marian44
Dlaczego chcą nas mordować?
Do Europy zanurzonej po uszy w problemach z pluszu i waty cukrowej, takich jak problem podziału kolejnych środków europejskich, finansowa przyszłość Grecji, czy dyskryminacja homozwiązków, przez mnożące się i poszerzające szczeliny zaczął ostatnio wpływać wartkim strumieniem potok autentycznych problemów, z którymi ludzkość usiłuje ze zmiennym szczęściem poradzić sobie od zawsze, a których Europa zachodnia od kilku dekad już zdaje się nie pamiętać. Te problemy to wojna, nędza, głód i zaraza.
Dotychczas, zamknięci w swoich domach na kredyt, kurczowo trzymający się z trudem wywalczonych posad, pozycji życiowych i majątkowego statusu obserwowaliśmy te zjawiska dziejące się gdzieś w dalekich krajach zza szklanego czy plazmowego ekranu naszego telewizora, przyglądając im się to ze zgrozą, to z zaciekawieniem, zupełnie tak, jak w programach przyrodniczych ogląda się atak drapieżnika na stado antylop gnu (filmy odpowiednio przycięte tak, żeby oddać dramaturgię chwili, ale jednocześnie nie epatować krwią i wypruwanym z ciała ofiary mięsem). Dziś w sposób brutalny przekonujemy się na powrót o tym, że ten świat nie tylko istnieje, ale że my, Europejczycy, stanowimy jego integralną część, a wszelkie jego bolączki były kiedyś i, prędzej, czy później, będą ponownie także naszymi. Co więcej, odkrywamy, że przedstawiciele tego zewnętrznego świata nie są zainteresowani przyjęciem naszych reguł życia, zaczyna do nas docierać, że to nas obwiniają za swój los, kiedy krzyczą coś o odwecie na chwilę przed śmiercią. Naszego wkładu w rozwój ludzkości zdają się nie dostrzegać, z pogardą ignorują nasze normy, więcej, zainteresowani są zniszczeniem ich i zastąpieniem ich własnymi. By wcielić ten zamiar w życie gotowi są na mord, gotowi są poświęcić swoje życie. Dowiedli tego nie raz. Nazywamy ich terrorystami, bo polują na nas i nasz spokój ducha. Z naszego oglądu sytuacji wynika, że nienawidzą nas i wszystkiego, co nasze. Dlaczego?
Spokojnie, to tylko zemsta
Bliski Wschód jest regionem zdominowanym w dużej mierze przez dwie kultury – kulturę religijną i kulturę tradycji regionalnej. Dominującą w regionie religią jest islam – w różnych wydaniach. On w dużej mierze determinuje zasady życia, codziennego postępowania ludzi i zbitki wyznawanych przez nich uniwersalnych wartości. Uzupełnieniem zasad islamskich jest regionalna tradycja. Istnieje szereg istotnych zasad regulujących życie bliskowschodnich muzułmanów, które pochodzą nie tyle ze źródeł prawa muzułmańskiego, co właśnie z tradycji. Przykładem takiego działania jest ubiór mieszkanek Zatoki Perskiej. Czarne abaje, którymi z reguły bywają okryte są właśnie przejawem zwyczaju, nie przepisów religijnych. Innym przykładem tradycyjnej praktyki regionalnej jest zwyczaj obrzezania kobiet, który będąc praktykowanym w wielu krajach muzułmańskich, błędnie kojarzony jest wyłącznie z islamem. Praktyka ta jest powszechna m.in. w Etiopii wśród ludności chrześcijańskiej od wieków. Jeszcze innym przejawem kultury tradycyjnej jest bardzo silna do dziś tradycja plemienna. Ważnym elementem tejże tradycji – obok wielu innych ją tworzących – jest kwestia odwetu, zemsty plemiennej, wendetty. Kluczową kwestią w tym przypadku jest pojęcie honoru – honoru klanu, rodziny, plemienia. Na honorze buduje się silną, szanowaną społeczność, a jego utrata jest hańbą. Honor utracić można nie pomściwszy zadanej krzywdy. Krzywda jest pomszczona, o ile winowajcy, względnie jego rodzinie ofiara, bądź jej rodzina wyrządziła krzywdę podobną lub bardziej dotkliwą do tej, jaką zadano ofierze. Niekiedy możliwe jest wykupienie krzywdy. Jeśli nie jest to możliwe, honor bywa ratowany poprzez rozlew krwi. Jeśli członek jednej rodziny znieważył inną rodzinę zabijając (np. potrącając na ulicy samochodem) któregoś z jej członków, to honor może być uratowany poprzez odebranie życia winowajcy lub, jeśli to niemożliwe (winowajca się ukrywa), komuś z jego rodziny (w pierwszej kolejności – jego prawnemu opiekunowi). Lub kilku osobom. W szczególnych przypadkach takie działanie ponownie spotkać się może z działaniem wzajemnym rodziny winowajcy, która teraz stała się rodziną ofiary. Tego typu spirala wendetty może ciągnąc się przez dziesiątki lat, a najgorsze, że dotyka z reguły bliskich sobie ludzi, często sąsiadów. Bywa, że aby jej uniknąć, to rodzina winowajcy bierze sprawy w swoje ręce. Kończy się niemniej dramatycznie. Ojciec zabija syna, brat siostrę, etc. Tego typu prawo plemienne obecne jest do dziś w wielu krajach muzułmańskich i bywa silniejsze od prawa stanowionego oficjalnie w tych krajach. Przejawem tego są łagodne wyroki (w przypadkach, kiedy w ogóle wszczęte jest śledztwo, co zresztą dotyczy tych krajów muzułmańskich, gdzie prawo zemsty nie stanowi części stanowionego prawa państwowego) dla osób, które popełniły morderstwo kierując się właśnie zasadami zemsty plemiennej. Na Bliskim Wschodzie (nie dotyczy to tylko krajów arabskich) istnieje silne przyzwolenie społeczne dla tego typu działań.
Jak islam odnosi się do zemsty i zasad sprawiedliwości plemiennej? Przyjrzyjmy się źródłom. Co do zasady, istnieją w islamie dwa podstawowe źródła prawa stosowane przez wszystkie szkoły prawa muzułmańskiego. Są nimi Koran, jako źródło podstawowe i składająca się z tzw. hadisów sunna, czyli praktyka postępowania gminy muzułmańskiej w czasach Mahometa. Koran porusza z reguły sprawy dogmatyczne, sunna z reguły sprawy praktyczne. W Koranie czytamy, że należy płacić podatek na ubogich, z sunny dowiadujemy się w jakiej wysokości i jak często. Poniżej znajduje się kilka sur koranicznych, odnoszących się wprost do zemsty oraz jeden z hadisów (wypowiedzi przypisywanych Mahometowi, bądź komuś z jego otoczenia na tematy istotne dla funkcjonowania muzułmańskiej ummy), na podstawie których w wielu muzułmańskich krajach wprowadza się zasadę zemsty do systemów prawnych (ściśle mówiąc, wszędzie tam, gdzie przy tworzeniu państwowych ustrojów prawnych ludzie zachodu, względnie ludzie działający pod ich silnym wpływem nie mieli decydującego słowa przy wypracowywaniu ustrojowych rozwiązań prawnych).
Jedynym źródłem polskiego tekstu Koranu jest tłumaczenie ś.p. prof. Bielawskiego, które raz po raz znajduję narzędziem ułomnym, pełnym niestety błędów tłumaczeniowych, w najlepszym wypadku zabawnych, w najgorszym wprowadzających w błąd czytelnika w kluczowych, dogmatycznych kwestiach. Dobrze, że tłumaczenie to w ogóle pojawiło się na rynku, ale jego czas, jak się zdaje już przeminął i istnieje, w obliczu bieżących wydarzeń, pilna potrzeba jego aktualizacji. Nie dysponując, póki co, innym tłumaczeniem, zamieszczam tłumaczenie prof. Bielawskiego ze stosownym komentarzem, w razie potrzeby.
Sura (2:178):
O wy, którzy wierzycie! Zostało wam przepisane prawo talionu [Qisas – przyp. KJ] w przypadku zabójstwa: „Człowiek wolny za człowieka wolnego, niewolnik za niewolnika, kobieta za kobietę”. A wobec tego, komu będzie nieco wybaczone przez jego brata, należy zastosować postępowanie według uznanego zwyczaju i wyznaczyć mu odszkodowanie w najodpowiedniejszy sposób. To jest ulga i miłosierdzie od waszego Pana. A ten, kto potem popełni jeszcze przestępstwo, otrzyma karę bolesną.
Sura (2:179):
W talionie [qisas – przyp. KJ] jest dla was życie, o wy, obdarzeni rozumem! Być może, będziecie bogobojni!
Sura (2:194):
Miesiąc święty za miesiąc święty. Rzeczy święte podlegają talionowi [Niejasne tłumaczenie. Proponuję tłumaczenie w formie: Miesiąc święty za miesiąc święty, a za czyny zakazane [należy się] qisas [będzie o tej instytucji prawnej mowa poniżej] – przyp. KJ]. A jeśli kto odnosi się wrogo do was, to i wy odnoście się wrogo do niego, podobnie, jak on odnosi się wrogo do was. I bójcie się Boga! I wiedzcie, że Bóg jest z bogobojnymi!
Sura (5:45):
Przepisaliśmy im w niej [mowa o Torze – przyp. KJ]: „życie za życie, oko za oko, nos za nos, ucho za ucho, ząb za ząb, a za rany obowiązuje prawo talionu [a za rany na ciele, qisas – przyp. KJ]. Ale kto z ceny krwi uczyni jałmużnę, otrzyma przebaczenie”. A którzy nie sądzą według tego, co zesłał Bóg, są ludźmi niesprawiedliwymi [chodzi o to, że Bóg zesłał żydom Torę, której ci nie rozumieją, nie słuchają jej przykazań lub którą zafałszowali, a w której jest napisane „oko za oko (…)”, którego to przykazania należy przestrzegać, jako pochodzącego od samego Boga – przyp. KJ]
Sura (16:126):
Jeśli karzecie, to karzcie tak, jakbyście sami byli karani. [Błędne tłumaczenie na język polski. Powinno być: „Jeśli karzecie, to karzcie tak, jak was karano” – przyp. KJ]. Lecz jeśli jesteście cierpliwi, bądźcie nimi, bo to jest lepsze!
Sura (42:40):
Zapłatą za zło jest zło jemu podobne. Ale kto przebaczy i naprawi, to znajdzie zapłatę u Boga. Zaprawdę on nie miłuje niesprawiedliwych!
Sura (42:41):
A na tych, którzy szukają pomocy po doznaniu niesprawiedliwości – nie ma żadnego sposobu [Błędne tłumaczenie w wersji polskiej. Powinno być: Zaprawdę, ktokolwiek mści się za zło, którego doznał, dla niego nie ma powodu [żeby go winić] – przyp. KJ]
Sura (42:42):
Ale sposób jest na tych, którzy są niesprawiedliwi dla ludzi i którzy bezprawnie są buntownikami na ziemi. Takich czeka kara bolesna!
Sura (42:43):
Lecz ten, kto jest cierpliwy i kto przebacza – zaprawdę umie okazać zdecydowanie w działaniu!
Hadis (wypowiedź przypisywana Mahometowi, świadectwo Amra Bin Shu’aiba):
Wierny nie może zostać zabitym za niewiernego. Kto zabije wiernego umyślnie, winien zostać przekazanym krewnym tego, który został zabity. Jeśli taka będzie ich wola, zabiją go, ale jeśli zechcą, mogą przyjąć diyya [krwawe pieniądze – przyp. KJ] [tłum. KJ]. (Sunan Abu Dawood 4506 www.sunnah.com )
Tak więc Islam wniósł do znanego wcześniej prawa sprawiedliwości plemiennej pewną modyfikację. Wprowadził mianowicie zasadę, że szlachetne uczucie, jakim jest miłosierdzie i litość będzie mile widzianym przez Allaha postępowaniem wiernych. Każdy z nich oczekuje przecież od Allaha odpuszczenia własnych grzechów. Tym niemniej, zemsta nie jest w żaden sposób napiętnowana. Prawo do zemsty za szkodę (względnie, prawo do odszkodowania) jest niezbywalnym prawem każdego muzułmanina. W islamie przykazanie miłości bliźniego swego, jak siebie samego i nadstawiania drugiego policzka nie istnieje (nie inaczej jest choćby w judaizmie). W imię zemsty natomiast można w świetle prawa religijnego i tradycyjnego pozbawić życia, także wiele osób. Można życie darować (zwłaszcza wykupić); jest to szlachetne i podoba się Allahowi, ale wcale nie jest konieczne.
Powyższe zasady znajdują swoje odzwierciedlenie po dziś dzień w codziennej praktyce państw muzułmańskich. Dla przykładu ważnym elementem saudyjskiego porządku prawnego, zwłaszcza w części, którą my przyjęliśmy nazywać prawem karnym stanowi instytucja qisas, czyli postępowania zgodnego z zasadą „oko za oko, ząb za ząb” w jak najbardziej dosłownym znaczeniu tej frazy. To qisas jest jednym z trzech przypadków, kiedy muzułmanin może zgodnie z prawem zabić drugiego muzułmanina (obok cudzołóstwa i porzucenia wiary). Za śmierć, zgodnie z qisas karze się śmiercią, o ile strona poszkodowana nie postanowi inaczej (tj. nie przebaczy sprawcy, albo nie odstąpi od ukarania w zamian za diyya, czyli tzw. krwawe pieniądze). Podobnie, zgodnie z qisas, za szkodę na ciele przewiduje się wyrządzenie podobnej szkody na ciele winowajcy (np. ucięcie ręki za ucięcie ręki, oślepienie za oślepienie, etc.). Zainteresowany czytelnik z pewnością znajdzie w sieci przykłady skutecznego wykonania wyroków bazujących na qisas, uwzględniających obcięcie ręki, wyłupienie oczu czy wyłamanie zęba. Zgodnie z tą zasadą członkowie Państwa Muzułmańskiego pozbawili życia jordańskiego pilota (nota bene gorliwego muzułmanina) zestrzelonego w trakcie wykonywanej misji, poprzez spalenie go żywcem, argumentując, że w taki sam sposób pozbawiał on życia bombardowanych muzułmanów.
Istnieje pewne pole pomiędzy wezwaniem do zemsty a przebaczeniem, które wypełniają poszczególne nurty religii muzułmańskiej. Nieco inaczej zapatrują się na tę kwestię twórcy i kontynuatorzy myśli zebranych w kanony czterech szkół sunnickiego prawa muzułmańskiego, inaczej reprezentanci szkoły szyickiej. Mamy więc do czynienia z różnymi odcieniami, jednak tej samej barwy. Znaleźć możemy tysiąc różnic interpretacyjnych w źródłowych tekstach każdej ze szkół koranicznych, mają one jednak jeden wspólny mianownik – dają wiernemu w pełni zgodne z zasadami jego religii prawo do zemsty. Gdyby to muzułmanie pisali Kartę Praw Podstawowych, prawo do zemsty z pewnością by się w niej znalazło.
Tak więc prawo do zemsty jest niezbywalnym prawem każdego muzułmanina. Mścić się można i istnieje na to boskie przyzwolenie; w niektórych okolicznościach mścić się należy. Ale czy muzułmanie mają powody do zemsty? Przyjrzyjmy się pokrótce historii ostatnich kilku dekad jednego z krajów muzułmańskich.
Irackie piekło
Irak w latach 60-tych i 70-tych był jednym z najbardziej rozwiniętych krajów na Bliskim Wschodzie. Ukazuje to wiele statystyk. Stopień analfabetyzmu wśród kobiet w tamtym okresie kształtował się na poziomie 20% (rewelacyjna statystyka, dziś w Egipcie nie umie pisać i czytać ok. 25% społeczeństwa, czyli ponad 20 milionów ludzi). Uniwersytet Bagdadzki był uznawany za jeden z najbardziej prestiżowych na Bliskim Wschodzie. Nieporównywalny z niczym w okolicy był poziom opieki medycznej w kraju. Gospodarka kwitła w związku z rosnącymi na światowych rynkach cenami ropy naftowej, której w Iraku było i jest pod dostatkiem.
Dzisiejszy Irak jest cieniem samego siebie sprzed lat. Doprowadziły do tego z górą trzy dekady tragicznych w skutkach błędnych decyzji politycznych i ekonomicznych podejmowanych przez rządzących tak Irakiem, jak i najważniejszymi państwami zachodnimi.
