia za nasze grzechy. Naszą mirrą, którą Mu ofiarujemy, jest miłość do naszych bliźnich, na podobieństwo miłości, którą On nas ukochał. Obumieramy samym sobie, swojej dumie i egoizmowi, podobnie jak On umarł za nas. Ofiarujmy więc, Drodzy Przyjaciele, Dzieciątku, które się nam narodziło, tę miłość. Niech radość towarzysząca nam w święta Bożego Narodzenia zaczyna się od uzyskania Bożego przebaczenia za nasze grzechy i odpuszczenia nam win przez naszych bliźnich. Niech upominkiem, którym się wzajemnie obdarowujemy, będzie przede wszystkim dar Bożego przebaczenia, przychodzący dziś do naszych serc poprzez narodziny Zbawiciela.

Weselmy się więc dziś wszyscy z narodzenia naszego Odkupiciela. Nie wahajmy się przyjść do Niego. Staje się On małym, aby nas nie onieśmielać. Skoro Chrystus Pan uczynił tak wiele, aby pociągnąć do siebie nasze serca, dzisiejszy dzień jest odpowiedni, byśmy Mu je ofiarowali. Nie wahajmy się, oddajmy Mu wszystko, aby On mógł dać nam w zamian swe własne Serce. Radosnych i błogosławionych Świąt!

Ks. Jan Jenkins Weselmy się.
Przeorat św. Piusa X

Paweł VI jako spiritus movens reformy liturgicznej

Imię Pawła VI jest kojarzone przede wszystkim z reformą liturgiczną. Począwszy od lutego 1964 r. kierowane przez Hanibala Bugniniego Consilium ad exsequendam Constitutionem de sacra liturgia przystąpiło do wcielania w życie promulgowanej 4 grudnia 1963 r. soborowej konstytucji Sacrosanctum concilium.

Istna lawina kolejnych dekretów zaczęła zmieniać tradycyjną liturgię; pomiędzy rokiem 1965 a 1969 łacina została zastąpiona językami narodowymi, ołtarze przeorientowano, wprowadzono koncelebrę, napisano trzy Modlitwy Eucharystyczne, rozpowszechniła się praktyka przyjmowania Komunii św. na rękę, usunięto modlitwy u stopni ołtarza, modlitwy wprowadzone przez Leona XIII, Offertorium oraz ostatnią Ewangelię. Charakterystycznym rysem Mszy Pawła VI było to, że znajdowała się ona w stanie permanentnej reformy.

Ostatecznie 3 kwietnia 1969 r. został promulgowany obejmujący wszystkie te zmiany nowy porządek Mszy – i tak narodził się novus ordo Missæ. Tę właśnie finalną i obligatoryjną wersję nazywamy obecnie „Mszą Pawła VI”.
Jaką rolę odegrał w tej reformie Paweł VI?

„Papież Paweł VI każdego dnia odprawiał w swej prywatnej kaplicy Mszę św. Piusa V”.

Dziś naiwność takiego twierdzenia wydaje się oczywista, nie była jednak wcale tak oczywista dla ludzi, którzy powtarzali je w latach 70. chcąc wierzyć, że papież był manipulowany przez sekretarza Consilium. Poza tym, według słów abp. Lefebvre’a, będący w 1969 r. sekretarzem stanu Hamlet Cicognani miał pewnego dnia zawołać: „Ojciec Bugnini może pójść do gabinetu Ojca Świętego i nakłonić go do podpisania czego tylko zechce!”. Czy słowa te stanowią dowód na to, że papież istotnie był manipulowany?

Nie wydaje się. W rzeczywistości Paweł VI bardzo uważnie śledził prace Consilium: wyrażał opinie, komentował projekty i zgłaszał własne sugestie. Ochoczo promulgował wszystkie dekrety liturgiczne i w obecności kardynałów zgromadzonych na konsystorzu 24 maja 1976 r., w samym apogeum „bitwy o Mszę” (Jan Madiran), zakazał używania mszału św. Piusa V, zezwalając na sprawowanie jedynie nowej liturgii. „Msza Pawła VI” była rzeczywiście jego Mszą.
Dwie cechy nowej praktyki liturgicznej

Refleksje kard. Cicognaniego są bardzo pouczające. W ocenie jego przeprowadzone reformy do tego stopnia obce były praktyce liturgicznej i duchowi Kościoła, iż nie mogłyby być one zgodne z prawdziwą intencją papieża. W kwestii tej podzielał „naiwną” opinię, zgodnie z którą papież miałby unikać [celebrowania] Novus Ordo. I trzeba obiektywnie stwierdzić, że obserwowane na co dzień celebracje nowej Mszy istotnie mogą szokować. W posoborowej praktyce liturgicznej można zaobserwować dwa stałe elementy:

– różnice pomiędzy poszczególnymi – dostosowywanymi do okoliczności – celebracjami: księża, animatorzy liturgiczni i zwykli wierni do tego stopnia modyfikowali liturgię Mszy, nieustannie wprowadzając zmiany do tekstów i obrzędów, że sam Paweł VI podczas audiencji z 3 września 1969 r. był zmuszony stwierdzić: „Nie możemy już mówić o pluralizmie […] ale [raczej] o rozbieżnościach dotyczących niekiedy nie tylko obrzędów, ale kwestii podstawowych […] o zamieszaniu, ziarnach dezorientacji i słabości”.

– zanik poczucia sacrum oraz ducha religijnego, prawdziwa „sekularyzacja” – jak to określił Jakub Maritain; zwykły stół zamiast ołtarza, zwyczajny chleb, lektorzy i animatorzy, komentatorzy i ministrantki bez szat liturgicznych, przechadzający się nawą księża, zgiełk panujący podczas dawanych równocześnie świadectw, krzyki, świeckie piosenki wykonywane przy akompaniamencie gitar (niekiedy elektrycznych), tam-tamów i instrumentów perkusyjnych, sprzęt nagłaśniający odtwarzający najnowsze przeboje muzyki pop, wierni z reguły stojący lub siedzący, uściski wymieniane tuż przed Komunią św., która jest rozdzielana przez świeckich, pośpiesznie i na rękę…

Jak cokolwiek z tego może być uznane za stosowne dla najwznioślejszego aktu cnoty religijności, w którym Jezus Chrystus ofiaruje samego siebie na ołtarzu, podobnie jak uczynił to na krzyżu? Czy Hamlet Cicognani był w stanie dostrzec w podpisanych przez Pawła VI rozporządzeniach źródło szokujących spektakli, jakie miały się stać normą w świątyniach katolickich? Jeśli tak było, wówczas jego zaniepokojenie należy uznać za całkowicie zrozumiałe.
Jedynie nadużycia czy też raczej konsekwencje dynamiki stanowiącej konstytutywny element nowego rytu?

„Wszystko to są jedynie nadużycia i nadinterpretacje – twierdzą niektórzy – które nie mają nic wspólnego z tekstem oficjalnym, jedynym promulgowanym przez papieża”. To prawda. Musimy jednak zwrócić uwagę, że owe nadużycia i nadinterpretacje mają charakter powszechny, stanowią niejako nieodłączny element novus ordo, jak gdyby „Msza Pawła VI” z samej swej natury zachęcała do tego rodzaju ekscesów. Wydają się więc one całkowicie zgodne z duchem i dynamiką liturgii Pawła VI.

W rzeczywistości różnorodność stanowiła jeden z elementów planowanej reformy. II Sobór Watykański postulował ubogacenie liturgii „duchowymi zaletami i darami różnych plemion i narodów”, jak również uwzględnienie „uprawnionych różnic i dostosowanie [liturgii] do rozmaitych ugrupowań, regionów i narodów, zwłaszcza na misjach”, czerpiąc „z tradycji i ducha poszczególnych narodów” (SC 37–40). Polecił ułożenie różnych „rytuałów krajowych, dostosowanych do potrzeb miejscowych” (SC 63), „wspólnych modlitw” oraz „modlitw wiernych” (SC 53), które miały być komponowane i zmieniane podczas każdej Mszy. Sobór udzielił ponadto konferencjom episkopatów oraz ordynariuszom diecezji prawa do dostosowywania obrzędów do lokalnej kultury, a także, gdyby zaistniała taka potrzeba, wprowadzania różnych eksperymentów (SC 22, 40, 57…). Novus ordo Missæ do 1975 r. (kiedy to dodana została piąta) obejmował cztery Modlitwy Eucharystyczne; pozostawia on celebransowi znaczną dowolność w wyborze modlitw oraz obrzędów.
Desakralizacja liturgii

Co do zaniku poczucia sacrum, również w tym przypadku odpowiedzialność za ten stan rzeczy należy przypisać samemu ordo Missæ Pawła VI. Na przykład Rzeczywista Obecność Ciała i Krwi Jezusa Chrystusa została w nim de facto przesłonięta poprzez usunięcie aktów adoracji (przyklęknięć kapłana i wiernych, z których pozostały jedynie trzy), opcjonalną puryfikację cyborium, kielicha, pateny oraz palców, które miały styczność z Ciałem Chrystusa, zniesienie wymogu złocenia wnętrza naczyń liturgicznych, zanik praktyki używania pateny podczas udzielania Komunii św., zniesienie obowiązku klęczenia podczas przyjmowania Komunii św. oraz dziękczynienia po niej, brak ścisłych norm postępowania dotyczących sytuacji, w której Hostia upadłaby na ziemię lub zostałaby rozlana Krew Pańska, zgodę na używanie zwyczajnego, nieprzaśnego chleba, zniesienie obrzędów błogosławieństwa szat liturgicznych i bielizny ołtarzowej etc. Wszystkie te zmiany sprzyjają postrzeganiu liturgii jako czegoś zwyczajnego i zacierają jej sakralną naturę.

Paweł VI pragnął uprościć obrzędy, aby uczynić je bardziej zrozumiałymi. Czyniąc to, całkowicie zlekceważył zasadę liturgiczną przypominaną przez Katechizm Soboru Trydenckiego (rozdz. 20, par. 9):

„Ma także Ofiara ta wiele i bardzo osobliwych a poważnych obrządków, których próżnymi i niepotrzebnymi zwać nie można, ponieważ wszystkie do tego ściągają się, aby powaga tak znacznej Ofiary wiadoma była, a chrześcijanie na te zbawienne tajemnice patrząc, ku rozmyślaniu nabożnemu tych rzeczy Boskich, które w tej Ofierze tajemne są, pobudzeni byli”1.

Rezultat [tych zabiegów] dowodzi, mówiąc najoględniej, wyjątkowego braku roztropności oraz ogromnej niekonsekwencji.

Jesteśmy zmuszeni wyciągnąć z tego wniosek, że nadużycia i nadinterpretacje są jedynie konsekwencją lekceważenia zasad liturgicznych oraz wewnętrznej dynamiki współczesnej praktyki liturgicznej. Ich źródłem są przepisy zawarte w novus ordo Missæ.

Na tym jednak nie koniec.
Cios w samo serce Mszy

Analiza rytu Pawła VI pokazuje, że w poważny sposób została zniekształcona sama istota Mszy.

