marian44
Romano Amerio – głos przeciw reformie liturgii
Reforma liturgiczna po Soborze Watykańskim II to temat wzbudzający liczne kontrowersje. Jedni chwalą większą zrozumiałość liturgii i jej zbliżenie do ludu. Inni dopatrują się desakralizacji i protestantyzacji. Romano Amerio zaliczał się do tej drugiej grupy. Wskazywał na opłakane skutki odejścia od łaciny, nadmiernej kreatywności i zniszczenia tradycyjnej architektury sakralnej.
Jak przekonuje Romano Amerio, posoborowa reforma liturgiczna nie wynikała ze wskazań Soboru Watykańskiego II. Czyż bowiem obecnie realizuje się zalecenie soborowej Konstytucji o liturgii, zalecającej utrzymanie posługiwania się łaciną w obrządkach łacińskich?
Któż pamięta o słowach świętego Jana XXIII z konstytucji apostolskiej „Veterum sapientia”? „Niechaj żaden nowinkarz nie ośmieli się pisać przeciwko używaniu łaciny w świętych obrzędach (…)” – czytamy u papieża. Przeciw odejściu od łaciny wypowiedział się też Paweł VI w liście apostolskim „Sacrifitium laudis”.
Dzisiejsi „nowinkarze” często krytykują łacinę jako język nieprzystępny i niezrozumiały dla ludu. Zapomina się przy tym o jej precyzji i problemach związanych z przekładami. Cóż z tego, że wierny zrozumie słowa, skoro będą one niejasno wyrażały oryginał. Lub wręcz kłóciły się z nim?
Garść przykładów: w tłumaczeniu na włoski błędnie przetłumaczono nawet formuły konsekracji. Zamiast słów mówiących o Krwi „która za was i za wielu będzie wylana”, mówi się o „Krwi, która za was i za wszystkich będzie wylana”. To niejedyny przykład podany przez Romano Amerio. W przypadku tłumaczeń na języki afrykańskie „arbitralne ingerencje” wypaczające sens oryginału są, zdaniem filozofa, bardzo liczne.
Tymczasem, jak zauważali katoliccy uczeni, wartość starożytnego języka w liturgii nie ogranicza się do precyzji. Uwydatnia także stałość wiary i jedność wśród chrześcijan. Nie bez znaczenia okazuje się także poczucie wzniosłości i tajemniczości. Ze znaczenia liturgicznego użytku starodawnego języka doskonale zdają sobie sprawę żydzi i muzułmanie. Niestety w Kościele świadomość tego faktu zanika. Osoby pragnące uczestniczyć w łacińskiej liturgii uznawani są za „dewotów” lub „estetów”.
Obiektywizm czy kreatywność
„Nowa liturgia jest bardziej psychologistyczna niż ontologistyczna. Wyraża nie tyle transcendentną tajemnicę, co odczucia wiernych: to, jak postrzegają oni ową tajemnicę. Innymi słowy, liturgia stała się w większym stopniu antropologiczna niż teologiczna” – twierdzi Romano Amerio.
Efektem tej przemiany jest nacisk na kreatywność. W mniemaniu nowatorów chodzi o wyrażenie specyficznej kultury przez wspólnotę czy też celebransa. Do czego prowadzi ta rozbuchana kreatywność? Niekiedy ogranicza się do stworzenia specyficznej atmosfery skupionej na personie kapłana. Kiedy indziej jednak – do dowolności w strojach, opuszczaniu fragmentów czytań czy używania zwykłego chleba do konsekracji – co powoduje jej nieważność. Romano Amerio wspomina także o innych nadużyciach. Choćby… lekturze świeckiej prasy w miejsce czytań biblijnych.
To wszystko kłóci się z tradycyjną wizją liturgii. Ta nie polega na jej żywotności, zmienności czy indywidualnej kreatywności. Sacrum posiada bowiem „absolutnie obiektywny charakter”.
Architektura sakralna
Odejście od starego rytu oznacza nie tylko zmiany w rycie Mszy Świętej, lecz także w architekturze sakralnej. Trudno to uznać za błahą sprawę. Wszak, jak twierdzi Romano Amerio, „przestrzenie, w których przebywamy, są też przestrzeniami nasyconymi emocjami i wartościami, gdyż kosmos, będący siedliskiem wszystkich bytów cielesnych, daje się określać nie tylko poprzez swoje cechy fizyczne, lecz także poprzez znaczenia pozafizyczne, będące podłożem symbolizmu – on zaś jest, co warto podkreślić, uchwytnym dla umysłu wymiarem sacrum. Na przykład przód to nadzieja, a tył to nieufność; prawica oznacza łaskę, a lewica niełaskę; to co w górze jest Boskie, a to co w dole podłe i złe (…)”.
Tradycyjnie Kościół rozumiał ogromne znaczenie symboliki. Dlatego też często kazał budować świątynie na górach. W ich wnętrzu zaś ołtarz znajdował się w najwyższym i najlepiej widocznym miejscu. Symbolizował bowiem „abrahamową górę widzenia”. Był nieruchomy, często wykonany w kunsztowny sposób, co również uwydatniało jego znaczenie. Jeszcze istotniejszą rolę odgrywało jego trwałe powiązanie z Tabernakulum.
Obecnie po wyburzeniu lub usunięciu w cień starych ołtarzy, Tabernakula znajdują się niekiedy w bocznych kaplicach. Jeśli zaś pozostały na dawnym miejscu, to celebrans podczas odprawiania odwraca się do nich plecami. Ongiś było to nie do pomyślenia. Dawne ambony umieszczano z boku nawy, aby uniknąć zwrócenia kapłana tyłem do nich.
Co więcej, w nowych świątyniach, ołtarze, zamiast znajdować się na najwyższym miejscu, usytuowane są często najniżej. Sprawia to wrażenie, jakoby człowiek znajdował się na świeczniku, a Bóg „pełzał po ziemi”. Oto casus katedry Nerviego we włoskim Tarencie.
Nowocześni projektanci architektury sakralnej zagubili katolicką koncepcję sacrum, skoncentrowaną na Najświętszym Sakramencie. Zgodnie z nią „Eucharystia jest rzeczą świętą par excellance: z niej wynika i do niej się odnosi jakakolwiek przestrzeń sakralna, jakikolwiek święty czas, święta czynność i osoba. Tylko poprzez Eucharystię czynnik boski może być zlokalizowany”.
Tymczasem postępowi architekci, zamiast skupić się na świętości Eucharystii i wokół Niej budować świątynie, głoszą świętość całej przyrody, w czym zbliżają się do panteistów. Architektoniczne odbicie tego poglądu polega na tworzeniu prześwitów w sklepieniach katedr. Niektórzy, jak pewien architekt działający za czasów Pawła VI, posuwają się wręcz do proponowania kościołów bez ścian. Mają one wyrażać otwarcie na całą naturę.
Współczesna architektura sakralna cechuje się także przekonaniem o prymacie funkcjonalności. Jest pod tym względem radykalnie i całkowicie anty-średniowieczna. W wiekach wiary bowiem, jak przypomina autor „Iota Unum”, artysta ukrywał kunsztowne dzieła sztuki w wysokich wnękach i nieoświetlonych zakamarkach. Niedostępne dla wzroku ludzi służyły czystej chwale Boga. Wyrażało to przekonanie, że kościoły służą nie tylko modlitwie obecnych w nim ludzi, ale same „się modlą”.
Protestantyzacja?
Jednym z owoców reformy liturgicznej jest, zdaniem Romano Amerio, jej protestantyzacja. Autor „Iota Unum” twierdzi, że Msza Święta w „nowym rycie” stała się możliwym obiektem kultu dla protestantów. Świadczą o tym coraz częstsze przypadki koncelebrowania Mszy przez księży i pastorów. A także analizy autorów takich jak Michael Davies, autor „Nowej Mszy papieża Pawła”.
Źródło: Romano Amerio, Iota Unum.
Książkę można zamówić w Wydawnictwie ANTYK, 05-806 Komorów, Klonowa 10a, tel. 227580359, antyk@wolfnet.pl
Marcin Jendrzejczak
Również w naszych kościołach brzydotę uznano za piękno
Kościół musi pomóc współczesnym artystom powrócić na drogi piękna – uważa prał. Pasquale Iacobone, odpowiedzialny w Papieskiej Radzie Kultury za departament Sztuka i Wiara. Z ramienia Stolicy Apostolskiej uczestniczy on konferencji o dziedzictwie sztuki sakralnej, która rozpoczęła się dziś w Weronie. W swym wystąpieniu mówił on o zagubieniu współczesnych artystów. Dla Kościoła tymczasem piękno zwłaszcza w przestrzeni sakralnej jest kwestią zasadniczą. Papież mówił o tym wielokrotnie, że malarstwo, rzeźba, architektura i muzyka sakralna to część naszego DNA jako chrześcijan i jako Kościoła – przypomina ks. Iacobone.
„Jeśli nie potrafimy dostrzec piękna we wszystkich jego postaciach, nie będziemy też w stanie dostrzec tego, co Benedykt XVI nazywał pięknem Ewangelii, pięknem wiary i przyjaźni z Chrystusem. Jeśli komuś brak wrażliwych oczu i serca, to również jego wiara będzie obumierać, przestanie być czymś atrakcyjnym zarówno dla nas, jak i dla innych. Niezbędne jest zatem wychowanie do piękna, również w środowisku kościelnym. Żyjemy bowiem w czasach wielkiego zamętu. Brzydota jest uznawana za piękno i na odwrót. Przejawia się to niestety również w naszych kościołach. Papież tymczasem przypomina, że potrzebujemy kościołów, w których oddycha się pięknem, będących oazami piękna, pokoju i zjednoczenia, także na peryferiach, w regionach zaniedbanych. My natomiast odzwyczailiśmy się od piękna, bo tak wiele mediów tak często nas przekonuje, byśmy wybierali to, co szkaradne, upadłe, tylko dlatego, że taka jest moda” – powiedział Radiu Watykańskiemu ks. Iacobone.
Przedstawiciel Papieskiej Rady ds. Kultury podkreśla zasadniczą ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna. Papież Franciszek zwraca uwagę na głęboką jedność prawdy, dobra i piękna. Wszystkie trzy muszą zostać zachowane, bo jeśli jednego zabraknie, traci się równowagę – podkreśla ks. Iacobone, zaznaczając, że również przez piękno przywraca się godność człowiekowi.
kb/ rv
Za: Radio Watykańskie (09/03/2017)
KOMENTARZ BIBUŁY: “Przedstawiciel Papieskiej Rady ds. Kultury podkreśla zasadniczą ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna.” Doprawdy, nie wiemy jak rozumieć to zdanie, bowiem rzeczywiście istniała ciągłość ostatnich pontyfikatów w podejściu do piękna, ale raczej w odwrotnym, całkowicie odmiennym znaczeniu. Podejście posoborowych pontyfikatów do prawdziwego piękna polegało na tym, że… promowano brzydotę!
Spójrzmy na te dziesiątki tysięcy kościołów zbudowanych w ciągu ostatniego półwiecza, straszących koszmarnością architektoniczną, estetyczną szpetotą, a nade wszystko pozbawione elementarnych wartości katolickiej świątyni. Czy zbudowano je bez wiedzy, zgody biskupów, kardynałów, papieży? Wręcz przeciwnie! Ileż to razy słyszeliśmy od jakże świętego Jana Pawła II słowa pochwały, gdy przemawiał w tym czy innym nowoczesnym kościele? Jakże wychwałał on piękno architektury np. szkaradztwa architektonicznego “sanktuarium” w Łagiewnikach! Gdziekolwiek tenże jakże święty papież nie był, ani słowem w ciągu całego długiego pontyfikatu nie zająknął się nawet aby wskazać choć raz na ohydę współczesnej architektury sakralnej, ergo wspierał i lansował potworność architektoniczą.
Tak więc mówienie o tym, że ostatnie pontyfikaty wykazywały jakąś “ciągłość w podjeściu do piękna“, jest maskowaniem i zamazywaniem rzeczywistości. Poza krótkim pontyfikatem Benedykta XVI, który na tyle ile mógł wspierał tradycyjne podejście do sztuki sakralnej, wszystkie poprzednie były ciągiem niszczenia Kościoła i wyjaławiania Go z Tradycji. Największe spustoszenie uczynił jakże długi pontyfikat jakże świętego Jana Pawła II.
Mit brennender Sorge. Cios w serce narodowego socjalizmu
W czasach, gdy watykańska administracja przykłada wielką wagę do walki z tak zwanym globalnym ociepleniem i energetyką węglową, aż ciężko uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno – nie wieki, a dekady temu – Kościołem kierowali ludzie właściwie rozpoznający największe problemy swoich czasów i odważnie występujący w ich sprawie. Mija właśnie 80 lat od potępienia przez Ojca Świętego Piusa XI antychrześcijańskiej ideologii narodowego socjalizmu.
Tryumfy święci dzisiaj rozpowszechniany przez lewicową propagandę mit dwóch ostatnich papieży o imieniu Pius, będących rzekomo „przyjaciółmi nazistów”. Niezależnie jakie kłamstwa o papiestwie i Kościele dotarły do naszych uszu, człowiek roztropny swoje sądy oprzeć winien na faktach, a nie na dywagacjach, plotkach, kalumniach, czy (jak to ma miejsce ostatnio) memach. Historia zaś nie pozostawia złudzeń. Papież Pius XI swoim autorytetem i przy pomocy najwyższego rangą dokumentu – encykliki – potępił narodowy socjalizm i ostrzegł świat przez rozkręcającą się w Niemczech falą pogańskiej nienawiści. I to zanim którykolwiek polityczny lider, nawet z liberalno-demokratycznego Zachodu, zdążył pomyśleć o Hitlerze jako zagrożeniu. To tylko potwierdza, że Kościół obdarzony jest charyzmatem rozpoznawania zagrożeń dla ludzkości i ostrzega przed nimi świat.
Czy wolno negocjować z nazistami?
Ktoś może zapytać: cóż to za wróg nazizmu z Piusa XI, skoro za jego pontyfikatu Stolica Apostolska i Berlin zawarły konkordat? W encyklice Mit brennender Sorge na wątek ten uwagę zwraca – i to na początku – sam Ojciec Święty, wyjaśniając nam okoliczności podpisania w roku 1933 umowy regulującej stosunki między Watykanem (państwem formalnie powstałym 4 lata wcześniej), a Niemcami.
„Gdy, Czcigodni Bracia, w lecie roku 1933, uwzględniając inicjatywę rządu Rzeszy, poleciliśmy wznowić pertraktacje konkordatowe nawiązujące do długoletniego poprzedniego projektu i ku zadowoleniu was wszystkich zakończyć je uroczystym traktatem, kierowała Nami, jak tego wymaga Nasz obowiązek, troska o wolność zbawczego posłannictwa Kościoła w Niemczech i o zbawienie dusz mu powierzonych – równocześnie jednak wpłynęło na naszą decyzję szczere pragnienie, by rzeczywiście przyczynić się do dalszego pokojowego rozwoju i do dobra narodu niemieckiego.
Pomimo wielu poważnych wątpliwości powzięliśmy jednak wtedy decyzję, by swej zgody nie odmówić. Chcieliśmy wówczas, w miarę możliwości, zaoszczędzić Naszym synom i córkom w Niemczech tarć i cierpień, których w ówczesnych stosunkach z całą pewnością można by się było spodziewać. Chcieliśmy wówczas pokazać czynem, ze szukając jedynie Chrystusa i tego, co do Chrystusa należy, wyciągamy do wszystkich rękę do zgody, tak długo, dopóki ktoś jej nie odtrąci” – pisał papież w encyklice datowanej na 14 marca roku 1937, czyli Niedzielę Męki Pańskiej.
Pius XI. Papież, który przechytrzył Hitlera
Widzimy więc, że przyczyną podpisania konkordatu była szczera nadzieja papieża na poprawę sytuacji katolików w Rzeszy. Warto zwrócić również uwagę, że w roku 1933 społeczność międzynarodowa nie wiedziała tego, co wiemy dzisiaj. Nasi przodkowie oraz sam Ojciec Święty byli ubożsi o znajomość dziejów II Wojny Światowej oraz dokonanych przez Niemców zbrodni. U progu sprawowania przez Hitlera władzy kanclerskiej, w oparciu o dostępną wtedy wiedzę, nie można było traktować jego ekipy jako przyszłych katów całych narodów. Co więcej, jeszcze w roku 1934 – a więc mając pół roku więcej na analizowanie poczynań Hitlera – na układ z Niemcami zdecydowała się Rzeczpospolita Polska.
Nie można mieć pretensji do Ojca Świętego i Kościoła za zawarcie z Niemcami konkordatu również dlatego, że to właśnie Pius XI jako pierwszy światowy przywódca, w początku 1937 roku, swoją encykliką Mit brennender Sorge (Z palącą troską) ostrzegał przez narodowym socjalizmem i piętnował władze Niemiec. Tymczasem przedstawianym dzisiaj jako wzór walki z III Rzeszą liderom zachodnich demokracji pojęcie grozy hitleryzmu zajęło jeszcze co najmniej półtora roku, gdyż jesienią roku 1938 zgodzili się na rozbiór Czechosłowacji licząc, że Sudety załatwią sprawę.