Lata 80-te to dla Iraku okres krwawej, okrutnej wojny z Iranem, która kosztowała życie ofiar liczonych co najmniej w setkach tysięcy i ruinę ekonomiczną kraju. Irak, jak wiadomo hojnie subsydiowany był w czasie wojny przez tzw. „zachód”, a zwłaszcza USA, które irackimi rękami chciały zniszczyć w zarodku irańską rewolucję szyicką. Być może Saddam dopiął by swego, gdyby nie fakt, że Amerykanie wprost i nie-wprost, subsydiowali w czasie wojny także Iran, dbając najwyraźniej o to, by konflikt nie wygasł przedwcześnie. Amerykańskie wsparcie nie zakończyło się także wtedy, gdy iracka broń chemiczna wykorzystana została przeciwko buntującej się kurdyjskiej mniejszości na północy Iraku, co kosztowało życie kilku tysięcy cywili w miejscowości Halabdża.
Niecałe dwa lata po zakończeniu wojny z Iranem, Saddam podjął kolejną złą decyzję napadając na Kuwejt. W następstwie doprowadził do kontrakcji koalicji państw zachodnich znanej pod nazwą „Pustynna Burza”, która w krótkim okresie doprowadziła do zniszczenia konwencjonalnego i niekonwencjonalnego arsenału Saddama. Państwa zachodnie doskonale zdawały sobie sprawę z obecności i rozmieszczenia broni masowego rażenia w Iraku. Niezastąpionym źródłem wiedzy w tym zakresie były zapewne faktury i inne dokumenty sprzedażowe, jakie z całą pewnością przechowane zostały w ich archiwach. Szacuje się, że operacja Pustynna Burza kosztowała życie przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy ludzi (działania zbrojne i ich bezpośrednie następstwa), do czego należałoby dodać ofiary wykorzystanej w trakcie ataku broni (np. pociski wykonane z tzw. „zubożonego uranu”), czy zniszczonej na miejscu części chemicznego i biologicznego arsenału armii irackiej.
Amerykańskie zwycięstwo nie doprowadziło do obalenia Saddama. Został on utrzymany przy władzy, a wycofujące się z Iraku amerykańskie wojsko przyglądało się początkowej fazie krwawo tłumionego przez Saddama powstania irackich szyitów na południu kraju. W zamian decyzją ONZ wprowadzono w Iraku szereg drastycznych sankcji ekonomicznych, w tym zwłaszcza embargo na handel z Irakiem, dotyczący szerokiej gamy towarów. Embargo, trwające 13 lat było dla Irakijczyków ekonomicznym dramatem. Średnia płaca w 1989 r. w Iraku kształtowała się na poziomie 3500 USD, podczas gdy w 1994 r. spadła do ok. 450 USD (spadek o ponad 80%; to tak jakby dziś w Polsce osoba zarabiająca miesięcznie 2500 PLN netto miała pogodzić się w przeciągu kilku lat z uposażeniem rzędu trzystu paru złotych na rękę). Ponadto, embargo było katastrofą humanitarną. Według szacunku UNICEF w trakcie trwania embarga przynajmniej pół miliona dzieci w wieku do 5 lat straciło życie (braki obłożonych embargiem szczepionek, lekarstw, środków opieki, etc.). W związku z zaistniałą sytuacją przynajmniej troje wysokiej rangi dyplomatów ONZ odpowiedzialnych na różnym poziomie za sprawy irackie podało się do dymisji. Przed swoim odejściem Denis Halliday, dyplomata z ponad trzydziestoletnim doświadczeniem pracy w ONZ (piastujący w chwili odejścia stanowisko zastępcy sekretarza generalnego ONZ) wydał oświadczenie, w którym uzasadniał swoją dymisję tym, że sankcje nałożone przez ONZ na Irak w jego opinii miały charakter „ludobójczy”. Jego następca, Hans von Sponeck swoje odejście uzasadniał tym, że postanowienia embarga stanowić miały „pogwałcenie Konwencji Genewskiej”. W ich kroki krótko później poszła Jutta Burghardt, szefowa World Food Program in Iraq. Kolejne dymisje być może byłyby kwestią czasu, gdyby nie kolejna inwazja zachodu na Irak w 2003 r.
Kolejna inwazja przyniosła Irakowi jeszcze jedną niewyobrażalną dawkę cierpienia, nieporównywalną chyba z niczym, czego doświadczył dotychczas Irak w swojej nowożytnej historii. Zgodnie z danymi raportu „Body Count” organizacji Physicians for Social Responsibility działania wojsk sojuszniczych i ich konsekwencje na terenie Iraku, Afganistanu i Pakistanu kosztowały od czasu inwazji życie ok 1,3 mln osób z zastrzeżeniem, że jest to szacunek bardzo ostrożny, a rzeczywista liczba ofiar prawdopodobnie oscyluje wokół 2 milionów osób.
Warto przy tym pamiętać, że inwazja z 2003 r. odbyła się z pogwałceniem międzynarodowego prawa w oparciu o całkowicie nieprawdziwe przesłanki, takie jak związki reżimu Saddama Husajna z Al-Kaidą i organizatorami zamachu na WTC, czy obecność broni masowego rażenia w Iraku. Colin Powell napisał w swoich wspomnieniach, że jego wystąpienie na forum ONZ, na którym przedstawiał on rzekome dowody na obecność broni masowego rażenia w Iraku „na zawsze będzie plamą w jego życiorysie” („forever will be a blot on my record”).
Wojna wycisnęła swoje piętno także na środowisku naturalnym Iraku. Płonące tygodniami szyby naftowe, wykorzystana w trakcie walki broń chemiczna (np. biały fosfor, zubożony uran), destrukcja in situ w czasie pierwszej wojny w Zatoce arsenałów chemicznych doprowadziły ziemie Mezopotamii uznawane za kolebkę ludzkości na skraj katastrofy ekologicznej. W jej wyniku zaistniał szereg problemów natury medycznej, które nie były dotychczas w tej okolicy rozpoznane. Dramatycznie podniósł się poziom zachorowań na raka. Zgodnie z raportem „Laid to waste. Depleted Uranium contaminated military scrap in Iraq” („Pozostawione na zatracenie. Wojskowy złom skażony zubożonym uranem w Iraku” – www.paxvoorvrede.nl; jest to tylko jeden z raportów ukazujących różne oblicza stanu środowiska naturalnego w Iraku po zakończeniu obydwu inwazji na ten kraj) holenderskiej organizacji Pax For Peace wydanym pod auspicjami norweskiego MSZ, występowanie raka piersi pomiędzy 1995 a 2008r. zwiększyło się w Iraku trzykrotnie, raka płuc ponad dwukrotnie, podobnie jak raka pęcherza moczowego, mózgu blisko trzykrotnie, białaczki – o ponad połowę. Niepokojący wzrost wykazuje liczba poronień i urodzeń straszliwie zdeformowanych dzieci. Dotyczy to zwłaszcza terenów szczególnie zaciętych walk – takich jak Basra na południu kraju, Falludża na zachód od Bagdadu, czy samego Bagdadu.
Upokorzenie rodzi bestialstwo
Irak po wojnie to kraj pogrążony w chaosie. Od ponad dekady echa samobójczych ataków, porwań, napadów i zabójstw w biały dzień nie milkną na ulicach Bagdadu, kosztując życie od kilku do kilkudziesięciu osób niemal każdego dnia. To właśnie te lata codziennego bestialstwa dziejącego się na ulicach jednej z najważniejszych do niedawna bliskowschodnich stolic, dumnego miasta założonego w VIII stuleciu przez Al-Mansura, niegdyś stolicy kalifatu sięgającego od Hiszpanii po Hindukusz, doprowadziły do ukształtowania całej generacji młodych kondotierów dżihadu trudniących się pozbawianiem życia na różne sposoby „białych ludzi” – „krzyżowców” – i ich sojuszników. To właśnie takie warunki stanowiły podglebie dla stworzenia Państwa Muzułmańskiego, dla wytworzenia jego grupy przywódczej z Abu Bakrem al-Baghdadim na czele oraz tysięcy młodych bandytów, którzy na jedno ich skinienie gotowi są do każdego bestialstwa. Którzy walkę z niewiernymi uczynili sensem swojego życia. Którzy nie znają lepszego pomysłu na śmierć, niż śmierć szahida. Religia daje im wroga. Ropa daje im broń do ręki. Ale kształtuje ich i popycha do działania chęć zemsty. Chęć zemsty, która bierze się z lat cierpień i upokorzeń, które myśmy (tu mam na myśli także nas, Polaków i nasz udział w inwazji na Irak) im zgotowali.
Konflikt w Iraku i w innych częściach Bliskiego Wschodu nie jest bynajmniej walką dobra ze złem. Niestety, my nie jesteśmy Christianitas. My nie jesteśmy „the good guys”. Przeciwnie, skala zła, jakiego się dopuściliśmy jest nie do opisania. Czy uzasadnia ono nienawiść? Czy uzasadnia ono bestialstwo? Co zrobiłbym, gdyby wróg spopielił moją rodzinę białym fosforem? Albo gdyby jakiś głupi żołnierz dał się sfilmować, jak zabija rannego jeńca leżącego na podłodze jednego z kościołów w oblężonym mieście (zupełnie jak ten amerykański żołnierz, który dał się złapać na zabójstwie rannego jeńca leżącego na podłodze meczetu w oblężonej Falludży, co akurat uchwycił i przeniósł do sieci amerykański reporter – Kevin Sites; filmik wciąż można znaleźć w sieci). Bezkarnie, śmiejąc się w twarz (ustalono tożsamość zabójcy jeńca z Falludży. Nie został on pociągnięty do odpowiedzialności)? Gdyby wtedy ktoś wcisnął mi do ręki karabin mówiąc „idź i strzelaj”, to czy poszedłbym i strzelał? Nie wiem. Niech Bóg mnie broni przed taką sytuacją.
Przyszłość, jaka rysuje się przed nami nie napawa optymizmem. Wzrost antyzachodnich nastrojów na Bliskim Wschodzie dopiero chyba nabiera tempa wraz z tym, jak w warunkach wojennych dorasta generacja młodych Irakijczyków, Syryjczyków, Afgańczyków, czy Libijczyków. Trzeba zrozumieć, że ich złość, a zwłaszcza chęć zemsty, wynika bezpośrednio z ich prawa, a jest skutkiem działań krajów zachodnich na ich ziemiach. Należy to przyjąć do wiadomości i, chłodno kalkulując, wyciągnąć stosowne wnioski na przyszłość. Zwłaszcza, że obserwujemy zjawisko o wiele bardziej niepokojące, czyli proces zmierzchania cywilizacji zachodniej, przykryty tylko cieniutkim prześcieradłem resztek dawnej spuścizny intelektualnej. Europa choć jeszcze żywa, sama kładzie się na katafalku. Paryż, jej perła, bejrutyzuje się. Czy owładniętej szałem zabijania bliskowschodniej młodzieży uda się staruszce wyszarpnąć spod głowy haftowaną poduszkę i pomścić swoje krzywdy? Zobaczymy. Ile ropy, tyle czasu.
Ksawery Jankowski
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-04-19 )
Judaizm przeciwko Mojżeszowi. Gnostycki mesjanizm Sabataja Cewi – Hugon Hajducki
Trwa duchowa wojna pomiędzy Bogiem a Lucyferem. W trakcie tych zmagań książę ciemności niejednokrotnie zło nazywa dobrem, a nienawiść ukrywa w słowach głoszących miłość, tolerancję i pokój.
Zapowiedziane przez św. Jana zbiorowe nawrócenie Żydów jest od dawna wypatrywanym znakiem, potwierdzającym nadejście czasów ostatecznych i rychłą paruzję Chrystusa. Jest to jedna z wielkich tajemnic dotyczących losów całego świata. W jakich jednak okolicznościach nastąpi nawrócenie Żydów? W którym momencie porzucą oni swoje zgubne poglądy o nadejściu narodowego mesjasza, który przyjdzie tylko po to, by stworzyć kolejne ziemskie imperium? Czy będzie to związane z pojawieniem się kolejnego fałszywego mesjasza żydowskiego? Pytania, na które trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, można by mnożyć. Czytaj dalej
Oświadczenie Organizacji Monarchistów Polskich
1050 lat temu książę Polan – Mieszko I, syn Siemomysła – przyjął chrzest, wstępując (wraz ze swą świtą, a pośrednio i w dłuższej perspektywie czasowej – także z całym państwem i narodem) w szeregi wiernych Kościoła Rzymskiego.
W jaki sposób możemy zapatrywać się dziś na to wydarzenie, mając komfort spoglądania na bolesną, ale na ogół przecież chwalebną historię naszej Ojczyzny, jakże mocno związaną z religią chrześcijańską? Gest Mieszka I jest rozpatrywany na wielu płaszczyznach. Banalne stały się już te interpretacje, które przypisują mu wymiar li tylko polityczny, sugerujące, że był jedynie wyrazem wyrachowania, obliczonego na włączenie Polski do grona państw nowoczesnych (podług ówczesnych standardów). Pamiętajmy jednak, że na płaszczyźnie wewnętrznej porzucenie wiary przodków mogło być (i pewnie było) sporym problemem, jak też trudną decyzją. Trudną zarówno w sferze osobistej (bo nigdy nie jest łatwo zmieniać rzecz tak ważną jak religia), jak i politycznej (z uwagi na ryzyko buntu ludności i wszelkich kłopotów związanych z zaprowadzaniem nowego wyznania).
Świadomy katolik rzymski może dziś oczywiście powtórzyć za Janem Mosdorfem: Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że Polska jest katolicka, bo gdyby nawet była muzułmańska, prawda nie przestałaby być prawdą, tylko trudniejszy i boleśniejszy byłby dla nas, Polaków, dostęp do niej. Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że doktryna katolicka lepiej rozstrzyga trudności, a dyscyplina – konflikty, ani dlatego, że imponuje nam organizacja hierarchiczna Kościoła, zwycięska przez stulecia, ani dlatego wreszcie, że Kościół ocalił i przekazał nam w spuściźnie wszystko to, co w cywilizacji antycznej było jeszcze zdrowe i nie spodlone, ale dlatego, że wierzymy, iż jest Kościołem ustanowionym przez Boga.
To wszystko prawda – i prawda ta niewątpliwie brzmi dobitnie. Niewykluczone, że Mieszko i jego otoczenie przynajmniej przeczuwali tę prawdę, choć może pojmowali ją na swój, prosty i jeszcze barbarzyński sposób (na przykład taki, że Bóg chrześcijan zdaje się silniejszy od bogów czczonych dotychczas). Wypada jednak wspomnieć także o innej kwestii.
Otóż religia – również tak uniwersalistyczna jak chrystianizm – objawia swój autentyczny, głęboki sens dopiero wtedy, gdy jest ściśle związana nie tylko z życiem osobistym, ale i społecznym. To znaczy: gdy jest związana (o ile to możliwe) z przyjętymi obyczajami, tradycjami i prawami, gdy odwołuje się do rozumianych przez społeczność pojęć i symboli, gdy nie jest abstrakcją nanoszoną na teren oczyszczony z przeszłości, ale czymś, co wrasta w otoczenie i momentalnie zaczyna też z niego wyrastać.
Możemy tu przywołać słowa św. Justyna Męczennika: Każda prawda, gdziekolwiek znaleziona, należy do nas – chrześcijan. Zauważmy więc, że to chrześcijaństwo, które przybyło do Polski 1050 lat temu, było już zespolone z podbudową w postaci kultury oraz filozofii greckiej i rzymskiej. Podbudowa ta sięgała też kultury starożytnego Izraela (w oczywisty sposób: poprzez Biblię i całą historię Zbawienia), a w sposób pośredni także dorobku Egiptu czy nawet Sumerów (nawet jeśli ówcześni nie do końca już to sobie uświadamiali). Były w owym chrześcijaństwie zawarte także żywioły plemion germańskich, celtyckich i słowiańskich, żywioły rodzącego się średniowiecza – opartego na rycerstwie, kapłaństwie i porządku feudalnym.
Mieszko nie przyjmował zatem religii oderwanej od rzeczywistości, abstrakcyjnej czy sztucznej – ale raczej wchodził w wielki krąg kulturowy, w którym zawierało się w jakiś sposób niemal wszystko to, co należało do znanej historii Europy – i nie tylko Europy. Naturalnie można w tym miejscu zapytać o to, czy podobny proces wchłaniania objął także pogaństwo słowiańskie wyznawane przez Polan.
Nie do końca znamy te procesy. Z jednej strony, możemy się domyślać, że lud przez dobrych kilka pokoleń mógł być nieufny – ba, nieufni mogli być nawet możni, szczególnie jeśli obstawanie przy „rodzimej wierze” było dla nich także elementem oręża politycznego. Z drugiej strony, nic nie wskazuje na jakiś brutalny, ciężki konflikt religijny (pomijając krótkotrwałą reakcję pogańską, która jednak po części była wywołana przyczynami politycznymi i ekonomicznymi).