Przede wszystkim, pierwsze wydanie Institutio Generalis (Wprowadzenia ogólnego do Mszału rzymskiego) definiowało Mszę jako „świętą synaksę (tj. ucztę – przyp. aut.) lub zgromadzenie Ludu Bożego, który jednoczy się pod kierownictwem kapłana, aby celebrować Pamiątkę Pańską” (par. 7). W definicji tej możemy dostrzec:

– pominięcie dwóch ważnych prawd: 1º prawdy o nierozerwalnym związku [ofiary] Krzyża z Mszą, stanowiącą odnowienie w bezkrwawy sposób śmierci Chrystusa; 2º prawdy o ofiarnej naturze Mszy, manifestowanej poprzez sakramentalne rozdzielenie Ciała i Krwi Jezusa Chrystusa podczas podwójnej konsekracji dokonywanej przez kapłana. Sobór Trydencki uczy, że Msza jest „w prawdziwym i właściwym tego słowa znaczeniu” ofiarą, która stosuje zasługi Krzyża dla czterech celów, a zwłaszcza uwielbienia Boga i zmazania grzechów ludzkich (przebłaganie). Stąd też Msza stanowi manifestację prawdy, iż jedyną ofiarą umożliwiającą ludziom osiągnięcie zbawienia była śmierć Chrystusa. Wspomniane dwa pominięcia są więc bardzo poważnej natury.

– dwa błędne twierdzenia: tj. że Msza jest 1º ucztą i 2º pamiątką, co jest sprzeczne z ideą ofiary sakramentalnej. Po pierwsze dlatego, że pamiątka implikuje faktyczną nieobecność wspominanej osoby, podczas gdy sakrament jest skutecznym znakiem, który czyni osobę lub rzecz prawdziwie aktywną i obecną. Po drugie, ponieważ Msza nie jest ucztą: nawet Komunia św., w której są spożywane Ciało i Krew Chrystusa, posiada jedynie odległe podobieństwo do posiłku, Komunia św. jest bowiem dopełnieniem ofiary poprzez zniszczenie żertwy, dokonujące się wskutek jej spożycia. Kiedy liturgia mówi o świętej uczcie, nie ma przez to intencji redukowania Mszy do zwykłego posiłku.

Ta błędna definicja zawarta w Institutio Generalis ma bardzo poważne konsekwencje. Poprzez swe pominięcia i sprzeczności nowa Msza praktycznie uniemożliwia zrozumienie tego, co kapłan dokonuje przy ołtarzu. To zaś stwarza pole dla wszelkiego rodzaju aberracji.
Novus ordo jako ucieleśnienie błędnej definicji Mszy

Wspomniana wyżej błędna definicja Mszy znalazła wyraz w obrzędach novus ordo Missæ.

Znikły z niej w istocie wszelkie jednoznaczne odniesienia do ofiary. Przede wszystkim należy wspomnieć o usunięciu – pomimo iż stanowi ono integralną część ofiary – Offertorium, prezentującego Bogu żertwę jeszcze przed jej właściwym ofiarowaniem. Nowy ryt zastąpił Offertorium prostym dziękczynieniem Bogu za Jego dary, posługując się formułami błogosławieństw używanymi w synagogach. To usunięcie (modlitw Offertorium – przyp. tłum.) stanowi niewątpliwy problem teologiczny.

To samo można powiedzieć o innych częściach rytu, z których znikło wiele elementów odnoszących się do ofiary: krucyfiks ołtarzowy, znaki krzyża, słowa „hostia”, „żertwa”, „krew przelana” etc. To właśnie w rezultacie tego przemilczania ofiarnej natury Mszy br. Thurian z Taizé (wspólnoty protestanckiej z siedzibą w Burgundii) mógł powiedzieć, że obecnie nie ma już żadnych przeszkód, które uniemożliwiałby katolikom oraz protestantom wspólną celebrację („La Croix”, 30 maja 1969). Nie ulega więc wątpliwości, że novus ordo Missæ posiada wymiar ekumeniczny2.

Biorąc to wszystko pod uwagę zrozumiała staje się konkluzja przedstawiona przez kardynałów Ottavianiego i Bacciego w ich Krótkiej analizie krytycznej novus ordo Missæ (1969): „Novus ordo Missæ – biorąc pod uwagę elementy nowe i podatne na rozmaite interpretacje, ukryte lub zawarte w sposób domyślny – tak w całości, jak w szczegółach wyraźnie oddala się od katolickiej teologii Mszy św., sformułowanej na XXII sesji Soboru Trydenckiego”.

Liturgia rzymska została zreformowana przez Piusa V w celu uwydatnienia dogmatów zdefiniowanych podczas Soboru Trydenckiego; uchwały soboru i (będącą jego owocem – przyp. tłum.) Mszę łączyła zasada lex orandi, lex credendi: norma modlitwy normą wiary. Atak na ryt starożytnej Mszy rzymskiej może jedynie wypaczyć wiarę Kościoła…
Idea leżąca u podstaw posoborowej reformy liturgicznej

Pozostaje jeszcze wyjaśnienie celów przyświecających tej reformie. Podaje je sam II Sobór Watykański, cytowany w promulgującej nową Mszę konstytucji Missale Romanum: „Porządek Mszy należy tak przerobić, aby wyraźniej uwidocznić właściwe znaczenie i wzajemny związek poszczególnych części, a wiernym bardziej ułatwić pobożny i czynny udział” (SC par. 50). Stąd właśnie wprowadzenie zrozumiałych dla wiernych języków narodowych, uproszczenie obrzędów, aby „jaśniej wyrażały święte tajemnice, których są znakiem”, zwiększenie liczby czytań z Pisma św. (SC par. 21) etc. Reforma została przeprowadzona w imię „aktywnego uczestnictwa wiernych”. Co się kryje za tym sformułowaniem?

Bynajmniej nie chodzi wyłącznie o zwiększenie liczby hymnów oraz modlitw recytowanych przez wiernych. To jedynie zewnętrzna otoczka. Oto, na czym w istocie ma polegać ich aktywność:

„Wierni tworzą świętą społeczność […] aby dziękować Bogu i składać w ofierze niepokalaną Hostię” (Institutio Generalis, par. 95), natomiast kapłan nie jest już nikim więcej jak tylko przewodniczącym zgromadzenia. Jest to całkowite odwrócenie ról: wierni nie jednoczą się już z ofiarą kapłana, ale kapłan prezentuje Bogu ofiarę składaną przez [wszystkich] ochrzczonych (SC par. 48). Sobór mówi o „powszechnym kapłaństwie wiernych” którzy „uczestniczą w jednym kapłaństwie Chrystusowym” (Lumen gentium, par. 10).

Liturgia Pawła VI jest dostosowana do teologii soborowej, która postrzega kult jako coś emanującego z serc wiernych, zaś hierarchię jedynie jako czynnik mający nadzorować jego organizację, dostosowując go do lokalnej kultury oraz inicjatyw „uzewnętrzniających swą wiarę” świeckich. Takie są właśnie teologiczne przesłanki przewrotu liturgicznego.

Paweł VI przejął się tymi ideami już w młodości, od czasu, gdy w 1913 r. zetknął się z benedyktynami z Chiari. W latach 1931 i 1932 uprościł liturgię Wielkiego Tygodnia, aby pobudzić do „czynnego uczestnictwa” studentów Federazione Universitaria Cattolica Italiana. Sympatyzował z ruchem liturgicznym Dom Beauduina3 i wybrał na swego spowiednika oraz mistrza duchowego jednego z jego głównych propagatorów, ks. Juliusza Beviacqua (1881–1965), którego później uczynił członkiem Consilium oraz – na krótko przed jego śmiercią – jednym z głównych architektów reform. W trakcie samego soboru, 11 listopada 1962 r., przyszły papież Paweł VI zabrał głos jedynie w celu wyrażenia swej aprobaty dla schematu o liturgii…

Nawet gdy w 1966 r. zaczął dostrzegać zatrważający chaos liturgiczny, w jakim pogrążał się Kościół, ani razu nie zdobył się na zakwestionowanie zasad które, doprowadziły do tej sytuacji. Jak mógłby to uczynić? Były to w końcu jego własne zasady, zasady „kultu człowieka” i „pełnego humanizmu”4, identyczne z zasadami, na których jest oparta nowa liturgia.

ks. Mikołaj Portail FSSP

Za: Wiadomości Tradycji Katolickiej (10 grudnia 2018)

Historia dysputy między żydami nad zagadnieniem mordu rytualnego odbyta w katedrze lwowskiej w 1759 roku

Widownią niezwykłego i wyjątkowego zdarzenia w Polsce, był Lwów w roku 1759. Oto 17 lipca tego roku rozpoczęły się tu i to w katedrze łacińskiej publiczne dysputy religijne żydów, które ogólną na się zwróciły uwagę. Spowodowali je Frankiści, sekta żydowska, tak nazwana od swego założyciela, Jakóba Franka, żyda, rodem z Korolówki na Podolu, a którego ojciec Lejba był rabinem w Czerniowcach i Bukareszcie.

W czasie pobytu w Turcji, młody Frank, poznawszy mistyczne księgi Wschodu, a zwłaszcza naukę Sabbatajczyków, sekty założonej w XVII w. przez żyda tureckiego Sabbataja Cebi (Szabsa Cwi), uznał się jego duchownym następcą i zaczął szerzyć jego zasady, oparte tylko na Piśmie św. i kabalistycznej księdze “Zoar”, napisanej w XIV w. przez żyda hiszpańskiego, Mojżesza z Leonu. Znajomością tych pism, wymową, sprytem, silną wolą, działał na otoczenie, pozyskiwał słuchaczy, którzy zaczęli go tytułować “najmędrszym z żydów”. Sława jego rosła daleko, doszła i do Polski, gdzie sabbateizm, zwłaszcza na Podolu, wielu tajemnych liczył zwolenników. Zaproszony przez nich, po różnych losach w Turcji, przybył Frank w roku 1755 najpierw do swego rodzinnego miasteczka Korolówki, potem do rwania pod Uścieczkiem i stąd rozpoczął propagandę, która nie pozostała bez rezulatów. Od razu pozyskał licznych, jawnych zwolenników nawet wśród rabinów.

Nauka jego zbliżała judaizm do chrystjanizmu, wyrzekał się bowiem Frank zupełnie talmudu “jako pełnego błędów i bluźnierstw”, uczył, że Bóg jest jeden we trzech osobach, wierzył zatem w Trójcę św., a nadto uznawał w Chrystusie Mesjasza.

Wystąpienie i nauka Franka, wywołały wśród żydów polskich gorączkowy ruch przeciw “odszczepieńcowi”, który odważył się naruszyć uczucia i wierzenia zawarte w księgach talmudycznych. Ze wszystkich synagog posypały się uroczyste, z całą grozą wschodnią wygłaszane klątwy na kacerzy.