Reichskonkordat z roku 1933 był dla Kościoła próbą zabezpieczenia katolików w Niemczech. Zaś z perspektywy polityki Hitlera dokument trzeba odczytywać jako wyrafinowaną grę obliczoną na ustabilizowanie sytuacji wewnętrznej i nie otwieranie zawczasu frontów. Przyjmując taką perspektywę widzimy wyraźnie, że niemiecki wódz w swojej próbie instrumentalnego wykorzystania wrogiego mu katolicyzmu i bycia cwańszym od papieża poniósł sromotną klęskę. Pokazują to z resztą okoliczności odczytania w Niemczech Mit brennender Sorge. Dokument podpisany 14 marca roku 1937 wybrzmiał w kościołach nad Renem tydzień później, czyli w Niedzielę Palmową. Encyklika została wiernym przedstawiona niespodziewanie i Kościół w ten sposób wyprzedził działania policyjne zmierzające do jej przejęcia i zamknięcia ust katolickim hierarchom.
Celne uderzenie w hitleryzm
W oparciu o całą dostępną Ojcu Świętemu wiedzę, jaka spływała do niego od Kościoła w Niemczech oraz jego przedstawicieli na miejscu, papież wydał na początku roku 1937 roku encyklikę. Datowane na 14 marca Mit brennender Sorge, z perspektywy katolickiego Magisterium, w tym nauki Kościoła o państwie, wierze oraz o miłości bliźniego, krytykował coraz śmielsze poczynania narodowych socjalistów.
Najbardziej oczywistym jest krytykowanie przez papieża Piusa XI odchodzenia licznych grup niemieckich elit politycznych od katolicyzmu, czy szerzej chrześcijaństwa, na rzecz kultów pogańskich, co było jawnym łamaniem przez nazistów I Przykazania Bożego: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.
„Kto idąc za wierzeniami starogermańsko-przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga osobowego stawia różne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności, która sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią, i wszystko prowadzi ku dobremu. Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by go zaliczać do wierzących w Boga” – czytamy w encyklice. Uwaga ma oczywiście charakter ogólny i dotyczyć może nie tylko niemieckiego, ale i każdego pogaństwa. Na tym jednak, rzecz jasna, papież nie poprzestał i o wiele bardziej precyzyjny cios wymierzony w hitleryzm Ojciec Święty zadał krytykując fundamenty hitlerowskiej ideologii, ubóstwiającej niemieckie państwo i naród oraz rasę i jej wodza.
„Kto ponad skalę wartości ziemskie, rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa, przedstawicieli władzy państwowej albo inne podstawowe wartości ludzkiej społeczności, które w porządku doczesnym zajmują istotne i czcigodne miejsce, i czyni z nich najwyższą normę wszelkich wartości, także religijnych, i oddaje się im bałwochwalczo, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga – Człowieka i daleki jest od prawdziwej wiary w Boga i od światopoglądu odpowiadającego takiej wierze” – ostrzega papież, przypominając, że „Bóg dał swe przykazania jako najwyższy władca. Mają one znaczenie niezależnie od czasu i przestrzeni, kraju i rasy. Jak Boże słońce wszystko oświeca, tak też prawo Jego nie uznaje żadnych przywilejów i wyjątków. Rządzący i podwładni, ukoronowani i nie noszący korony, bogaci i ubodzy w ten sam sposób podlegają Jego słowu”.
„Objawienie w znaczeniu chrześcijańskim oznacza słowo Boże wypowiedziane do ludzi. Używanie tego słowa na określenie podszeptów krwi i rasy, dla wyrażenia promieniowania historii jakiegoś narodu, wprowadza w każdym razie zamieszanie” – pisze Ojciec Święty dodając, że głoszona przez narodowych socjalistów teoria o nieśmiertelności rozumianej jako trwanie narodu, a nie jako nieśmiertelność czyli wieczne istnienie ludzkiej duszy, to herezja.
Papież jednoznacznie skrytykował również idee „kościoła narodowego” czy nawet pogańskiego kultu etnicznego, przypominając, że prawdziwy Kościół jest tylko jeden: „Kościół ustanowiony przez Zbawiciela jest jeden – ten sam dla wszystkich narodów. Pod jego kopułą, otaczającą jak firmament całą ziemię, jest miejsce i ziemia rodzinna dla wszystkich narodów i języków (…). Kto burzy tę jedność i niepodzielność, ten zabiera Oblubienicy Chrystusa jeden z diademów, nałożony przez samego Boga na jej skronie”.
„Jeżeli ludzie, którzy są nawet zgodni w wierze w Chrystusa, nęcą nas mirażem narodowego kościoła niemieckiego, to wiedzcie, że będzie on tylko zaprzeczeniem jednego Kościoła Chrystusowego, wyraźna zdradą tej powszechnej misji ewangelizacyjnej, którą może spełnić i do której może się dostosować jedynie Kościół powszechny. Historia innych kościołów narodowych, ich martwota duchowa, skrępowanie i ucisk władz świeckich wskazują na beznadziejną bezpłodność, jakiej ulega z konieczności każda latorośl oddzielająca się od żywego szczepu winnego Kościoła” – czytamy w innym miejscu papieskiej encykliki.
Papież w obronie Żydów
W roku 1937 nikt nie wiedział jeszcze, co Niemcy za kilka lat zrobią europejskim Żydom. Znana była natomiast ich antysemicka retoryka, która w starozakonnych widziała źródło wszystkich kłopotów Rzeszy. Z czasem jej radykalizm narastał. W obliczu coraz wyraźniej rysującej się perspektywy skierowania ostrza niemieckiej machiny państwowej przeciwko mozaistom, Ojciec Święty w swojej encyklice wziął ich w opiekę przypominając o wadze Starego Testamentu dla chrześcijan i roli Żydów w historii zbawienia.
Wierność Bogu vs Deutschland über alles
W encyklice papież podważa również hitlerowskie tezy o nadrzędnej roli państwa i obowiązku wierności administracji nawet za cenę wierności Kościołowi. Jednak nic, nawet groźby prześladowań, nie usprawiedliwia zdrady wiary – przypomina Ojciec Święty. Na wszelkie pokusy i podszepty narodowych socjalistów, by odejść z Kościoła, katolik miał obowiązek odpowiedzieć ich autorom: „idź precz szatanie!”. Bowiem „kto się Mnie wyprze wobec ludzi, tego wyprę się i Ja wobec aniołów Bożych” – przypomina słowa Pana Jezusa w swojej encyklice Pius XI. Głowa Kościoła wyjaśnia ponadto genezę prawa. Nie jest prawem wszystko, co jest korzystne dla narodu, a to, co jest moralne i etyczne, gdyż tylko rzeczy dobre prowadzą do faktycznego rozwoju nacji.
Papież w encyklice broni ponadto prawa rodziców do wychowania dzieci w wierze oraz wymaga, by obowiązkowe państwowe stowarzyszenia młodzieży nie łamały kręgosłupów moralnych katolików. Te zasady są z resztą nadal bardzo aktualne, szczególnie w kontekście publicznej edukacji.
Mit Papieża-nazisty – spłodzony na Kremlu?
Pius XI zmarł 10 lutego roku 1939. Z jednej strony nie doczekał końca wojny domowej w Hiszpanii, z drugiej zaś Miłosierny Bóg pozwolił mu nie oglądać z ziemskiej perspektywy tragizmu II Wojny Światowej. Nie sposób odnaleźć w jego życiu cienia sympatii dla niemieckiego, totalitarnego i brunatnego socjalizmu. Mimo tego współcześni atakują go za Reichskonkordat. Warto więc przy tym odnieść się do jego następcy, papieża Piusa XII, który jako kard. Eugenio Pacelli odpowiedzialny był za negocjacje z Niemcami.
To właśnie na Piusa XII spada najczęściej krzywdzący tytuł papieża-nazisty, jednak będąc jeszcze kardynałem Pacelli nie tylko negocjował podpisanie z III Rzeszą konkordatu, ale także brał udział w pracach nad krytykującą narodowy socjalizm encykliką Mit brennender Sorge. Ponadto Sługa Boży swoją postawą w trakcie II Wojny Światowej dał dowód bezkompromisowej walki z krwawymi i bezbożnymi systemami, a po ataku Niemiec na Polskę papież wydał encyklikę Summi pontificatus. Potępił w niej hitlerowski i bolszewicki totalitaryzm oraz napaść na Rzeczpospolitą. Niestety, tym razem tekstu nie udało się odczytać nad Renem, jednak niemiecki ambasador przy Stolicy Apostolskiej nazwał dokument „bezpośrednim atakiem na Trzecią Rzeszę”. W kolejnych latach wielokrotnie swoją postawą udowadniał, że nie akceptuje działań reżimów oraz czynem i słowem zachęcał do miłości bliźniego, także poprzez aktywne dążenia do ratowania Żydów. Głowę Kościoła docenił Instytut Yad Vashem, w którym wiele drzew – symboli życia – poświęconych jest właśnie Piusowi XII.
Za życia Piusa XII nikt nawet nie pomyślał, że można by go nazywać sympatykiem niemieckiego narodowego socjalizmu. Głosy takie zaczęły być powtarzane dopiero po roku 1963, gdy Rolf Hochhuth wystawił swoją sztukę pt. Namiestnik. Tragedia chrześcijańska. Autor w pośredni sposób zarzucił Ojcu Świętemu obojętność, jeśli nie sprzyjanie hitleryzmowi, jednak obecnie to pod adresem niemieckiego dramaturga wysuwane są oskarżenia o… współpracę z sowieckim wywiadem.
Czyżby więc klucz do wyjaśnienia genezy fałszywych tez o papieżach sprzyjających Hitlerowi znajdował się na Kremlu?
Michał Wałach
35 lat od Deklaracji monachijskiej
25 lutego 1982 r. wietnamski arcybiskup Piotr Marcin Ngô Đình Thục podczas celebracji Mszy pontyfikalnej w Monachium ogłosił wakat Stolicy Piotrowej, wskazując na błędy doktrynalne religii posoborowej wynikające z: modernizmu, fałszywego ekumenizmu, kultu człowieka, wolności religijnej i braku potępiania przez posoborową hierarchię osób prezentujących nauczanie niezgodne z tradycyjną doktryną Kościoła katolickiego. Zdaniem Arcybiskupa zachodziła sprzeczność między pozornie dobrym stanem Kościoła kierowanego przez Jana Pawła II, cieszącym się wielką liczbą wiernych, uczestniczących w Nowej Mszy oraz korzystających z Nowych Sakramentów, a faktycznym stanem wiary na świecie. Arcybiskup Thuc uważał, że posoborowa protestantyzacja Kościoła, widoczna zwłaszcza w Novus Ordo, nie może podobać się Bogu.
Trudno zakwestionować obserwacje, które stoją u podstaw stanowiska, jakie przyjął wietnamski hierarcha. Mogę raczej powiedzieć, że są one dziś znacznie bardziej aktualne i prawdziwe. Stan Kościoła posoborowego jest obecnie bez porównania gorszy niż AD 1982. Nikt już dziś nie bredzi o “nowej wiośnie Kościoła”, wszyscy dostrzegają wszechogarniający kryzys, w jakim ów się pogrąża. Ciężko byłoby dostrzec dobrą kondycję posoborowia w jakimkolwiek jego aspekcie. Zwłaszcza, że lider wspólnoty znany pod imieniem Franciszka spędza większość czasu na demolowaniu i szkalowaniu katolicyzmu oraz podkopywaniu resztek fundamentów cywilizacji chrześcijańskiej.
Paweł VI zmasakrował liturgię i rozpoczął destrukcję dogmatyki. Jan Paweł II dzielnie mu sekundował w obu tych obszarach, lecz przynajmniej stworzył tradycjonalistyczny skansen relatywnie wolny od większości chorób współczesnego Kościoła. Franciszek może poszerzyć ów oficjalny rezerwat o Bractwo św. Piusa X, ale równocześnie dokonuje destrukcji moralności katolickiej, w praktyce unieważniając nauczanie o małżeństwie oraz wykreślając szóste i dziewiąte przykazania Boże. W ten sposób wszystkie zarzuty arcybiskupa Thuca wypowiedziane w 1982 r., zostały ostatecznie zmaterializowane.
Jak doskonale pamiętamy, Ojciec Święty Benedykt XVI chciał naprawić posoborowie. Liczył, że nominalne równouprawnienie tradycyjnej Mszy z NOMem, zmiany wizerunkowe oraz rozmaite, powoli, lecz systematycznie wprowadzane korekty doktrynalne dadzą dobre efekty. Niestety, jego dobroć i dobrotliwość były bez skrupułów wykorzystywane przez karierowiczów i wrogów.
Jak to się skończyło? Karierowicze obciążali szefa odpowiedzialnością za swoją niekompetencje (np. sprawa “negacjonisty” holocaustu, biskupa Williamsona), a wrogowie nie ustawali w knowaniach. Niejasna i niewyjaśniona sprawa rezygnacji Papieża pokazuje poprzez owoce ich działań, kto był skuteczniejszy.
“Reforma reformy liturgicznej” była martwa niestety jeszcze za czasów panowania Benedykta XVI. Powiedzmy zresztą szczerze: papieżowi zabrakło w tej sprawie konsekwencji. Wydał prawo, ale sam nie odprawił publicznie Mszy w rycie klasycznym. Nie awansował w hierarchii wyłącznie duchownych celebrujących w obu formach rytu rzymskiego. Nie zsyłał wrogów swoich reform do Ketchikan na Alasce i w inne równie malownicze miejsca.
Wniosek stąd jest brutalny: miejscem posoborowia jest śmietnik i może je tam wysłać jedynie papież – zdeterminowany, mądry i … bezwzględny. Sobór watykański II to dziś przeżytek i dobrze, że wymarło lub wymiera dziś pokolenie hierarchów emocjonalnie przywiązanych do owej hucpy. To być może nasza jedyna szansa.
W dzisiejszych czasach widać, że tradycyjni katolicy mają alternatywę pomiędzy przeczekaniem Franciszka, a hipotezami sedewakantystycznymi (sedewakantyzmem oraz sedeprywacjonizmem). Na dłuższą metę nie da się już stosować podejścia indultowego lub lefebrystycznego, polegającego na tolerowaniu modernistycznej hierarchii. Religie posoborowa i katolicka mają coraz mniej punktów wspólnych. Arcybiskup Lefebvre zdefiniował postawę, której zasadniczo trzyma się do dziś FSSPX, ufając, że czas kryzysu Kościoła będzie relatywnie krótki.
Podstawowym problemem praktycznym związanym z hipotezą sedewakantystyczną arcybiskupa Thuca jest niemożność powrotu prawowitej hierarchii katolickiej na Watykan. Sedewakantyści twierdzą: nie ma papieża od dziesięcioleci, nie żyją już kardynałowie mianowani przez prawowitych papieży, zatem nie da się wyjść z tej sytuacji, no chyba, że w jakiś cudowny sposób. Sedewakantyzm mógłby być traktowany jako akceptowalna hipoteza teologiczna tylko w czasach ostatecznych, w przededniu końca świata.
Nie dziwmy się zatem, że w rozmaitych kręgach konserwatywnych są aż tak popularne rozmaite prywatne objawienia, sugerujące jakoby ów koniec świata był już bardzo nieodległy. Myślę, że nie powinniśmy dawać im wiary i czynić z nich części światopoglądu. Każdy katolik powinien żyć tak, jakby jego koniec świata – koniec życia ziemskiego – miał nastąpić za chwilę.
Z uwagi na wszystkie przedłożone powyżej argumenty powstrzymuję się – póki co – przed uznaniem wakatu Stolicy Piotrowej. Ale doskonale rozumiem i nie ośmielam się potępiać tych, którzy wysnuwają już dziś bardziej radykalne wnioski. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat liderami nowej fali sedewakantyzmu będą prominentni hierarchowie dzisiejszej frakcji konserwatywnej Kościoła Posoborowego, związani z Nadzwyczajną Formą Rytu Rzymskiego (przychylni Mszy trydenckiej).
Zaczęliśmy od Arcybiskupa Piotra Marcina Ngô Đình Thụca i na nim skończmy. Uważam, że niezależnie od rozmaitych poważnych błędów, jakie wietnamski hierarcha popełniał (np. deklarując sedewakantyzm i wycofując się z tego, czy też udzielając święceń biskupich zdecydowanie zbyt wielkiej liczbie kandydatów, także … starokatolików), należy mu się wielka wdzięczność i szacunek za podejmowane starania na rzecz uratowania katolicyzmu, za walkę z modernistami na miarę swej wiedzy i posiadanych – jakże skromnych – zasobów. Katolicyzm jest religią, w której przede wszystkim oceniamy intencje.
Bóg zapłać!