Z pewnością duża część przedchrześcijańskich rytuałów, obyczajów, pojęć, symboli i sposobów myślenia wrosła w nasze, polskie chrześcijaństwo – analogicznie do tego, co wcześniej lub później działo się w Irlandii, Bawarii, Etiopii, Indiach, Peru czy Meksyku. Inną kwestią jest to, że najprawdopodobniej nasze pogaństwo nie wykształciło tak rozbudowanych form i struktur (np. literatury) jak choćby „rodzima wiara” Skandynawów. Co więcej, nie miało też w sobie zaczynu filozofii czy teologii, inaczej niż myśl grecka czy wedyjska. Trzeba się z tym pogodzić i niedorzeczne są pretensje współczesnych apologetów „rodzimowierstwa” o rzekome zniszczenie dorobku rdzennej kultury. Z czym w istocie moglibyśmy porównać późniejszy dorobek (także na terenie Polski) myśli chrześcijańskiej – myśli filozoficznej, teologicznej, logicznej, społecznej i wszelkiej innej?
I dlatego też po 1050 latach jako monarchiści, legitymiści, katolicy rzymscy – możemy tylko dziękować księciu, który zdecydował się na ów znaczący gest, w swej istocie błogosławiony dla naszego kraju na wszelkich płaszczyznach. I to właśnie czynimy, wyrażając – na przekór temu wszystkiemu, co widać we współczesnym świecie – nadzieję, że ta chrześcijańska tożsamość przetrwa i nabierze znów mocy.
prof. dr hab. Jacek Bartyzel
Rada Naczelna Organizacji Monarchistów Polskich
Adrian Nikiel
Przemysław Olszewski
Adam Tomasz Witczak
Łukasz Szymański
10 kwietnia AD 2016
AKT ODDANIA MATCE BOŻEJ – USTANOWIENIE MARYI KRÓLOWĄ POLSKI
Lwowskie śluby Jana II Kazimierza króla Polski
1 kwietnia 1656r
Tablica pamiątkowa z tekstem ślubów w sali rycerskiej katedry na Jasnej Górze.
HISTORIA
Bogusław Bajor
Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski?
Maryjo, Królowo Polski, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam – słowa Apelu Jasnogórskiego zawierają prawdę, coraz trudniejszą do przełknięcia także dla wielu współczesnych katolików, że Boża Rodzicielka jest naszą Monarchinią. To karygodne zawłaszczanie Matki Jezusa przez Polaków – dowodzą, nie wiedząc lub nie chcąc wiedzieć, że tytuł Królowej Polski został objawiony w… nadtyrreńskim Neapolu pewnemu włoskiemu jezuicie.
W połowie XVI wieku polsko‑łaciński poeta Grzegorz z Sambora pisał, używając literackiej przenośni, o Matce Bożej jako Królowej Polski i Polaków. Tytuł ten rozpowszechnił się w następnym stuleciu (po cudownej obronie Jasnej Góry, ściśle wiązanej ze wstawiennictwem Najświętszej Dziewicy) przede wszystkim za sprawą króla Jana Kazimierza, który 1 kwietnia 1656 roku przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej w katedrze lwowskiej na klęczkach oddał Rzeczpospolitą szczególnej opiece Maryi, nazywając ją Królową Polski. W istocie jednak odnoszący się do Matki Zbawiciela oficjalny tytuł Królowej Polski nie jest wymysłem Polaków, a tym mniej przejawem – tak obśmiewanej przez wielu „oświeconych polakosceptyków” – naszej rzekomej megalomanii. Nie zrodził się on bowiem w umyśle żadnego człowieka, lecz objawiony sędziwemu jezuicie z Neapolu padł z ust samej… Najświętszej Dziewicy. Sprawa to iście sensacyjna, bo ani wcześniej, ani nigdy potem, nie zdarzyło się, by jakiemukolwiek narodowi dana została taka łaska. Owszem, liczne królestwa, państwa i narody ogłaszały Maryję swą Królową, ale nigdy nie zostało to ogłoszone – expressis verbis – przez Nią samą. Sprawa była jeszcze o tyle bardziej intrygująca, że proklamacja Maryi jako Królowej Polski została ogłoszona światu nie przez naszego rodaka, ale przez Włocha. Stąd też ewentualny zarzut, że Polacy w swej pysze wymyślili całą historię, jest całkowicie chybiony.
Świadek życia i śmierci św. Stanisława Kostki
Juliusz (Gulio) Mancinelli urodził się 13 października 1537 roku w miejscowości Macerata, dwieście kilometrów na północny wschód od Rzymu. Choć był cenionym mistrzem nowicjatu rzymskich jezuitów – tego samego, w którym przebywał i zmarł św. Stanisław Kostka – dosyć pewnym wydaje się, że to nasz osiemnastoletni zaledwie rodak odgrywał rolę jego przewodnika duchowego, a nie na odwrót. Ojciec Mancinelli, świadek życia młodego Polaka, podobnie jak inni rzymscy jezuici pozostawał pod wielkim wrażeniem jego śmierci. Zatrzymajmy się na moment przy tym zdarzeniu…
1 sierpnia 1568 roku św. Piotr Kanizjusz głosił w Rzymie konferencję dla jezuickich nowicjuszy. Niemiecki prowincjał mówił o nagłej śmierci. Nauczał, że każdy miesiąc należy spędzić tak, jakby był ostatnim w życiu. Słuchający tych nauk młody, ale już słynny z wielkiej gorliwości, Stanisław Kostka odezwał się:
– Dla wszystkich ta nauka męża świętego jest przestrogą i zachętą, ale dla mnie jest ona wyraźnym głosem Bożym. Umrę bowiem jeszcze w tym miesiącu.
Zupełnie jeszcze zdrowy Stanisław przepowiedział tym samym swą rychłą śmierć – nie upłynęło bowiem trzydzieści dni, gdy oddał ducha o północy w wigilię święta Wniebowzięcia Matki Bożej. Umierał pogodnie, choć z ust sączyła mu się krew. Przed śmiercią mówił o ufności w miłosierdzie Boże. W pewnym momencie jego twarz rozjaśniła się tajemniczym blaskiem. Kiedy współbracia zaczęli się dopytywać, czego sobie życzy, ten odpowiedział, że przyszła po niego Matka Boża. Współbracia dopiero wtedy zorientowali się, że już umarł, gdy nie zareagował na podsunięty mu obrazek Maryi.
Zobaczyć polską ziemię!
Ojciec Juliusz Mancinelli słynął z pobożnego, świątobliwego życia – miał opinię proroka i cudotwórcy. Zakładał wiele dzieł miłosierdzia, a wszędzie, gdzie się pojawiał jako misjonarz – w Dalmacji, Bośni, Konstantynopolu czy w Afryce – notowano ogromną ilość nawróceń.
W latach 1585-1586 przebywał w Polsce – w Kamieńcu Podolskim i Jarosławiu. Słynący bowiem z żarliwej czci dla Najświętszego Sakramentu oraz Najświętszej Maryi Panny włoski jezuita miał pewną duchową „przypadłość”, za którą my, Polacy, powinniśmy wznosić nieustanne modły o jego beatyfikację i kanonizację! Odznaczał się on bowiem ogromnym nabożeństwem do naszych świętych, zwłaszcza do dwóch świętych Stanisławów: Biskupa i Męczennika, a także wspomnianego już św. Stanisława Kostki. Gorąco modlił się za Polskę.
Powróciwszy do Neapolu, marzył, aby móc znów ujrzeć polską ziemię i oddać jej hołd jako Matce Świętych, aby nawiedzić grób świętego biskupa i męczennika Stanisława, patrona św. Stanisława Kostki.
Chciał też włoski jezuita podziękować w katedrze krakowskiej za liczne łaski, jakie mu wyświadczyła Maryja i prosić Ją o dalszą pomoc. Nie sądził jednak, by mogło się to stać – był już wszak w podeszłym wieku – niemniej często zanosił modły do Boga, prosząc, by mu jeszcze umożliwił taką wyprawę. I Pan go wysłuchał. Po dwudziestu pięciu latach ojciec Juliusz powrócił na nasze ziemie. Pieszo! A jakie okoliczności skłoniły go do tej podróży!
Jemu tę łaskę zawdzięczasz…
14 sierpnia 1608 roku niemal siedemdziesięciojednoletni zakonnik modlił się w swoim klasztorze przy jezuickim kościele Gesu Nuovo w Neapolu. Wspomniał, iż w uroczystość Wniebowzięcia minie czterdziesta rocznica śmierci polskiego współbrata, którego kochał i starał się naśladować. Wśród wielu cnót świętego małego Polaka – jak go nazywano – jaśniała niezwykłym blaskiem jego miłość i cześć dla Królowej Nieba, a tę właśnie cnotę ojciec Juliusz szczególnie sobie upodobał i starał się ją praktykować. Usilnie szerzył kult Królowej Wniebowziętej, zwłaszcza po chorobie, z której cudem go podźwignęła.
Zatopiony w modlitwie starzec ujrzał nagle okrytą purpurowym płaszczem Dziewicę z Dzieciątkiem na ręku wyłaniającą się z obłoku. U Jej stóp klęczał piękny młodzieniec w aureoli. Poznał go natychmiast – to przecież ukochany współbrat, narodzony dla Nieba czterdzieści lat wcześniej.
– Wniebowzięta! O Królowo Wniebowzięta módl się za nami! – wyszeptał wzruszony zakonnik i upadł na kolana.
Tymczasem Matka Boża zapytała:
– Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski? Ja to królestwo bardzo umiłowałam i wielkie rzeczy dla niego zamierzam, ponieważ osobliwą miłością do Mnie płoną jego synowie.
Usłyszawszy te słowa Najświętszej Dziewicy, Juliusz wykrzyknął:
– Królowo Polski Wniebowzięta módl się za Polskę!
Matka Boża spojrzała z wielką miłością na klęczącego u Jej stóp Stanisława Kostkę, a następnie na starego zakonnika i rzekła:
– Juliuszu, jemu tę łaskę zawdzięczasz!
Po skończonej wizji stary jezuita zwrócił się do swych współbraci następującymi słowy:
– Matka Boża wielkie rzeczy dla Polaków zamierza, po czym dodał:
– Królowo Polski, módl się za nami.
Niebawem, po zbadaniu sprawy i za pozwoleniem przełożonych ojciec Mancinelli poinformował o całym zdarzeniu swego polskiego przyjaciela, również jezuitę, Mikołaja Łęczyckiego. Poprosił go, by tę dobrą nowinę oznajmił królowi Zygmuntowi III Wazie. Stąd poznał ją ks. Piotr Skarga i cały zakon jezuitów, którzy wkrótce rozpowszechnili radosną wieść, że sama Bogarodzica kazała się nazywać Królową Polski.
Jestem Matką tego narodu
W roku 1610 ojciec Juliusz wiedziony wewnętrznym poruszeniem udał się w pieszą pielgrzymkę do Polski, chcąc nawiedzić grób św. Stanisława. Długą drogę z Neapolu do Krakowa podjął w wieku siedemdziesięciu trzech lat – wyczyn zaiste imponujący!
Pierwsze swe kroki w Krakowie skierował do katedry wawelskiej (niektóre źródła podają, że został powitany przez króla i jego dworzan). Konający niemal ze zmęczenia staruszek udał się do Konfesji św. Stanisława, przed którą, ujrzawszy trumnę naszego głównego patrona, padł krzyżem i modlił się za Królestwo Polskie, a potem odprawił tam Mszę Świętą w dziękczynieniu za świętość Stanisława Kostki.
Nagle podczas sprawowania Najświętszej Ofiary za pomyślność naszej ojczyzny włoski jezuita wpadł w ekstazę i ujrzał Maryję w królewskim majestacie. I znów usłyszał Jej głos:
– Ja jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest Mi bardzo drogi, więc wstawiaj się do Mnie za nim i o pomyślność tej ziemi błagaj nieustannie, a Ja ci zawsze będę, jakom jest teraz, miłościwą.
…ujrzysz mnie za rok w chwale Niebios
Siedem lat po powrocie z Polski, w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ojciec Juliusz Mancinelli patrzył z okna swej celi klasztornej na piękną Zatokę Neapolitańską. Modlił się, pragnąc ciągle oddawać jeszcze większą cześć Maryi.
I oto znowu z gorejącego obłoku, który pojawił się na niebie, wyłoniła się piękna postać Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus na rękach. U Jej stóp – tak jak poprzednio – klęczał młodzieniec w aureoli… Maryja zwróciła się do sędziwego jezuity:
– Juliuszu, synu mój! Za cześć, jaką masz do Mnie Wniebowziętej, ujrzysz Mnie za rok w chwale niebios. Tu jednak, na ziemi, nazywaj Mnie zawsze Królową Polski.
Stary jezuita zdołał tylko wyszeptać:
– Królowo Polski, módl się za nami.
Widzenie zakończyło się, ale w duszy zakonnika długo jeszcze panowała niebiańska radość.
Miesiąc potem kurier z Neapolu przywiózł ojcu Mikołajowi Łęczyckiemu do Wilna list od ojca Juliusza Mancinellego, w którym pisał: Ja rychło odejdę, ale ufam, że przez ręce Wielebności sprawię, iż po moim zgonie w sercach i na ustach polskich mych współbraci żyć będzie w chwale Królowa Polski Wniebowzięta.
Stało się wedle słów Królowej. Dokładnie rok po ostatnim objawieniu i pięćdziesiąt lat po śmierci św. Stanisława Kostki, w roku 1618, w uroczystość Wniebowzięcia Maryja wzięła do Nieba swego wiernego sługę.
Niemal natychmiast za sprawą Polaków rozpoczął się proces beatyfikacyjny ojca Juliusza. Do Polski dotarła relikwia – część głowy, oraz portret włoskiego jezuity.
Nie wszyscy jednak byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy i z czasem zebrane dokumenty „utknęły” gdzieś między Neapolem a Rzymem. Sprawa się odwlekła, a późniejsza kasata zakonu jezuitów w roku 1773 wstrzymała proces beatyfikacyjny. Taka sytuacja trwa do dnia dzisiejszego i niestety, podobnie jak w przypadku naszego wielkiego kaznodziei – ks. Piotra Skargi – na razie nie ma widoków na rychłe wznowienie procesu.
Czyżby współcześni jezuici nie byli już zainteresowani promocją obu wielkich synów duchowych św. Ignacego?
Polskie echa objawień
Na podstawie objawień danych włoskiemu jezuicie, 1 kwietnia 1656 roku, król Jan Kazimierz ogłosił w katedrze lwowskiej Najświętszą Maryję Pannę Królową Narodu i Państwa Polskiego. Monarcha, za panowania którego Rzeczpospolita zmagała się z Moskwą i Szwecją, nie wspominając nawet o wewnętrznej rebelii Chmielnickiego, napisał list do Ojca Świętego Aleksandra VII z błaganiem o pomoc. Papież odpowiedział, odwołując się do objawień ojca Mancinellego:Dlaczego zwracasz się o pomoc do mnie, a nie zwracasz się do tej, która sama chciała być Waszą królową? Maryja Was wyratuje, toć to Polski Pani. Jej się poświęćcie, Jej oficjalnie ofiarujcie, Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała.
List ten uzmysłowił polskiemu królowi, że jedyna nadzieja w Maryi – Królowej Polski. Powziął więc Jan Kazimierz postanowienie, że gdy jakikolwiek skrawek Rzeczypospolitej wolny będzie od wrogów, uda się tam, by dokonać ślubów z ogłoszeniem publicznym, że Matka Boża jest Królową Polski. Kiedy w marcu 1656 roku Szwedzi wycofali się ze Lwowa, król w tamtejszej katedrze przed obrazem Matki Bożej Łaskawej złożył obiecane śluby i koronował wizerunek Matki Bożej, ogłaszając Ją oficjalnie Królową Polski.
Objawienia ojca Juliusza Mancinellego wywołały w naszym narodzie potężny odzew. Pod ich wpływem w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny roku 1628 Kraków uczcił swą Królową poprzez umieszczenie na wieży Kościoła Mariackiego pozłacanej korony (obecna korona pochodzi z roku 1666, zamontowano ją tam w dziesiątą rocznicę Ślubów Lwowskich). Podwawelski gród dał tym samym zewnętrzny wyraz wierze w królowanie Matki Bożej nad polskim narodem. Krakowianie uczcili też chwalebną śmierć ojca Juliusza.
Niedługo po jego odejściu do wieczności Królową Polski zaczęli nazywać Maryję paulini z Jasnej Góry. Już w roku 1642 ojciec Dionizy Łobżyński stwierdził, że Maryja jest Królową Polski, Patronką bitnego narodu, Patronką naszą, Królową Jasnogórską, Królową niebieską, Panią naszą dziedziczną.