Prześladowani fanatycznie przez współplemieńców Frankiści, zwani urzędownie kontratalmudystami, odważyli się na zręczny krok, który zwrócił na nich ogólną uwagę i zapewnił opiekę. Oto bowiem za radą mistrza postanowili odbyć ze starowiercami czyli talmudystami publiczne dysputy. Dysputy miały dowieść błędów talmudu. Chodziło tylko o pozwolenie władz. W tym celu więc wysłali prośby do króla Augusta III. i do arcybiskupa lwowskiego Łubieńskiego, że gotowi są przyjąć chrzest po dyspucie, której domagają się “z nieprzyjaciółmi wiary św.” nie z ubóstwa, nie z łakomstwa albo “innych jakich podejrzanych i zwyczajnych narodowi naszemu przewrotności”, ale dlatego, że mają nie małoukrytych zwolenników, którzy gdy ich nauka będzie uznana przez najwyższą zwierzchność “wyjawią się i zbawienie pożyszczą.” Domagali się także by mogli osiąść w Busku lub Glinianach bo “nie spodziewamy się, aby odtąd który z naszych miał osiadać w karczmach, przez szynki, posługę pijaństwa i wysączenie krwi chrześcijańskiej szukać chleba sobie do czego talmudystowie przywykli.”

Na prośbę tę król nie odpowiedział wcale, a arcybiskup, zostawszy w tym czasie prymasem Królestwa, opuścił Lwów i rozpatrzenie sprawy Frankistów, powierzył ks. Stefanowi Mikulskiemu, który zamianowany został administratorem archidiecezji lwowskiej.

Nie tracąc nadziei, udali się do niego wysłańcy sekty i opowiedziawszy całą swą historię i wszystkie swe nieszczęścia i prześladowania, oświadczyli, że przystąpienie do katolicyzmu uważają dla siebie za zbawienie i uczynią to, lecz dopiero po dyspucie “z rabinami” nad następującymi siedmiu punktami:

“1. Proroctwa wszystkich proroków o przyjściu Mesjasza już się spełniły. 2. Mesjasz był Bóg prawdziwy, któremu imię Adonaj; ten miał ciało nasze i wedle niego cierpiał dla odkupienia i zbawienia naszego. 3. Od przyjścia Mesjasza prawdziwego ofiary i ceremonie ustały. 4. Krzyż św, jest wyrażeniem Trójcy Przenajświętszej i pieczęcią Mesjasza. 5. Każdy człowiek powinien być posłuszny zakonowi Mesjasza, bo w nim zbawienie. 6. Do wiary Mesjasza żaden przyjść nie może, tylko przez chrzest. 7. Talmud naucza, że potrzebna jest krew chrześcijańska, a kto wierzy w talmud, musi jej potrzebować”.

Administrator archidiecezji ulegając “uprzykrzonym naleganiom” Frankistów, zgodził się na dysputę, choć bardzo niechętnie, gdyż stawiało go to w opozycji ze zdaniem prymasa. Postawił jednak warunki, że delegaci swoim i swoich współwyznawców imieniem dadzą zapewnienie, że zaraz po dysputach chrzest przyjmą, że przed każdą pojedynczą dysputą Frankiści mają swe tezy podlegające dyspucie spisać w polskim i hebrajskim języku i te stronie przeciwnej podać, ta zaś ma na nie odpowiadać na posiedzeniu następnym; wreszcie obie strony mają swe wywody składać na ręce kanonika, wyznaczonego przez konsystorz. Frankiści przyjęli warunki.

Temin pierwszej dysputy wyznaczony został na dzień 17 lipca 1759 r. o godzinie l w południe w kościele archikatedralnym we Lwowie, o czym ks. Mikulski rozesłał zawiadomienia do duchowieństwa katolickiego i rabinatów. Nakazywał przytem, aby wszystkie gminy żydowskie całej archidiecezji wysłały do Lwowa swych przedstawicieli, pod karą tysiącatalarów. Szlachta również otrzymała odpowiednie zlecenia, by żydów zmuszać do przyjazdu do Lwowa.

Wieść o dyspucie wywarła przygnębiające wrażenie na gminy żydowskie. Zatrwożeni żydzi szukali różnych środków ratunku; udali się z prośbą do prymasa i nuncjusza, by znieśli postanowienie ks. Mikulskiego. Obaj dygnitarze wyrazili administratorowi swe obawy, że dysputy mogą wywołać rozjątrzenie, lecz ten postawił na swoim, bo zresztą było już za późno, aby odwoływać.

Na dzień oznaczony musieli zjechać do Lwowa rabini i przybyło ich około czterdziestu. Z samej archidiecezji lwowskiej było ich trzydziestu, reszta z różnych stron Polski. Na mówców wybrali: Chaima Kohena Rapaporta, rabina lwowskiego i zaciętego wroga Frankistów, następnie Beera z Jazłowca, syndyka gmin podolskich, Dawida, rabina ze Stanisławowa i Izraela z Międzyboża, cudotwórcę, cadyka i rabina z Rozdołu, gdzie jako Baal-Szem założył sektę Chassydów.

Ze strony Frankistów przybyło z początku tylko trzynastu przedstawicieli “uczonych i znających język polski”, wśród których najwybitniejszymi byli JehudabenNosenKrysa,nigdyś rabin w Nadwórnie, “przodujący innym mądrością”, Salomon ben Bijasz Szor, syn rabina z Rohatyna i Nachman Szmujłowicz, rabin z Buska. Sam Frank pozostał na razie w okolicy Kamieńca podolskiego.

W przeddzień dysputy rabini żydowscy z Rapaportem na czele złożyli wizytę ks. Mikulskiemu; to samo też zrobili i Frankiści.

Dnia następnego 17 lipca ruch niezwykły zapanował w całem mieście. Tłumy ciekawych dążyły do katedry, którą otaczały warty garnizonu lwowskiego i pilnowały porządku. Dla wchodzących ustanowiono bilety wejścia, za które pobierano “szóstak bity” z przeznaczeniem całego dochodu na potrzeby ubogich Frankistów.

Mnóstwo prałatów, kanoników i innych dygnitarzy zapełniło kościół. Każdy z lwowskich klasztorów przysłał obowiązkowo czterech przedstawicieli.

W pośrodku kościoła w dwóch rzędach krzeseł ustawionych “w cyrkuł” zajęli miejsca teologowie, dygnitarze duchowni, “znaczniejsi goście i dystyngowańsze damy”. Wielu dostojników koronnych przybyło umyślnie, by być świadkiem niezwykłego faktu. W ławkach po lewej stronie nawy zasiedli rabini z wyrazem pewnej trwogi na twarzy; na prawo Frankiści. Na krześle wzniesionem “na dwa gradusy” przewodniczył w fioletach sam administrator ks. Mikulski, obok kanclerz konstystorski przy osobnym stoliku spisywał protokół. Wokoło rzesze mieszczeństwa,katolickiego ludu i żydowskiego gminu szczelnie zapełniły kościół. Oczy wszystkich zwracały się na wrogie sobie strony.

Posiedzenie zaczęło się o 2 godzinie gorącą przemową ks. Mikulskiego, w której wyłożył powody dysputy i zakończył pochwałą dla jej rzeczników – kontratalmudystów.

Badacze życia Franka i jego sekty krótko tylko wspominają o przebiegu lwowskiej dysputy, nie wdając się w jej szczegóły. Nie mamy również zamiaru przedstawiać tu wszystkich jej faz, mianowicie co do pierwszych sześciu punktów. Dość wspomnieć, że Frankiści wspierani wiedzą teologów, przytaczali na każdy z nich dowody z niemałą erudycją, zaczerpniętą z Pisma św., z ksiąg talmudycznych i z księgi Zoar. Rozbierano szczegółowo każdą z tez. Rabini bronili się jak mogli i umieli. Nie brakło chwil ożywionych i charakterystycznych, lecz w ogóle dysputy przeładowane niezliczonymi cytatami z obu stron i wzajemnemi subtelnemi kwestjami – oddziaływały nużąco na słuchaczów.

Na dziesięciu posiedzeniach załatwiono się z pierwszymi sześciu tezami. Pozostała tylko teza siódma, że “talmud naucza, że potrzebna jest krew chrześcijańska, a kto wierzy w talmud, musi jej potrzebować”.

Był to niewątpliwie punkt ciężkości całej dysputy, najważniejszy i

i największy w ogóle budzący interes, tym bardziej, że od wieków niepokojona tą sprawą opinia szerokich warstw, zostawała właśnie pod wrażeniem niedawnego faktu, który zdarzył się w Żytomierzu na Wołyniu w r. 1753. Oto sąd tamtejszy kazał uwięzić 25 żydów pod zarzutem, że roku wspomnianego “w sam wielki piątek, złapawszy dziecię półczwarta roku mające imieniem Stefana Studzieńskiego, syna Adama i Ewy Studzieńskich, w wielką sobotę po sabacie zgromadzeni, okrutnie zamordowali, z każdej żyły i junktury krew wypuszczając przez klocie”. “Po uczynionej pilnie inkwizycji” zbrodnię “prawnie dowiedziono” i wydano wyrok, mocą którego “z jedenastu żydów żywcem pasy darto, a potem ćwiertowano, trzynastu chrzest św. przyjąwszy, ścięci byli, jeden zaś mniej winny dla świadectwa innym talmudystom przy życiu zachowany został, chrzest św. przyjąwszy”.

Ryciny i obrazy przedstawiające zamordowanego chłopca w całej postaci z licznemi ranami na ciele, rozrzucono po całej Polsce i do dziś nie rzadko można je jeszcze spotkać po kościołach i w różnych zbiorach.

Wobec rozbudzonych namiętności, z wielką ciekawością oczekiwano niecierpliwie dnia, w którym dalsza miała się odbyć dysputa, zwłaszcza, że na nią przybył do Lwowa sam Frank.

Otaczały go tłumy zwolenników z żonami i dziećmi. Wjeżdżał domiasta (25 sierpnia) w karcie poszóstnej, jakby jaki książę wschodni, ubrany w strój turecki. Obok karety postępowało dwunastu jezdnych, a z tyłu ciągnął się długi szereg wozów i bryk, pełnych jego zwolenników.

Ruszył się lud z miasta na przedmieście oglądać to dziwne zjawisko. Żydzi lwowscy natomiast kryli się po domach i zaułkach, obawiając się wzroku cudotwórcy, który ich zdaniem “czarowali ubezwładniałpatrzących nań”.

Dzień 26 sierpnia przeznaczono na odbycie jedenastej dysputy nad ową siódmą tezą Frankistów. Rabini jednak “obawiając się jej najwięcej” i słusznie, prosili o zwłokę, która “dla różnych wykrętów” przedłużyła się do poniedziałku 10 września.

W porządku, jak na poprzednich dysputach, zebrano się i w dniu tym, z tą tylko różnicą, że przybyło kilkunastu Frankistów ze swym mistrzem na czele, a nadto wielu wybitnych żydów z różnych synagog. Natłok ciekawych panował taki, że obszerny kościół archikatedralny nie był w stanie pomieścić wszystkich w swych murach.

O godzinie 2 administrator ks. Mikulski zagaił zebranie i wezwał Frankistów, aby przytoczyli dowody na siódmą tezę.

Powstał na to tłumacz Frankistów, niejaki Moliwda-Kossakowski i ich imieniem w te słowa odezwał się po polsku:

“Żądanie krwi chrześcijańskiej od pospólstwa talmudystów nie tylko w Królestwie Polskiem, ale i w cudzych krajach jest jawne, wiele bowiem historji minąwszy w cudzych państwach, tu się w Polsce i Litwie zdarzyło, że talmudystowie niewinną krew chrześcijańską okrutnie wylali i za ten bezbożny uczynek przekonani, w różne czasy dekretami na śmierć osądzeni, zawsze jednak statecznie zapierając się, chcieli się przed światem oczyścić, że to na nich niewinnie chrześcijanie wkładają, powiadają”.