Krusajder
„Przekazałem to, co otrzymałem” – Sławomir Cenckiewicz
“Dwadzieścia lat po śmierci biskupa Lefebvre historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt VI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”-pisze dr.hab Sławomir Cenckiewicz
Oni mają kościoły, ale to my zachowaliśmy wiarę” – powiedział w kazaniu przeciwko arianom św. Atanazy Wielki. Słynne słowa Doktora Kościoła, który w IV wieku niemal w pojedynkę prowadził walkę z zabójczą herezją Ariusza, dla tysięcy katolików po Soborze Watykańskim II stały się drogowskazem i zachętą do walki przeciwko współczesnym błędom. Stąd też wielu z nich, w osobie i postępowaniu arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a upatruje nowego św. Atanazego, zaś posoborowy kryzys Kościoła porównuje do „nocy ariańskiej”, która za przyzwoleniem hierarchii zatriumfowała ówcześnie w całym świecie chrześcijańskim. Podobnie zdaje się uważać bp Bernad Tissier de Malerais – autor opublikowanej właśnie naukowej, ale i wyjątkowej biografii swojego duchowego ojca. Jej lektura jest konieczna dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć złożoność obecnie prowadzonych rozmów teologicznych-kanonicznych Bractwa Św. Piusa X i Stolicy Apostolskiej.
Zwyczajny ksiądz
Marceli Lefebvre (ur. 1905 r.) stronił zawsze od porównań do św. Atanazego. Był skromny i nieśmiały. Powtarzał często, że wyjątkowa sytuacja, w jakiej znalazł się Kościół i jego wierni na przełomie lat 60. i 70., zmusiły go do roli przywódcy katolickich tradycjonalistów. Od pierwszych chwil swojego kapłańskiego powołania „widział się w roli duchowego ojca, przywiązanego do swoich parafian i wpajającego im wiarę i chrześcijańskie obyczaje”. „Taki był mój ideał” – mówił. To jego pobożni rodzice – świątobliwa Gabriela i Rene Lefebvre, wskazali Marcelowi inną drogę. W 1923 r. postanowili by dołączył do swojego starszego brata – również Rene, który wybrał kapłaństwo i studiował w Rzymie. „Twój brat jest w Rzymie i ty też pojedziesz do Rzymu, nie ma o czym mówić, nie zostaniesz w diecezji” – mówił stanowczo ojciec przyszłego arcybiskupa. W ten sposób 18-letni Marcel trafił do Seminarium Francuskiego w Rzymie, które od połowy XIX wieku prowadzili misjonarze ze Zgromadzenia Ducha Świętego pod wezwaniem Najświętszego i Niepokalanego Serca Maryi Panny.
Odraza dla prawd umniejszonych…
Marcelego na całe życie ukształtowały dwie szkoły – rodzinna i seminaryjna. Katolickie wychowanie, jakie dali mu rodzice, którzy ofiarowali na służbę Bogu pięcioro swoich dzieci, zostało ubogacone w Seminarium Francuskim w Rzymie. To tam Marceli stał się żołnierzem Chrystusa. Zawdzięczał to przede wszystkim ks. Henrykowi Le Floch, który od 1904 r. kierował seminarium i „wpajał uczniom wiarę zarówno w zasady, jak i w praktyczną skuteczność prawdy katolickiej”. Łączył wielką pobożność i bogate życie wewnętrzne z apologetyką i obroną Kościoła. Pewien mnich ze słynnego opactwa w Solesmes powiedział o nim: „Nauczyłeś nas, Ojcze, szacunku dla pełnej prawdy i odrazy dla prawd umniejszonych…”. „Dziękuję mu z całego serca, bo to on pokazał nam drogę Prawdy” – powtarzał przy różnych okazjach wyświęcony w 1929 r. na księdza Marceli Lefebvre – „To on nauczył nas, kim dla świata i Kościoła byli papieże i czego nauczali przez półtora stulecia: antyliberalizmu, antymodernizmu, antykomunizmu, całej doktryny Kościoła w tych kwestiach. Naprawdę pozwolił nam zrozumieć i żyć walką prowadzoną przez kolejnych papieży z niezłomną konsekwencją w celu uchronienia Kościoła i świata przed plagami, które nas dzisiaj gnębią. Było to dla mnie objawienie”.
Kierunek Gabon
Otrzymana w Seminarium Francuskim solidna formacja kapłańska predestynowała młodego ks. Lefebvre’a do znaczącej roli w Kościele. W 1930 r. był już doktorem filozofii i teologii. Nie chciał jednak piąć się po szczeblach watykańskiej lub francuskiej hierarchii. Zrodziło się w nim misjonarskie powołanie i pasja, których konsekwencją było wstąpienie do Zgromadzenia Ducha Świętego („duchaczy”). Fascynacja duchowością ojca Jakuba Libermanna, studiowanie dzieł św. Tomasza z Akwinu i ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli kierowały jego myśli w stronę ludzi wciąż nieznających Chrystusa. „Życie zakonnika ze Zgromadzenia Ducha Świętego – pisał w 1931 r. – powinno być kontemplacją oddającą się działaniu. Należy usunąć, na ile to możliwe, rozdział pomiędzy modlitwą i pracą. Nie porzucajmy Boga, aby Go dać naszym braciom”. Stąd też w 1932 r. ks. Marceli Lefebvre wsiadł na statek w Bordeaux i udał się Gabonu. Podróżował w buszu, budował kościoły i seminaria dla gabońskich księży, zwalczał pogański kult i składanie ofiar z ludzi, udzielał sakramentów, egzorcyzmował, katechizmował dorosłych i dzieci, walczył z żółtą febrą, głodem, poligamią, handlem żywym towarem… Był – jak wówczas mówiono – przełożonym od wszystkiego, ale zawsze z różańcem w ręku. Jego misjonarskiego zapału nie ostudziły nawet smutne wieści o śmierci matki (1938 r.), upadku Francji (w 1940 r.) i losach ojca, którego w 1942 r. Niemcy zamordowali w obozie w Sonnenburgu (aktualnie Słońsk). Już wówczas legenda Lefebvre’a rozszerzała się po całym Gabonie. „Mamy szczęście, że Bóg zesłał nam tego człowieka! Cóż to za wspaniały człowiek!” – powtarzali tubylcy. To również dzięki niemu, w latach 1932-1945 liczba gabońskich katolików wzrosła z 33 do 85 tys.!
Niedoszły kardynał
Gorliwość i zasługi misyjne ks. Marcelego Lefebvre szybko dostrzeżono w Świętej Kongregacji Krzewienia Wiary i Sekretariacie Stanu. W 1947 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim w Dakarze. Odpowiadał wówczas za całą Francuską Afrykę Zachodnią, zamieszkiwaną przez 20 milionów ludzi. W tym zagłębiu muzułmańskim bp Lefebvre kontynuował swoją pracę misyjną szczególnie dbając o trzy dzieła – szkołę średnią, seminarium duchowne i zakonne zgromadzenia złożone z tubylców, którzy w perspektywie czasu mieli przecież objąć stery Kościoła w Afryce. Wciąż odróżniał się pracowitością, na tyle, że po niespełna roku od objęcia wikariatu Dakaru Pius XII podniósł Lefebvre’a do godności delegata apostolskiego. Od tej pory Lefebvre odpowiadał już nie tylko za Afrykę Zachodnią, ale również Kamerun, Francuską Afrykę Równikową i Somalię, nie licząc Maroka, Sahary, Madagaskaru i Reunion. W specjalnym breve papież pisał: „Rządził ojciec tak roztropnie, mądrze i aktywnie wikariatem apostolskim w Dakarze i z tak wielką gorliwością rozszerzał królestwo Chrystusa, że sądzimy, iż będzie dobrym wyborem powierzenie ojcu kierownictwa delegaturą, w całkowitym przekonaniu, że szczególne talenty ojca, a zwłaszcza sprawdzona już gorliwość oraz inne zdolności, które predestynują ojca do objęcia tego stanowiska, będą wielkim i zbawiennym pożytkiem dla tej delegatury”. Lefebvre erygował nowe parafie i diecezje, fundował klasztory, bierzmował, wyświęcał kapłanów i konsekrował biskupów. Dbał o czystość katolickiej doktryny i piękno liturgii, której powagę strzegł przed fałszywą inkulturacją – pogańskimi tańcami i „tam-tamami”. W 1955 r. został pierwszym arcybiskupem Dakaru. Gdyby nie śmierć Piusa XII w 1958 r. abp Lefebvre zostałby zapewne wkrótce kardynałem…
W obliczu „odnowy”
Jan XXIII zapoczątkował zupełnie nowy kurs w dziejach Kościoła. Janowe „aggiornamento” szybko dosięgło osobiście abp Lefebvre. Jako „konserwatysta” już w 1959 r. został pobawiony funkcji delegata apostolskiego. Trzy lata później musiał opuścić Dakar, by objąć na krótko rządy w małej diecezji Tulle. Wciąż był jednak ważną postacią życia kościelnego. W 1962 r. został mianowany Asystentem Tronu Papieskiego, doradcą Świętej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary i przełożonym generalnym Zgromadzenia Ducha Świętego. Był doskonale przygotowany do walki, jaką miał stoczyć siedząc w ławach Soboru Watykańskiego II. Już w pierwszych dniach soboru wyraził publicznie swój niepokój, kiedy na liście ekspertów teologicznych zauważył nazwiska obłożonych cenzurą i karami kościelnymi niewiernych nauce Kościoła duchownych – o. Yves’a Congara, o. Henri de Lubac’a i o. Karla Rahnera. Później, u boku kilku kardynałów, stoczył prawdziwy bój w obronie mszy św., którą nowatorzy pozbawić chcieli ofiarnego charakteru przesuwając akcent na błędnie pojętą aktywizację wiernych i „sprawowanie Wieczerzy Pańskiej”. Spór wokół konstytucji o liturgii był jedynie zapowiedzią wojny, która rozgorzała pomiędzy ojcami soboru. Skupione wokół Międzynarodowego Zgromadzenia Ojców konserwatywne skrzydło Kościoła, liczące około 200 biskupów, przegrywało w praktyce większość soborowych bitew stoczonych wokół rozumienia wolności religijnej, ekumenizmu, misji, kolegialnej władzy w Kościele, potępienia współczesnych herezji, komunizmu, godności osoby ludzkiej… „Byliśmy świadkami zaślubin Kościoła z ideami liberalnymi” – powiedział na zakończenie soboru abp Lefebvre – „W ten sposób zostały naruszone podstawy wiary, moralności i dyscypliny kościelnej, przed czym ostrzegali wszyscy papieże”.
Prawdziwe aggiornamento
Wielu duchownych traciło zapał i oczekiwało upragnionej emerytury. Zaniepokojony obrotem spraw i postawą Pawła VI, kardynał Alfredo Ottaviani wyznał pod koniec soboru, że wolałby jak najszybciej umrzeć by mieć pewność, że umiera jeszcze w Kościele katolickim. Marceli Lefebvre nie zamierzał bezczynnie przyglądać się tej „odnowie” i ratował co mógł – wciąż wizytował misje prowadzone przez „duchaczy”, reorganizował seminaria i stawiał na formację kapłanów. Ponad wszystko stał jednak na straży czystości wiary i dyscypliny kościelnej. Był zaniepokojony postępującą rebelią. Wielu coraz częściej mówiło o potrzebie zastąpienia „misji” w „dialog ekumeniczny”. Postępowała laicyzacja życia kapłańskiego. Lefebvre przypominał, że sutanna „oznacza oddzielenie od świata i zawiera świadectwo dane Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi”. „Strój świecki, rezygnacja z jakiegokolwiek świadectwa dawanego poprzez strój wyraźnie oznacza brak wiary w kapłaństwo, brak szacunku dla zmysłu wiary bliźnich, a ponadto tchórzostwo, brak odwagi w bronieniu własnych przekonań”. „Naszego aggiornamento – wołał Lefebvre w 1965 r. – nie przeprowadzajmy w duchu neoprotestantyzmu niszczącego źródła świętości. Niech kierują nami święte pragnienia, które były motorem życia wszystkich świętych dokonujących reform i odnowy z miłości do Chrystusa Ukrzyżowanego, zachowujących posłuszeństwo, ubóstwo i czystość. W ten sposób zdobyli ducha poświęcenia, ofiary i modlitwy, które uczyniły z nich apostołów”. Pod koniec 1968 r. „duch odnowy” na dobre zagościł w Zgromadzeniu Ducha Świętego. Nie mogąc się z tym pogodzić abp Lefebvre złożył dymisję.
W obronie mszy
W tym czasie pod wodzą zaprzyjaźnionego z papieżem ks. Annibale Bugniniego eksperymentowano z liturgią mszalną. Kiedy podczas synodu biskupów w 1967 r. ów prałat zaprezentował efekty swojej pracy wielu biskupów było zdumionych tym, co zobaczyli, a niektórzy z nich – jak kardynał Josyf Slipij – w proteście opuścili Kaplicę Sykstyńską. Całość tego eksperymentu przypominało raczej protestanckie nabożeństwa, które są jedynie „pamiątką Ostatniej Wieczerzy”, a nie uobecnieniem tej samej ofiary, jaką na Kalwarii złożył Pan Jezus. Usunięcie z mszy modlitw pokutnych, znaków krzyża, odwołań do Trójcy Przenajświętszej, wyrzucenie tzw. Kanonu sięgającego czasów apostolskich, odłączenie ołtarza od tabernakulum i usytuowanie kapłana tyłem do Najświętszego Sakramentu, a nawet zmiana formuły konsekracyjnej niszczyły dwutysiącletnią tradycję liturgiczną Kościoła i miały zbliżyć katolików do protestantów. Max Thurian z ekumenicznej wspólnoty w Taizé szczerze wyznał: „jednym z owoców tego będzie fakt, iż wspólnoty niekatolickie będą mogły celebrować Wieczerzę Pańską, używając tych samych modlitw, co Kościół katolicki. Teologicznie jest to możliwe”. Wśród oglądających kolejne wersje mszy przygotowanej przez papieskiego liturgistę był także abp Lefebvre. „Słuchając tego godzinnego wykładu – wspominał – mówiłem sam do siebie: «To niemożliwe, żeby ten człowiek cieszył się zaufaniem Ojca Świętego, że to właśnie jego Papież wybrał, aby przeprowadzić reformę liturgii!» Mieliśmy przed sobą człowieka, który z pogardą i wręcz niewyobrażalną bezceremonialnością deptał wielowiekową liturgię. Byłem zdruzgotany. Zwykle dość łatwo przychodzi mi publiczne zabieranie głosu, jak to czyniłem na przykład podczas soboru. Ale tym razem nie miałem sił, aby podnieść się z miejsca. Słowa uwięzły mi w gardle”. Protestowali inni – zakonnicy, biskupi i kardynałowie. Na nie wiele się to zdało. Paweł VI i tak wprowadził nowy obrzęd mszy, którą określił mianem „zgromadzenia ludu Bożego, który jednoczy się pod przewodnictwem kapłana, aby celebrować pamiątkę Pańską”. Wstrząśnięci tym kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani napisali do papieża, że nowa msza „tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii mszy świętej”.
„Biskup faszystów”
Opór przeciwko mszy Pawła VI legł u podstaw założenia w latach 1969-1970 Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Wspierany przez wielu kapłanów i hierarchów (również w Watykanie) przy aprobacie dwóch lokalnych biskupów, abp Lefebvre założył w Szwajcarii pierwszy dom i otworzył seminarium duchowne. Do tego czasu katolicki ruch tradycjonalistyczny na całym świecie działał w rozproszeniu, choć skupiał dziesiątki tysięcy wiernych i setki kapłanów. Lefebvre chciał przede wszystkim ratować kapłaństwo i mszę: „zasadniczą przyczyną obecnego kryzysu Kościoła jest bowiem osłabienie kapłaństwa. Kapłaństwo zaś jest skoncentrowane na Świętej Ofierze Mszy”. Otwarciu seminarium w Econe od samego początku towarzyszyły kłopoty. Dyscyplina, noszenie sutanny, tradycyjna teologia, „stara liturgia” a nade wszystko rzesze wiernych i dziesiątki powołań kapłańskich, zaniepokoiły wielu kościelnych liberałów, których „odnowione” seminaria opustoszały a kościoły świeciły pustkami. Za ich namową Paweł VI zażądał od abp. Lefebvre’a „przyjęcia nowego mszału jako konkretnego znaku posłuszeństwa”. O tym jednak nie mogło być mowy. Zatwierdzone wcześniej statuty Bractwa Św. Piusa X gwarantowały odprawianie mszy wyłącznie według rytu trydenckiego. W 1976 r. Paweł VI oznajmił, że nowy mszał „zastąpił” dawną liturgię i potępił arcybiskupa. Lefebvre stał się wówczas wrogiem publicznym. Zgodnie atakował go episkopat francuski, kurialiści rzymscy, postępowi katolicy w PRL spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, a sowiecka „Izwiestia” określiła mianem „biskupa faszystów i nietolerancji”.