W polskich kościołach zawisły wizerunki Matki Bożej z z Orłem Białym na piersiach – jest ich co najmniej kilkanaście. Na podstawie objawień ojca Mancinellego powstał też obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, na którym Maryja ma dwie korony – jako Królowa Świata i Królowa Polski.
Źródło: http://www.duchprawdy.com/lwowskie_sluby_jana_kaziemierza_1656.htm
Czy Zachód ma jeszcze cokolwiek do zaoferowania poza kreowaniem fikcji?
Dzisiaj Zachód utrzymujący swoją przewagę nad resztą świata za pomocą kreowania długu, przemocą wojskową oraz przy pomocy sterowania globalnym obiegiem informacji nie ma już niczego do zaoferowania. Przede wszystkim sobie, w tym znaczeniu, że zwija się i czeka go upadek, a na pewno istotne ograniczenie potencjału. O tym, co Zachód ma do zaoferowania światu, to lepiej nie myśleć. Nie ma tego wiele, jak również to głównie fikcja albo łzy. Zachód współcześnie już sam zagubił własne cele, które pozwoliły mu przetrwać i uczyniły go wielkim i wspaniałym. To, co kiedyś było formalnym motorem rozwoju Zachodu – religia, dzisiaj jest odstawione w niebyt, a nie ma żadnej alternatywy, która chociaż by maskowała powszechną i totalną chciwość.
Niestety, na dzień dzisiejszy, jak mielibyśmy zdefiniować co tak na prawdę napędza Zachód? Musielibyśmy odpowiedzieć, że to chciwość. Właśnie ona powoduje powierzchowność relacji, formę bez treści, przemoc, a nade wszystko – niesłychanie wygodną dla Zachodu fikcję, którą może kontrolować.
Fikcja ekonomiczna
Fikcja ekonomiczna to jedno wielkie oszustwo polegające na tym, że możliwy jest do utrzymania w długim okresie czasu model funkcjonowania społeczno-gospodarczego oparty na ciągłym przyroście długu. Zarówno w wydaniu publicznym jak i prywatnym – pompowanie rzeczywistości długiem, który ma być spłacany w przyszłych okresach to jedno wielkie nadużycie. Wymyślone głównie po to, żeby posiadacze kapitału mogli bezpiecznie przez długi okres czasu bogacić się na tyle, żeby wzrost wartości aktywów, mógł być realnie dokonywany już tylko w sferze fikcji ekonomicznej.
Czym innym jak nie fikcją ekonomiczną są współczesne rynki globalne, na których wolumen obrotu przekracza wielokrotnie realny poziom produkcji w prawdziwej gospodarce? Poza tym wszystko jest i tak przeważnie finansowane kredytem, jedynie jak coś się nie uda i upadnie, to okazuje się, że na spłatę długów już się nie da pożyczyć w wirtualnej gospodarce, rodziny muszą sprzedawać domy, likwidować zakłady pracy, wszystko po to, żeby zaspokoić żarłoczne rynki.
Generalne oderwanie ekonomii na Zachodzie od świata realnego, to największy błąd kapitalizmu. Autorzy tego „cudu” zapewne liczyli na to, że błyskawiczny rozwój technologii zniweluje nierówności w redystrybucji papierków bez pokrycia. Ponieważ za każdą nową technologię, trzeba po prostu zapłacić więcej, więc pieniądze wygenerowane na bańkach ekonomicznych – teoretycznie miałyby gdzie się zmaterializować. Niestety nie udało się, technologia przestała się szybko rozwijać wraz ze wstrzymaniem wydatków zimnowojennych przez zwalczające się konkurencyjne supermocarstwa.
W konsekwencji wszyscy mamy problem, ponieważ cały Zachód a z nim praktycznie cały świat wisi na konsekwencjach spłaty lub braku spłaty długów. To wcale nie jest śmieszne, wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której nie mielibyśmy, z czego wypłacić zobowiązań, którymi ktoś chce pokryć swoje potrzeby emerytalne itp. Globalizacja rynków to niestety także i globalizacja ryzyka. Konsekwencje mogą być – w zasadzie prawie na pewno – będą, niestety opłakane.
Fikcja polityczna
Fikcja polityczna to fikcja standardów, właściwie rzekomych standardów, które trzeba twardo spełnić, żeby w ogóle nieć możliwość politycznego zbliżenia z Zachodem. Standardy – standardami, jednak nie obowiązują równo wobec wszystkich, są selektywne, oparte na hipokryzji i weryfikowane przez cynizm.
Zachód ustanawiając dla innych standardy np. demokratyczne, czy też – także i ekologiczne, powoduje, że jego przewagi są afirmowane w wyniku procesów, które te kraje muszą przeprowadzić, żeby w ogóle się przybliżyć do szansy spełnienia narzuconych standardów. Problem polega na tym, że Zachód do swoich obecnych wartości dochodził przez ostatnie 200-300 lat, mając po drodze liczne przypadki po prostu niegodne do powtórzenia, dzięki którym jednak wspaniale się wzbogacił. Tymczasem obecnie Zachód usiłuje zachowywać się jak dziewica, wymagając od wszystkich żeby byli grzeczni i ułożeni, a jeżeli chcą zarobić pieniądze, to co najwyżej mogą udać się – za pozwoleniem – na Zachód „na zmywak”. To bardzo brutalne, ale coś takiego jak wspólnota polityczna zachodu nie istnieje, owszem ona istniała do końca Zimnej Wojny, do póki była spajana przez wizję istnienia wspólnego zagrożenia. Potem okręty pożeglowały w różne strony, doprowadzając do pełni fikcji w kontekście wspólnoty politycznej, która nie wykracza poza papierowe traktaty i deklaracje.
Jeżeli chodzi o wartości, które teoretycznie powinny być wspólne i stanowić podstawę dla tworzenia i pielęgnowania wspólnoty politycznej, to chyba wszystkie przepadły, ponieważ już w okresie zimnej wojny były ze strony Zachodu głównie czystym PR-em.
Odejście od religii – nie zostało zastąpione niczym, co byłoby uniwersalne, albo przynajmniej usiłowało nim być. Konsensualne systemy prawne ulegają ewolucji, jeszcze w latach 80-tych tzw. eutanazję traktowano, jako morderstwo, a dzisiaj? Co będzie za dwadzieścia lat?
Fikcja wspólnych interesów
Mówienie o wspólnych interesach Zachodu, kończy się tam, gdzie zaczyna się podział łupów. Zachód od zawsze budował swoją rentę gospodarczą w oparciu o łupy, tj. własność cudzą, którą pozyskał ze znacznym dyskontem. Szczytem hańby były chyba tzw. wojny opiumowe, niestety, właśnie w ten sposób Zachód widział realizowanie swoich interesów – zawsze cudzym kosztem.
Podobnie było na początku transformacji krajów byłego bloku wschodniego, które zrezygnowały z rozwijania własnego przemysłu, zaprzepaściły dziesiątki lat rozwoju kultury technicznej, skazały pokolenie na bezrobocie, poczucie zbędności i problemy typowe dla społeczeństw postindustrialnych. Zachód nie pomógł tak, jak to sobie wyobrażano, ponieważ stworzenie szklanego sufitu w krajach aspirujących, okazało się dla niego o wiele bardziej korzystne niż realne partnerstwo, odznaczające stworzenie przez Zachód sobie konkurencji.
W warunkach globalizacji to już w ogóle nie ma, o czym mówić. Korporacje załatwiły sprawę za polityków, w sposób tak totalny, że należy się cieszyć, że nie wywołały przy okazji jakiejś strasznej wojny. Chciwość i zachłanność, co roku biją kolejne rekordy. Jeżeli nie będzie koncepcji, – w jaki sposób ucywilizować większość wielkich korporacji, dysponujących często zasobami większymi od średniej wielkości państw, to polityka przegra na tym polu właśnie z chciwością. Zachód wytworzył mechanizmy funkcjonowania gospodarki w prawie pełnym oderwaniu od kontroli publicznej – tutaj nie może być mowy o żadnej wspólnocie interesów, pomiędzy krajami kontrolującymi korporacje, a tymi, które pracują na ich rentę kapitałową. Jeżeli ktoś nie rozumie, o co chodzi, niech się zastanowi, jakie bankierzy ponieśli kary, za kryzys z 2008 roku?
Fikcja wspólnoty cywilizacyjnej
Jednakże największą fikcją jest wytworzona przez Zachód fikcja wspólnoty cywilizacyjnej państw Zachodu, równolegle zderzana z polityką multikulturalizmu niektórych państw. Konsekwencją zderzenia jest brak spójności. Za brak spójności płaci się zniknięciem z kart historii.
W zasadzie całość wspólnoty cywilizacyjnej Zachodu to dzisiaj czysty PR, jeżeli już coś jest kojarzone – powszechnie – wspólnie, to są to archetypy amerykańskiej kultury masowej, bardzo skutecznie multiplikowane na cały świat. Być może wąskie elity pozostają w związku z rdzeniem grecko-rzymsko-oświeceniowym, jednakże proszę zwrócić uwagę na kwestię zasadniczą, – kiedy powstało ostatnie nowe państwo na szeroko rozumianym Zachodzie? I czego było efektem? Problem polega na tym, że powstało 300 lat temu i było efektem brutalnego kolonializmu. To musi powodować smutną refleksję.
***
Wnioski są trudne, zwłaszcza w kontekście poszukiwania elementów wspólnych, które mogłyby posłużyć za coś więcej niż czystą fikcję – jesteśmy w pustym pokoju bez klamek. Za rozwojem technologicznym nie poszedł rozwój społeczny. 1968 rok na Zachodzie, to koniec klasycznego społeczeństwa. 1989 rok to koniec gwałtownego rozwoju technologicznego. 2008 rok to koniec fikcji rozwoju gospodarki wirtualnej, teraz nikt nie da się nabrać z wyjątkiem absolutnych idiotów. Do tego dochodzi odwrót od religii, kryzys wartości. Konsumpcjonizm to ślepa uliczka, ponieważ nie ma zasobów wystarczających dla wszystkich, chyba że wprowadzimy Komunizm.
Przy tym wszystkim trzeba jeszcze mieć świadomość, że nie wszyscy na Zachodzie mają równy głos w dyskusji, co do jego przyszłości. Niektórych, zwłaszcza z nowych krajów – dzieli bariera języka, bariera dostępu do elit, żeby w ogóle mogli zabrać głos. Na to wszystko nakłada się powierzchowność przekazu kulturowego Zachodu, którą tak banalnie obnażają i Rosja i Chiny! Przyszłość jest silnie niepewna, nie ma żadnych gwarancji niczego w świecie bez wartości.
AUTOR: KRAKAUER
Nie został wskrzeszony – zmartwychwstał! – Plinio Corrêa de Oliveira
Zmartwychwstanie reprezentuje wieczny i ostateczny triumf naszego Pana Jezusa Chrystusa, całkowitą klęskę Jego przeciwników i jest największym argumentem naszej wiary. Św. Paweł powiedział, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, próżna byłaby nasza wiara. To na nadprzyrodzonym fakcie Zmartwychwstania opierają się fundamenty naszej wiary. Poświęćmy zatem tak ważnej sprawie nasze dzisiejsze rozważania.
* * *
Chrystus, nasz Pan, nie został wskrzeszony: zmartwychwstał. Łazarz został wskrzeszony z martwych. Ktoś inny, czyli Pan Jezus, wezwał go z otchłani śmierci do życia. Naszego Boskiego Odkupiciela nikt nie wskrzeszał: On zmartwychwstał własną mocą. Nie potrzebował, aby ktokolwiek wezwał Go do życia. Wziął je sobie ponownie, gdy tego zechciał.
Wszystko to, co odnosi się do naszego Pana, ma swoje analogiczne zastosowanie w Świętym Kościele Katolickim. Często w historii Kościoła widzimy, że ilekroć zdawał się on być nieodwołalnie zgubiony, a wszystkie symptomy zbliżającej się katastrofy zdawały się podminowywać jego organizm, zawsze następowały wydarzenia, które go podtrzymywały przy życiu wbrew wszelkim oczekiwaniom jego wrogów. Co ciekawe, czasami to nie przyjaciele Świętego Kościoła przychodzą mu z pomocą, tylko właśnie jego wrogowie. Czyż właśnie w tak pełnej niepokoju epoce, jaką dla katolicyzmu były czasy Napoleona, nie miał miejsca przedziwny epizod obrad konklawe, które wybrało Piusa VII pod ochroną wojsk rosyjskich, schizmatyckich przecież i podporządkowanych schizmatyckiemu władcy? W Rosji praktykowanie religii katolickiej było skrępowane wieloma zakazami na tysiąc sposobów. Wojska tego kraju zapewniały tymczasem we Włoszech wolny wybór papieża, właśnie w momencie, gdy wakat na tronie Piotrowym przyniósłby Świętemu Kościołowi, z punktu widzenia ludzkiego, takie szkody, z których być może nigdy nie mógłby się już podnieść.
Takie są cudowne środki, do jakich ucieka się Opatrzność, aby pokazać, że to Ona sprawuje najwyższą władzę nad wszystkimi rzeczami. Jednakże nie myślmy, że Kościół zawdzięcza swoje ocalenie Konstantynowi, Karolowi Wielkiemu, Janowi Austriackiemu czy wojskom rosyjskim. Bowiem nawet wtedy, gdy zdaje się on być zupełnie opuszczony, a nawet wówczas, gdy zdaje się brakować mu tych najbardziej niezbędnych zwycięskich środków ziemskiego porządku, bądźmy pewni, że Święty Kościół nie zginie. Tak jak Pan nasz Jezus Chrystus, podniesie się On własnymi siłami, siłami Boskimi. I im bardziej niewytłumaczalne, z ludzkiego punktu widzenia, pozorne zmartwychwstanie Kościoła – pozorne zaznaczmy, ponieważ śmierć Kościoła nigdy nie będzie rzeczywista, w przeciwieństwie do śmierci naszego Pana – tym chwalebniejsze będzie zwycięstwo.
Zatem w tych ciemnych i pełnych zamętu dniach – ufajmy. Lecz ufajmy nie w potęgę takiego czy innego mocarstwa, tego czy innego człowieka, ten czy inny kierunek ideologiczny, aby dokonać reintegracji wszystkich rzeczy w Królestwie Chrystusa, lecz w Opatrzność Bożą, która zmusi ponownie morze do rozstąpienia się, poruszy góry i zatrzęsie całą ziemią. Stałoby się tak, gdyby było to konieczne do wypełnienia się Boskiej obietnicy: „bramy piekielne go nie przemogą”.
* * *
Tego spokojnego przekonania o potędze Kościoła, spokojnego spokojem wynikającym z nadprzyrodzonego ducha, a nie z jakiejś obojętności czy gnuśności, możemy nabrać stojąc u stóp Matki Bożej. Tylko ona zachowała nienaruszoną wiarę, gdy wszystkie okoliczności zdawały się wskazywać na całkowitą klęskę Jej Boskiego Syna. Po zdjęciu z krzyża Ciała Chrystusa, przelaniu przez oprawców nie tylko ostatniej kropli krwi, lecz także i wody, po przekonaniu się o Jego śmierci, nie tylko poprzez świadectwo rzymskich legionistów, lecz także samych wiernych uczniów, którzy przystąpili do przygotowywania pogrzebu, po zamknięciu grobu ogromnym kamieniem, mającym być pieczęcią nie do przebycia, wszystko wydawało się stracone. Lecz Przenajświętsza Maryja Panna wierzyła i ufała. Jej wiara pozostała tak pewna, tak pełna spokoju, tak zwyczajna w tych dniach największego smutku, jak w każdej innej chwili Jej życia. Ona wiedziała, że On zmartwychwstanie. Żadna wątpliwość, nawet najmniejsza, nie zmąciła spokoju Jej ducha. To u Jej stóp zatem powinniśmy błagać aby uzyskać tę stałość wiary. I tym duchem powinno kierować się nasze najwyższe pragnienie rozwoju życia duchowego. Pośredniczka wszystkich łask, wzór wszelkich cnót, Matka Boża dla pozyskania tego nie odmówi nam żadnej łaski, o którą Ją poprosimy.