“My jednak Boga wszystko widzącego, mającego przyjść sądzić żywych i umarłych, wziąwszy na świadectwo, nie ze złości albo zemsty na onych, ale z miłości Wiary świętej, którą przyjmujemy, tę złość onych talmudystów wydajem światu całemu do wiadomości, bośmy się i sami w młodości naszej u onych tego uczył i”.

Te same słowa, będące zarazem przysięgą, powtórzył po hebrajsku Jehuda bez Nosen Krysa, i w tymże języku powtarzał wszystkie następne dowody Moliwdy i pokazywał w talmudzie, cytowane przezeń ustępy. W dowodach owych niejedno może wyda się niejasnem lub naciągniętem, lecz sam fakt, że tu po raz pierwszy z podobnymi dowodami, zaczerpniętymi z talmudu, wystąpili gremialnie i publicznie żydzi przeciw żydom, rabini przeciw rabinom, czyni całą lwowską dysputę nad “mordem rytualnym” tym charaktery stycznie] szą i godną uwagi.

Nie wchodząc zupełnie w istotną wartość tych dowodów – przedstawiamy rzecz tak jak podają źródła współczesne, przytaczając miejsca charakterystyczne dosłownie, rozwlekłe zaś w streszczeniu.

Dowody na poparcie swego twierdzenia przynieśli Frankiści na piśmie zebrane. Czytał je tłumacz wśród ciszy obecnych, a były one następujące: Księga talmudu zwana Aur ech Chaim Megine Erec tj. ścieżka żyjących, obrona ziemi, której autorem jest rabin Dawid, mówi fol. 242 rozdz. 412; Micwe lachzeur acher jain udym zeycher leydam, co znaczy: przykaż (rabinie) starać się o wino czerwone, pamiątkę krwi.

Zaraz potem ten sam autor dodaje: Od reymez leudym zeycher leydam szeochoiu parę szoychet benay Isruel tj. jeszcze mrugam ci dlaczego pamiątka czerwonej krwi, bo Farao rznął dzieci Izraelitów. Niżej zaś następuje zdanie: Wayhuidne nimneu milayikachjain udym mipney eliloys szeykurym, co znaczy: a teraz opuszczone zażywanie czerwonego wina gdyż fałszywe napaści są.

Tekstami przytoczonymi udowadniali Frankiści, że talmud domaga się krwi chrześcijańskiej, gdyż słowa jam udym “rabinowie sekret trzymający tłumaczą wino czerwone”, tymczasem w hebrajskim piśmie tymi samemi literami (aleph, dalet, wow, men) pisze się tak słowo udym tj. czerwony, jak i słowo edym tj. według ks. talmudu Rambam fol. 55 – ten, który pierwszy dzień czyli niedzielę święci, a zatem chrześcijanin. Oba słowa różnią się tylko u spodu pierwszej litery (aleph) kropkami czyli akcentami, zwanemi sygiel i kumec, dla których kropek raz czyta się udym to znowu edym. “Trzeba zaś wiedzieć, że talmud księga Aurech Chaim Megine Erec, w której jest rozkaz dla rabinów, aby się starali o czerwone wino na Wielkanoc dwa te słowa podaje bez żadnych kropek, przez co te dwa hebrajskie słowa są obojętne. Wolno je rabinom tłumaczyć przed pospólstwem jam udym tj. wino czerwone a u siebie rozumieć jain edym tj. krew chrześcijańska pod alegorją wina”.

Twierdzi autor wspomnainej księgi talmudu, dowodzili Frankiści, że owo niby “czerwone wino” ma być “pamiątką krwi”. Niech nam powiedzą talmudyści, jakiej krwi pamiątką? Jeśli powiedzą, że to jest pamiątka krwi, która była między dziesięciu plagami najpierwszą, czemu nie robią pamiątki wszystkich plag? Jeżeli zaś odpowiedzą nam przytoczonymi słowami rabina Dawida, autora tej księgi: jeszcze ci mrugam dlaczego czerwonej krwi pamiątka, bo Farao rznął dzieci Izraelitów � niech nam pokażą, gdzie to w Biblii napisano, że Farao rznął dzieci Izraelitów? Niech nam odpowiedzą dlaczego ten autor tak subtelnie pisze jeszcze ci mrugam. Na co to mruganie? Widocznie aby był sekret przy rabinach, a pospólstwo aby rozumiało, że to znaczy czerwone wino. Dlatego to i wymieniony rabin Dawid pisze od reymez tj. jeszcze ci mrugam czyli sekretnie nadmieniam, abyś się sam domyślał czego chcę po tobie takowym oka ruszaniem, że słowo owo rabinowie nie za wino czerwone, ale za krew brać i rozumieć mają i jak Farao (czego lubo nie było) żydowskie, tak oni chrześcijańskie dzieci zabijać powinni. Inaczej jaśniejby i głośno mówiłby o przyczynach tej ceremonii”.

“Dlatego też wyrażono w księdze owej, że teraz są napaści, aby tę rzecz robić sekretnie. Gdyby bowiem nic innego nie znaczyło to słowo tylko wino czerwone – pytać nam onych należy, jakieby były napaści za używanie wina czerwonego? Jeżeli zaś już ten obrządek zarzucony jest dla napaści, na co drukować w talmudzie, żeby się starać o czerwone wino na Wielkanoc, jako pamiątkę krwi?”

Na święta Wielkanocne – dowodzili dalej Frankiści – wymyślona jest ceremonia talmudowa, którą obowiązani są zachować wszyscy. Oto pierwszego wieczora świąt stawia się kieliszek wina, w którym każdy przy stole siedzący umaczawszy mały palec prawej ręki, zrzuca z palca spadające krople na ziemię i wspomina dziesięć plag egipskich: 1. dam tj. krew, 2. cefardaia tj. żaby, 3. kinim tj, mszyce, 4. uroiw tj. muchy, 5. dyiwer tj. powietrze, 6. szechin tj. wrzody, 7. burod tj. grad, 8. arby tj. szarańcza, 9. choyszech tj. ciemności, 10. beychoyros tj. zabicie pierworodnych.

Ceremonia ta opisana jest w księdze Rambam fol. 40, której autor rabin Juda owe dziesięć plag oznacza “przez rodzaj kabały” trzema słowami hebrajskimi: deycach, eydasz, beyachaw, na które to słowa składają się litery początkowe nazw każdej z plag.

“Rabinowie przed prostakami swymi dają do wyrozumienia, że te dziesięć liter nic nie znaczą, tylko dziesięć plag. My zaś – mówili Frankiści – w tych początkowych słowach ich sekret, który oni chowają u siebie i przed pospólstwem tłumią, pokazujem, że ten znak Judy rabina znaczy przez tę kabałę: dam cery chin kiluni ał dyirech szyiusi beyoysoy isz chachumym byiruszulaim tj. krwi potrzebuję wszyscy na ten sposób, jak robili nad tym człowiekiem, mądrzy w Jeruzałem. l dlatego księga Rambam chwali pomie-nionego Judę, że on tymi literami, które znaczą dziesięć plag, dał znak na krew chrześcijańską”.

W księdze Aurech Chaim punkt 460 o pieczeniu macy na pierwszą noc Wielkiejnocy jest napisano: ain luszoin maces micwe waiłoe oifin oiso ał idey akim waiłoe ał idey obeyresz szoyte weykuten, co znaczy nie godzi się miesić macy tej co na micwe i nie godzi się upiec przy cudzym, ani przy głuchym, aniprzy głupim, ani przy małym. W inne zaś dnie napisano w tej księdze wolno przy każdym człowieku miesić. Niech nam powiedzą talmudyści, czemu tej pierwszej macy nie wolno miesić i piec przy cudzym, głuchym, głupim i małym? Wiemy, że odpowiedzą, że dlatego nie godzi się miesić macy tej przy tych wspomnianych ludziach (jak tamże pisze) aby nie skisła, bo według przykazania w całą Paschę jeść kwaśnego nie wolno. Pytamy ich co to za przyczyna, aby od ludzi: cudzego, głuchego, głupiego i małego ciasto kisło? Jeśli odpowiedzą, aby ci ludzie nie zakwasili, alboż nie można od tego ciasta uchronić? A nadto głuchy i głupi tego i nie znają. Dajmy na to, że cudzy i mały może jaką swawolę uczynić, ale czemu nawet i kłóć macy onym nie pozwalają, gdzieby już żadnej swywoli nie mogli uczynić? Nie wchodząc w żadne wykręty pokazujem, że tamże w tej księdze talmudu pisze: daibui szymer layszem mace, co znaczy bo powinien strzedz tego imienia macy tj. tego imienia, że ze krwią jest maca, więc strzedz jej potrzeba”.

“W księdze Aurechaim puncto 455 napisano; aby pierwszego przedwieczora Wielkiejnocy: nie wylewać wody choćby w nią krew wpadła, gdyby zaś w inne dnie Wielkiejnocy padała krew w wodę to wylewać. Niech nam odpowiedzą – pytali się Frankiści – dlaczego tej krwi padającej w inne czasy roku chronią się, aby gdy wpadnie w jakie naczynie z onego nie zażywać, a na przedwieczór Paschy, gdy wpadnie w wodę onej (talmud) wylewać nie każe i pozwala z niej brać do macy, jako nie mającą szkodzić?”

“W Starym Zakonie krew tak bydlęca jak ptactwa mocno była zakazana i używać jej do jedzenia albo do picia nie godziło się żydom. Księga jednak Rambam część druga rozdział 6. mówi: dam haudym ayn chajuwyn ułów tj. każdej krwi nam nie wolno, kiedy jest krew człowiecza to wolno; w księdze zaś Mesechte Ksubes fol. 60 wyrażono: Krew co idą na dwu nogach czysta jest. Niech nam odpowiedzą czyja to krew czysta? Wszak nie ptactwa?”

Przytaczali Frankiści na potwierdzenie swego oskarżenia inne jeszce cytaty z talmudu, przysięgając, że “moc jest takich tam przypadków, które dokąd inąd zmierzają niby, ale oni z nich wyrwawszy słówko jedno albo literę sekretną sekretnie tłumaczą na krew chrześcijańską, której na Paschę zawsze potrzebują, chcąc tą krwią zabicie Mesjasza prawdziwego Boga i człowieka zagładzić. My cośmy się uczyli i cośmy wiedzieli bez fałszu samą prawdę odkryliśmy. Resztę zaś z częstych zabicia dzieci chrześcijańskich niewinnych-wiedzieć i poznać może świat cały. My znowu Boga i sąd jego straszny na świadectwo wzywając, wyznajem prawdę jako wyżej.”

Obszerny wywód tej sprawy na piśmie, opatrzywszy licznymi podpisami, złożyli Frankiści do rąk władzy duchownej z żądaniem, aby sądownie zmuszono żydów do przedłożenia urzędowi konsystorskiemu talmudów, a zwłaszcza ksiąg: a) Aurech Chaim Megine Erec, b) Rambam i innych. Oskarżenie Frankistów olbrzmie zrobiło wrażenie na wszystkich. Wśród obecnych żydów wrzało z oburzenia i gniewu “na odszczepieńców”, którym za trzy dni mieli odpowiadać na ciężkie zarzuty.