Duch Asyżu
Jednak postępujący ekumenizm jedynie utwierdzał Marcela Lefebvre’a w obranej drodze. Kardynałowie i biskupi, zgromadzeni w bazylice św. Pawła za Murami, zostali po raz pierwszy pobłogosławieni przez anglikańskiego „prymasa”. Paweł VI zaczął propagować potępioną przez swoich poprzedników ideę „Kościołów siostrzanych”, uznając, że Kościół jest rzekomo „wewnętrznie podzielony”. „Ekumenizm nie jest misją Kościoła – odpowiadał Lefebvre – Kościół nie jest ekumeniczny, Kościół jest misyjny. Kościół misyjny ma na celu nawracanie, Kościół ekumeniczny ma zaś na celu szukanie prawdy pośród błędów i tym się zadowala. Oznacza to zaprzeczenie prawdzie głoszonej przez Kościół. Z uwagi na ów ekumenizm, nie mówi się już o wrogach Kościoła. Ci, którzy tkwią w błędach, są teraz naszymi braćmi. W konsekwencji nie ma już potrzeby walki z błędami. Mówi się nam: «zaprzestańmy walk!»”.
Niepokornemu arcybiskupowi wydawało się, że gorzej już być nie może. Dlatego też z nadzieją powitał wybór kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Papież pochodził z Polski, a więc uchodził za konserwatystę. Już w listopadzie 1978 r. Jan Paweł II przyjął Lefebvre’a, który zapewnił, że jest gotów „zaakceptować Sobór odczytywany w świetle Tradycji”. Papież wydawał się dość otwarty na „eksperyment Tradycji”. Jednak, ku zdumieniu wielu tradycjonalistów „polski papież” nie tylko kontynuował dialog ekumeniczny, ale wprowadził go na zupełnie nowe tory. Spotkanie religii w Asyżu w 1986 r. było dla wielu prawdziwym wstrząsem. Wikariusz Chrystusa zrównany z wyznawcami innych religii. Animiści przynieśli swoje węże, Indianie oddawali się czarom i wzywali duchy, a w jednym z kościołów przeznaczonych na ów „dialog” uczniowie Dalajlamy postawili na tabernakulum posąg Buddy! „Poważne zgorszenie, we właściwym rozumieniu tego słowa, oznacza nakłanianie do grzechu – grzmiał Lefebvre – Poprzez ekumenizm, poprzez uczestnictwo w kulcie fałszywych religii, chrześcijanie tracą wiarę. I to jest zgorszenie. Katolicy nie wierzą już, że jest tylko jedna prawdziwa religia, jeden prawdziwy Bóg, Trójca Święta i Nasz Pan Jezus Chrystus”.
Operacja przetrwanie
Doświadczenie Asyżu na tyle poruszyło sumienie abp. Marcelego Lefebvre i jego przyjaciela z Brazylii – bp. Antonio de Castro Mayera, że zdecydowali się oni wyświęcić biskupów. O swoim zamiarze poinformowali Stolicę Apostolską. Rozpoczęły się długie rozmowy z kardynałem Josephem Ratzingerem, które w istocie zakończyły się fiaskiem. Podirytowany kolejną rundą rozmów z Ratzingerem, który zabiegał o akceptację przez tradycjonalistów nowej mszy, Lefebvre odpowiedział: „Wasza działalność zmierza do dechrystianizacji społeczeństwa i Kościoła, my zaś pracujemy nad jego chrystianizacją. Dla nas Nasz Pan Jezus Chrystus jest wszystkim, jest naszym życiem. Kościół to Nasz Pan Jezus Chrystus. Kapłan to drugi Chrystus, Msza jest tryumfem Jezusa Chrystusa poprzez Krzyż. Nasze seminarium jest całkowicie ukierunkowane na panowanie Naszego Pana Jezusa Chrystusa. A wy czynicie coś zupełnie przeciwnego: Eminencja właśnie chciał mi dowieść, że Nasz Pan nie może i nie musi panować w społeczeństwie”. Decyzja została podjęta. 30 czerwca 1988 r. abp. Lefebvre i bp. de Castro Mayer bez mandatu papieskiego konsekrowali czterech biskupów za co spotkała ich ekskomunika. „Przekazałem wam, to co otrzymałem” – powiedział Lefebvre – Wydaje mi się, że słyszę głosy wszystkich papieży, począwszy od Grzegorza XVI, Piusa IX, Leona XIII, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII mówiące: „Co wy robicie z naszym nauczaniem, z naszą pracą apostolską, z wiarą katolicką, chcecie ją porzucić? Czy pozwolicie jej zniknąć z tej ziemi? Chrońcie skarb, który wam powierzyliśmy. Nie porzucajcie wiernych, nie porzucajcie Kościoła! Zachowajcie ciągłość Kościoła! Od czasów bowiem Soboru, władze rzymskie przyjęły i wyznają to, co my potępiliśmy”.
Pośmiertny triumf?
Abp Marcel Lefebvre zmarł w marcu 1991 r. Jego zgromadzenie liczy dziś ponad 500 księży, 300 zakonnic i zakonników, blisko 1000 kościołów i kaplic, 6 seminariów duchownych i działa na wszystkich kontynentach. „Nie miałem specjalnego objawienia – przyznał wcześniej Lefebvre – i niestety nie jestem mistykiem. Działałem tak, jak wynikało z okoliczności”. Często powtarzał, że nie chce nic robić od siebie i dla siebie, chciał być zawsze sługą Chrystusa i Jego Kościoła, kochał ludzi i jednocześnie bronił prawdy katolickiej. „Co go pobudzało do działania?” – zastanawia się autor jego biografii, by za chwilę odpowiedzieć: „Bez wątpienia upór, dziedziczna cnota Flamandów, którą ten zaradny faber (robotnik, rzemieślnik, kowal) obdarzony był w dwójnasób, na co od trzech stuleci wskazywało nazwisko i zajęcia Lefebvrów. Można by chyba uznać to wręcz za klucz do wyjątkowego losu tego dostojnika, przedstawianego w mediach jako typowy „samotny rycerz”, mimo, że on sam zawsze podkreślał, że nigdy nie zwykł postępować wedle osobistego uznania”.
Dwadzieścia lat po jego śmierci historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt XVI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”. Nie wahał się wyznać, że nastąpił wręcz „wewnętrzny rozłam Kościoła”, który stał się „jednym z najpilniejszych problemów naszych czasów”. „Jesteśmy zajęci ekumenizmem i zapominamy przy tym, że Kościół podzielił się w swoim wnętrzu” – mówił Ratzinger. Ubolewał przy tym, że „rozumienie Kościoła zostało u katolików zrelatywizowane. Nie chcą oni dalej uznawać, że Kościół daje im autentyczną gwarancję prawdy”. Najbardziej dramatyczny opis stanu Kościoła sformułował niemal w przededniu swojego wyboru na Stolicę Piotrową. Dnia 25 marca 2005 r. odczytano tekst rozważań, które kardynał Ratzinger przygotował na wielkopiątkową drogę krzyżową w rzymskim Koloseum. Dla wielu słowa te brzmiały wręcz szokująco: „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem”. Nie przypadkowo tekst rozważań opisujący kondycję współczesnego Kościoła trafił rychło na sztandary katolickich tradycjonalistów, a w rozmowach ze Stolicą Apostolską odwoływał się do nich bp Bernard Fellay – przełożony generalny Bractwa Św. Piusa X.
W 2007 r. ogłosił motu proprio Summorum Pontificum, które bez ograniczeń zezwala każdemu księdzu na odprawianie mszy trydenckiej. Na początku 2009 r. następca św. Piotra polecił ogłosić dekret o „zwolnieniu” z kary ekskomuniki biskupów wyświęconych przez abp. Lefebvre w 1988 r. Papież zaprosił Bractwo Św. Piusa X do rozmów, które mimo burz i wichur wciąż trwają…
Sławomir Cenckiewicz
Sławomir Cenckiewicz (ur. w 1971 r.) – historyk, autor wielu publikacji naukowych i źródłowych. Opublikował m.in.: “Oczami bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL” (nagroda w Konkursie Literackim im. Józefa Mackiewicza w 2005 r. oraz wyróżnienie w Konkursie Literackim im. Brutusa w 2005 r.), “Tadeusz Katelbach (1897-1977). Biografia polityczna” (Nagroda im. Jerzego Łojka w 2006 r.), “Sprawa Lecha Wałęsy” (wyróżniona nagrodą w Konkursie Literackim im. Józefa Mackiewicza w 2009 r.), “Śladami bezpieki i partii. Studia. Źródła. Publicystyka i Gdański Grudzień ‘70. Rekonstrukcja. Dokumentacja. Walka z pamięcią”, “Anna Solidarność”.
Bernad Tissier de Malerais, Marcel Lefebvre. Życie, Dębogóra 2010, ss. 740
Dziwaczna opowieść o soborowym ekspercie.
Sobór Watykański II.
To Baum był bowiem autorem pierwszej wersji jednego z najbardziej przełomowych dokumentów Soboru Watykańskiego II, o stosunku Kościoła do innych religii – „Nostra aetate”. Razem z nieżyjącymi już kardynałem Augustinem Beą i księdzem Johnem Oesterreicherem, Baum był też prawdziwym współautorem deklaracji w jej ostatecznej formie. Jak pisał o nim w 2011 roku magazyn „Commonweal”: „Sobór był dziełem Gregory Bauma. (…) Pracował wykonując różne funkcje w komisjach przygotowujących najważniejsze dokumenty. Zaczął swoją pracę w listopadzie 1960 roku, a zakończył ją w grudniu 1965 roku, dzięki czemu mógł napisać pierwszy szkic Nostra aetate”.
Można zatem uznać, że to w dużej mierze dzięki aktywności Bauma, Kościół zmienił zasadniczo swoje podejście do judaizmu. Po pierwsze odrzucił zdecydowanie wszelkie próby przypisywania Żydom odpowiedzialności za śmierć Jezusa, po drugie, co było nie mniejszą nowością, praktycznie zrezygnował z głoszenia konieczności nawrócenia Żydów na chrześcijaństwo. Zamiast wzywać do nawrócenia Kościół postanowił przepraszać za własne winy i głosić walkę z wszelką formą antysemityzmu. Dokument ten stał się prawdziwym punktem wyjścia dla dialogu chrześcijańsko-żydowskiego. To po jego publikacji pojawiła się też absurdalna teoria o istnieniu dwóch równych, niezależnych dróg do zbawienia – drogi chrześcijańskiej i żydowskiej. To do niego nieustannie nawiązywali i nawiązują kolejni hierarchowie, kiedy chcą podkreślić nowość i oryginalność posoborowego Kościoła.
Życiowa droga i ewolucja myśli Bauma doskonale pokazują ogólny proces zmian w całym katolicyzmie. Jeszcze w latach 50. kiedy był księdzem katolickim i profesorem teologii w Toronto bronił „Nowego Testamentu” przed zarzutami o antysemityzm, twierdząc, że oskarżane o to teksty były jedynie niewłaściwie interpretowane. Wydawał się zapewne wyjątkowo wiarygodnym świadkiem – jego matka była Żydówką, a on sam musiał uciekać z Europy przed prześladowaniami Niemców. Po przybyciu do Kanady i studiach nawrócił się na katolicyzm. Zdobył sławę i rozgłos, dzięki czemu mógł wyjechać do Rzymu. Wtedy też zaczął zmieniać swoje stanowisko. Dzięki licznym spotkaniom z przedstawicielami środowisk żydowskich i zaangażowaniu w działalność ekumeniczną doszedł do wniosku, że problemem nie jest interpretacja niektórych tekstów z Nowego Testamentu, ale w ogóle wiara chrześcijańska jako taka. Kto wierzy w to, że Jezus jest Chrystusem, utrzymywał, ten potępia tych, którzy owej wiary nie przyjęli, tym samym zaś odrzuca Żydów. Przyjęcie chrześcijaństwa kwestionuje tożsamość żydowską, sądził, zatem wszelkie próby konwersji powinny zostać odrzucone. Po Holocauście dążenie do nawracania Żydów stawało się przejawem antysemityzmu. Jak powiedział sam Baum: „Po Auschwitz kościoły chrześcijańskie nie chcą już nawracać Żydów. Nawet jeśli nie mogą być one pewne teologicznych podstaw, które pozwalają im odejść od tej misji, kościoły doszły do świadomości, że próba nawracania Żydów na chrześcijaństwo jest drogą do ich duchowego wymazania z powierzchni Ziemi i faktycznym dopełnieniem Holocaustu”.
Rzeczywiście, dość to śmiały wniosek jak na soborowego eksperta. Przyjęcie takiego punktu widzenia oznacza przecież nie tylko zerwanie z całą historyczną tradycją chrześcijaństwa, ale też prowadzi do wzięcia na siebie przez Kościół współwiny za cierpienie Żydów w czasie II wojny światowej. Nie ma wątpliwości, że to co Baum nazywał eufemistycznie brakiem pewności co do teologicznych podstaw nowego podejścia, było po prostu zerwaniem i zaprzeczeniem całej wcześniejszej tradycji i żadna dialektyka nie jest tego w stanie przekreślić. Całe posłannictwo Jezusa było skierowane najpierw do Izraela, wszystkie misje Pawła kierowały się najpierw do Żydów, a dopiero później do pogan, w czasie pierwszego wystąpienia w Jerozolimie do mieszkańców świętego miasta Piotr wyraźnie wzywał do nawrócenia i wiary w Chrystusa. Można się pytać jak Kościół może zachować powszechność, rezygnując z misji do Żydów? Jednak wraz z przyjęciem nowej teologii i uznaniem dokumentu „Nostra aetate” wszystko się zmieniło. Nagle pojawiła się teoria dwóch dróg, dwóch ludów, starszych i młodszych braci. To, że sam dokument nie był końcem, ale raczej początkiem dialogicznej przygody świadczy dalszy życiorys Bauma. Właśnie wskutek prac nad soborowym tekstem doszedł on do wniosku, że chrześcijaństwo ma w sobie nieusuwalny bakcyl antysemityzmu i wrogości. Zanim jednak osiągnął ten stan oświecenia cieszył się sławą autorytetu i pracował nad najważniejszymi tekstami kościelnymi.
I właśnie tego jeszcze okresu dotyczą informacje z Lifesitenews. Portal cytuje własne, szczere wyznania Bauma, który opowiada o swoim czynnym homoseksualizmie i powodach jego dotychczasowego skrywania. „Nie opowiadałem wcześniej publicznie o moim homoseksualizmie, gdyż taki akt uczciwości zmniejszyłby mój wpływ jako krytycznego teologa” – stwierdził kanadyjski profesor. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że swoją aktywność homoseksualną Baum rozpoczął w 1963 roku, kiedy to trwały w najlepsze prace Soboru i Baum przygotowywał tekst „Nostra aetate”. „Miałem 40 lat (1963 r.) kiedy doszło do mojego pierwszego stosunku seksualnego z mężczyzną. Spotkałem go w restauracji w Londynie. To było podniecające i jednocześnie rozczarowujące, bo wiedziałem czym jest miłość i tym co naprawdę chciałem to dzielenie życia z partnerem”.
Rzeczywiście, taki skandal mógł wpłynąć na jego pozycję jako teologa. Od 1962 roku był redaktorem pisma „The Ecumenist”, współpracował także z innym znanym pismem „Concillium”, gdzie publikowali m.in. Yves Congar, Hans Kueng i Karl Rahner. Baum od lat 70. zaangażował się w popieranie teologii wyzwolenia, walkę z niesprawiedliwością społeczną i inne lewicowe projekty. Jak wielki był jego wpływ na Kościół w Kanadzie świadczy to – zauważa John-Henry Westen – że to pod wpływem Bauma i jego publicznej krytyki kanadyjscy biskupi odrzucili encyklikę Pawła VI „Humanae Vitae”. Sam Baum ogłosił o swym wystąpieniu z kapłaństwa w gazecie, mimo to nadal uważany był za wpływowego i miarodajnego teologa katolickiego. Następnie ożenił się z byłą zakonnicą, o której mówił, że „nie przeszkadzało jej to, że gdy w 1986 roku przeprowadziliśmy się do Montrealu spotkałem Normanda, byłego księdza, w którym się zakochałem.” Jak opisywał dalej Baum, Normand jest „gejem i dobrze przyjął moją orientację seksualną”.
Dziwaczna to bardzo opowieść, w której współautor najbardziej znanego tekstu Soboru opowiada o swoich stosunkach z byłą zakonnicą i księżami gejami. Trudno oczywiście przyjąć, że homoseksualna postawa Bauma determinowała całą jego działalność w czasie Soboru. Z drugiej strony czy można mieć wątpliwości, że istotnie musiała ona wpłynąć na jego ocenę Kościoła i na dążenie do podważenia jego nauki i doktryny? Dla wielu kanadyjskich i amerykańskich katolików Baum stał się symbolem wierności duchowi Soboru. Tyle, że nic wcześniej o jego homoseksualnej orientacji nie wiedzieli. To, co wydaje się wielce prawdopodobne, to to, że Baum musiał od wczesnych lat 60. dążyć do rozmycia i osłabienia katolicyzmu, czego doskonałym przykładem jest właśnie tekst „Nostra aetate”.