* * *
Wielu komentowało i… uśmiechało się mówiąc o niechęci św. Tomasza do uznania Zmartwychwstania. Być może jest w tych komentarzach nieco przesady. Ale raczej pewne jest, że dzisiaj mamy przed oczami przykłady braku wiary o wiele bardziej uporczywe niż ten, który charakteryzował Apostoła. Rzeczywiście, św. Tomasz powiedział, że musi dotknąć własnymi rękami naszego Pana, aby w Niego uwierzyć. Lecz widząc Go uwierzył, jeszcze zanim Go dotknął. Święty Augustyn widzi w początkowym oporze Apostoła zrządzenie opatrznościowe. Mówi święty Doktor z Hippony, że cały świat zawisł na palcu świętego Tomasza i że cała jego wielka skrupulatność w sprawach wiary służy za gwarancję wszystkim duszom trwożliwym we wszystkich epokach, że Zmartwychwstanie naprawdę było faktem obiektywnym, a nie wytworem rozgorączkowanej wyobraźni. W każdym razie, faktem jest, że św. Tomasz uwierzył w to, co zobaczył. A ilu jest w naszych czasach tych, co widzą i nie wierzą?
Mamy przykład tej uporczywej niewiary w tym, co mówi się na temat cudów mających miejsce w Lourdes, a także o przypadku Teresy Neumann z Ronersreuth czy Fatimie. Wiemy, że chodzi tu o ewidentne cuda. W Lourdes istnieje gabinet zaświadczeń medycznych, w którym rejestruje się wyłącznie nagłe wyleczenia prawdziwych chorób, nie jakichś urojeń, mogących być wyleczonymi za pomocą sugestii. Dowody wymagane jako potwierdzenie autentyczności choroby, to po pierwsze badanie lekarskie pacjenta, przeprowadzone zanim wejdzie on do cudownej wody, po drugie zanim się tam uda, przedstawienie dokumentów lekarskich dotyczących danego przypadku, radiografii, analiz laboratoryjnych, etc. W całym tym procesie wstępnym mogą wziąć udział dowolni lekarze, będący przejazdem w Lourdes, i mogą oni zażądać przeprowadzenia osobistego badania chorego, wyników prześwietleń i badań laboratoryjnych, które ma przy sobie. Wreszcie po stwierdzeniu przypadku wyleczenia musi on zostać poddany obserwacji w takim samym procesie, jakiemu poddane było badanie choroby. Jest ono uważane rzeczywiście za cudowne, gdy po dłuższym czasie nie nastąpi nawrót choroby. Tutaj mamy do czynienia z faktami. Sugestia? Aby wyeliminować jakąkolwiek wątpliwość w tym względzie, wskazuje się na przypadki uzdrowień, które odnotowano u małych dzieci, jeszcze nieświadomych ze względu na ich młody wiek i niemożność ulegania sugestiom. Jaka jest odpowiedź na to wszystko? Kto znajdzie w sobie tyle szlachetności, aby uczynić jak św. Tomasz, w obliczu pewnej prawdy upaść na kolana i obwieścić ją otwarcie?
Wydaje się, że Pan Jezus zwielokrotnia cuda w miarę, jak wzrasta bezbożność. Przykład Teresy Neumann, Lourdes, Fatimy, co jeszcze? Ilu ludzi wie o tych przypadkach? I kto ma odwagę przystąpić do poważnych, bezstronnych i pewnych badań, zanim zaneguje te cuda?
* * *
Podziw wzbudza sposób, w jaki Chrystus Pan przeniknął do zamkniętej sali, w której zgromadzeni byli Apostołowie i ukazał się tam ich oczom. Poprzez ten cud nasz Pan udowodnił, że dla Niego nie ma nieprzekraczalnych barier.
Żyjemy w epoce, w której wiele się mówi o „apostolacie przenikania”. Pragnienie pracy apostolskiej przekonało wielu świeckich apostołów o konieczności przenikania do nieodpowiednich, a nawet wręcz szkodliwych środowisk, aby zanieść tam promieniujące światło naszego Pana Jezusa Chrystusa i nawrócić dusze. Tradycja katolicka idzie w przeciwnym kierunku: żaden apostoł, nie licząc absolutnie wyjątkowych, a więc i rzadkich sytuacji, nie ma prawa wchodzić do środowisk, w których jego dusza może ponieść jakiś uszczerbek. Lecz powstaje pytanie: któż więc ma ratować owe dusze, które przebywają w środowiskach, gdzie nigdy nie sięgają wpływy katolickie, gdzie nigdy nie przenika żadne słowo, żaden przykład, żadna iskierka nadprzyrodzonego? Są już potępieni za życia? Czy już teraz przypada im w udziale piekło?
Podobnie jak nie ma murów materialnych mogących stawić opór naszemu Panu, bowiem On przenika je wszystkie nawet ich nie niszcząc, tak również nie ma barier, które powstrzymywałyby działanie łaski. Tam, gdzie walczący apostoł, z powodu obowiązku moralnego, nie może wejść, tam przenika jednak, na tysiąc sposobów, jakie tylko zna Bóg, Jego łaska. Czy to poprzez kazanie usłyszane w radio, czy dobrą książkę, która zupełnie przypadkiem dostaje się w czyjeś ręce, czy zwykły wizerunek święty, który można zobaczyć przechodząc ulicą obok czyjegoś domu. Tym wszystkim i tysiącem innych narzędzi może posłużyć się łaska Boża. I właśnie po to, aby przeniknęła ona do takich środowisk, istnieją: modlitwa, umartwienie, życie duchowe, tysiąc razy bardziej przydatne niż nieostrożne wejście tam apostoła. Złagodzą one gniew Boży. Przechylają szalę na stronę miłosierdzia. Bowiem to one przenikają do środowisk, uważanych przez wielu za odporne na działanie Boga. A hagiografia katolicka daje nam tego niezliczone przykłady. Czyż nie było przypadku wspaniałego nawrócenia, dokonanego na bezbożnym chłopaku, nagle poruszonym dobrymi uczuciami, gdy ten w czasie karnawału założył na siebie dla żartu habit św. Franciszka? To sam wybryk jego fantazji go nawrócił. Mądrość Boża może nawet wykorzystać czyjeś kpiny dla dokonania nawróceń. Lecz o te nawrócenia należy się starać. Możemy je wywalczyć bez żadnego ryzyka dla naszej duszy, łącząc nasze życie duchowe, nasze modlitwy i ofiary z nieskończonymi zasługami naszego Pana Jezusa Chrystusa. Moim zdaniem natomiast nie ma lepszego ani bardziej skutecznego apostolatu przenikania niż ten, który realizują mniszki zakonów kontemplacyjnych, zamknięte nakazem swojej Reguły Zakonnej w czterech ścianach klasztoru. Benedyktynki, kamedułki, karmelitanki, dominikanki, wizytki, klaryski, sakramentki: oto prawdziwe bohaterki apostolatu przenikania.
– A. M. D. G. –
Plinio Corrêa de Oliveira
Czy wolno jeszcze nawracać żydów?
Nakaz misyjny Jezusa Chrystusa obowiązuje stale i wszystkich Jego wyznawców. Nikt zatem z niego zwolnić nas nie może. Co więcej, byłoby nieszczęściem, gdyby nawiązywanie dialogu religijnego miało zastępować dynamizm misyjny Kościoła albo go osłabiać – mówi w rozmowie z PCh24.pl ks. prof. Waldemar Chrostowski.
Księże Profesorze, czy wolno nam jeszcze nawracać żydów? Czy opublikowany kilka miesięcy temu w Watykanie dokument z okazji 50. rocznicy powstania deklaracji Nostra aetate, rzeczywiście „kończy” misję Kościoła wobec nich?
W watykańskim dokumencie mówi się o nieplanowaniu zinstytucjonalizowanej formy nawracania wyznawców judaizmu. Jakkolwiek takie przedsięwzięcia były podejmowane w bliższej i dalszej przeszłości, jednak ich rezultaty były mizerne, a czasami wręcz odwrotne do zamierzonych. To jednak wcale nie oznacza końca misji Kościoła wobec żydów, lecz kładzie nacisk na dawanie naszego osobistego świadectwa o Jezusie Chrystusie. To świadectwo, odzwierciedlone w przekonaniach, którym dajemy publicznie wyraz, oraz w życiu i postępowaniu wyznawców Chrystusa, może skutecznie skłonić żydów do pytania, kim jest Jezus i jaka jest Jego rola w planie zbawienia zapoczątkowanym wraz z wybraniem Abrahama i jego potomstwa.
W Kościele na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci dostrzegamy ogromną zmianę semantyczną w stosunku do wyznawców judaizmu, ale i w ogóle do narodu żydowskiego. Z czego ta zmiana wynika? Czy rzeczywiście jest potrzebna?
Zmiana w patrzeniu i nastawieniu Kościoła wobec wyznawców judaizmu wynika przede wszystkim z trzech okoliczności. Pierwsza to zagłada milionów Żydów, dokonana przez niemieckich narodowych socjalistów w Europie karmionej od prawie dwóch tysięcy lat Ewangelią i ideałami chrześcijaństwa. Niezależnie od źródeł i natury narodowego socjalizmu, jest to w jakimś stopniu również porażka chrześcijaństwa, bo większość oprawców ma przecież chrześcijańskie korzenie. Wprawdzie się od nich odcięło i je zwalczało, ale nie zwalnia to od pytania: dlaczego?
Po drugie, powstanie i okrzepnięcie państwa Izraela. Skoro brak żydowskiej państwowości był przez kilkanaście wieków postrzegany przez chrześcijan jako kara za odmowę uznania Jezusa Chrystusa, to jak należy postrzegać i interpretować radykalnie nową sytuację, która zaistniała w maju 1948 roku i trwa?
Po trzecie i najważniejsze, nasze relacje z religią żydowską są inne niż z jakąkolwiek inną religią, bo w pewien sposób są one wewnętrzne. Ważne wyzwanie teologiczne, któremu trzeba sprostać, polega na wyjaśnieniu, na czym ta specyficzna więź polega i co z niej wynika.
Jednym z podstawowych nieporozumień dzisiejszego stosunku świata zewnętrznego do katolicyzmu, wydaje się być właśnie stosunek do nawracania. Konieczność ta wynika przecież bezpośrednio z wezwania Pana Jezusa. Co więcej, katolicy traktują nawracanie jako akt miłości – dajemy szansę na poznanie Chrystusa. Czy dialog międzyreligijny przybliża nas do wypełnienia misji Kościoła, do „uczenia wszystkich narodów”? Czy znane są jakieś naoczne efekty ogłoszenia pięć dekad temu Nostra aetate, np. czy wiadomo, by ktoś się dzięki tej deklaracji nawrócił?
Nakaz misyjny Jezusa Chrystusa obowiązuje stale i wszystkich Jego wyznawców. Nikt zatem z niego zwolnić nas nie może. Co więcej, byłoby nieszczęściem, gdyby nawiązywanie dialogu religijnego miało zastępować dynamizm misyjny Kościoła albo go osłabiać. Faktem jest, że takie zjawiska mają miejsce. Nie znam nikogo, kto dzięki Nostra aetate przeszedł z judaizmu na chrześcijaństwo, natomiast znam kilka osób, które, zaczynając w Kościele od dialogowania, przeszły na judaizm.
Mechanizmy tej przemiany są złożone, a problemem nie jest dialog jako taki, lecz wypaczone i chore formy jego pojmowania i realizacji. Wynikają one także i stąd, że mianem dialogu określa się przedsięwzięcia z dziedziny politycznej poprawności przenoszone na grunt religijny i teologiczny. Forsują one żydowski punkt widzenia, co stanowi karykaturę dialogu religijnego i znacznie osłabia zainteresowanie nim wykazywane przez wyznawców Chrystusa. Aktem miłości jest nie tyle nawracanie żydów, ponieważ w gruncie rzeczy ono się instytucjonalnie nie odbywa, lecz nawiązywanie z nimi przyjaznych kontaktów, przezwyciężających obustronną wrogość i stereotypy, oraz dawanie przekonującego świadectwa wiary w Boga i zawierzenia Bogu, w świecie, który nie zna Boga i coraz bardziej żyje i zachowuje się tak, jakby Bóg nie istniał.
W Polsce stosunki katolicy-żydzi naznaczone są szczególnym piętnem politycznej poprawności. Wynika to z oczywistych względów historycznych, ale także z licznych nieporozumień interpretacyjnych w sprawie słów Jana Pawła II o „starszych braciach w wierze”.
Na ten temat wypowiadałem się niezliczoną ilość razy, natrafiając na silne sprzeciwy nawet w Kościele. Szczególnie dotkliwa i nieprzejednana była postawa arcybiskupa Józefa Życińskiego, który prostowanie nieporozumień i właściwy przekład słów wypowiedzianych przez Ojca Świętego 13 kwietnia 1986 roku w synagodze rzymskiej, opatrzył w gazecie Michnika tytułem „daleko od Jana Pawła II”. Przypomnę krótko to, co wiele razy powtarzałem. Jan Paweł II powiedział: „Jesteście naszymi braćmi umiłowanymi i – można powiedzieć – w pewien sposób naszymi starszymi braćmi”. Ale w oficjalnym przekładzie na polski pominięto wyrażenie „w pewien sposób” i wyszło karkołomne przeinaczenie.
Ujęta poprawnie, sprawa wygląda tak: w pewien sposób wyznawcy judaizmu rabinicznego, bo do nich zwraca się Jan Paweł II, są naszymi starszymi braćmi, ale, w pewien sposób, nie są. Wyjaśnianie tej biegunowości jest zadaniem teologów, a jej zaprzeczanie ociera się o herezję, z którą zmagali się już Ojcowie Kościoła i pisarze wczesnochrześcijańscy. Wskazywałem więc na potrzebę wewnątrz katolickiego „dialogu o dialogu”, którego trzon stanowiłaby refleksja nad (niezafałszowanymi!) słowami Ojca Świętego – na próżno! Mimo to sądzę, że obecnie świadomość wiernych, a także teologów w tym przedmiocie jest głębsza i pełniejsza, aczkolwiek wciąż wiele pozostaje do zrobienia. Zwolennicy „Kościoła otwartego”, czego doświadczyłem, posuwają się do zakulisowych intryg i kłamstw, by wyeliminować każdego, kto nie przystaje do kanonów politycznej poprawności i zmonopolizować kościelne kontakty z wyznawcami judaizmu.
Nawracanie jest podstawowym działaniem ludzi Kościoła. Czy jednak obowiązek ten spoczywa wyłącznie na barkach duchownych? Czy dziś, w obliczu migracji do Europy wyznawców islamu oraz gwałtownej sekularyzacji Zachodu, również i świeccy nie powinni przypomnieć sobie o konieczności dawania świadectwa wiary, a przez to – nawracania na świętą wiarę Chrystusową?
Stawiając w ten sposób pytanie, Pan w gruncie rzeczy już na nie odpowiedział. Obowiązek wypełniania misyjnego nakazu Jezusa Chrystusa spoczywa na wszystkich Jego wyznawcach, bo wszyscy – duchowni i świeccy, mężczyźni i kobiety – stanowimy Kościół. Sądzę, że bezprecedensowa w swoich rozmiarach migracja wyznawców islamu to nie przypadek, ale starannie i odgórnie zaplanowana akcja polityczna, która ma co najmniej dwojaki cel: „oczyszczenie” Bliskiego Wschodu z ludzi młodych, w tym także z chrześcijan, oraz gwałtowną zmianę mapy demograficznej jednoczącej się Europy, która już nigdy nie będzie taka sama, jak dotąd. Jedno i drugie to ogromne wyzwanie dla europejskich chrześcijan, czyli głośne wołanie o opamiętanie i przeciwdziałanie istniejącej od pewnego czasu zmasowanej i zaplanowanej destrukcji chrześcijańskich korzeni i tożsamości Europy.
Lecz abyśmy mogli pozyskać innych dla wiary w Chrystusa, najpierw sami musimy prawdziwie się nawrócić i dawać jej wiarygodne świadectwo. Bez tego za kilkadziesiąt lat Europa może przypominać Azję Mniejszą i Afrykę północną, gdzie kiedyś kwitło chrześcijaństwo, a obecnie stąpamy po gruzach kościołów i chrześcijańskich miast.
Rozmawiał Krystian Kratiuk
Ksiądz profesor Waldemar Chrostowski – teolog, biblista, konsultor Rady Episkopatu Polski ds. Dialogu Religijnego, profesor zwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, przewodniczący Stowarzyszenia Biblistów Polskich, zaangażowany w dialog katolicko-żydowski. Były współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk. Autor ponad 2000 publikacji naukowych i popularnonaukowych
Kto jest realistą, czyli nowy faryzeizm – Ewa Polak-Pałkiewicz
Obserwuję dziś zadziwiającą popularność powiedzenia: „Król jest nagi”. Wielość kontekstów, w jakich przytaczany jest ten cytat z opowiastki Andersena o nowych szatach cesarza świadczy, że bardzo wiele sytuacji, z którymi mamy w Polsce do czynienia postrzeganych jest jako sytuacje sztuczne, nieprawdziwe. Zaaranżowane ze swoistym mistrzostwem w niejasnym celu. Taką sztuczną sytuacją jest zaostrzający się spór – pozornie prawny, w istocie polityczny – wokół Trybunału Konstytucyjnego. Strona opozycyjna wraz z sędzią Rzeplińskim zmierza wprost do celu, by Trybunał decydował o tym, co w Polsce jest, a co nie jest ustawą. W ten sposób manifestuje się przekonanie, że Trybunał powinien znajdować się ponad prawem i w dowolnym momencie wezwać organy państwa do nieposłuszeństwa. I tak z instutucji chroniącej konstytucję czyni się klawisz do naciskania, używany w czasie wywołanej sztucznie awarii.