Dnia 13 września przy równie wielkim natłoku ciekawych, powstał rabin lwowski, Chaim Kohen Rapaport imieniem swych wyznawców i w dłuższej przemowie nazwał całe oskarżenie Frankistów aktem złości, zemsty i napaści, wszystkie zarzuty bezpodstawnymi i przeciw prawom natury. Powoływał się na świadectwa Pisma św. i opinie o żydach, wypowiedziane przez Hugona Grotiusa i innych. Zapewniał, że talmud nic złego przeciw chrześcijanom nie nakazuje, zakończył zaś krasomówczym zwrotem do łaski i protekcji ks. administratora Mikulskiego, aby “najgłębszą swojego rozsądku powagą raczył wyrozumieć zarzuty kontr-atalmurzystów o krwi chrześcijańskiej przez złe onych wytłumaczenie”.

Po tej przemowie zaczął Rapaport czytać “respons” Frankistom na ich zarzuty, w którym wykazywał, że:

Co do kwestyi “czerwonego wina” to talmud przykazuje żydom wypić na Wielkanoc cztery porcye wina, a że w Piśmie św. czerwone wino uznaje się za “najlepsze”, więc tego godzi się używać, jeżeliby zaś białe było lepsze wolno pić i białe. Czyni się zaś to na pamiątkę krwi owej, którą Farao wytaczał z dzieci izraelskich, bo chociaż nie ma tego wyraźnie w Piśmie śwv ale jest w tradycyi. Czyni się to także na pamiątkę krwi baranka na Wielkanoc w Egipcie zabitego, którą gdy drzwi pomaszczone były, anioł zabijający pierworodnych, mijał domy Izraelitów.

“Terminu mrugam ci nie ma w talmudzie i źle kontratalmudystowie przywiedzione od siebie miejsce tłómaczyli”.

Tak samo złą jest explikacja słów udym na edym, które nie oznacza chrześcijanina, lecz Egipcjanina.

“A że, jak pisze autor tej księgi, ceremonia ta jest teraz zarzucona dla napaści czerwonego wina, prawda, a iż obrządek zarzucony drukują to dla tych, którzy w inszych znajdują się państwach, w których takowym wymysłom wiary nie dają jako to w Niemczech, w państwie cesarskim, włoskim i tureckim.”

Tłumaczenie jakoby trzy słowa deycach, eydasz, beychaw, złożone z początkowych liter nazw dziesięciu plag, miały oznaczać to, co podają Frankiści jest bezpodstawne. Owebowiem trzy słowa ułożył w ten sposób rabin Juda “tylko dla podania lepszej pamięci” dziesięciu plag a nie na oznaczenie krwi chrześcijańskiej.Macy pieczonej na Wielkanoc strzeże się dlatego, aby przez nieostrożność nie skisła, bo Pismo św. zakazuje spożywać wtedy chleb skisły. Księga zaś Aurech Chaim nie zakazuje przy cudzym, głuchym, głupim i małym, lecz przez cudzego, głuchego, głupiego i małego macę ową miesić i piec. źle więc Frankiści tłumaczą owe miejsce talmudu i niesłusznie mówią, że to się dzieje dla krwi chrześcijańskiej.

Co do zarzutu żeby księga Rambam “pozwalała zażywać krew człowieczą” to jest fałsz, gdyż księga wspomiana przeciwnie mówi o tem.

Po powyższej, w streszczeniu podanej odpowiedzi talmudystów, wszczęła się między nimi a Frankistami “żwawa sprzeczka”, co do poruszonych zarzutów, a zwłaszcza o słowo od reymez rj. jeszcze ci mrugam. Talmudyści “upierali się przy tem, że to słowo reymez nie znaczy mrugam ani się powinno tak czytać, ale raczej kry ca. Kontratalmudystwie przeciwnie im dowodzili i publicznie talmud pokazywali do czytania, że nie inaczej w nim stoi tylko od reymez, czego same litery hebrajskie były świadkiem, odmienne od tych, który znaczą kryca. Ale sprzeczka była de lana caprina, ponieważ słowo reymez znaczy mruganie albo sekretny znak okiem, słowo zaś kryca znaczy potajemny znak palcem. Toć czyli ten rabin Dawid w swoim talmudzie dał znak potajemny okiem czyli też palcem dlaczego powinni talmudystowie zażywać czerwonego wina, o to mniejsza. Dosyć, że przez te znaki ukrytą dla rabinów pokazywał tajemnicę”.

Podobnie jak Frankiści, złożyli też i rabini swoja obronę na piśmie urzędowi konsystorskiemu. Na obecnych nie zrobiła ona atoli takiego wrażenia jak samo oskarżenie. Uznawano, że była słabą i nie zawierała “dobrego sensu ani należytej odpowiedzi” zwracano zwłaszcza uwagę, że rabini bronili talmudu bądź cytatami z Pisma św., bądź bezwzględnem przeczeniem.

Osądzając ich z góry “za przekonanych”, z naprężeniem oczekiwano w tej mierze wyroku władzy duchownej.

Powstał w istocie ks. administrator Mikulski i ogłosił zebranym, że co do pierwszych sześciu tez uznaje się talmudystów za przekonanych i pobitych przez Frankistów. Co się zaś tyczy tezy siódmej “o krwi chrześcijańskiej”, za pisemną radą nuncjusza ks. Serra, zostawił ją sobie sąd konsystorski do bliższej jeszcze rozwagi i ostatecznej decyzji i słusznie. Sprawa sama była zbyt drażliwa, roznamiętnienie zbyt wielkie, więc wyrok władzy duchownej uznający słuszność oskarżenia Frankistów, a tem samem prawdziwość wiekowych posądzeń, groził żydom najgorszemi następstwami. Mimo rozczarowania się pod tym względem, oskarżenie Frankistów było wypadkiem dnia, który ogólną na nich zwrócił uwagę.

Uroczyste kazanie ks. Konstantego Awedyka, w obecności obu stron, zakończyło lwowskie dysputy, które szerokiego nabrały rozgłosu.

W cztery dni później (17 września) sam Frank przyjął chrzest w archikatedrze lwowskiej, a po nim w następnych miesiącach uczyniło to tutaj przeszło pięciuset jego zwolenników, którzy przybrali nazwiska polskie, w znacznej części otrzymali szlachectwo i zostali protoplastami wielu dzisiejszych rodzin.

Wśród tego władze duchowne lwowskie nie wydały mimo zapowiedzi żadnego urzędowego wyroku co do sprawy “mordu rytualnego”. Kwestyę tę jednak poruszył wkrótce po dyspucie uczony Bernardyn, lwowskiego zakonu, ks. Gaudenty Pikulski, profesor teologii i mąż “w języku hebrajskim doskonale ćwiczony”, który w całym przez Franka wywołanym ruchu bardzo wybitną odegrał rolę. Jemu też obok ks. Awedyka zawdzięczamy dokładną wiadomość o dysputach lwowskich, a podał ją w osobnem dziele (str. 169-323) na podstawie protokołów “w tych słowach jak było od obydwóch stron na piśmie podane” konsystorzowi lwowskiemu. Dzieło2 to otrzymało aprobatę władz duchownych iu współczesnych nie małe budziło zainteresowanie.

Obok różnorodnych kwestyi religijno-obyczajowych o żydach, poruszonych tu z widoczną erudycją, uczony Bernardyn, nawiązując sprawę do “mordu rytualnego”, kwestyę tę szczegółowemu poddał rozbiorowi.

Podtrzymując w pełni oskarżenie Frankistów, dowody ich nowymi starał się poprzeć argumentami, zaczerpniętymi mianowicie z rękopisu niejakiego Serafinowicza, rabina z Brześcia Litewskiego, który w r. 1710 w Żółkwi przyjął chrzest św.3 i przyznawszy się publicznie, że sam dwukrotnie popełnił na Litwie mord rytualny “opisał wszystkie złości i bluźnierstwa, które żydzi czynią przez cały rok według porządku świąt swoich, z takim dowodem, że i rozdział talmudu i słowa hebrajskie wspomina. Wydane już były te sekreta talmudystów od tegoż samego Serafinowicza do druku, ale ich żydzi wykupiwszy, spalili. Jam tylko – mówi ks. Pikulski – manuskryptu jego dostał od tych, którzy go znali i z nim mówili i opuszczając hebrajskie słowa tylko po polsku wyrażę co w sobie zamykają”.

“Początek męczenia dzieci chrześcijańskich i dostawania krwi ich według świadectwa księgi Zywche Lew rozdz. 3 kar. 25 zaczął się po śmierci Chrystusowej w lat kilkadziesiąt z tej przyczyny”:

“Kiedy po rozkrzewieniu wiary św. chrześcijańskiej poczęli chrześcijanie wzmagać się przeciw żydom i ich potępiać, radzili wspólnie żydzi, jakimby sposobem mogli chrześcijanów ułagodzić i serca ich uczynić miłosierne ku sobie. Udali się tedy do rabina jerozolimskiego, najstarszego ta Irrwdysty imieniem Rawasze. Ten wszystkich sposobów przyrodzonych i przeciwko naturze próbując, jeżeli żarliwość i zawziętość przeciwko żydom mogła być zmiękczona, gdy tego dokazać nie mógł, na koniec udał się do księgi Rambam najsławniejszej między uczonymi żydowskimi. W tej odczytał się, że żadna rzecz szkodliwa nie może być uśmierzoną, tylko przez aplikacyą sympatyczną drugiej rzeczy tego rodzaju, co pomieniony rabin w księdze swojej rozdz. 1. kar. 102 próbując… żydom przełożył, że inaczej płomień zawziętości chrześcijańskiej przeciw nim nie może być zatłumiony tlko krwią wylaną z samychże chrześcijan”.

“Od tego czasu zaczęli chwytać dzieci chrześcijańskie i okrutnie mordować, aby krwią ich mogli chrześcijan uczynić sobie łaskawych i miłosiernych i za prawo to sobie postanowili, jako wyraźnie i obszernie to opisuje talmud w ich księdze Zywche Lew”.

“Księgi tej nie mogli dostać kontratalmudystowie na ostatnią dysputę, ponieważ ją sami rabini i to nie wszyscy mieć mogą” (str. 314).

Ks. Pikulski z księgi owej Zywche Lew przytacza w swem dziele (str. 763-766) słowami Serafinowicza nawet “opisanie bezbożnej ceremonii na rzeź chrześcijańskich dzieci naznaczone”, opisanie tak drastyczne i trudne do prawdy, że ciekawych odsyłamy wprost do źródła.

Równie drastycznym jest następny rozdział (str. 771-774) “na co i dlaczego krwi chrześcijańskiej żydzi potrzebują”, na poparcie czego przytacza z manuskryptu Serafinowicza:

“Talmud w księdze Sanhedron rozd. 6 kar. 48 pisze:

“Gdy żydowskie dziecię przychylne jest chrześcijanom, powinniśmy je zabić, bo znak jest, że się nawróci do wiary chrześcijańskiej. Mówią tedy, kiedy nam talmud pozwala własne zabijać dzieci, żeby nie szły do Bogów cudzych, musi nam pozwalać pogańskie zabijać dzieci, aby przez to przysługa była Bogu”.