Pod osłoną płaszcza Maryi. Wypadek taki jak inne?
10 lutego, wieczór – wigilia Wspomnienia Matki Boskiej z Lourdes. Czy mogło wydarzyć się w Polsce tego wieczora coś naprawdę bardzo złego?
Na przełomie tych dwóch dni, 10 i 11 lutego pojawiło się mnóstwo dramatycznych pytań w związku z wypadkiem samochodu Pani premier. Analizowaliśmy wciąż, ze ściśniętym sercem, co oznacza, w ustach ministra Błaszczaka: „Pani premier czuje się nieźle”, czym są zapewnienia Pani premier, że „jest dobrze”, że dziękuje za pamięć i troskę… Trudno było jednak dostrzec pytanie o wymowę faktu, że właśnie w tym dniu, tego wieczora, tak poważna kolizja zakończyła się w sumie szczęśliwie.
Objawienia w Lourdes to wydarzenie, które można nazwać otwarciem okna w Niebie. Wielki cud zstąpienia na ziemię Matki Chrystusa. Matka Boża zaczyna swoją rozmowę z człowiekiem od łagodnego, uspokajającego gestu: Nie bój się… Tak jak było w Guadalupe, tak było w Fatimie. „Nie bój się, to ja, Twoja Matka…”. „Przychodzę z Nieba…”.
Czy przebieg dramatycznego wypadku w Oświęcimiu i szczęśliwy, mimo wszystko, jego finał nie prowadzi nas właśnie tam, nad brzeg górskiego potoku, pod skałę Massabielle? Nie przywołuje czegoś, o czym powinniśmy pamiętać? Dziś zwłaszcza, gdy tyle wysiłku czyni się, by obudzić w Polakach na powrót strach. Gdy ze straszenia uczyniono zawód, dyscyplinę naukową, skuteczną broń. Gdy reprezentantów polskich władz, sprawujących po raz pierwszy od wielu dziesiątek lat rządy po katolicku, próbuje się na różne sposoby zastraszyć.
Wiele było ważnych, dramatycznych, pełnych grozy zdarzeń podczas tych niewielu miesięcy. Każde z nich miało jakieś drugie dno, ukryty sens nie od razu odczytany. (Przypomnijmy tylko wypadek samochodu prezydenta Andrzeja Dudy we wspomnienie św. Kazimierza Królewicza, patrona osób sprawujących władzę). „Wiele jest rzeczy, którymi pasjonuje się świat, ale nic nie jest ostateczne, nic do końca tragiczne dla kogoś, kto potrafi dojrzeć to, co wieczne”. Dla kogoś, kto nie oddaje kultu własnym bogom, w których panteonie Polityka (i tylko ona) ma główny Ołtarz, jak przypomina Messori.
Był czwartek 11 lutego 1858 roku. Zimny, deszczowy poranek w Pirenejach, kiedy to „między Gave de Pau a kanałem – młynkówką Savy czternastoletnia półanalfabetka, już zagrożona gruźlicą usłyszała podmuch wiatru, jakby grzmot…”
Na powierniczkę Maryi została wybrana dziewczynka, dziecko prawie, niedorozwinięte fizycznie z powodu głodu i chorób. (Wilgotne pomieszczenie dawnego więzienia, zwane w miasteczku lochem, było mieszkaniem jej rodziny, której ojciec, były dzierżawca młyna, niesprawiedliwie oskarżony został o kradzież). Nie potrafiła mówić po francusku, posługiwała się dialektem pirenejskim. Nauczyciele skarżyli się na jej tępotę. Nie napisała w swoim niezbyt długim życiu – umarła jako trzydziestoparolatka – żadnej modlitwy, jej relacje z objawień były lakoniczne i suche. Drewnianego różańca, z krzyżykiem umocowanym na sznurku, nie wypuszczała z rąk, co wielu ludzi irytowało. I oto do tak nędznego stworzenia, które samo o sobie wielokrotnie później powtarza, że jest „nikim”, przemawia najpiękniejsza i najmądrzejsza Istota. Pani, która przychodzi z Nieba.
św. Bernadeta Subirous
Zwraca się do niej per „wy”. Mała nędzarka słyszy pytanie, czy mogłaby tej wspaniałej olśniewającej Osobie – na każdej stopie ma złotą różę, a okrywa ją do samej ziemi biały płaszcz z jedwabiu – „wyświadczyć tę łaskę” i przychodzić tu przez kilkanaście dni…
To nie wszystko. Góralce w łachmanach objawiona zostaje tajemnica imienia Maryi, przez adresatkę zresztą nie rozumianego, „Niepokalane Poczęcie”… Ale choć to imię jest tak trudne, choć ciężko je zapamiętać, Bernadeta puszcza się pędem do plebanii, gdzie czeka na nią groźny i rozzłoszczony proboszcz, ksiądz Peyramale. Winna mu wreszcie powiedzieć, co to za Osoba, niewidzialna dla innych, z którą jego mała parafianka rozmawia tak zwyczajnie, choć z rozpłomienioną, piękniejącą w oczach twarzą, kolejny już raz. Rozmawia swobodnie, jak z rówieśnicą. Zaśmiewając się, od czasu do czasu, wraz ze swoją Rozmówczynią, do łez.
I jeszcze odważa się przedstawić mu potem życzenia tej Pani…
Oniemiał, gdy usłyszał to imię. Cztery lata po ustanowieniu przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny…
To imię miało nas mocniej wiązać z Bogiem. Pomagać w poznawaniu, kim jest Syn, który został zrodzony z Niewiasty, by objawić Ojca. By pozwolić wątpiącym i chodzącym w ciemnościach – zwłaszcza w czasach, gdy ateistyczne doktryny, wyszlifowane w wolnomyślicielskich kuźniach do lśnienia, fascynowały już najtęższe umysły epoki – naprawdę wznieść się. Ale nie na „wyżyny” wyobraźni, w przestrzeń swobodnej myśli – lecz ku Bytowi, który jest absolutną Prawdą, Dobrem, Pięknem. Sprawiedliwością i Miłością. Ścisłością i Harmonią. Wznieść się, to znaczy przywrzeć całym sobą. I nie dać sobie wydrzeć prawdy, kim jest Bóg. Bo tylko poznając Boga można Mu służyć. Lepiej wypełniać Jego plan, który ma dla każdego z nas, jedyny, niepowtarzalny.
Także dla nas żyjących między Rosją a Niemcami w 2017 roku.
Późniejsza święta, Bernadeta Soubirous dobrze wypełniła ten plan. Żyjąc w ukryciu. Niańcząc dzieci, opiekując się chorymi, potem obierając jarzyny w klasztornej kuchni, haftując obrusy ołtarzowe i serwetki. Latami ciężko przy tym chorując. Znosząc tysiączne upokorzenia. Milcząc, gdy ją naciskano, by zaczęła tworzyć własną wersję wydarzeń w grocie Massabielle. Nigdy nie fantazjując i nie rozwodząc się, gdy pytano ją o objawienia i żądano jak największej liczby szczegółów. Nie przyjmując żadnych datków, prezentów, pamiątek, jakimi usiłowano ją obdarowywać, z racji jej wybrania i obcowania, w sposób tak bliski, z Królową Nieba i Ziemi.
Statua Matki Bożej w grocie Massabielle w Lourdes
Obojętna na wszelkiego rodzaju hołdy, nie udzielała nawet rad, gdy ją o to proszono. Podkreślała, że nie czuje się do tego w żaden sposób upoważniona. Obiecywała tylko modlitwę.
Twardy pirenejski charakter późniejszej zakonnicy, Marie Bernard, nie pozwolił na żaden wyłom w przyjętych zasadach. Nędzarka obcująca z Królową Nieba i Ziemi, Matką Boga Wcielonego, posługiwała się w swoim krótkim życiu bardzo sprawnie i konsekwentnie rozumem. Nie emocjami, nie fantazjami, nie narracjami. Nie miała też żadnych ambicji. Oprócz jednej, potrafić cierpieć dla Boga. Dostać się do Nieba.
„Słowa siostry zakonnej z tej samej reguły mówią o stylu życia młodej dziewczyny, którą ktoś określił jako arcydzieło Maryi…. Oto co powiedziała owa siostra: Miała słabość do wszystkiego, co było małe. Także tutaj czysta Ewangelia. Ewangelia jest wszakże paradoksem”.
Bernadeta potrafiła jednak słuchać. Była uważna i wytrwała. A przy tym niezmiennie pogodna, wręcz radosna, skłonna do figlów. Śmiała się namiętnie, nawet z tych, którzy ją przesłuchiwali w komisariacie policji, strasząc, tupiąc i grożąc więzieniem, święcie przekonani, że konfabuluje, że jest histeryczką, komediantką albo sprytną mitomanką szukającą popularności i osobistych korzyści. Bo kto by uwierzył w taki scenariusz wydarzeń prawdziwych!
Nie złamało jej żadne upokorzenie, żadna krzywda i żadne cierpienia. Miała pokorę.
Postać tej drobnej, wysokiej zaledwie na metr czterdzieści w dorosłym życiu, „biednej grzesznicy” – jak o sobie mówiła w chwili śmierci – staje przed oczami, gdy niepokoją nas losy naszego państwa. Gdy nie ustają pod adresem sprawujących władzę pogróżki, wrogie mamrotania. Gdy ktoś wciąż potrząsa zaciśniętą pięścią i ohydnie wykrzywia twarz.
Nie stać się ofiarą złudzenia – to mógłby być nasz cel. Taki, jaki miała i ona, pytając tyle razy tajemniczą Postać, kim jest. I nie zrażając się tymczasowym brakiem odpowiedzi. Odpowiedź jednak została udzielona. Zaskakująca, jak sam dogmat o Niepokalanym Poczęciu Matki Bożej, dla wielu gorliwych katolików tamtych czasów trudny do przyjęcia. Przez pewną ich grupę gwałtownie odrzucony, co było przyczyną cierpień bł. Piusa IX. Dziś raczej rzadko przywoływany, bo jego sens wymyka się wyobraźni ludzi tak bardzo przekonanych o swojej roli sprawczej w wydarzeniach historii, o tym, że są panami swego życia i śmierci, jak wielu współczesnych. A tymczasem, by go zrozumieć trzeba mieć świadomość, że jesteśmy tylko narzędziami w rękach Boga. Bóg jest rzeczywistością, od której wszystko zależy. Nie udawajmy przed Nim, że jesteśmy tacy wielcy. Tacy wspaniali. Że wszystko możemy, byleby tylko okoliczności były sprzyjające, a honoraria zadowalające. Bo tak naprawdę jesteśmy nikim, jak Bernadeta. Nikim lepszym od niej – i prawdziwie nikim wobec Boga.
Bazylika Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej w Lourdes
Takie jest również przesłanie Lourdes.
A jednak to właśnie do takich nędzarzy Bóg osobiście kieruje wezwanie. Traktuje ich jak swoje wybrane narzędzia. Zapewnia wszelkie warunki, by spełnili daną im misję. Obdarza łaską. Zapewnia zwycięstwo. O ile okażą się wierni.
Ważna cecha Lourdes: dokonujące się tu uzdrowienia w ogromnej większości są uzdrowieniami nie ciała a duszy. Gdy podkreśla się niemal wyłącznie te fizyczne „sami wierzący dostosowują się do mentalności racjonalistycznej tych, którzy nie widzą nic poza ciałem”, zauważa Messori. „Ale żeby uleczyć ciało, wystarczy często dobry lekarz… Natomiast prawdziwym cudem, o który zabiega Bóg Biblii jest uzdrowienie duszy. Cóż bowiem łatwiej jest powiedzieć: Odpuszczone są ci twoje grzechy”, czy też powiedzieć: Wstań i chodź!”? (Mt 9,5).
Czy możemy w to wątpić dziś patrząc na ludzi, naszych rodaków, w większości zapewne ochrzczonych, tak agresywnie nastawionych do rządzącej Polską ekipy Prawa i Sprawiedliwości? Nie tylko życzących jej wszystkiego najgorszego, nie mających żadnych zahamowań w rzucaniu obelg, w kreśleniu podłych scenariuszy wobec osób, które dźwigają na swoich barkach trud odpowiedzialności za losy państwa, ale działających czynnie przeciw niej? Oni potrzebują uzdrowienia. To sprawa pilna. Dziś nic, po ludzku rzecz biorąc, nie wskazuje na to, że się opamiętają, nawrócą. Przeciwnie, pogrążają się coraz bardziej. Trzeba modlić się o cud. Modlitwa za nieprzyjaciół to obowiązek katolika. Czy Maryja nie przypomniała nam właśnie o tym wieczorem, 10 lutego 2017 roku ?
Lourdes dziś, ze swoimi 50 tysiącami łóżek hotelowych, jest nie tylko miejscem, gdzie chorzy odzyskują fizyczne zdrowie. „Nie należy zapominać, że zgodnie ze statystykami Lourdes jest miejscem świata, gdzie się odbywa najwięcej spowiedzi i udziela najwięcej rozgrzeszeń. To w tej tajemnej, codziennej sile, zdolnej ugiąć duszę ludzi – bardziej zamkniętą i najeżoną niż dom bogacza – tkwi prawdziwy, wielki Cud groty. Zaprzyjaźnieni księża, którzy mieli okazję tam spowiadać, mówili mi o swoim wstrząsającym zdziwieniu tym ciągle powtarzającym się cudem”.
Trzeba te wezwania odczytać. Przyjąć. Zachować. Nie pozwolić nikomu nimi manipulować. Jak Bernadeta, niosąca w umyśle i sercu te dwa, niepojęte dla niej, ale najzupełniej konkretne, prawdziwe słowa: „Niepokalane Poczęcie”. Tak ważne, tak decydujące, o czym była do głębi przekonana, choć nie pojmowała jeszcze ich treści, gdy pędziła jak wiatr w swoich ciężkich drewnianych chodakach przez łąki nad potokiem Gave de Pau, a potem przez kamieniste uliczki Lourdes, stukając niemiłosiernie na całe miasteczko, niczym kołatka budząca z uśpienia.
Czy te chodaki nie wystukiwały aby rytmu okrzyku, który brzmiał już być może w sercu dziewczynki: „Nie bójcie się! Ona przychodzi z Nieba!” Może zdarzyć się cud! Największy cud…
Ten najbardziej surowy konkret naszego życia – nasza wiara. Wierzymy w Boga, a nie dowodzimy spekulacjami myślowymi, że jest. Bo spekulacje nie są żadną zasługą przed Bogiem. Gdy wierzymy i ufamy – Bóg zawsze odpowiada na nasze prośby.
Nie ilość ludzi przekonanych, że to co dzieje się w Polsce obecnie jest zwrotem w dobrą stronę jest naszą prawdziwą silą. „Nawet jednak mała owczarnia musi się liczyć, na płaszczyźnie ludzkiej, z prawami, które socjologia grup wyodrębniła już dawno, na podstawie historycznego doświadczenia. Jedno z tych praw głosi, że im bardziej jakaś grupa pozostaje w mniejszości, tym bardziej, żeby nie zostać pochłoniętą przez większość, musi być motywowana, przygotowana, zjednoczona, zdecydowana, wierna swojej wizji świata. W sumie musi być naprawdę tym, co Ewangelia nazywa zaczynem i solą nie zwietrzałą. Czy tacy jesteśmy naprawdę, my, którzy w ostatnich latach posunęliśmy się nawet do twierdzenia, że te minimalne, wspólne podstawy, jakie dał nam kiedyś katechizm, są już bezużytecznym anachronizmem?”
Nie zależymy wcale – w tym istotnym sensie – od całego układu europejskiego i światowego. Od jakiejkolwiek potęgi ziemskiej. Zależymy w całej pełni i w każdej chwili naszej historii osobistej i społecznej od Boga.
„Działa On bowiem nieustannie, ukryty w najgłębszej istocie wszelkiego bytu, wspiera, chroni i utrzymuje swoje dzieci. Błogosławi wszystko, otacza opieką, strzeże. Jest On, powtarzając za św. Augustynem, w głębi stworzenia…”– jak to przypomniał pewien kapłan.
Bez Jego woli nic się nie stanie. Dlatego lamentować, pomstować, zawodzić niczym tłum płaczek, głośno wołać, że jesteśmy „tym nieszczęśliwym krajem…”, wciąż wściekle atakowani, prześladowani, narażeni, że nie ustają przeciwko nam zmowy, trwa i rozwija się arcymistrzowski spisek – to komedia. Defetyzm jest zawsze czymś śmiesznym. Zwłaszcza w kraju katolickim. Zwłaszcza w Polsce. Ataki i prześladowania to znak, że kroczymy właściwą drogą.
Rozumiał to bardzo dobrze Józef Piłsudski. Być może dlatego Stalin bał się Marszałka, polskiego szlachcica i oficera. Rozumie to doskonale Jarosław Kaczyński. Rozumie Pani premier Beata Szydło… A wraz z nimi coraz większa rzesza Polaków.