Jest to nader skuteczny sposób godzenia we własne państwo, prosta maszynka do niszczenia państwa.
Żeby dojść do ładu z osobami, które takie działania przeprowadzają, ale także aprobują je i popierają, nawet biernie, trzeba włożyć wiele pracy w porządkowanie podstawowych pojęć dotyczących państwa. W tej dziedzinie panuje bowiem wyjątkowy zamęt. Próbuje to porządkowanie przeprowadzać zarówno pan prezydent, szef rządu, pani Beata Szydło, jak minister Obrony Narodowej, Antoni Macierewicz.
Na posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej 16 marca 2016 szef MON wyjaśniał dlaczego wznowione zostały badania dotyczące katastrofy smoleńskiej. Ujawnił rzecz szokującą, że podczas rządów Platformy Obywatelskiej ukryto wiele podstawowych faktów na temat jej przebiegu.
Mówiąc do posłów o propagandzie wymierzonej dziś w działania zmierzające do ustalanie przyczyn katastrofy przez zespół z cenzusami naukowymi, minister Macierewicz zaznaczył, że sytuacja, z jaką polski rząd ma dziś do czynienia jest niespotykana:
„Coś, co wydaje się absolutną oczywistością po tych sześciu latach, dla państwa jest powodem do rozpętywania znowu nienawiści, wobec próby wyjaśnienia tej największej tragedii w dziejach niepodległej Polski. (…) Tamta tragedia zjednoczyła wszystkich Polaków w ciągu kilkunastu godzin. Czy naprawdę próba dojścia do prawdy nie może zjednoczyć nas raz jeszcze?” – pytał. Tę brudną propagandę i zarazem zachowanie opozycji nazwał czymś „bolesnym i trudnym do przyjęcia”. Jako urzędnik państwowy zmuszony do przedstawienia całej listy zaniedbań poprzedniej ekipy rządzącej w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy, zaznaczył, że będzie to musiało być wyjaśnione w trybie postępowania karnego.
Zmuszony – tak, z racji swojej służby publicznej. Zmuszony też do publicznego nazywania moralnego zła złem, podłości podłością, kłamstwa kłamstwem, znieważania Polaków znieważaniem. Ktoś to wszystko bowiem w Polsce musi wypowiedzieć – jasno, dobitnie i dogłębnie, w sposób zrozumiały dla wszystkich; ktoś musi to wziąć na siebie. Tego domaga się zasada sprawiedliwości. A przecież ludzi, którzy są bardzo mocno, żywotnie zainteresowani, by właśnie nie powiedziano nic lub wybełkotano coś niewyraźnie, jest w Polsce więcej niż można sądzić. O wiele więcej. Dlatego minister Antoni Macierewicz jest zmuszony mówić twarde słowa, prosto w oczy winnych zaniedbań w wyjaśnianiu tragicznych dla państwa polskiego wydarzeń. Także dlatego, że w Polsce unikają jak ognia nazywania rzeczy po imieniu ci, którzy są do tego powołani.
Saturnin Świerzyński – w katedrze na Wawelu 1877
Ci, którzy są upoważnieni do mówienia prawdy nie przez ludzkie instancje. Oni milczą. Nawołują do zgody. Apelują o dialog. Dziś coraz mocniej, coraz częściej. Czy nie jest to faryzeizm? „Polacy, pogódźcie się!”, słychać z niejednej ambony, „pokój jest najważniejszy, módlmy się o kompromis”. Kompromis ze złem, z kłamstwem, z pogardą dla polskości, z chęcią wysadzenia w powietrze albo sprzedania własnego państwa? W ten sposób właśnie mówi się Polakom, polskim katolikom – w roku Jubileuszy Chrztu Polski! – że prawdy nie ma. Albo, że jest ona niepoznawalna i że oni sami są tylko „nawozem historii.”, tak jak mówili przez całe lata komuniści. I że nie da się oddzielić moralnego zła, brudu moralnego od dobra, od prawdy, od uczciwej postawy. Że zbrodnia nigdy nie może zostać nazwana jej prawdziwym imieniem, bo nie leży to „w niczyim interesie”. Lepiej ją ukryć, pochować, zatrzasnąć wieko jej tajemnicy. Tak jak katyńską prawdę, którą przechowywały w swoich sercach rodziny katyńskie, którą pielęgnował śp. ks. Stefan Niedzielak i zapłacił za to życiem.
Podobieństwo ze sprawą wieloletniego milczenia o Katyniu w czasach Polski Ludowej wręcz się dziś narzuca. O uznaniu prawdy o zbrodni katyńskiej, o tym, że zostało zamordowanych z zimną krwią prawie dwadzieścia tysięcy polskich oficerów przez Sowietów, także, przez długie lata nie można było w Polsce Ludowej nawet wspominać – i wielu uważało, że tak już musi być, że trzeba się z tym pogodzić, że prawdy nie ma co bronić, że „się nie opłaca”. Nie mówiąc o godnym uczczeniu pamięci zgładzonych na rosyjskiej ziemi Polaków.
Dziś obserwujemy ponownie z przerażeniem jak w kraju, który przyjął tysiąc pięćdziesiąt lat temu chrzest, zaprzecza się idei chrześcijańskiej. Zaprzecza się idei politycznej, moralnej i religijnej, która stanęła u początków naszej państwowości i pozwalała przez minione tysiąclecie tworzyć i trwać naszemu państwu. To, co widzimy na salach sejmowych, podczas demonstracji na ulicach, podczas wielu manifestacji pogardy wobec ludzi tworzących dziś wreszcie suwerenne władze państwa, ludzi mężnych i odważnych, gotowych poświęcić wiele dla ratowania państwa i dla obrony honoru Polski, to właśnie jest zaprzeczenie tych podstawowych dla naszego bytu idei. A w rezultacie – zaprzeczenie całej kulturze, która te idee stworzyła. Podczas wystąpienia ministra Antoniego Macierewicza w sejmie posłowie z opozycji ostentacyjnie się nudzili. Przez swoje niechlujne pozy, złośliwe uśmieszki, ziewanie, kiwanie się na krzesłach i wiele innych oznak skrajnego lekceważenia demonstrowali pogardę dla państwa. To nie jest nawet manifestacja pogaństwa. Ten aktywny, przemyślany w każdym szczególe sprzeciw, jaki obserwujemy w Polsce wobec działań rządu, sejmu, prezydenta, dążących wszelkimi siłami do uporządkowania spraw państwa w myśl podstawowych zasad moralnych i politycznych, to wykwit postawy antychrześcijańskiej, antypolskiej, przeciwnej moralności, którą wyznajemy tu od dziesięciu stuleci.
To jest coś nowego, nieznanego wcześniej wśród Polaków na taką skalę, poza tą garstką – zawsze jednak tylko garstką – historycznych zdrajców, wyrachowanych apostatów, wcześniej czy później surowo napiętnowanych przez społeczność i w niesławie porzucających kraj.
Zdrada, odrzucenie lojalności, wyrzeczenie się zasad nie występują nigdy bez wyparcia się Boga. Żeby miały miejsce musi najpierw zostać zanegowane pierwsze przykazanie. Pierwsze i najważniejsze. „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną”.
Św. Kazimierz Królewicz
Polacy byli w czasach Mieszka I gotowi do przyjęcia chrześcijaństwa, zasady polityczne i moralne, jakie ono przyniosło nie stały w sprzeczności z ich sposobem życia, z ich naturalnym stanem, naturalnymi odruchami, zwyczajami i tradycjami – wyłączając zasadę wielożeństwa. Polacy byli łagodni, gościnni, pozbawieni odruchu zemsty, zawsze gotowi do wybaczenia, nigdy nie zajmowali się podbojami, nie tolerowali niewolnictwa, dobrze traktowali jeńców. Dziś jest inaczej. Część Polaków odrzuca świadomie, aktywnie, z premedytacją zasady, jakie społeczność Polaków, wcześniej Słowian, od prehistorii wyznawała. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd wzięli się ci ludzie? Co ich ukształtowało? Jaki proces odbył się w ich głowach, żeby – przecież w większości na pewno ochrzczeni – zaprezentowali się dziś jako rasowi barbarzyńcy, niszczciele. Jaka idea religijna, moralna, polityczna popchnęła ich w tym kierunku?
Adam Mickiewicz przewidywał, że zgodnie z logiką dziejów naszego kraju „Polska jest przeznaczona”, by wydać kiedyś ze swojego wnętrza – tak jak Izrael wydal Judasza – arcytyp zdrajcy politycznego. Zdrajcy, który będzie winien największej do pomyślenia zdrady dobra wspólnego, tkwiącego w dziejach tego państwa, zdrady motywowanej jedynie ciężkim uwikłaniem własnej duszy w ciemność. Te czasy dziś chyba właśnie nadeszły.
Widać dziś czym kończy się utrata czci Boga, pogarda dla Jego przykazań.
Pamiętając, jaki los spotkał Judasza, pamiętając o katastrofie, która spadła na Izrael po zamordowaniu Zbawiciela, wspominając Poranek Wielkanocny, nie trwóżmy się jednak, ale oczekujmy zwycięstwa. Jako katolicy jesteśmy realistami, nie marzycielami.
Jest jeszcze jeden sposób zaprzeczania prawdzie praktykowany dzisiaj (można go też nazwać klasycznym przykładem braku realizmu) – to specyficzna poprawność polityczna w niektórych mediach (nie, nie chodzi wcale o te wysługujące się PO, ale o te z nazwy katolickie, albo prawicowe, konserwatywne). Manifestuje się on na przykład w sposobie zadawania pytań politykom w najważniejszych dla państwa kwestiach – tak jakby chodziło o sianie pietruszki. Sposób przekazu zawsze zmienia przekaz, to jedna z fundamentalnych zasad manipulacji. Można dziś z łatwością, z katolicyzmem i prawicowością na ustach, wywracać rozumienie hierarchii spraw w państwie, można z łatwością dezinformować, demoralizować i anarchizować życie społeczne. Zamiast poważnych informacji, dojrzałych komentarzy – wśród objawów niezbędnej rewerencji wobec rządzących, która jest znakiem kultury europejskiej, czyli łacińskiej i chrześcijańskiej – zamiast wreszcie gruntownego dzieła porządkowania pojęć mamy do czynienia z bezładną paplaniną, która przynosi wrażenie miałkości, błahości, banalności wszystkiego, czym zajmują się dziś politycy Prawa i Sprawiedliwości, polski rząd, pan prezydent. Omijanie istoty rzeczy, ukazywanie zawsze spraw trzeciorzędnych jako głównych – oto metoda. W Ewangelii jest to także dobrze opisane jako sposób godzenia w prawdę. Tak manifestuje się brak realizmu, u innych zaś budzi się przyzwyczajenie, by absolutnie nie przejmować się sprawami kraju, nie solidaryzować się z władzami wybranymi przez większość, traktować je jako zaledwie przejściowych administratorów, a nie wypełniających misję polityczną, która dotyczy każdego Polaka. W efekcie – pogardzać racją stanu. Bujać w obłokach, pogrążać się w nierzeczywistości. Tak jest wygodniej. To nic nie kosztuje.
Ci, którzy aranżują taki obraz polityki prowadzonej przez obecne władze zapominają jednak, że ich działalność doskonale ujawnia ich intencje. Tak jak faryzeusze oskarżając nieustannie Jezusa, że jada z celnikami, że uzdrawia w szabat, że pozwala, by lekkomyślna kobieta wylewała na jego stopy bardzo kosztowny olejek, wyjawiali swoje ukryte intencje. W istocie nie mogli w żaden sposób pogodzić się z tym, że Jezus swoim nauczaniem i sposobem życia demaskuje ich hipokryzję. Byli przerażeni, że oto prawda o nich ukazuje się w całej swej okazałości, naga i szpetna. I o Nim – w nieodpartej potędze i sile. Że jest Ktoś, kto przynosi do ludzkich serc ład, wspaniały ład płynący z prawdy. Kto odpuszcza grzechy, kto ustanawia prawo miłości rozbijając wzniesione przez nich mury tysięcy formułek oddzielających definitywnie człowieka od Boga. Rozróżna i porządkuje, łagodnie i dogłębnie, wszystkie pojęcia.
„Jakiż to świat, niedobry świat. Dlaczego nie ma innego świata!” Tak, państwo, które istniało „tylko teoretycznie” ma dziś szansę, powracając znów do chrześcijańskich zasad, by stać się potęgą polityczną i moralną w Europie. To straszna perspektywa dla pewnej grupy ludzi. Nie małej, niestety. Ich intencje i oczekiwania wyraża dość dobrze werdykt Komisji zwanej Wenecką.
Michał Wiewiórski – Zimowy pejzaż
Pragnienie gwałtownej ucieczki ze świata, który nie niesie poczucia bezpieczeństwa – a nie niesie, skoro gdzieś zaniknęła wiedza, Kto jest jego Autorem, skąd wzięliśmy się tutaj i po co właściwie istniejemy, co jest naszym celem – może manifestować się na różne sposoby. U młodych dziewcząt manifestuje się często na przykład anoreksją (ucieczką od poczucia utraty bezpieczeństwa w wyimagonowaną „kontrolę nad sytuacją”). U innych, aktywnością w strukturach KOD-u (ucieczką w aktywizm przed subiektywnym poczuciem poniesionej klęski moralnej, albo wymyślonego przez media zagrożenia). To subiektywne poczucie zagrożenia jest bardzo łatwo dziś rozniecić, bowiem utracone zostało przez wielu Polaków poczucie wspólnoty i jej sens. Prezydent Andrzej Duda uczynił jednym z głównych zadań swojej prezydentury odbudowę wspólnoty Polaków, jakże dalekowzrocznie.
Według Adama Mickiewicza Rosję i Niemcy zbliżało zawsze, na wszystkich etapach historii, zamiłowanie do oderwanych idei. Polacy są realistami – w przeciwieństwie na przykład do Niemców, których państwo jest w tej chwili kompletnie wyizolowane w Europie, bo próbuje uprawiać demokrację bez opozycji, „nie widzi” tego, co naprawdę ważnego dzieje się w Polsce, nie wyciąga żadnych wniosków z tego, że Polska jest państwem, które nie składa się tylko z opcji lewicowej, ale że jest tu także obóz prawicowo-narodowy. „To jest właśnie typowy przykład braku realizmu. Dostrzegam dużo złej woli po stronie niemieckiej”, stwierdził niedawno prof. Zdzisław Krasnodębski, wymieniając w Polskim Radio te poważne błędy popełniane przez naszych sąsiadów.
Jan Matejko – Hołd carów Szujskich
Czy ów brak realizmu, zapytać można, to nie jest także rażący brak kryteriów w oparciu o które możemy rzeczywiście rozumieć naszą historię? Czy uskarżanie się na „brak demokracji” w Polsce przez różne mało poważne międzynarodowe i rodzime gremia oraz dziennikarzy z ustami pełnymi żenujących lewackich sloganów nie bierze się także – a może przede wszystkim – z niedostatku kryteriów, który nie pozwala ocenić sprawiedliwie przeszłości? A skoro nie rozumie się przeszłości nie można mieć pojęcia o własnej tożsamości. Kryteria oceny nie mogą abstrachować od uznania faktów podstawowych. Chrzest naszego państwa jest takim faktem podstawowym o największej historycznej doniosłości. I on do czegoś nas zobowiązuje, w myśleniu o nas samych, w działaniu, w wyznaczaniu celu.
Dlatego także powinniśmy – jako państwo – w dzisiejszej sytuacji postawić warunki wszystkim, których u nas gościmy. Twarde, poważne warunki; Polska nie jest miejscem na popisy publicznego błazeństwa. W Polsce nie powinniśmy z honorami przyjmować bałwochwalców. To nie może podobać się Panu Bogu, w imię którego przyjęliśmy chrzest. Musimy szanować siebie i naszą przeszłość.