“W tejże księdze Sanhedron rozdz. 7 kar. 2, talmud temi słowy rozkazuje: gdy chrześcijanin zabije chrześcijanina albo żyd żyda, to powinien być karany śmiercią, ale gdy żyd zabije chrześcijanina, żeby mu nic nie czyniono. Taką sentencję daje rabin Joanesen, rabini zaś konkludują w tymże wierszu: mówisz, że na gardło nie ma być karany, wieżą siedzieć, płacić etc., ale my konkludujemy, że wolno żydowi zabić chrześcijanina i za to nie ma odnieść kary”.

“Rabini w tejże księdze rozdz. 7 kar, 630 tak piszą: który poganin (jakimi nazywają chrześcijanina) zarżnąłby na ofiarę Bogu dziecię swoje, przez to wielkiby uczynił podarunek. Stąd Zywche Lew bierze argument, że oni tak napisali, aby skryto było, że rznąć dzieci chrześcijańskie wielki podarunek Bogu czyni się”.

“W tymże rozdziale kar. 508 księga owa mówi: gdy chrześcijanin uczy się talmudu albo Pisma św., powinni go zabić. Stąd argument wziął Zywche Lew, że dzieci zwyczajnie uczą chrześcijanie 10 Bożego przykazania, na którem, że to Pismo zawisło, więc ich trzeba zabijać”.

“I druga księga Awoyde Zuro pisze o tem w rozdz. l kar. 3 gdy się chrześcijanin Pisma uczy, powinniśmy go zabić”.

“U żydów samo Pismo św. (a nie talmud) pisze się z kropkami czyli akcentami, których w języku hebrajskim jest dziewięć. Talmudy zaś drukują bez tych kropek, skąd znajduje się w talmudzie wiele obojętnych słów, które inaczej rozumieją rabini, a inaczej ich mogą tłumaczyć pospólstwu, jak im potrzeba dla zachowania sekret u”.

“Zapierają się mocno żydzi przeklętej ceremonii zabijania dzieci chrześcijańskich, sami przyznając, że ta złość przeciwko prawu natury i boskiemu, jako się wymawiali na ostatniej dyspucie publicznej we Lwowie r. 1759, gdy im kontratalmudystowie zadawali, że talmud uczy ażeby krwi chrześcijańskiej co rok potrzebowali na święta Wielkanocne. Ale któżby dał wiarę w tej okoliczności talmudystom, którzy jeżeli w potocznych rzeczach za zwyczaj sobie wzięli kłamać i katolików oszukiwać, dopieroż w zapieraniu się tej złości swojej kryminalnej? Ile że ta złość potrzebowania krwi chrześcijańskiej jest u samych rabinów w wielkim sekrecie. U prostych i nie uczonych żydów jest nie wiadoma; stąd jednak pewna, że tyle razy i świadectwem dowiedziona i dekretem surowo karana”.

Lwowskie dysputy Frankistów i dzieło lwowskiego Bernardyna, wznowiły z całą grozą zarzut wylęgły w średniowiecznej pomroce dziejów, nadały mu znamię wszelkiego prawdopodobieństwa i to tym silniejsze, że właśnie w tym czasie (1760) w sądach grodzkich krasnostawskich toczyła się nowa głośna sprawa o zamordowanie w celach “rytualnych” chłopca Mikołaja Andrzejczuka z Wojsławic, w województwie lubelskim.Po długich dochodzeniach sąd uznał winnymi pięciu żydów, między nimi dwóch rabinów i skazał wszystkich na karę śmierci przez ćwiartowanie, co wykonano.

Przypominając tu owe fakty i nie wszystkie cytaty, którymi starano się dowieść istnienie “mordu rytualnego”, czynimy to tylko w tym celu, aby zwrócić uwagę i prosić o naukowe wyjaśnienie tych, którzy głoszą, że “w całej powodzi judaistycznej literatury nie ma choćby jednego zdania, które w najodleglejszy sposób na możliwość czegoś podobnego wskazywało”.

dr Aleksander Czołowski

“Mord rytualny. Epizod z przeszłości Lwowa”, Lwów 1899.

Niepodległość i choroba naszych czasów

Stulecie odzyskania Niepodległości wita nas w czasie, gdy jesteśmy w Polsce niespokojni. Nie sposób tego faktu ukryć. Można powiedzieć, że rocznicę tę witamy z zaczerwienionymi oczami. Może nie od łez, ale ze zmęczenia.

Z niezmordowanego wypatrywania w oddali czegoś, co będzie nam przypominało nasz ideał. Ideał ojczyzny, idealną Polską. I ideał Polaka. Idealnego człowieka. A tu, jak na złość, tylu wokół nas ludzi pokręconych, powyginanych dziwacznie. Zupełnie nie pasują do tego obrazu. Są – jakby to powiedzieć – nie tacy jakimi być powinni. To nam spędza sen z oczu. Głęboko oburza, rani i gniewa.

Cóż, próbujemy ukryć nasz stan rozczarowania. Ale zaczerwienione oczy pieką i puchną, robią się wąskie jak szparki. Są nienadzwyczajne – a powinny być na tę Rocznicę piękne, jasne, przejrzyste. Szeroko otwarte, by zobaczyć naokoło naszych braci Polaków.

Choroba naszych czasów rozwija się powoli. Najpierw dzielimy ludzi z grubsza, na swoich i obcych. Potem zastanawiamy się, ile w tych „swoich” jest swoich naprawdę. Widzimy, że czasem tylko udają, bo są jakby z innej gliny. Nie mamy wspólnego języka. Denerwują nas ich głupie dowcipy, gruboskórność, przechwałki. Prowincjonalizm, banalne uwagi, opinie o tak nikłym stopniu finezji i oryginalności. Wygląd nawet. Okazuje się niebawem, że wśród „swoich” jest naprawdę dużo podejrzanych typów.

„Jakiś Rosjanin wrócił z Petersburga do Paryża. Rodaczka spytała go: – Jak czuje się czuje nasz pan? – Bardzo dobrze. – A człowiek? – Człowieka nie widziałem.” (Astolphe de Custine, Listy z Rosji).

Chorobę naszych czasów można by nazwać chorobą przywleczoną ze wschodu. To nie odra, można ją jednak nazwać chorobą rosyjską. Ale, trzeba przyznać, znano ją już w Starożytności. Rozwijała się bardzo szybko wśród Izraelitów. Tam po prostu nie można było nie być „podejrzanym”, gdy chciało się coś konkretnego, dobrego zrobić, nie patrząc na interesy najwyższej kasty. Kasta nadzwyczajnych ludzi kogoś takiego natychmiast potępiała i eliminowała.

Była znana w Średniowieczu. Św. Franciszek z Asyżu robił wszystko, by tę chorobę wytępić pośród swoich współbraci. Zobowiązał nawet jednego z nich, z racji swojej postury zwanego „Bokserem”, by regularnie prał tych, którzy zajmują się obmawianiem innych zakonników. Nie zastanawiał się nad tym jak bardzo jest to niehumanitarne i niedelikatne. Nie wahał się używać ostrych słów. „Trzeba zamknąć gębę śmierdzielom”, mówił.

Choroba naszych czasów ma swoje komiczne, lub tragikomiczne epizody. Oto pewien znany naukowiec z Poznania (profesor uniwersytetu) i pisarz, człowiek niewątpliwie inteligentny i dowcipny, pisze list otwarty do Jarosława Kaczyńskiego, zarzucając mu, że w „Wiadomościach” telewizyjnych nie ma już jego ulubionej spikerki. Całkiem na serio i bez zająknięcia się: Jest ciężko obrażony na Prezesa. Przygaduje mu ordynarnie. Jest złośliwy.

Choroba naszych czasów rozwija się najszerszym wachlarzem zachowań – które uchodzą za poważne, patriotyczne i szlachetne – w środowiskach narodowych, gdzie postacią najbardziej złowrogą, czarnym charakterem nr 1, jest od dziesiątków lat Józef Piłsudski.

W ślad za tą istną fobią wobec tego człowieka czynu, który jak mało kto rozumiał, że niepodległości nie otrzymamy w prezencie od wygodnych, coraz bardziej nadętych swoją wielkością, i coraz mniej rycerskich, rządów Europy, o ile jej sobie nie wywalczymy – bez cudzysłowów i przenośni, dosłownie – idą najdziksze inwektywy, najbardziej niesamowite legendy. Bezbożny, wróg Kościoła, tchórz, mitoman, zdrajca…

Choroba naszych czasów jest chorobą umysłu. Umysł zaczyna ignorować fakty. Zaczyna unikać przyglądania się temu co jest. Odrzuca w rezultacie wszystkie niewygodne fakty z historii. Jest niezwykle podatny na propagandowe uproszczenia. Odrzuca niezbity fakt, że w k a ż d y m człowieku – i w nas samych także – jest coś słabego, ułomnego. Jest jakiś cień brzydoty, jest niedoskonałość. I z tego właśnie „punktu zaczepienia”: braku, niedoskonałości czy wady – zaczyna się czynić przedmiot głównych obserwacji. Pilnych, „naukowych” badań! Przenikliwych dociekań. Podnosi się tę piętę Achillesową i ukazuje triumfalnie: „Patrzcie, a nie chcieliście wierzyć!”. I dokładnie tak jak czynili to faryzeusze, czyni się z tego sztandar, a w końcu – przedmiot nienawiści.
Historia z Raju powtarza się każdego dnia. „A może ten wasz Bóg nie jest wcale taki dobry? Może skrywa przed wami jakąś tajemnicę, byście nie mogli być naprawdę wielcy, naprawdę szczęśliwi, naprawdę potężni…”. To wtedy obudzono w człowieku te ciemne, mętne szlaki podejrzliwości, te natarczywe, chorobliwe troski, to zafrasowane ciężkie spojrzenie spod obrzmiałej powieki. „Nie jest tak jak powinno być!”. „On nie jest taki jaki miał być!” Pojawił się niepokój. Pojawiło się zwątpienie. Niepewność. Lęk. A za nimi inne silne emocje. „Nic nie jest takie jakie być powinno!” „Bóg nas oszukuje…” „Szczęście nie jest szczęściem!” „Raj nie jest prawdziwym rajem!”„Odebrano nam nasz ideał!”

Św. Jan Chryzostom mówi: „Człowiekiem nazywamy tego, kto zachowuje w całości obraz człowieka. Co jest obrazem człowieka? Być istotą rozumną”. Być człowiekiem to być rozumnym, to jest działać, kierując się rozumem, a nie popędami zmysłowymi (św. Alfons Maria de Liguori).