Nie bójcie się. Przychodzę z Nieba.
Polsce potrzebny jest cud przemiany serca grupy ludzi. Matka Boża przypomina dziś o tym w sposób bez wątpienia dramatyczny; czegoś pragnie od nas licząc na naszą zdolność odczytania głębszego sensu zdarzeń i wymowy dat. Być może to przypomnienie to jeden z wielu „ukrytych” cudów charakterystycznych dla Lourdes. „Ale taka jest Ewangelia, której Główna Osoba przedziela historię na dwie części, a jednak nie pozostawia niemal śladu w annałach ówczesnych historyków. Lourdes ukazuje swoją zgodność z Ewangelią nawet w tym, że jest rzeczywistością imponującą i zarazem ukrytą”. Nie ma żadnej wzmianki w encyklopediach świata o tym, co w 1858 roku wydarzyło się w pirenejskim miasteczku.
Był lutowy mroźny wieczór… Oświęcim, i czyjaś krańcowa bezmyślność.
A po nim zaraz – ten zimny deszczowy poranek, gdy podmuch wiatru ogarnął nagle łąkę pod skałą Massabielle i rozległ się grzmot, który zdumiał, ale nie przestraszył dziewczynkę, która przyszła tu pozbierać chrust.
———–
Cytaty, za wyjątkiem ostatniego, pochodzą z książek Vittorio Messoriego: „Opinie o Maryi” i „Przemyśleć historię. Katolicka interpretacja ludzkiego losu”.
Kazanie na uroczystość Matki Bożej Gromnicznej
Drodzy uczniowie, drodzy wierni
W dniu dzisiejszym przypada bardzo wyjątkowe święto, Oczyszczenie Najświętszej Maryi Panny. Nosi ono również miano święta Matki Bożej Gromnicznej, ponieważ istnieje zwyczaj, by w dzień ten błogosławić świece, na początku Mszy ma też miejsce procesja. Wspominamy dziś ofiarowanie przez Najświętszą Dziewicę Pana Jezusa w świątyni jerozolimskiej. Matka Boża wypełniła w ten dzień wymagania Starego Prawa, wykupując swego Syna poprzez złożenie za Niego ofiary.
Dziesiątą i najdotkliwszą plagą, jaką Bóg zesłał na bałwochwalczych Egipcjan, było posłanie anioła zagłady. Mojżesz ostrzegł faraona, że jeśli nie pozwoli narodowi wybranemu odejść, posłany zostanie anioł, który pozabija wszystkie pierworodne dzieci płci męskiej w całym Egipcie. Faraon jednak zatwardził swe serce w grzechu i nie uwolnił ludu Mojżesza, Bóg posłał więc anioła, by zabił wszystkich pierworodnych chłopców. Izraelitom dano jednak sposób na ocalenie swych dzieci. Musieli wziąć krew baranka ofiarnego i skropić nią progi drzwi swych domów. Anioł, widząc krew, przechodził obok tych domów i śmierć ich nie nawiedziła. Była to pierwsza pascha, przejście obok domów tych, którzy zostali pokropieni krwią baranka.
Dzieci te jednak, choć uratowane od śmierci, nadal należały do Boga z powodu wyroku, jaki wydał On na ten kraj. Dlatego każda rodzina po narodzinach syna musiała wykupić swe dziecko ze świątyni. Takie właśnie było znaczenie obrzędu, jakiemu poddaje się tego dnia Najświętsza Maryja Panna, ofiaruje wraz ze świętym Józefem w świątyni parę gołębi, wykupując swego Pierworodnego.
Święto to ma więc głębokie znaczenie. Jest to pierwsze ofiarowanie Pana Jezusa, pierwszy etap ofiarowania, które dopełnione zostanie na Kalwarii, kiedy Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, uratuje nasze dusze od śmierci wiecznej. Tak, jak anioł śmierci oszczędził tych, którzy skropili drzwi swych domów krwią baranka, tak również nasze dusze oszczędzone zostaną, jeśli skropimy swe wargi Krwią Zbawiciela. Najświętsza Maryja Panna ofiaruje Chrystusa Pana w świątyni, będąc posłuszna nakazom prawa, ale również w proroczy sposób ukazując, kim jest Jej Syn, ponieważ wszystkie nakazy Starego Prawa za swój jedyny cel miały ukazanie nam natury Mesjasza. Z tego właśnie powodu Symeon prorokował będzie wobec Bożej Dzieciny, nazywając Ją światłem na oświecenie pogan i chwałą ludu Izraela.
W ten sposób opatrznościowo dochodzimy do kolejnej prośby Modlitwy Pańskiej, korespondującej z odczuciami Matki Bożej w tym dniu. Wyraziwszy życzenie: „Święć się Imię Twoje”, prosimy również: „Przyjdź Królestwo Twoje”.
Od samego początku swego publicznego nauczania Zbawiciel głosi Królestwo Niebieskie. „Czyńcie pokutę, albowiem bliskie jest Królestwo Niebieskie”. Oczywiście pożądamy Królestwa, które zapowiedział Chrystus Pan. Co ono jednak oznacza? Królestwo Niebieskie jest tam, gdzie rządzi Niebo, czyli Bóg, gdzie wypełniana jest Jego wola. Jeśli jest coś absolutnie koniecznego, to właśnie wola Boża, ponieważ gdyby Bóg nie powołałby jakiejś rzeczy do istnienia, rzecz taka nigdy by nie zaistniała. Oczywiście Ne modlimy się, by wola Boża pełniona była w tym sensie, ale prosimy, by wola Boża pełniona była w nas. Wola Boża będzie wypełniona przez ludzi sprawiedliwych, którzy się z nią zgadzają i odnajdą w niej swe szczęście, lub też zrealizuje się poprzez ukaranie przez Boga ludzi występnych.
W Modlitwie Pańskiej wyrażamy jednak pragnienie, by Królestwo Boże „przyszło”, czyli by było ono obecne i sprawowało swe rządy na ziemi. Powód tego jest taki, że w obecnej kondycji rodzaju ludzkiego, ludzie są często bardzo dalecy od pełnienia woli Bożej. Jest na tym świecie wiele zgorszeń, wiele rzeczy bardzo dalekich od szczęśliwości i doskonałości, jakich pragnie dla nas Bóg. Tak więc, prosząc o przyjście Królestwa Zbawiciela, prosimy w istocie o wiele rzeczy. Prosimy, by sprawiedliwi zostali umocnieni, by źli zostali usunięci i pozbawieni możliwości szkodzenia wspólnemu dobru, lub by się nawrócili i stali sprawiedliwymi. Modlimy się też o to, byśmy my sami dotarli do owego wiecznego Królestwa, czyli do Nieba, gdzie nie ma sprzeciwu wobec rządów Boga, gdzie nie będzie śmierci ani smutku.
Jednym z głównych powodów, dla których tęsknimy za Niebem, jest fakt, że w Niebie panuje sprawiedliwość. Na tym świecie jest często przeciwnie. Ludzie źli wydają się cieszyć powodzeniem. Szybko zdobywają pieniądze i władzę, podczas gdy dobrzy wydają się napotykać tak wielu przeszkód. Jednak to tylko pozory. W rzeczywistości sukcesy złych są bardzo krótkotrwałe. Modlimy się, by koniec rządów ludzi złych nadszedł jeszcze szybciej: Przyjdź Królestwo Twoje. Prosimy, by rządy nad nami sprawowali sprawiedliwi, byśmy odnaleźli prawdziwą wolność Dzieci Bożych, byśmy nie żyli dłużej gnębieni przez ludzi, będących niewolnikami złych nawyków i grzechów.
W obchodzonym dziś święcie Matki Bożej widzimy więc zwłaszcza Jej tęsknotę za Królestwem Jej Syna, Jej pragnienie, by przyszło ono szybko. Fundamentem tego Królestwa jest sprawiedliwość, dlatego by Królestwo to mogło nadejść, musi Ona ofiarować swego własnego Syna. Chrystus Pan, ofiarując samego siebie na Krzyżu, zaprowadzi sprawiedliwość pomiędzy Bogiem a człowiekiem, umożliwiając panowanie Królestwa Bożego na tym świecie. Dlatego, ofiarując swego Syna w świątyni jerozolimskiej, Niepokalana zanosi żarliwą prośbę, by Królestwo Boże nadeszło szybko, szybko dla każdego z nas. Dlatego też nazywamy Ją Pośredniczką Wszelkich Łask, ponieważ Królestwo to jest Królestwem budowanym przede wszystkim przez łaskę, Królestwem w którym Bóg panuje nad nami poprzez obecność swej wiecznej woli.
Dlatego, drodzy uczniowie i drodzy wierni, zwracajmy się w sposób szczególny do Najświętszej Maryi Panny, która – jako Matka Boga – jest dla naszych próśb najskuteczniejszą Orędowniczką. Oby wyprosiła nam siłę i determinację w naśladowaniu Jej gorliwości dla Królestwa Zbawiciela, w którym Bóg żyje i króluje przez wszystkie wieki wieków. Amen.
ks. John Jenkins FSSPX
tłum. Scriptor
Za: Scriptorium – z blogosfery Tradycji katolickiej (02/02/2017)
Gromnica. Świeca, której lękają się drapieżniki
Kiedy byłem jeszcze w szkole podstawowej, miałem szczęście pożyczyć od pewnej pani przedwojenne kalendarze katolickie, które zachwycały zarówno treścią, jak i szatą graficzną. Taki kalendarz traktowało się z ogromnym szacunkiem, bo przecież o literaturę religijną było wtedy trudniej niż o mięso, dlatego kto miał jakieś wydawnictwo sprzed wojny, pożyczał innym, a ci to doceniali i bardzo dbali, by nie uszkodzić albo nie zabrudzić.
Jednym z najpiękniejszych kalendarzy lat trzydziestych był „Kalendarz Królowej Apostołów”, wydawany przez Księży Pallotynów. I właśnie tam widziałem reprodukcję obrazu, która na długo utkwiła mi w pamięci. Oto jest noc, zasypane śniegiem wiejskie chaty, nigdzie nie widać nawet nikłego blasku świecy, cała wieś pogrążona jest we śnie. Bliżej widać drzewa, tuż za wioską rozciąga się gęsty las. Na jego skraju wyraźnie widoczna jest wataha wilków: wygłodniałych, złych, szykujących się do ataku na ludzkie siedziby. I nagle z boku obrazu wyłania się przepiękna świetlista postać, odziana – mimo mrozu – jedynie w białą szatę. Postać kobieca, tchnąca dobrocią i spokojem, rusza prosto na stado wilków i odpędza je od domostw tych, którzy pogrążeni we śnie, nawet nie domyślają się niebezpieczeństwa. Wilki warczą, ale cofają się, gdyż Pani ta trzyma w ręku świecę, której drapieżniki najwyraźniej się boją. Pod obrazem widniał podpis: Matka Boża Gromniczna…
Nie pamiętam już, kto był autorem tego obrazu, ani wszystkich szczegółów, bo od tamtego czasu upłynęło już wiele lat. Jednak od spotkania z tym obrazkiem w kalendarzu katolickim tytuł Matka Boża Gromniczna kojarzy mi się zawsze z ową piękną Panią, która czuwa nad człowiekiem i chroni go oraz jego bliskich od niebezpieczeństwa.
2 lutego obchodzimy święto Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, od reformy kalendarza liturgicznego nazywające się Świętem Ofiarowania Pańskiego. Nazwa nie jest tu jednak najważniejsza, natomiast niezwykle ważna jest wielowiekowa tradycja, która łączy to święto z gromnicą, a więc świecą, która w tym dniu jest pobłogosławiona w kościele przez kapłana na pamiątkę słów starca Symeona, który nazwał Dziecię Jezus Światłem na oświecenie pogan.
Zapewne słyszeliśmy, jak do tego doszło. Maryja, jak każda kobieta izraelska, chciała poddać się oczyszczeniu po narodzinach Dziecka. Nie musiała tego robić, bo porodziła bez utraty dziewictwa, ale chciała. Ona i św. Józef, pragnęli jak najdokładniej wypełnić przepis Prawa. Dzień ten był równocześnie świętym dniem dla dwojga staruszków – Symeona i Anny, którzy wyczekiwali Zbawiciela, codziennie trwając przy Świątyni i błagając Boga, by ich oczy mogły ujrzeć Jego Syna. Czekali długo, ale kiedy wreszcie Maryja i Józef przynieśli Dzieciątko do Świątyni, Symeon wyśpiewał przepiękną pieśń, którą Kościół uczynił częścią modlitwy brewiarzowej i kazał swoim kapłanom, zakonnikom i wszystkim, którzy w tej doskonałej modlitwie chcą brać udział, odmawiać ją w ostatniej modlitwie danego dnia, czyli tzw. komplecie.
To wtedy właśnie Maryja usłyszała proroctwo o Jezusie, że Jej duszę kiedyś przeniknie miecz, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu. Od pierwszych wieków chrześcijaństwa Kościół świeci w tym dniu świece i odwołuje się do wstawiennictwa Matki Zbawiciela, stąd popularnie to święto po dziś dzień nazywa się świętem Matki Bożej Gromnicznej. Poświęcona świeca jest symbolem Pana Jezusa, jako Światłości, ale jest też znakiem orędownictwa Jego Matki. Stąd opisany przeze mnie na początku obraz ukazujący Maryję, jako opiekunkę ludzkich siedzib. Dawniej, kiedy wilki rzeczywiście zagrażały ludziom w czasie długich i srogich zim, ci polecali się z ufnością Matce Boga, paląc gromnice, jako znak Jej wstawiennictwa i opieki. Zapalano gromnice także w czasie nawałnic i burz, kiedy pioruny (piorun, to inaczej grom, stąd gromnica) uderzały w drzewa, a nieraz i w zabudowania. Pożar domu oznaczał zazwyczaj utratę całego dobytku, dlatego ludzie gorąco prosili Matkę Bożą, by ich ratowała od piorunów i nawałnic.
Co do wilków, to te z lasu nie zagrażają nam już tak jak dawniej. Dziś jesteśmy narażeni raczej na spotkanie z innymi „wilkami”: to pokusy, grzechy czy sam szatan. Te „duchowe drapieżniki” porywają nawet niewinne dusze małych dzieci przez zło, które się zewsząd sączy w ludzkie umysły i zabija w duszach miłość Boga, czyniąc je przez to martwymi. Nigdy chyba jeszcze od czasów Cesarstwa Rzymskiego ludzie tak się nie chlubili popełnianym złem, jak robią to teraz. Grzech stał się czymś, co „robią wszyscy”. Czy ci nieszczęśliwi ludzie zdają sobie sprawę z tego, że razem z tymi „wszystkimi” mogą przegrać życie, a co gorsza – całą wieczność?
Drodzy Czciciele Matki Bożej! Weźmy Jej świece, zaufajmy, że przez ten znak Maryja będzie nas chronić od zła fizycznego, a przede wszystkim od duchowego. Módlmy się, by kiedyś, kiedy będą się zamykać na zawsze nasze oczy na tym świecie, ostatnią rzeczą, jaką ujrzymy było światło gromnicy.
Ks. Adam Martyna
Artykuł ukazał się w 86 nr. dwumiesięcznika Przymierze z Maryją
Komunia na rękę – Michael Davies
„Nie mam wątpliwości, że zwyczaj nie umieszczania tych sakramentów z rękach wiernych zaprowadzony został w wyniku dwojakiego przesądu: po pierwsze, wynikało to z fałszywej czci, jaką chciano okazać temu sakramentowi, drugim zaś powodem była nikczemna arogancja kapłanów, przypisujących sobie godność wynoszącą ich ponad lud Chrystusowy, a to ze względu na olej używany podczas święceń.”
Martin Bucer
Praktyka udzielania Komunii na rękę narzucona została katolikom większości krajów Zachodu w sposób typowy dla całej rewolucji liturgicznej. Inicjatywa ta nie należała bynajmniej do programu cieszącego się aprobatą papieską Ruchu Liturgicznego. Wzmianki o niej nie znajdujemy również w dokumentach II Soboru Watykańskiego. W okresie przedpoborowym myśl o podobnej innowacji była przytłaczającej większości duchowieństwa oraz wiernych całkowicie obca. Tam, gdzie praktyka ta została wprowadzona, mówić można o legalizacji tego, co zainicjowane zostało jako akt buntu, ponieważ jednak bunt ten zgodny był z duchem soboru, nadużycie to zostało ostatecznie zaaprobowane i dołączone do oficjalnych praktyk Kościoła.