Czy Polacy wychowani na Mickiewiczu, Słowackim, Sienkiewiczu muszą godzić się na popisy błazeństwa w Kościele? Na groteskowe udawanie, że nie obowiązują przykazania? Że nie ma grzechu? Że nie istnieje błąd innowierców? Że dogmaty wiary to już przeszłość? Że wszystko jest już od dawna sprowadzone do jednego poziomu, idealnie płaskie, „zdemokratyzowane”? Że ofiara Boga krzyżu to tylko taka przenośnia, albo wyraz „solidarności z człowiekiem”, który jest tak wielki i tak wspaniały, że Bóg chętnie przelewa za niego własną krew?
Nie możemy godzić się na taką kulturę. Nie możemy przyjąć bełkotu, w imię Tysiąclecia, jakiego jesteśmy spadkobiercami. Bojaźń Boża, respekt dla Pana Boga nie pozwala na to. Ktoś musi powiedzieć: „Król jest nagi”.
Święci polscy w roku Jubileuszu Chrztu Polski, potężni patronowie Polski upominają się – tak jak to się stało 4 marca tego roku na autostradzie w pobliżu Lewina Brzeskiego – o powagę w oddawaniu czci Bogu, o pamięć o pierwszym i najważniejszym Przykazaniu. O poszanowanie prawdy, w jej wymiarze religijnym, filozoficznym, historycznym.
„Nie będziesz krzywoprzysięgał w imię moje i nie zbeszcześcisz imienia Boga twego. Ja Pan. Nie będziesz rzucał potwarzy na bliżniego twego ani go gwałtem nie uciśniesz; nie pozostanie zapłata najemnika twego u ciebie aż do rana. Nie będziesz złożeczył głuchemu ani przed ślepym nie będziesz kładł zwady, ale się bedziesz bał Pana, Boga twego, bom ja jest Pan. Nie będziesz czynił nieprawości ani niesprawiedliwie sądzić nie będziesz. Nie patrz na osobę ubogiego ani nie czcij oblicza możnego, sprawiedliwie sądź bliźniego twego. Nie będziesz potwarcą ani podszczuwaczem między ludem. Nie będziesz nastawał na krew bliźniego twego. Ja Pan. Nie miej w nienawiści brata twego w sercu twoim, ale go jawnie karć, abyś nie miał grzechu dla niego. Nie szukaj pomsty ani pamiętać będziesz krzywdy od sąsiadów twoich. Będziesz miłował przyjaciela twego, jak samego siebie. Ja Pan. Praw moich strzeżcie. Ja bowiem jestem Pan, Bóg wasz” (Kpł 19, 1-2, 11-19,25) (Z Lekcji na środę po Niedzieli Męki Pańskiej).
Chrzest Polski spowodował, że przestaliśmy być plemieniem. Zyskaliśmy państwowość, staliśmy się podmiotem polityki. Obrona państwa dziś, tak mocno zaatakowanego przez siły zewnętrzne i wewnętrzne, to obrona chrześcijaństwa w życiu tego państwa, bezkompromisowy powrót do zasad, od których nie ma odwołania.
„Dziś w Europie nie można mówić prawdy” – przemówienie Orbana
Jak informowaliśmy w treści relacji z Wielkiego Wyjazdu na Węgry, przed Muzeum Narodowym (Nemzeti Múzeum) premier Viktor Orban wygłosił przemówienie. Polityk odniósł się krytycznie do polityki Unii Europejskiej wobec imigrantów. W przemówieniu padły mocne słowa. Specjalnie dla czytelników portalu niezalezna.pl publikujemy pełną treść przemówienia premiera Węgier.
- Europa nie jest dziś wolna. Wolność zaczyna się od prawdy. Dziś w Europie nie można mówić prawdy. Dziś w Europie nie wolno mówić o tym, że mamy wędrówkę ludów, a nie napływ migrantów. Dziś nie można mówić, że mamy napływ innych społeczeństw, które nam zagrażają (…) zagrażają tradycji chrześcijańskiej. Ale dziś obywatele Europy budzą się i rozumieją, że ich przyszłość jest zagrożona – mówił premier Orban.
W dalszej części przemówienia nawiązywał do polsko-węgierskiej przyjaźni.
- My Węgrzy i Polacy wiemy, że działać można tylko będąc odważnym – stwierdził Viktor Orban.
Poniżej publikujemy pełną treść przemówienia Viktora Orbana (pisownia oryginalna):
„Bądź pozdrowiona węgierska wolność, w dniu twych urodzin!”
Panie i Panowie! Rodacy! Węgrzy na całym świecie!
Z uszytą przez żonę kokardą na swoim sercu, z tomikiem poezji w kieszeni, z myślami o strasznych wrażeniach z rewolucji w głowie witał Sándor Petőfi 15 marca w swoim dzienniku. „Bądź pozdrowiona węgierska wolność, w dniu twych urodzin!” Dziś po 168 latach z radością i wiosennym optymizmem, z wielkimy nadziejami i podniesioną duszą świętujemy w całym Basenie Karpat. Od Beregszász po Szabadkę, od Rimaszombat po Kézdivásárhely. Każdy Węgier, z jednym sercem, jedną duszą, jedną wolą.
Węgierskie serca radują się również tym, że jak w decydujących bitwach powstania węgierskiego, obecnie też jest z nami legion polski. Witam rozentuzjazmowanych potomków generała Bema. Witamy przedstawicieli wielkiego narodu polskiego. Jak zawsze podczas wspólnej tysiącletniej historii,tak teraz też jesteśmy z Wami w walce, którą prowadzicie za wolność i niepodległość Waszej ojczyzny! Razem z Wami zawiadamiamy Brukselę: więcej szacunku dla Polaków, więcej szacunku dla Polski! Bóg Was tu przyprowadził! xxx polsko-węgierskiej wspólnoty losów, jest to, że 60 lat temu nasza druga chwalebna rewolucja w ’56 urodziła się pomiędzy pomnikiem Bema a placem Kossutha. Powstała z wielką siłą chwalebnych przodków i na wieczór wyrwała wielkiego generalissimus Sowjetów.
Szanowni Państwo! Szanowni Świętujący!
Węgier występuje w obronie swojej prawdy, kiedy trzeba. Jak musi, nawet walczy. Nie szuka bez powodu problemów. Wie, że lepiej zachować spokój, niż wyciągać szable. Dlatego, rzadko bierzemy się za rewolucję. Podczas 170 lat dwa razy tak postąpiliśmy. Mieliśmy powody. Czuliśmy, że nie wytrzymamy dalej. Europa zachowała nasze rewolucje z 1848 i 1956 wśród chwały świata.
Chwała bohaterom! Szacunek dla odważnych! Historycy zapisali rewolucję z 1918-19, ale nie na stronach chwalebnych, lecz w leksykonie o bolszewickim zamieszaniu z którego wybuchła rewolucja anty-węgierska dla celów i interesów obcych. My Węgrzy mamy dwie tradycje rewolucyjne. Jedna prowadzi od 1848, przez 1956 i zmiany ustroju do nowej Konstytucji i obecnego porządku konstytucyjnego. Druga wywodzi się od jakobinów, przez 1919 do komunizmu powojennego. Dzisiejszy porządek urządzili spadkobiercy rewolucji z 1848 i 1956.
Ta tradycja kieruje dzisiejszym światem polityki, gospodarką i życiem intelektualnym narodu. Równość przed prawem, odpowiedzialne ministerstwa, bank narodowy, wspólny podział obciążenia, wolność, odpowiedzialność, szacunek ludzkiej godności, zjednoczenie narodu. Bądźmy za to wdzięczni, że tak się stało. Soli Deo gloria!Szanowni Państwo!
Nawet wyniosłość święta nie pozwala nam zapomnieć, że tradycja 1919 nadal żyje z nami, na szczęście już tylko osłabiona, ale jeszcze tu się snuje. Jeżeli nie dostanie wsparcia z zagranicy, to uschnie w węgierskiej ziemii, która nie przyjmuje internacjonalizmu. Tak jest dobrze.
Szanowni Państwo!
Porządny, wychowujący dzieci i pracujący obywatel raczej nie zostaje rewolucjonistą. Osoba myśląca i pewna siebie wie, że z zamieszania rzadko wynikają dobre rzeczy. Osoba pogodna i pragnąca rozwoju wie, że nie można na raz robić dwa kroki, bo się potknie o własne nogi. Jednak właśnie tacy mieszczanie z Pesztu zostali zwolennikami rewolucji i maszerowali w pierwszych rzędach, tuż za młodymi studentami.
To oni dali większość rewolucji i walk wolnościowych, za honor Węgrów zapłaciliśmy ich krwią. Każda rewolucja jest taka, jak ci, którzy ją robią. Naszą rewolucję robili porządni mieszczanie, oficerowie, prawnicy, pisarze, lekarze, inżynierowie, rzemieślnicy, chłopi i robotnicy o narodowych uczuciach.Nie ma śladu nieudanych wizji nieudanych filozofów czy intelektualistów. Rewolucjoniści z 1848 z kamieni po zburzonym absolutyźmie nie chcieli zbudować świątyni nowej tyranii. Pieśni węgierskiej rewolucji nie pisano na ostrze gilotyny ani na struny szubienicy. Nasze pieśni nie śpiewa tłum linczujący, przemieniony w kata, poematy nie są poświęcone zemście ani krwi. Pełnym godności momentem rewolucji z 1848, kiedy znów rozkwitały rany węgierskiego narodu. Żądano uzyskanie i odzyskanie praw konstytucyjnych, zabranych narodowi.
Szanowni Państwo!
A wy co robicie? – pyta się Sándor Petőfi w ostatnim liście do Jánosa Aranya trzy tygodnie przed swoją śmiercią. Pyta się też nas. A wy co robicie? Co robicie z dziedzictwem? Czy Węgrzy są godni swego wielkiego imienia? Czy znacie prawo dawnych Węgrów, że to co czynicie, musicie mierzyć nie tylko miarą pożyteczności, lecz też miarą absolutu, ponieważ te czyny muszą zająć swoje miejsce w wieczności.
Szanowni Świętujący!
Dziedzictwo jest, Węgrzy żyją, Buda stoi. Jesteśmy kim byliśmy, będziemy kim jesteśmy. Znają nas, jesteśmy szanowani przez mądre narody. Zachowujemy dawne prawa. Czy odniesiemy sukces, czy powstanie niezależna, poszanowana na świecie ojczyzna, o którą walczyli w 1848, jeszcze nie wiemy. Wiemy, że gwiazdy Europy są chwiejne, więc czekają nas próby. Obecne czasy zadają nam pytanie, czy mamy być niewolnikami,czy wolni? Los Węgrów jest powiązany z narodami Europy, dziś żaden naród nie może być wolny, jeżeli Europa nie jest wolna. Europa jest bezsilna, jest jak więdnący kwiat zjadany przez tajne robactwo. 168 lat po wiośnie ludów, nasza wspólna ojczyzna, Europa, nie jest wolna.
Szanowni Świętujący!
Europa nie jest wolna, wolność zaczyna się wypowiedzeniem prawdy. Dziś w Europie zakazane jest powiedzieć prawdę. Kaganiec jest kagańcem, nawet z jedwabiu. Jest zakazane powiedzieć, że dziś nie przybywają uchodźcy, lecz Europie zagraża wędrówka ludów. Jest zakazane powiedzieć, że dziesięciomilionowe tłumy czekają w gotowości, żeby ruszyć w naszym kierunku. Jest zakazane powiedzieć, że migracja przynosi przestępstwo i terror do naszych krajów.
Jest zakazane powiedzieć, że tłumy innej cywilizacji są zagrożeniem dla naszego stylu życia, kultury, zwyczajów, tradycji chrześcijańskich. Jest zakazane powiedzieć, że ci co wcześniej przybyli zamiast integracji zbudowali własny świat, z własnymi prawami, ideami, które rozwierają tysiącletnie ramy Europy. Jest zakazane powiedzieć, że to nie łańcuch przypadkowych i nieumyślnych konsekwencji, lecz zaplanowana akcja, tłum ludzi prowadzonych na nas.
Jest zakazane powiedzieć, że w Brukseli dziś pracują nad tym, żeby jak najszybciej przywieźli i zasiedlili u nas obcych. Jest zakazane powiedzieć, że celem zasiedlenia jest przerysowanie wzorów religijnych i kulturalnych Europy i przebudowanie etnicznych podstaw, usuwając ostatnie bariery internacjonalizmu, czyli państwa narodowe. Jest zakazane powiedzieć, że Bruksela zabiera kawałki naszej narodowej suwerenności, że w Brukseli pracują nad planem Stanych Zjednoczonych Europy, do czego nikt, nigdy ich nie uprawnił. Dzisiejszy przeciwnicy wolności są inni niż dawni władcy, czy władcy systemu sowjeckiego. Innymi metodami zmuszają do poddania się. Dziś nie zamykają w więzieniach, nie zabierają do łagrów, nie okupują czołgami państwa przywiązane do własnej wolności. Dziś wystarczą ataki prasy światowej, stygmatyzacja, straszenie i szantaż. Czy raczej wystarzczyło. Do tej pory.
Narody Europy obudziły się, uporządkowują się i niedługo wstaną. Narody Europy zrozumiały, że chodzi o ich przyszłość. Nie tylko dobrobyt i wygodne życie, praca, ale nasze bezpieczeństwo i pokój jest zagrożony. Śpiące w dobrobycie narody Europy wreszcie zrozumiały, że zagrożone są zasady, na których Europa została zbudowana.
Europa to chrześcijaństwo, wspólne życie wolnych i niezależnych narodów, równouprawnienie kobiet i mężczyzn, wyścig fair, solidarność, honor, pokora, sprawiedliwość i miłosierdzie. To niebezpieczeństwo nie atakuje nas jak wojny i katastrofy nagle. Wędrówka ludów to cicha woda, która wytrwale rwie brzegi. Pokazuje się, jako sprawa humanitarna, lecz jej prawdziwa natura, to zajęcie przestrzeni. To co dla nich jest zajęciem przestrzeni, dla nas jest utratą przestrzeni.Wojownicy praw człowieka czują potrzebę, aby nas pouczać i oskarżać. Ponoć jesteśmy wykluczający i wrodzy. Prawda jest taka, że nasza historia, to historia przyjmowań i łączenia kultur. Kto zgłaszał się jako nowy członek rodziny, sojusznik, czy przybysz uciekający aby przeżyć, tego wpuściliśmy i znalazł u nas nową ojczyznę. Kto przybył, aby zmienić nasz kraj, uformować nasz naród na własną modłę, kto przybył z agresją i wbrew naszej woli, zawsze spotkał sprzeciw.
Kto uratował prezydenta Adrzeja Dudę
4 marca 2016: groźny – choć na szczęście nie w skutkach – incydent samochodu Prezydenta Polski. W kalendarzu liturgicznym przypada tego dnia wspomnienie św. Kazimierza Królewicza (1458 -1484), syna Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki, księżniczki habsburskiej. Kto dziś pamięta, że św. Kazimierz jest jednym z historycznych patronów Polski i szczególnym orędownikiem tych, którzy poświęcają się służbie publicznej?
W tym dniu, jak można sądzić, w roku Jubileuszu Chrztu Polski, jeden z najbardziej czczonych i kochanych niegdyś świętych – znany zresztą także bardzo dobrze na Zachodzie Europy – zechciał Polakom przypomnieć o sobie. A ze sprawą bezpieczeństwa na polskich drogach miał on w swoim krótkim życiu wiele wspólnego.
Gdyby nie przytomność umysłu kierowcy, mówimy dziś… Gdyby nie ułamek sekundy… W tym mikrokosmosie zdarzeń, które miały miejsce w czasie tak krótkim, że ledwo można zarejestrować sekwencje niektórych z nich, utrwalonych – przypadkiem? – na taśmie filmowej, musiało przydarzyć się coś niezwykłego.
Ale przecież czymś nieskończenie bardziej istotnym i nawet – bardziej realnym, bo dotykającym Rzeczywistości nieprzemijającej, niematerialnej – jest codzienna modlitwa Polaków, która od czasu wyborów prezydenckich otacza Andrzeja Dudę. I modlitwa przed Bogiem polskich świętych za naszych rządzących. Św. Andrzej Bobola, męczennik, jest jednym z trzech głównych patronów Polski i patronem Andrzeja Dudy. Jego opieka, wstawiennictwo, moc ukazują się dziś w Polsce, tak jak w dniach jego beatyfikacji i kanonizacji, z niebywałą siłą.