Choroba naszych czasów szerzy się dziś z tak zawrotną szybkością, bowiem jesteśmy nieustannie pobudzani emocjami. Emocje blokują działanie rozumu, zaciemniają go. Powodują, że wyższe władze ludzkiej duszy więdną, słabną, usychają. Takie jak wspaniałomyślność, przebaczenie, miłość – ta prawdziwa, nie istniejąca bez przebaczenia – wznoszenie się ponad urazy, a nawet doznane krzywdy, zdolność do ponoszenia ofiar. Nasze emocje są pożywką dla tych, którzy nauczyli się nimi sterować. Przy pomocy obrazów, dźwięków, rytmów. Przy pomocy nieustannego nagłaśniania zła i ludzkiej ułomności. Nie da się ukryć, bodźców coraz mocniejszych, coraz silniej oddziałujących, coraz precyzyjniej skierowanych na odpowiednie ośrodki nerwowe. Wśród tak intensywnie pobudzonych emocji podejrzliwość szerzy się niczym burza, wzbudzenie stanu lęku, zagrożenia, niepewności jest wprost dziecinną igraszką. A wielki potwór o stu twarzach jest za każdym razem czymś innym. Kto dziś pamięta, że przed sześćdziesięciu laty straszono rolników stonką ziemniaczana rozrzucaną przez amerykańskich rolników na polskich polach? Dziś straszy się smugami trucizn z najnowocześniejszych samolotów
Przykład z Marszem Niepodległości, który nie może być Marszem Niepodległości, gdy przyłożą do niego rękę polski prezydent i polski premier, jest najwymowniejszym przykładem tej choroby naszych czasów. Drugi Polak nie jest Polakiem! Przywódca rządu nie jest wiarygodny. Prezydent jest podejrzany. Wszystko tu pachnie zdradą, upadkiem, zaprzedaniem. W szczelinach muru, w szparach podłogi ukrywa się wciąż przebiegły wróg, który wszystko psuje, zatruwa, przeinacza. Ta „prawdziwa polskość” jest w sercu kogoś innego, człowieka bez skazy, bez zarzutu, bez jednego pyłku na garniturze, na mundurze… Kogo?

Jeśli tak się myśli, łatwo wziąć pozory za rzeczywistość. Łatwo ulec złudzeniu, które ma tym bardziej przemożny wpływ na człowieka, że jest zupełnym wymysłem, fantazją, atrapą – ale dobrze zakomponowaną, malowniczą, pobudzająca wyobraźnię. Solidnie obstalowaną przez tych, którzy zawsze, w każdej epoce historycznej uważali się za inżynierów ludzkich dusz. I byli w swoim rzemiośle biegli. Zawsze stawiali na teatr. Zawsze interesował ich cyrk.

„Co obchodzi przywódców Rosji nędza, bladość żołnierzy cesarza?”, pisał w 1839 roku w Listach z Rosji Astolphe de Custine. „Te żywe widma mają najpiękniejsze mundury w Europie: kogo obchodzą zgrzebne kapoty, którymi się owijają w głębi swych kwater te pozłacane zjawy? Niech tylko będą ubodzy i brudni w sekrecie i niech błyszczą, kiedy się pokazują, niczego się od nich nie wymaga i niczego się im nie daje. Udrapowana nędza: oto bogactwo Rosjan. Dla nich pozory są wszystkim, a pozory u nich kłamią bardziej niż u innych. Toteż ktokolwiek ośmiela się unieść rąbek zasłony, traci na zawsze reputację w Petersburgu”.

Kiedy wszyscy wokół są podejrzani, umęczone umysłu spoglądają z podziwem, z nadzieją na fajerwerki, na obramowania, na połyskliwe guziki, na pióra przy kapeluszach. Udręczeni do ostateczności stają się największymi ofiarami własnych fobii.

Choroba naszych czasów może być pokonana bez antybiotyków i zastrzyków propagandy. Jednym ludzkim, chrześcijańskim „…jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. „Jako i my…” Wtedy zamiast krosty na obliczu drugiego człowieka zobaczy się cień smutku. Zmarszczkę utrudzenia. Bruzdę samotności. Zamiast pazerności i kłamstwa dostrzeże się w jego duszy zagubienie, zwątpienie, rozpacz. Wtedy i w sobie samym zobaczy się coś ułomnego, słabego, szpetnego, godnego współczucia… Ale nie popadnie się w zwątpienie.

Wybaczyć innym, to także wybaczyć sobie. Spojrzeć w górę, ku Temu, Kto może te skazy naprawić, te fałdy wygładzić, te rany uleczyć. Wtedy pomożemy sobie i innym być trochę lepszymi. Lepszymi ludźmi, lepszymi Polakami. Po to – tak naprawdę – mamy Niepodległość. Po to mamy wolną Ojczyznę. Byśmy wspólnie dźwigali się ku Niebu.

Autor:Ewa Polak – Pałkiewicz

Kremacja – pożar współczesnej dechrystianizacji – Nelson Fragelli

Popularyzacja kremacji następuje w miarę postępów materializmu. Przy okazji pogrzebów stopniowo ważniejsze od idei Boga stają się inne koncepcje, motywowane ekonomicznie (kremacja jest tańsza), utylitarnie (duże obszary zajęte pod cmentarze mogłyby służyć społeczności w inny sposób), pozorami higieny (by nie zanieczyszczać podglebia) lub sentymentem. Testamenty nakazują wrzucanie prochów do morza, rozsypywanie ich w górach lub na boiskach. (…) Proponuje się również rozsypywanie prochów na cmentarzach, w tak zwanych ogrodach pamięci. Jak widać pod różnymi pretekstami wprowadza się tu idee antychrześcijańskie – czytamy w tekście autorstwa Nelsona Fragelliego opublikowanym w najnowszym numerze magazynu „Krzyżowiec”.

Georges D. był dystyngowanym emerytem, uposażenie miał godziwe. Był dobrym obserwatorem, wnikliwie badającym istotę rzeczy, rozsmakowującym się w niej i umiejącym opowiadać skupiając uwagę słuchaczy. Ci zaś mieli wrażenie, jakby uczestniczyli w opowiadanym zdarzeniu

Przyjaciele rezygnowali ze spektakli teatralnych czy meczów, by niedzielne popołudnia spędzać właśnie z nim. Jako potomek starego francuskiego rodu mieszczańskiego umiał posługiwać się sztuką konwersacji z prostotą i naturalnością. Urodzony i wychowany w Lotaryngii, w pobliżu granicy z Niemcami, już jako młodzieniec, podczas drugiej wojny światowej, rozpoczął karierę inżyniera górnictwa.

Podczas tego globalnego konfliktu przeżył swoje dni próby. Trudności nauczyły go odróżniać odmienne sytuacje i poznawać różne umysłowości. Wiedza ta stanowiła esencję jego konwersacji. Choć był żonaty od ponad 50 lat, również jego żona, Jeanne, nie była wcale zmęczona słuchaniem go. Opowiadał naprawdę interesująco.

Wreszcie Georges umarł, ale pogrzebu nie było. Fakt ten zaskoczył przyjaciół, choć żaden z nich tego nie skomentował. Ciało skremowano. Podczas uroczystości odtworzono z taśmy modlitwy ekumeniczne, którym towarzyszyła muzyka New Age nadająca temu pożegnaniu nastrój tajemniczego niepokoju. Choć zarówno zmarły, jak i jego żona byli katolikami, nie odprawiono żadnego pobożnego obrzędu. Nigdy nie zostało też wyjaśnione, czy kremacja była jego decyzją, czy jej.

Jeanne złożyła prochy męża do urny w kształcie książki i „przechowywała” je w regale, nad telewizorem, w salonie. Nikt nie mógł pomodlić się nad grobem przyjaciela, przynieść kwiatów, powspominać wspólnych rozmów, wspólnych niedziel, jego wykwintnej konwersacji.

Zażyła relacja przyjaźni domagała się tego prostego aktu szacunku. Ale nie było to możliwe. Płomienie, które gwałtownie i natychmiast obróciły w proch jego ciało, zdawały się, że pochłonęły również wspomnienia o nim. O dwadzieścia centymetrów ponad prostackimi komediami czy innymi nieprzyzwoitymi opowieściami emitowanymi przez telewizor spoczywał Georges, wraz z całą swoją życzliwością i pulsującą energią. W takim otoczeniu nie można było odmówić choćby Zdrowaś Maryjo za jego duszę.

Kremacja jako rewolucyjna zmiana zwyczajów

Jak podaje A. Favole w „Corriere della Sera” z 28 lutego 2017 roku, Renato Bialetti, zmarły na początku ubiegłego roku twórca kafeterki Moka, która okazała się wielkim sukcesem, chciał, by go skremowano i złożono jego prochy w jednym z egzemplarzy jego wynalazku. Jego kafeterka stała się jego grobem. Gene Roddenberry, znakomity amerykański producent i scenarzysta telewizyjny chciał, by prochy jego i jego żony rozrzucono w przestrzeni pozaziemskiej. Istnieje nawet przedsiębiorstwo zajmujące się takimi kosmicznymi pogrzebami.

François Michaud Nérard (Une révolution rituelle, Atelier, 2012), wskazuje, że jeśli chodzi o kremację nastąpiła głęboka zmiana zwyczajów Francuzów. W ciągu niespełna 40 lat odwieczne obrzędy żałobne uległy daleko idącym przeobrażeniom. Do 1980 r. jedynie 1 proc. Francuzów opowiadał się za kremacją. Dziś około 50 proc. twierdzi, że chce ją wybrać. W krajach północnej Europy odsetek ten może sięgać 50 proc.

Popularyzacja kremacji następuje w miarę postępów materializmu. Przy okazji pogrzebów stopniowo ważniejsze od idei Boga stają się inne koncepcje, motywowane ekonomicznie (kremacja jest tańsza), utylitarnie (duże obszary zajęte pod cmentarze mogłyby służyć społeczności w inny sposób), pozorami higieny (by nie zanieczyszczać podglebia) lub sentymentem. Testamenty nakazują wrzucanie prochów do morza, rozsypywanie ich w górach lub na boiskach. Jak wspomina w tym samym artykule Favole, proponuje się również rozsypywanie prochów na cmentarzach, w tak zwanych „ogrodach pamięci”. Jak widzimy pod różnymi pretekstami wprowadza się tu idee antychrześcijańskie.

Sakralność pogrzebu vs. zwyczaje pogańskie

Po co odrzucać pogrzeb i sakralny wymiar pochówku na rzecz brutalnego, natychmiastowego zniszczenia ciała? Grzebanie umarłych zawsze stanowiło poważny obowiązek chrześcijan. Kościół przejął tę praktykę już u zarania chrześcijaństwa nie tylko ze względu na własne nauczanie, ale również ze względu na symboliczną wymowę pogrzebu. Z tego właśnie względu ciała zmarłych zawsze były otaczane szacunkiem. W przeszłości Papieże potępiali niegodne traktowanie ciał zmarłych takie jak przechowywanie ich czy przewożenie. Palenie zwłok również było uznawane za czynność niegodną, właściwą poganom.

Również w Lotaryngii, w innej niewielkiej miejscowości i nieodległej od domu Georgesa, mieszkał samotnie Antoine M. Był to bezdzietny wdowiec, miał niewielu krewnych, mieszkali oni daleko i jak zwykł mawiać swojemu proboszczowi, ks. Michelowi R, miał na świecie tylko jednego prawdziwego przyjaciela: piękne drzewo w swoim ogrodzie. Dbał o nie, podlewał je, nawoził. Był to bujny kasztanowiec.