Swego czasu napisałem szczegółowe, 52-stronicowe studium dotyczące kulisów wprowadzania Komunii na rękę, dlatego nie ma potrzeby powtarzania w tym miejscu wszystkich zamieszczonych tam informacji. Zwolennicy tej praktyki wskazują, że podczas Ostatniej Wieczerzy Apostołowie otrzymali Komunię do rąk, nie dodają jednak, że chwilę wcześniej Apostołowie ci zostali konsekrowani na biskupów. Rzeczywiście istnieją świadectwa, że praktyka umieszczania Hostii na dłoniach świeckich była w starożytnym Kościele szeroko rozpowszechniona, choć przynajmniej w niektórych miejscach pod koniec wieku VI świeccy przyjmowali ją do ust. W roku 650 synod w Rouen potępił przyjmowanie przez świeckich Komunii na rękę jako nadużycie, co dowodzi, iż zwyczaj przyjmowania jej do ust stanowił w tym rejonie silnie już zakorzenioną praktykę. Rytuał Rzymski z IX wieku traktuje Komunię do ust jako normę.
Badacze nie są pewni, w którym momencie nastąpiła zmiana w sposobie udzielania Komunii – przedstawiane są różne, mniej lub bardziej prawdopodobne tego wyjaśnienia. Dokładny powód nie jest ważny. Ważne jest, że zmiana ta dokonała się z pewnością z ważkiego powodu i z natchnienia Ducha Świętego. Jako jedną z przyczyn wymienia się zwyczaj używania niekwaszonego chleba, niekiedy mówi się o niebezpieczeństwach nadużyć, ks. Jungmann natomiast za powód decydujący uznaje „rosnącą cześć dla Eucharystii”.
Wnikliwa analiza źródeł patrystycznych i wczesnośredniowiecznych wskazuje na stale rosnącą cześć dla Eucharystii jako prawdziwego Ciała i Krwi Chrystusa – nie tylko przyjmowanego, ale też stanowiącego obiekt adoracji – oraz na coraz lepsze zrozumienie Mszy jako uroczystej ofiary, której głównym celem jest adoracja Wszechmocnego Boga. Do ważności ofiary wymagana była obecność ważnie wyświęconego kapłana, chleb pszeniczny, oraz wino, a składający ją ksiądz występował in persona Christi. Świeccy posiadali przywilej uczestniczenia w liturgii – która jednak w naturalny a zarazem logiczny sposób akcentowała przede wszystkim rolę kapłana oraz świętość samej Ofiary. Broszura propagandowa na rzecz przywrócenia Komunii na rękę The Body of Christ, wydana przez Komisję Liturgiczną episkopatu USA, pisze o tym, jako o czymś zasługującym na potępienie:
„W ósmym i dziewiątym wieku świeccy byli prawie zupełnie wykluczeni z celebracji Mszy. Nie zanosili już – jak to było wcześniej – ofiar do ołtarza; śpiew był wykonywany tylko przez chór (schola); zanikły intencje ogólne; wierni nie mogli już widzieć, co działo się na ołtarzu, ponieważ stał przed nim kapłan, czasami zupełnie niewidoczny za ikonostasem; Kanon odmawiano po cichu i wszystko odbywało się w milczeniu, albo w języku słabo zrozumiałym przez wiernych”.
Brzmi to jak lista zarzutów formułowanych przez XVI-wiecznych reformatorów, nie sposób też nie zauważyć, że słowa powyższe stanowią potępienie obecnych praktyk liturgicznych Kościołów Wschodnich. By udowodnić, jak bałamutne są twierdzenia zawarte w tej broszurze oraz w całej propagandzie na rzecz Komunii na rękę wystarczy przypomnieć, że – jak pisał przełożony Oratorium Londyńskiego ks. Napier – sama idea, że wierni muszą widzieć „co dokonuje się na ołtarzu” była dla chrześcijaństwa pierwszych wieków całkowicie obca. Trzeba też zaznaczyć, że od momentu, gdy po raz pierwszy zaczęto wznosić chrześcijańskie świątynie, powszechnym niemal zwyczajem było sprawowanie Mszy w kierunku wschodnim, tak więc kapłan zawsze stał przed ołtarzem, zwrócony tyłem do wiernych (patrz rozdz. XIX).
Trzeba podkreślić, że praktyka narzucana obecnie wiernym nie jest zgodna ze zwyczajem starożytnego Kościoła. Kobiety nie otrzymywały Hostii bezpośrednio do ręki, ale musiały okrywać ją lnianą chustą zwaną dominical. Dla usprawiedliwienia tej praktyki przytaczany jest najczęściej fragment mowy przypisywanej św. Cyrylowi Jerozolimskiemu, został on jednak w zatwierdzonych przez hierarchię dokumentach propagandowych starannie przeredagowany. Trzeba tu podkreślić, że oficjalna propaganda nie przedstawia Komunii na rękę po prostu jako opcję, ale jako praktykę preferowaną, stosowną dla „dojrzałego” katolika.
Św. Cyryl był biskupem Jerozolimy, a obecnie znany jest głownie z obszernej serii mów (katechez), jakie wygłosił wobec kandydatów do chrztu (który miał mieć miejsce na Wielkanoc, prawdopodobnie w roku 350). Mowy wstępne i kolejnych 18 katechez są klasycznymi dokumentami teologicznymi, zawierającymi niezwykle jasne i przekonujące wyjaśnienie głównych punktów wiary katolickiej. Niektóre manuskrypty, w których mowy te dotarły do naszych czasów, obejmują również pięć dalszych – najprawdopodobniej wygłoszonych wobec tego samego audytorium w Oktawie Wielkanocy – mów, wprowadzających kandydatów we wielkie tajemnice chrztu, bierzmowania i Eucharystii (stąd owych pięć mów nosi tytuł Katechezy Mistagogiczne). Zachowane manuskrypty przypisują je różnym autorom, a późniejsi pisarze dołączyli je po prostu do wcześniejszego zbioru mów św. Cyryla. Współcześni badacze podzieleni są w kwestii ich autentyczności. Niezależnie od tego, kto jest ich prawdziwym autorem, to właśnie jedna z tych mów o wątpliwej autentyczności przytaczana jest obecnie jako usprawiedliwienie praktyki Komunii na rękę. Przyjmijmy jednak, że jest ona autentyczna, tym bardziej, że istnienie zwyczajów opisanych przez św. Cyryla potwierdzają również inne źródła patrystyczne. Lektura całego odnośnego fragmentu owej mowy pokazuje wyraźnie, że jej autor posiadał jasną i przekonująco uargumentowaną wiarę w ofiarną naturę Mszy oraz w substancjalną obecność Chrystusa pod postaciami chleba i wina – czym wprawił w nie lada zakłopotanie XVI-wiecznych reformatorów protestanckich. Mówi on nawet o zmianie substancji materii na sposób przypominający doktrynę o transsubstancjacji.
A oto pełny tekst odnośnego fragmentu:
„Zbliżając się więc, nie podchodź z wyciągniętymi dłońmi, ani z rozpostartymi palcami, ale z lewej (ręki) uczyń tron dla prawej, gdyż ta właśnie dłoń ma przyjąć Króla. Nadstawiając dłoń, przyjmij Ciało Chrystusa, dodając «Amen». Następnie, ostrożnie uświęcając swe oczy poprzez dotknięcie ich świętym Ciałem, spożyj Je, dbając o to, abyś nie utracił żadnej cząstki. Bo jeżeli utracisz jakąś cząstkę, to tak jakbyś poniósł stratę, tak jakby to był jeden z twoich członków. Powiedz, gdyby ktoś dał Ci złoty piasek, czyż nie troszczyłbyś się oń ze wszelką ostrożnością, dbając o to, by nie stracić żadnej jego cząstki, ani ponieść żadnej straty? Czyż nie powinieneś być zatem dużo bardziej ostrożny dbając o to, aby żadna okruszyna nie wypadła z tego, co szlachetniejsze jest niż złoto i drogie kamienie? Tak więc, gdy już spożyjesz Ciało Chrystusa, podejdź także po kielich Krwi. Nie wyciągaj rąk, lecz trzymaj je nisko, tak jak miałbyś się pokłonić lub uczynić głęboki akt czci. Powiedz «Amen» i uświęć się spożywając także Krew Chrystusa. Gdy wciąż jeszcze wilgoć czujesz na swoich wargach, dotknij ich rękoma i uświęć swoje oczy, swoje czoło i wszystkie pozostałe zmysły. Na koniec, czekaj na modlitwę i dziękuj Bogu, który uznał ciebie godnym takich tajemnic”.
Praktyka polegająca na dotykaniu Hostią narządów zmysłów i namaszczania ich Przenajświętszą Krwią może się nam wydawać nieszkodliwa, niosła ona jednak za sobą poważne niebezpieczeństwa. Mogła prowadzić do niezdrowego, zabobonnego nabożeństwa komunikującego wobec konkretnej Hostii oraz do różnych wypaczonych form kultu. Takie sytuacje rzeczywiście miały miejsce, a praktyka całowania Hostii stała się z czasem bardzo rozpowszechniona. Św. Cyryl Aleksandryjski porównywał namaszczanie narządów zmysłów Krwią Baranka ofiarowanego w Eucharystii do namaszczania krwią zabitych baranków progów domów przez Żydów uchodzących z Egiptu. Twierdził, że podobnie jak zwyczaj ten ochronił niegdyś Żydów, tak też namaszczanie narządów zmysłów [Krwią Pańską] chroni je przed pokusami zmysłowymi.
Dalszych dowodów na szerokie rozprzestrzenienie się tej dziwnej praktyki dostarcza nam żyjący w I połowie V wieku Teodoret z Cyrrhus w Syrii, który pisał o zwyczaju całowania Hostii:
„Należy rozważyć, jak podczas świętego misterium bierzemy członki Oblubieńca, całujemy je, obejmujemy je i dotykamy nimi naszych oczu”.
Nie był to przykład odosobniony. Praktyka całowania Hostii, możliwa dzięki przyjmowaniu jej na rękę i prowadząca do zniekształcenia doktryny o Rzeczywistej Obecności, przetrwała co najmniej do końca VIII wieku. Zaświadcza o tym św. Jan Damasceński (675-749):
„Przyjmujmy Ciało Ukrzyżowanego, dotykając nim naszych oczu, naszych ust i czoła, i spożyjmy boski płonący węgiel”.
Biorąc pod uwagę takie ekscesy nie powinno nas dziwić, że Duch Święty natchnął Kościół do wprowadzenia zmiany zapewniającej stosowny szacunek wobec Najświętszego Sakramentu, tj. do umieszczania Hostii na języku komunikowanych.
W połowie XIII wieku istniała już silnie zakorzeniona tradycja, że kontakt z Najświętszym Sakramentem może mieć jedynie to, co zostało konsekrowane. Św. Tomasz z Akwinu (1225-1274) pisał:
„Rozdawanie Ciała Chrystusa należy do kapłana z trzech powodów. Po pierwsze, ponieważ, jak było powiedziane powyżej, dokonał on konsekracji w osobie Chrystusa. Ale tak jak Chrystus konsekrował swoje Ciało podczas Ostatniej Wieczerzy, tak również dał je innym, aby je spożywali. Analogicznie, tak jak konsekracja Ciała Chrystusa należy do kapłana, podobnie i rozdawanie należy do niego. Po drugie, ponieważ kapłan jest wyznaczonym pośrednikiem pomiędzy Bogiem a ludźmi, więc tak jak do niego należy ofiarowanie darów człowieka Bogu, tak i do niego należy przekazywanie konsekrowanych darów ludziom. Po trzecie, ze względu na cześć dla tego sakramentu, nic nie może się z nim stykać, lecz tylko to, co jest konsekrowane, stąd też i korporał i kielich są konsekrowane, a podobnie i ręce kapłana. Nie jest zatem uprawnione, aby ktokolwiek inny tego dotykał, chyba że w stanie konieczności, gdyby np. miało upaść na ziemię, lub w innych nie cierpiących zwłoki przypadkach”.
Propaganda na rzecz Komunii na rękę wielokrotnie odwołuje się do twierdzenia, że święcenia nie dają kapłanowi specjalnych przywilejów w kwestii udzielania Komunii św. Wydana za zgodą episkopatu USA Broszura Take and Eat stwierdza:
„Choć w ostatnich czasach bardzo podkreślano świętość dłoni kapłana, należy jednak zaznaczyć, iż namaszczenia rąk podczas ceremonii święceń nie można łączyć ze szczególnym przywilejem do dotykania Eucharystii”.
Cóż, św. Tomasz z Akwinu z pewnością dostrzegał taki związek – i to na setki lat zanim ktoś pomyślał o istnieniu Ameryki – nie ulega też wątpliwości, że za jego czasów praktyka ta stanowiła zwyczaj powszechny. Być może nie był to dokładny i jedyny powód jej wprowadzenia, jednak twierdzenie, że zwyczaj, do którego przywiązywano szczególne znaczenie przez niemal tysiąc lat nie posiada w istocie tego szczególnego znaczenia, oznaczałoby pozbawienie słowa „symbol” jakiegokolwiek sensu. Warto również przypomnieć, że znajdujący się w Pontyfikale Rzymskim tradycyjny ryt święceń kapłańskich zawiera następującą wzmiankę o władzy nadawanej wyświęcanym przez biskupa:
„Bądźcie świadomi tego, co dokonujecie, kształtujcie się wedle tego, czego dotykacie, a celebrując tajemnicę śmierci Pana pilnujcie, by ciała wasze były całkowicie obumarłe dla wszelkich występków i cielesnych przyjemności”.
Jest to wyraźne odniesienie do faktu, że nowo wyświęceni kapłani będą wkrótce dotykać Ciała Chrystusa, co traktowane jest ewidentnie jako przywilej. Gdyby każdemu katolikowi wolno było dotykać Najświętszego Sakramentu, nie byłoby powodu czynić o tym szczególnej wzmianki.
Take and Eat stwierdza dalej:
„Specjalne namaszczenie dłoni kapłana symbolizuje jego publiczną posługę wobec innych”.
Naprawdę? Ciekawe, jaki cytat mogliby przytoczyć autorzy na poparcie tego nonsensu. Pracę listonoszy, lekarzy, śmieciarzy, nauczycieli, zamiataczów ulic i żołnierzy również traktować można jako „służbę publiczną” – tak więc być może i im powinno się namaszczać dłonie.
„Kolejnym dowodem na to, że namaszczenie nie daje specjalnej władzy do dotykania Eucharystii jest natura posługi diakonów, która zawsze wiązana była z Eucharystią, a jednak dłonie diakonów nigdy nie były namaszczane”.
Można by w tym miejscu zauważyć, że przynajmniej w pewnych miejscach dłonie diakonów były konsekrowane – jak tego dowodzą pochodzący z VI wieku List Gildasa oraz datowany na VIII wiek Pontyfikał Egberta z Yorku. Pomimo, że w pochodzących ze starożytności dokumentach znaleźć można pojedyncze przykłady udzielania przez diakonów Komunii pod postacią chleba, tradycyjnie związek diakona z Eucharystią wyrażała piecza, jaką sprawował on nad kielichem. Widać to wyraźnie w przytoczonym fragmencie Summy św. Tomasza z Akwinu, który jednoznacznie wykluczał możliwość udzielania przez diakona (w normalnych okolicznościach) Komunii pod postacią chleba. Cathilic Encyclopedia stwierdza:
„Aż do czasów współczesnych kielich powierzony był zawsze szczególnej opiece diakona. Nawet obecnie rubryki nakazują, by podczas ofiarowania kielicha we Mszy uroczystej diakon podtrzymywał jego stopę lub też ramię kapłana i powtarzał razem z nim słowa: «Offerimus tibi, Domine, calicem salutaris etc.». Uważne studium pierwszego Ordo Romanus pokazuje, że podczas Mszy papieskiej kielichem zajmował się zasadniczo archidiakon, to on sam i towarzyszący mu diakoni okazywali wiernym – po przyjęciu przez nich Komunii pod postacią chleba – calicem ministerialem z Krwią Pańską”.
Warto również zauważyć, że sam Jan Paweł II akceptuje istnienie związku pomiędzy namaszczaniem dłoni kapłana oraz dotykaniem Eucharystii. W liście apostolskim Dominicae cenae z 24 lutego 1980 roku zauważył on, że obrzęd święceń kapłańskich odnosi się do faktu, iż kapłan dotyka Najświętszego Sakramentu. Jak pisał:
„Naszym najwyższym zaszczytem jest – poza obowiązkiem posłannictwa ewangelicznego – że możemy sprawować tę tajemniczą władzę nad Ciałem Odkupiciela i temu wszystko w nas musi być stanowczo podporządkowane. Musimy też stale pamiętać, że dla tej władzy – posługi zostaliśmy sakramentalnie poświęceni, że zostaliśmy wyjęci spośród ludzi i zarazem postanowieni dla ludzi. Powinniśmy pamiętać o tym, szczególnie my, Kapłani Kościoła Rzymskiego łacińskiego, który do obrzędu święceń dołączył w ciągu wieków praktykę namaszczania rąk Kapłana. W niektórych krajach przyjęła się praktyka Komunii świętej na rękę. Praktykę taką postulowały poszczególne Konferencje Episkopatów i na ich wniosek zyskała ona zatwierdzenie Stolicy Apostolskiej. Dały się jednak słyszeć głosy o rażących wypadkach nieposzanowania Najświętszych Postaci, co bardzo obciąża nie tylko osoby bezpośrednio winne takiego postępowania, ale również Pasterzy Kościoła, którzy jakby mniej czuwali nad zachowaniem się wiernych względem Eucharystii”.