Daniel Schultz – Św. Kazimierz Królewicz (obraz z kościoła św. Kazimierza w Krakowie)
Św. Kazimierz Królewicz to młody władca wielkiego formatu. Czczono go w dawnej Polsce nie tylko z powodu osobistej świętości i pobożności. Wyróżniał się jako sprawujący rządy. Ten świetnie wykształcony, pełen rozwagi i zmysłu państwowego, sprawiedliwy i szlachetny królewski syn w sprawach publicznych zajmował zawsze postawę bezkompromisową. Jest jednym z grona świętych politycznych, ludzi umiejących docenić rangę obowiązków stanu, wypełniających je z największą starannością. Pragnął, jak pisze prof. Koneczny „przystępować do polityki religijnie, według wskazań moralności katolickiej”. Mawiano, że życie jego powinno być uwiecznione nie tylko w żywotach świętych, ale w księdze historii. To on poprawił w Królestwie bezpieczeństwo na drogach – w czasie swojego krótkiego panowania w Koronie – położył kres rozbojom szerzącym się przy głównych traktach. Miał wtedy dwadzieścia trzy lata.
Kult świętego Kazimierza przetrwał w Polsce i na Litwie ponad trzysta lat. Pociągał zarówno ludzi prostych, jak przedstawicieli wyższych sfer.
― Dzisiaj wizerunek świętego Kazimierza kojarzy się przede wszystkim z cnotą czystości dziewiczej, pobożnością, opieką nad chorymi i ubogimi. W tamtych czasach (…) święty Kazimierz był przede wszystkim obrońcą, czcili jego waleczność ― mówi Sigita Maslauskaitė-Mažylienė, historyk sztuki z Wilna, na łamach „Kuriera Wileńskiego” ― W Wielkim Księstwie Litewskim w XVII wieku o wstawiennictwo świętego Kazimierza proszono podczas zagrożenia, konfliktów zbrojnych czy epidemii dżumy.
― W ciągu wielu lat władze carskie świadomie likwidowały kult „bezkrwawego męczennika” – podkreśla autorka książki o historii wizerunku św. Kazimierza. – Czcić świętego Kazimierza zabraniano, ponieważ słynął z tego, że pomagał w walce z Rosjanami. Na przykład, kościół św. Kazimierza w Wilnie, w ramach represji carskich, został skonfiskowany katolikom, a po Powstaniu Styczniowym przebudowany na cerkiew. W 1917 roku świątynia została zwrócona dla wiernych, jednak już po II Wojnie Światowej została ponownie skonfiskowana. Tym razem przez władze sowieckie. W 1966 roku w kościele urządzono muzeum ateizmu z posągiem Lenina na miejscu głównego ołtarza. Tak pozostawało do roku 1988 – przypomina litewska historyk sztuki.
Wiele wskazuje na to, że doświadczyliśmy właśnie jego wstawiennictwa i jeden z podłych czynów, godzących w Głowę Państwa, który miał zostać popełniony na polskiej autostradzie, na terenie Śląska (z którym św. Kazimierz także jest silnie związany) został trzy dni temu przez Patrona Polski i Litwy udaremniony. Jako trzynastoletni chłopak Kazimierz przewodził wyprawie wojennej (prowadził dwunastotysięczną armię) przeciw pewnemu Korwinowi, by odwojować dla Rzeczpospolitej Śląsk. (Chodziło o Macieja Korwina, króla węgierskiego, który zamieniał w pustynię te bogate ziemie). Bo Kazimierz był młodzieńcem ambitnym, rwącym się do czynu. Największym pragnieniem jego życia była poprowadzenie polskiego rycerstwa na wyprawę krzyżową. Udaremniła je przedwczesna śmierć.
Nienawiść do sprawujących władzę
Przeciwnicy Polski tak chętnie, żeby strywializować historię naszego państwa, wprowadzają do publicystyki kategorie, które mają dezawuować wybitnych Polaków, którzy na naszej historii wywarli niezatarte piętno: „Polaka romantyka”, „Polaka głupka”, „Polaka odrealnionego”, „Polaka wyzutego z pragmatyzmu”. Stopniowo ironia ustępuje miejsca jawnemu potępieniu. Dziś powstaje kategoria nowa. Nazywa się takiego Polaka po prostu „obłąkanym” (por. książka P. Zychowicza Obłęd 44), albo „pełnym nienawiści”. Takiemu, zwłaszcza, gdy sprawuje on najwyższy urząd w państwie „należy się śmierć”, i to najlepiej „w męczarniach” – jak głoszą internetowe wpisy na stronie antyrządowej organizacji KOD. Szczególnie, gdy jest on nie tylko ważnym politykiem, ale prawdziwym przywódcą Polaków. Kimś takim bez wątpienia jest prezydent Andrzej Duda. Ludziom o zniewolonych umysłach podsunąć można dziś wyjątkowo łatwo wyobrażenie najniższych motywacji, jakie kierują rzekomo tymi Polakami, w których rękach spoczywa los państwa. Doprowadzono do perfekcji całe technologie medialne, które mają Polakom „obrzydzać” rządzących. Świadomość, że tak jest, i że nie mamy na to antidotum, choć bywa przygnębiająca, nie może osłabiać nadziei na odbudowę państwa.
Nie zapominajmy bowiem na czym polega siła Polski. Fenomen polskiego państwa Jagiellonów, prawdziwego imperium w sercu Europy schyłku średniowiecza i okresu renesansu, polegał właśnie na tym, że zbudowano potęgę polityczną w zasadzie bez użycia przemocy; zbudowano ją na wierze w Trójcę Świętą.
To jest dla dzisiejszej mentalności racjonalistycznej i utylitarnej oraz tej, która tropi wszędzie zło i spisek, trudne do wyobrażenia. Niemożliwe do przyjęcia. Tymczasem, jak mawiał ks. Piotr Skarga, spowiednik i kaznodzieja królewski, wielki misjonarz polskich Kresów: „Nie dlatego kochamy Ojczyznę naszą, Polskę, że nas żywi, ale dlatego, że jest postanowienia Bożego”.
Leon Wyczółkowski – Wawel
Ludzie brudni szukają brudu. I znajdują wszędzie brud. Z tego bierze się moda na fikcyjną historię, wymyśloną niczym okrutna bajka, historyczny komiks, i na prostacką intrygę, na nierzeczywisty obraz wydarzeń w naszym kraju, zwłaszcza po wygranych przez Andrzeja Dudę i przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach. Ta ponura moda trafiająca do ludzi słabo wykształconych traktuje motywacje sumienia u sprawujących władzę jako coś nie do pomyślenia. Tak zawsze reagował motłoch podburzany przez zaborców, albo przez siły rewolucyjne – przeciwko „panom”, przeciwko rządzącym. Wyobraźnia motłochu szalała, podsycana przez zręcznych mącicieli umysłów, chłonęła jak gąbka najbardziej niestworzone scenariusze. Im bardziej wariacka była interpretacja czynów tych, których zamierzano zdezawuować, tym bardziej podniecała, tym łatwiej się szerzyła. Dziś mamy do czynienia z tym samym zjawiskiem. W myśleniu rewolucyjnym przyjmuje się jako zasadę, że religijne czy etyczne, czyli „wyższe” motywacje ludzi na wysokich stanowiskach państwowych – czy kogokolwiek wyżej w hierarchii – muszą być zawsze fikcją, bo w tych sferach króluje obłuda. Dlatego będą oni w oczach motłochu zawsze gorszym gatunkiem ludzi, zasługujących na karę, na potępienie. Przypisuje im się motywacje oparte jedynie o grę namiętności, o prymitywne instynkty. Grzebie się w życiorysach, by wykryć patologie w rodzinie, węszy się choroby, dewiacje, ułomności. Tak postępują ludzie, których z Polską nie łączy nic, którzy nie znają i nie rozumieją polskiej historii, dla których „polskość to nienormalność’, albo poważne zagrożenie. Takie podejście znakomicie współgra z neomarksistowskim rozumieniem rzeczywistości, z myśleniem Gramsciego, z teorią krytyczną Horkheimera i Adorno, szeroko rozpowszechnianą w kręgach nowej lewicy, podchwyconą i celebrowaną przez większość mediów.
Tego rodzaju założenia odrzucają elementarną logikę, jaką przyjmuje w Polsce człowiek wierzący – zmysł katolicki, sensus catholicus. Tymczasem, bez kryteriów katolickich nie jesteśmy w stanie zinterpretować historii Polski, ani zrozumieć sensu wydarzeń współczesnych. Także tego ostatniego, dziś jeszcze niewyjaśnionego wydarzenia na autostradzie A4 w pobliżu Lewina Brzeskiego.
Dlaczego zginął św. Andrzej Bobola?
Dlaczego został zamordowany w tak bestialski sposób? Skąd tak nieprawdopodobny szał nienawiści wobec człowieka, który szedł piechotą od wioski do wioski po poleskich błotnistych drogach, utrudzony ponad wszelkie wyobrażenie, nieuzbrojony, przyobleczony w czarną sutannę, szarą od kurzu, i niestrudzenie nawracał?
Kamila Chojnacka – Św. Andrzej Bobola, Patron Polski (obraz współczesny z kaplicy FSSPX w Zaczerniu)
Nawracał na wiarę w Chrystusa wolną od błędu schizmy, wolną od zależności od świeckiego władcy. Nawracał całe wioski i miasteczka – nieraz w ciągu jednego dnia. Słowa o Chrystusie wypowiadane „z niewysłowioną słodyczą”, jak pisze prof. Koneczny, trafiały do umysłu prostych, pozbawionych pychy ludzi. To nie były ucieszne przedstawienia, scenki, rozrywka dla pospólstwa, prowokacje artystyczne, którą posługuje się dziś tak często świat modernistyczny – każąc na przykład zjadać Pismo Święte, by wypełnić nim żołądek, jak to się dzieje podczas religijnych happeningów dla młodzieży. Nauki św. Andrzeja Boboli przysparzały mu wszędzie prawdziwych przyjaciół. Owocowały wiarą w Trójcę Świętą.
Prawosławni byli przerażeni. Religią państwową nie udawało się nikogo uwieść, ale prostych ludzi można było łatwo zastraszyć i przekupić, by przeciągnąć ich do Cerkwii. Święty Andrzej Bobola, misjonarz czasów kontrreformacji, gdy społeczność katolicka Rzeczypospolitej zagrożona była zarówno przez schizmę, jak i protestantyzm (arianizm i kalwinizm rozpowszechniony wśród społecznych elit), był jednym z tych wielkich polskich jezuitów, którzy odwojowali dla Kościoła Kresy. Niewątpliwie najwybitniejszym.
To ten nieustraszony żołnierz Chrystusa, był autorem ślubów króla Jana Kazimierza w katedrze lwowskiej. Przekonanie, że władza królewska nad Rzecząpospolitą powinna należeć w pierwszym rzędzie do Matki Boga, Maryi Niepokalanej, że trzeba podzielić się z Nią swoim monarszym tytułem, na chwałę Boga i dla dobra ludu, ściągnęło na św. Andrzeja Bobolę furię szatana.
Dziś św. Andrzej Bobola przez swoich niektórych wpływowych współbraci z Polski określany jest mianem „świętego ekumenicznego”. Nie widzą absurdu w tym określeniu. Nie jest im w stanie przejść przez usta prawda o przyczynie jego męczeństwa. Że został zabity i torturowany za prawdę.
„Wiarę świętą chrześcijańską, powszechną, mocno i statecznie trzymaj”
Tak pisał hetman Stefan Żółkiewski do syna w swym testamencie. „Dla niej krwi rozlać i żywota położyć nie żałuj. Odpłata u Pana Boga za to, kto dobrą chęcią, dobrym sercem służy Rzeczypospolitej.… I poganie rozumieli, że śmierć dla ojczyzny słodka, nuż jeszcze dla wiary świętej trafi się okazja położyć żywot – i u ludzi sławna i u Boga odpłatna”. Został po hetmanie Żółkiewskim pierścień z napisem: mancypium Mariae… Miał szczególne nabożeństwo do Najświętszej Marii Panny i do świętych patronów polskich. W jednej z bitew z Tatarami (pod Udyczem) dał wojsku hasło: Boga Rodzica, a w bitwie pod Smoleńskiem: Św. Kazimierz.
Kiedy mu gratulowano wielkiego zwycięstwa pod Kłuszynem, odparł: moje zasługi w tym bardzo małe. Mdłymi ramiony tak wielkiego ciężaru nie podobna podźwignąć. Cudownej, miłościwej łasce Bożej wszystko ma być poczytane. Miewał zawsze żołnierzy mniej – i znacznie mniej – niż nieprzyjaciel. Mawiał też wtedy do żołnierzy: o mocy nieprzyjacielskiej też wiem, ale mocniejszy na niebie Bóg” (Feliks Koneczny, Święci w dziejach narodu polskiego).
Raz jeszcze powróćmy do św. Kazimierza i do faktu, że prezydentowi Polski nic się nie stało podczas niebezpiecznego wypadku w dniu, w którym
św. Kazimierz Królewicz – Statua na frontonie kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej w Józefowie (fot. Paweł Kula)
Kościół obchodzi jego wspomnienie. Syn Kazimierza Jagiellończyka wychowany na Wawelu przez ks. Jana Długosza – a kształcony w dyscyplinach świeckich także przez włoskiego humanistę Fillipo Buonaccorsiego – Kallimacha (który nota bene zachwycony był jego zdolnościami, głównie talentem wymowy), był wzorem chrześcijańskich cnót: roztropności, czystości i miłosierdzia, jak czytamy w Mszale rzymskim. Gorliwie czcił Matkę Bożą. Zmarł w wieku 26 lat 4 marca 1484 roku; jego kult zaczął się szerzyć niezwykle szybko w Polsce i na Litwie; już przy jego trumnie wydarzyło się weiele cudów. Gdy z okazji jego kanonizacji (w 1602 r.) otwarto grób w katedrze wileńskiej, znaleziono całkowicie nienaruszone ciało Kazimierza, mimo, że wilgotność w podziemiach była tak wielka, że cegły pokrywały krople wody. Było to po 118 latach od jego śmierci. W trumnie, u wezgłowia znaleziono spisany na pergaminie ulubiony jego hymn Omni die dic Mariae (Każdego dnia sław Maryję). Rycerze Polski i Litwy zaświadczali, że podczas wojny litewsko-moskiewskiej, gdy ruszyli z odsieczą ku Połockowi, św. Kazimierz ukazał się na chmurze i wskazał bród umożliwiający szybkie i bezpieczne przejście przez Dźwinę. Umiał nawet po śmierci dbać o wskazywanie tej właściwej, bezpiecznej drogi. Dlatego przez setki lat uznawany był za jednego z głównych patronów Polski i Litwy.
I jeszcze taki wymowny w dzisiejszym kontekście szczegół. Przez prawie dwa lata (1481-83) Kazimierz był namiestnikiem ojca w królestwie. Przysługiwał mu tytuł secundogentis Regis Poloniae; jego rezydencja znajdowała się w Radomiu (jest patronem tego miasta). Jego roztropna postawa w czasie tych niedługich rządów przyniosła poddanym wzrost poczucia bezpieczeństwa, także dlatego, że zaangażował się w uporządkowanie zawikłanych spraw prawnych. Brał osobisty udział w sprawowaniu władzy sądowniczej, co było niebagatelną zaletą wobec licznych zaległości w rozstrzyganiu spraw przez sąd królewski. Czy nie powinien być więc uważany także za szczególnego patrona tych osób publicznych w państwie, które dążą do uporządkowania statusu prawnego instytucji tak skompromitowanej jak Trybunał Konstytucyjny?
Czego wymaga od nas Bóg? Bóg wymaga, by wierzyć w Niego i kochać Go. Miłość jest nie oddzielna od wiary. Miłość jest trudna.
„Będziesz miłował Boga! – mówi bowiem Bóg do człowieka – nie przez jakiś czas, ale zawsze, w każdej chwili; od dojścia do rozumu, aż do ostatniego tchu życia. Ta miłość będzie stałym, ciągłym usposobieniem twojego serca” (o. N. Grou).
„Będziesz miłował Boga tak, jak Go miłował człowiek w stanie niewinności, jak Go miłować powinien przez łaskę chrztu świętego, to jest miłością wlaną, a zatem nadprzyrodzoną, i starać się będziesz o zachowanie łaski uświęcającej, do której ta miłość jest przywiązana… Bóg wszystkim daje swą łaskę, a z łaską i miłość; jeżeli człowiek, doszedłszy do rozumu, nie ma jednej i drugiej, to zawsze jest w tym jego własna wina.”
Michał Wiewiórski – Dęby w Rogalinie
Bohaterowie polskiej historii, dobrzy i mądrzy władcy, święci i męczennicy mówią nam jednak, że miłość Boga jest możliwa i że przynosi szczęście. Szczęście osobiste człowiekowi, jakiego nie zna i znać nie może świat. I szczęście narodom, które rządzone są przez ludzi kochających Boga. „Spoglądając na siebie, powinniśmy mówić: Nic nie mogę. Spoglądając na Boga, który będzie naszym Kierownikiem i Podporą, mówimy: Wszystko mogę przy Jego łasce i wszystkiego dokażę”.