Latem Antoine z przyjemnością spożywał obiad w jego cieniu, a zimą spalał w kominku nieliczne, przycięte wczesną jesienią z chirurgiczną precyzją gałązki. Patrzył w palenisko oczarowany nie dającym się z niczym porównać pięknem płomieni pochodzących z tych odrośli, głęboko wdychał przyjemną woń spalanego drewna. To wszystko dawał mu jego kasztanowiec.

Czując, że sił mu ubywa, Antoine spisał testament. W swej ostatniej woli zażądał, by jego ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane wokół umiłowanego drzewa. Miał to być ostatni hołd dla istoty, która za życia dała mu tyle pociechy. Kilka lat później Antoine faktycznie zmarł. Wszystko uczyniono zgodnie z jego testamentem: była kremacja, a prochy rozsypano u stóp drzewa.

Dom – i tym samym drzewo – odziedziczył bratanek Antoine’a. Po objęciu spadku przeprowadził się do domu stryja z Marsylii, gdzie mieszkał w momencie śmierci Antoine’a. Przyzwyczajony do ciepłego, śródziemnomorskiego klimatu zauważył, że w Lotaryngii słońca jest znacznie mniej. I jeszcze tę niewielką ilość ciepła zabierało drzewo starca. Polecił je zatem ściąć. Bezwzględna mechaniczna piła obróciła jedynego przyjaciela Antoine’a w polana. Wszystko, łącznie z ziemią otaczającą piękną roślinę, wywieziono na śmietnisko. Ks. Michel, udając przerażonego, ale z przebiegłym uśmieszkiem, opowiedział o wszystkim mieszkańcom osady.

Szczątki zmarłych oczekują dnia zmartwychwstania

Z punktu widzenia religii powiada św. Paweł: Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe (Rz 12, 1-2).

Jakże więc to ciało, o którym pisze Apostoł, uświęcone chrztem i przyjmowaniem Najświętszej Eucharystii, ożywiane przez duszę wyniesioną dzięki łasce ku życiu Bożemu, świątynię Ducha Świętego, spopielić niczym niepotrzebne odpadki?

W zwyczaju kremacji nieobecna jest idea spoczynku tego, który duszę oddał Bogu: requiescat in pace („niech odpoczywa w pokoju”). Wszystko dzieje się szybko. Pogrzeb traci swój uroczysty wymiar, obrzędy żałobne odarte są z dostojeństwa. Akt pozoruje całkowite unicestwienie w momencie, gdy płomień obraca w szary popiół rysy oglądane przez najbliższych przez wiele lat z szacunkiem i miłością.

Poprzez obrzęd złożenia ciała do grobu Kościół wyraża w sposób symboliczny wiarę w dogmat o zmartwychwstaniu ciał. Dla Kościoła grób jest dormitorium, w którym śmiertelne szczątki oczekują na zmartwychwstanie niczym ziarna rzucone w glebę, z których po Sądzie Ostatecznym wykiełkuje nieśmiertelność. W poświęconej ziemi, w cieniu krzyża ciało wiernego oczekuje na zmartwychwstanie tak jak Jezus, który zmarły i złożony do grobu powstał z martwych. Ciało to zasługuje na szacunek ze względu na to, czym było i czym będzie przez całą wieczność.

Lekceważąca czynność palenia zwłok w piecu krematoryjnym niszczy ten wizerunek w oczach świadków takiej procedury. Zgodnie z tym, co Kościół mówi śmiertelnikom memento homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris, ciało winno powoli, w sposób naturalny, rozłożyć się na proch ziemi, z którego wzięło początek. Ma to być proces naturalny, zgodny z rytmem organicznym, nie zaś sztuczne zniszczenie.

Kościół, współczująca Matka, bierze pod uwagę szacunek, jaki żywią wobec siebie kochające się istoty. Miłość rodzicielska czy miłość dziecka, każde uczucie ludzkie doznaje w momencie śmierci uwznioślenia. Wyobrażanie sobie ukochanych jako powykręcanych przez płomienie jest przykre dla osób żywiących te uczucia. Pociechą jest natomiast dla wszystkich świadomość, że w poświęconej ziemi to ciało stopniowo zniknie zgodnie z ustalonym przez Boga porządkiem naturalnym: in pulverem reverteris – w proch się obrócisz.

Chrześcijański zwyczaj grzebania ciał wiernych

Czynność kremacji ma również wymiar symboliczny. Ma ona przysłonić istnienie dogmatu o zmartwychwstaniu ciał. Nadzieja zmartwychwstania jest z kolei jasno wyrażona w powierzeniu duszy Bogu. Pierwsi zwolennicy kremacji mieli na celu wyeliminowanie religii z czynności związanych ze śmiercią.

We Francji ideę kremacji jako pierwsza wprowadziła Rewolucja 1789 r. Na fali tego antychrześcijańskiego trendu przeprowadzono w sposób zorganizowany kampanię promocji kremacji. W latach następujących po Rewolucji Francuskiej, na początku XIX w., propaganda materialistyczna i ateistyczna jeszcze się wzmogła, z korzyścią dla popularyzacji kremacji. Wreszcie na początku XX w. zaczęto pod różnymi pretekstami budować w Europie piece krematoryjne.

Kościół był zdecydowanie przeciwny kremacji. W 1886 r. Święte Oficjum wydało dokumenty wykazujące fałszywość doktryn zwolenników palenia zwłok. Wskazano, że „kłamliwe podstępy i sofizmaty niepostrzeżenie pomniejszają cześć i szacunek dla chrześcijańskiego zwyczaju chowania ciał zmarłych do ziemi, który to zwyczaj jest stale zachowywany i uświęcony uroczystymi obrzędami Kościoła”.

Wówczas to wiernym, którzy by z własnej woli zadecydowali o kremacji, nie tylko odmówiono kościelnego pogrzebu, ale także odprawiania Mszy publicznych w ich intencji. Zwolenników tych błędów uznano również za niegodnych ostatnich sakramentów. W ten sposób Kościół ze względów dogmatycznych chronił kult i obyczaje wiernych (Dictionnaire Apologétique de la Foi Chrétienne, “Incinération”, Beauchesne éditeurs, Paris 1911).

Związany z Soborem Watykańskim II pęd ku reformom sprawił, że 5 lipca 1963 r. Święte Oficjum promulgowało instrukcję „Piam et Constantem”, która otwierała możliwość kremacji. „Kremacja nie ma wpływu na duszę, nie uniemożliwia Bogu Wszechmogącemu odtworzenia ciała, nie oznacza także sama w sobie obiektywnego zaprzeczenia wspomnianych dogmatów. Kościół nie sprzeciwiał się tej praktyce ani się jej nie sprzeciwia, jeśli wypływa ona ze sprawiedliwej motywacji opartej na rozsądnych przesłankach”. Nie jest łatwo zrozumieć, w jaki sposób instrukcja ta ma nie sprzeciwiać się cytowanym wyżej słowom św. Pawła: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata”.

Szczególne modlitwy za zmarłych

Kościół ustanowił dzień 2 listopada Dniem Zadusznym (wspomnieniem wszystkich wiernych zmarłych). Tego dnia niemal na całym obszarze chrześcijaństwa cmentarze zapełniają się nawiedzającymi. Na cmentarzach tych groby przodków ozdobione są ich fotografiami, utrwalającymi ich ukochane rysy, wizerunkami świętych i aniołów czuwających nad zmarłym.

Wbrew temu odwiecznemu zwyczajowi brak ceremonii i „przechowywanie” niewielkich urn zawierających spalone szczątki na półkach zabija szacunek wobec zmarłych. Taki widok sprawia, że zaczynamy nabierać błędnego przekonania, iż wszystko się kończy na tym świecie. Przesłania świadomość życia po śmierci. Tłumi również ludzkie i naturalne uczucie uznania wobec zmarłych.

W Dzień Zaduszny krewni i przyjaciele przynoszą na groby swoich ukochanych kwiaty i znicze. Za dusze wiernych zmarłych odprawiane są Msze, odmawia się w ich intencji różańce. Jest to macierzyńskie i potężne wsparcie dla dusz cierpiących, które jęczą w Miejscu Oczyszczenia. Kościół Walczący przy grobach zmarłych prosi Boga, by dusze czyśćcowe mogły rychło wstąpić do Nieba, by zjednoczyć się z Kościołem Triumfującym i oglądać Boga twarzą w twarz

„Uwolnij, Panie, dusze wszystkich wiernych zmarłych od wszelkich więzów grzechowych” – prosimy w liturgii za zmarłych. Odprawiane są również modlitwy na chwałę tych, którzy są już w Niebie i których prosimy o wstawiennictwo w intencji uświęcenia tych, którzy toczą jeszcze ciężki bój na tej Ziemi. Już w XI w. św. Odylon, opat z Cluny, polecił swoim mnichom odprawiać 2 listopada Mszę za zmarłych. W Rzymie najstarsze nawiązania do tego święta pojawiają się w XIV w.

Zaduszki w Krakowie

Głęboko chrześcijański charakter ludu polskiego nadaje wspomnieniu zmarłych ton bolesnej wzniosłości. Ludność licznie nawiedza cmentarze. Listopad to już pełnia europejskiej jesieni. Jeszcze w godzinach popołudniowych nad miastem zapada noc, której towarzyszy drobna mżawka. Poświęconą ziemię okryłaby głęboka ciemność, gdyby nie tysiące zniczy, głównie czerwonych, nabożnie zapalanych zmarłym przez ich krewnych. Ci, skruszeni, przesuwają się niby cienie między nagrobkami i grobowcami z powagą akolitów niosąc rozżarzone latarenki.

Na grobach, nad którymi rodziny odmawiały wspólne modlitwy, te małe pochodnie pobłyskują w mroku niczym konstelacje świec na czuwaniu modlitewnym. Bo są to modlitwy żywych za tych, którzy odeszli już do Wieczności. Kropelki dżdżu opadające na znicze natychmiast odparowują niczym małe obłoczki, wydając się duszami, które opuszczają ten świat.

Czasem ktoś coś do kogoś szepnie. Dzieci pytają o przodków. Ze złożonymi rączkami naśladują modlitwę i uczucia rodziców. Na progu życia niewinność staje w zachwycie wobec misterium zaświatów. W ciszy przysuwają się do rodziców, jakby chciały być bliżej życia.

Tylko Kościół umie z łagodnością pogodzić tak przeciwne odczucia: czas i wieczność, śmierć jako nasienie życia wiecznego. W tej scenerii niczym krople deszczu opadające na płonące znicze, ulatnia się smutek i wzajemne przenikanie pełne nadziei i rezygnacji. Te cienie poruszające się w czasie poszukują tego, co niewidzialne w Wieczności, zaś z tego spotkania wyrasta afirmacja Wiary.

Gdyby Kraków przyjął zwyczaj kremacji, redukując swe cmentarze do pustki „ogrodów pamięci” – bez nagrobków, pomników czy grobowców – wierni nie przeżywaliby już podczas Dnia Zadusznego tych chwil religijnej refleksji. Kremacja poprzez likwidację pogrzebów i cmentarzy zmierza do usunięcia religii z obrzędów pogrzebowych i usunięcia prawdy o cierpieniu przodków, którzy „nas poprzedzili ze znakiem wiary”.

Nelson Fragelli

Catolicismo, nr 799, lipiec 2017 r.

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    060374