Widzimy więc, że papież nie tylko potwierdza związek pomiędzy namaszczaniem dłoni kapłana i rozdzielaniem Eucharystii – ale też silnie podkreśla jego znaczenie, czyniąc przy tym jasną aluzję, że wolałby, aby rozdzielanie Komunii św. pozostało domeną kapłanów:
„Nie należy jednakże zapominać o podstawowym urzędzie Kapłanów, którzy w czasie święceń zostali konsekrowani, aby reprezentowali Chrystusa Kapłana: dlatego też ich ręce, tak jak ich słowa i ich wola, stały się bezpośrednim narzędziem Chrystusa. Właśnie dlatego, tzn. jako szafarze Eucharystii, oni mają główną i całkowitą odpowiedzialność za Święte Postacie: ofiarują te Święte Postacie uczestnikom zgromadzenia, którzy pragną je przyjąć. Diakoni mogą tylko zanosić na ołtarz dary ofiarne wiernych i rozdawać je, gdy zostaną już konsekrowane przez Kapłana. Jakże wymowne zatem, chociaż późniejsze, jest w naszych święceniach łacińskich namaszczenie rąk, jak gdyby tym właśnie rękom potrzebna była szczególna łaska i moc Ducha Świętego! Dotykanie Świętych Postaci, podejmowanie ich własnymi rękami jest przywilejem tych, którzy mają święcenia, co wskazuje na czynny udział w szafarstwie Eucharystii”.
Reformacja protestancka
O ile nie zamierzamy stwierdzić, że Duch Święty opuścił Kościół, przyjąć trzeba, że przejście od praktyki udzielania Komunii na rękę do obecnej formy jej przyjmowania było skutkiem Bożego natchnienia, był to prawdziwy rozwój liturgiczny. Promulgowana przez Pawła VI instrukcja Memoriale Domini wyjaśnia:
„(…) po dokładnym zbadaniu rozumienia tajemnicy Eucharystii, jej znaczenia i obecności w niej Chrystusa, z uwagi na poczucie czci dla Najświętszego Sakramentu i pokorę, której jego przyjmowanie wymaga, wprowadzono zwyczaj, iż sam szafarz kładzie kawałek konsekrowanego chleba na języku komunikanta”.
Protestanccy reformatorzy negowali fakt, że Konsekracja eucharystyczna przemienia w jakikolwiek sposób chleb i wino, twierdzili, że nadaje im ona jedynie nowe znaczenie, wskutek czego stają się symbolami Ciała i Krwi Chrystusa. Jak nauczali – Chrystus jest jedynie w niebie, stąd okazywanie czci chlebowi i winu (kult chleba) jest zwykłym bałwochwalstwem. Martin Bucer wyraził powszechną opinię protestantów w tej kwestii w krytycznej analizie Prayer Book z roku 1549 (Censura), postulując usunięcie z liturgii wszystkich modlitw i obrzędów, które mogłyby sugerować katolicką wiarę w Rzeczywistą Obecność czy ofiarny charakter Mszy. O tym, do jakiego stopnia Cranmer podzielał poglądy swego mentora świadczy fakt, że większość z postulowanych przez niego zmian została uwzględniona w kolejnej edycji Prayer Book z roku 1552. Bucer podnosił m.in. zastrzeżenie co do rytu Komunii, wedle którego przewodniczący liturgii powinien używać tylko takiej ilości chleba i wina, jaka była wystarczająca dla ludzi przystępujących do Stołu Pańskiego. Jak wyjaśniał:
„Stwarza to pożywkę dla przesądu (…), że jeśli jakaś ilość chleba i wina pozostaje po Komunii, nie wolno używać ich do zwykłych celów, jak gdyby nawet wówczas, gdy są one używane poza Komunią, było w nich coś duchowego czy świętego, wskutek czego sądzą oni [przewodniczący liturgii – przyp. tłum.] , że niezależnie od tego, ile chleba i wina pozostaje po Komunii, powinni sami je spożyć. Ludzie powinni być więc nauczani, że Chrystus Pan nie jest ofiarowany w chlebie i winie, ale – poprzez Jego słowa i te symbole – w pobożnych sercach, a więc chleb i wino, które umieszczane były na Stole Pańskim, gdy używa się ich poza ustanowioną przez Pana Komunią, nie są wcale bardziej święte, niż każdy inny chleb i wino (…) Gdy widzimy, jak skutecznie i z jak wielką szkodą, działający w rzymskich antychrystach przez tak wiele stuleci szatan zmuszał ludzi do oddawania czci chlebowi zamiast Chrystusowi naszemu Zbawcy, okradając Go w ten sposób z należnej czci, tym bardziej poczuwamy się do obowiązku usuwania ze wszystkich kościołów – na ile tylko starczy nam sił i przy zachowaniu całej czystości doktryny – wszelkich form kultu chleba, jakie pragną oni [papieże – przyp. tłum.] zakorzenić wśród antychrystów [fałszywych chrześcijan – tj. katolików – przyp. tłum] i wszczepić w serca prostego ludu (…) Chleb i wino są symbolami Ciała i Krwi Chrystusa, w których składa się On za nas w ofierze. Poza tą okolicznością są one jak każdy inny chleb i wino, gdyż w ich naturze nie następuje żadna zmiana, a Chrystus Pan nie jest ofiarowany w nich, ale w sercach silnych we wierze”.
Cranmer zareagował na ten krytycyzm usuwając z obrzędów Komunii z roku 1522 rubryki, co do których Bucer wysunął obiekcje i dołączając zalecenie, że jeśli po Komunii pozostanie jakiś chleb czy wino, przewodniczący liturgii powinien zabrać je do domu na swój użytek.
Wszyscy protestanci, włączając w to Lutra, nauczali, że święcenia są jedynie publiczną autoryzacją wymaganą do sprawowania funkcji przewodniczącego liturgii. W ich opinii nie ma więc zasadniczej różnicy między człowiekiem posiadającym święcenia i ich nie posiadającym, święcenia nie nadają żadnej władzy, jakiej człowiek by wcześniej nie posiadał, nie ma mowy o wyciskaniu przez nie jakiegoś niezatartego znamienia. Z tego powodu praktyka umieszczania Hostii na języku wiernych postrzegana była przez Bucera jako wyraz wiary, że chleb Eucharystyczny nie jest zwykłym chlebem i że jedynie kapłanowi wolno go dotykać, jako temu, kto posiada władzę, jakiej świeccy są pozbawieni. Skrytykował więc obrzędy Komunii z Prayer Book z roku 1549, zarzucając im pozostawienie praktyki, w której przewodniczący liturgii umieszczał Hostię na języku przystępującego do Stołu Pańskiego. Cranmer dostosował się do jego żądań i w nowych obrzędach Komunii z roku 1522 wprowadził zwyczaj udzielania Komunii na rękę. Powody, dla których Bucer nalegał na tę zmianę, były jednoznaczne:
„Nie mam wątpliwości, że zwyczaj nie umieszczania tych sakramentów z rękach wiernych zaprowadzony został w wyniku dwojakiego przesądu: po pierwsze, wynikało to z fałszywej czci, jaką chciano okazać temu sakramentowi, drugim zaś powodem była nikczemna arogancja kapłanów, przypisujących sobie godność wynoszącą ich ponad lud Chrystusowy, a to ze względu na olej używany podczas święceń. Pan jednak bez wątpienia dał te swe święte symbole w ręce Apostołów i nikt, kto czytał dokumenty starożytnego Kościoła nie może wątpić, że zwyczaj ten praktykowany był aż do nadejścia rzymskiego antychrysta.
Ponieważ więc nie wolno tolerować żadnych przesądów rzymskiego antychrysta, przywracając na ich miejsce pierwotną prostotę [zwyczajów] Chrystusa, Apostołów oraz starożytnego Kościoła, pragnę, by pasterze i nauczyciele ludu wiernie nauczali, iż przesądem i błędem jest uważać, że ręce tych, którzy prawdziwie wierzą w Chrystusa, są mniej czyste niż ich usta, albo że ręce kapłanów są świętsze niż ręce świeckich, że złą czy niestosowną rzeczą jest – jak uprzednio błędnie wierzyli ludzie prości – przyjmowanie tych sakramentów przez świeckich na rękę – oraz by usunięte zostało wszystko, co mogłoby stanowić pożywkę dla tych błędnych przekonań, takie jak zarządzenia, że tylko sam kapłan może dotykać sakramentów i że powinien udzielać ich wiernym im do ust – co sprzeczne jest nie tylko ze zwyczajem ustanowionym przez Pana, ale i ze zdrowym rozsądkiem.
W ten sposób wszyscy dobrzy ludzie będą mogli zostać z łatwością przekonani do przyjmowania świętych symboli na rękę, zachowana zostanie zgodność tej praktyki (ze sposobem jej ustanowienia – przyp. tłum.), ponadto stanowić to będzie przeszkodę dla dalszych nadużyć sakramentów. Gdyż pomimo faktu, że dopuszczalne jest pewne tymczasowe ustępstwo względem tych, których wiara jest jeszcze słaba, i udzielanie im wedle życzenia Komunii do ust, jeśli tylko zostaną oni należycie pouczeni, wkrótce dostosują się do zwyczaju reszty Kościoła i będą przyjmowali sakramenty do ręki”.
Trzeba tu zauważyć, że Bucer postrzegał namaszczanie dłoni kapłana jako akt odnoszący się do przywileju dotykania Hostii, co negują teksty propagandowe w rodzaju Take and Eat. Fakt, że protestanccy reformatorzy wprowadzili Komunię na rękę jako wyraz odrzucenia katolickiej nauki o kapłaństwie i Rzeczywistej Obecności Chrystusa w Eucharystii, nadał tej praktyce znamię jednoznacznie antykatolickie – i od tej pory stała się ona zwyczajem niedopuszczalnym w kulcie katolickim. Współcześni protestanci z pewnością nie wprowadziliby praktyki przyjmowania Komunii do ust, by dostosować się do zwyczajów panujących wśród katolików, dlatego więc, w imię fałszywego ekumenizmu, to katolikom kazano przyjąć praktykę specyficznie dziś protestancką – aby usunąć wszelkie pozostałe oznaki zewnętrznego kultu wobec Najświętszego Sakramentu, gorszące dla tych wszystkich, który uważają go jedynie za zwykły chleb. Nie powinno nas to dziwić – jest to logiczna konsekwencja procesu, który rozpoczął się od zniszczenia Mszy św. Piusa V.
Nieposłuszeństwo i kłamstwa
Komunia na rękę zaczęła upowszechniać się ponownie w Kościele katolickim wkrótce po zakończeniu II Soboru Watykańskiego. Proces ten rozpoczął się od Holandii, gdzie przybrał postać otwartego buntu wobec rozporządzeń prawomocnej władzy. Wbrew obowiązującym normom liturgicznym w niektórych kościołach Komunia zaczęła być rozdzielana w sposób będący od czasu reformacji praktyką specyficznie protestancką. Było to nadużycie, z którym biskupi powinni rozprawić się szybko i skutecznie – księża, którzy nie chcieliby stosować się do prawa Kościoła, powinni zostać bezzwłocznie zasuspendowani. Tak się jednak nie stało – i wkrótce praktyka ta przyjęła się również w Niemczech, Belgii oraz Francji, których biskupi sprzeniewierzyli się swemu urzędowi, tolerując coraz szersze jej upowszechnianie. W ten sposób praktyka, która już wówczas była dla katolików niedopuszczalna ze względu na przyjęcie jej przez protestantów i fakt, że stanowiła wyraz odrzucenia przez nich katolickiego nauczania o Eucharystii, stała się również symbolem kwestionowania autorytetu Kościoła ze strony liberalnych duchownych.
Konsekwencje tego buntu stały się tak poważne, że papież skonsultował się z biskupami całego świata i po zasięgnięciu ich opinii ogłosił w roku 1969 instrukcję Memoriale Domini. Jej nauczanie streścić można w następujących punktach:
- Biskupi z całego świata są w przytłaczającej większości przeciwni tej innowacji
- Tradycyjny sposób udzielania Komunii powinien zostać zachowany
- Jest on oznaką szacunku [wobec Najświętszego Sakramentu] i nie pomniejsza w niczym godności przystępujących do Komunii
- Innowacja ta mogłaby prowadzić do braku uszanowania, profanacji i wypaczania prawdziwej doktryny eucharystycznej.
Dlatego:
„Stolica Apostolska, usilnie napomina (…) biskupów, kapłanów i wiernych, aby gorliwie przestrzegali tego prawa, ważnego i ponownie potwierdzonego, zgodnie z osądem większości katolickich biskupów, w formie zgodnej z obecnym rytem świętej liturgii, co jest niezbędne dla powszechnego dobra Kościoła”.
Popełniono jednak katastrofalny w skutkach błąd. Zgodzono się, że w sytuacji, gdy praktyka zdążyła się już „zakorzenić”, Konferencje Episkopatu mogą przeprowadzić głosowanie i po uzyskaniu większości 2/3 głosów wystąpić do Stolicy Apostolskiej o zgodę na zalegalizowanie tego nadużycia. W sposób oczywisty sformułowanie „zakorzeniła się już” odnosiło się do 28 maja 1969 roku. Nie dotyczyła więc krajów, w których praktyka ta nie upowszechniła się przed datą ogłoszenia instrukcji – a do kategorii tej należały wszystkie państwa anglojęzyczne. Liberalni księża odebrali to jednak jako sygnał, że jeśli konsekwentnie łamać będą obowiązujące prawo, Stolica Apostolska ostatecznie ustąpi i dostosuje legislację do ich żądań. Jak się okazało, mieli rację – i to nie tylko w kwestii Komunii na rękę. Jednak sytuacja przed i po ogłoszeniu Memoriale Domini różniła się pod jednym ważnym względem. Biskupi, którzy do maja 1969 najpierw tolerowali, później aprobowali, a obecnie starają się narzucić to nadużycie, w sposób jawny lekceważą wyraźną wolę Pawła VI – a jednak równocześnie nie wahają się posługiwać argumentem lojalności wobec papieża odmawiając zgody na celebrację Mszy św. Piusa V! Stworzyli w ten sposób własne kryterium dotyczące tego, jak stosować się należy do życzeń papieża: tolerują sytuacje, gdy lekceważone są one z uszczerbkiem dla wiary, interweniują natomiast wówczas, gdy motywem nieposłuszeństwa jest obrona katolickiej prawdy.
We wielu krajach instrukcja Memoriale Domini w ogóle nie została opublikowana, tamtejsi wierni nie zdawali więc sobie sprawy z rzeczywistych intencji papieża. Nie mieli też podstaw do opierania się oficjalnej propagandzie mającej na celu narzucenie im protestanckiej praktyki, wbrew silnie zakorzenionej tradycji liturgicznej i wyraźnie wyrażonej woli Ojca Świętego. Głównym narzędziem tej propagandy była wydana w USA broszura The Body of Christ. Serię kazań, mających na celu zaprezentowanie jej treści w języku przystępnym dla wiernych znaleźć można w broszurze ks. Josepha M. Champlina Preaching and Teaching about the Eucharist. Kazania te umożliwiały księżom parafialnym „sprzedawanie” tej nowinki parafianom na sposób podobny do metod, jakimi posługują się obnośni sprzedawcy. Oto próbka wyjaśnień proponowanych przez ks. Champlina:
„Podczas II Soboru Watykańskiego pewni katolicy, stosując się do norm liturgicznych zaaprobowanych przez biskupów, rozpoczęli starania o przywrócenie w formie opcji zwyczaju przyjmowania Komunii na rękę. W miarę, jak pragnienia te się nasilały, papież zasięgnął opinii biskupów całego świata, czy pożądanym byłoby przywrócenie tego zwyczaju, jako alternatywny dla Komunii przyjmowanej bezpośrednio do ust. W odpowiedzi na ich uwagi Ojciec święty zdecydował, że dotychczasowy zwyczaj powinien zostać zachowany, jednak biskupi w danych krajach mogą przeprowadzić głosowanie w kwestii wprowadzenia Komunii na rękę jako opcji. W przeciągu kilku lat głosowania takie przeprowadzili biskupi z 54 krajów świata, w tym również biskupi amerykańscy”.
Jest to propaganda wedle najlepszej tradycji Trzeciej Rzeszy. Sam Joseph Goebbels nie zrobiłby tego lepiej. Zwróćmy uwagę, że powyższy fragment nie zawiera żadnych kłamstw. Ks. Champlin zaleca mówić wiernym, iż pewni katolicy pragnęli przywrócenia starożytnej praktyki – nie dodaje jednak, że katolicy owi wskrzesili ją nie czekając na stosowne pozwolenie. Papież rzeczywiście „zasięgnął opinii” biskupów z całego świata, ks. Champlin nie uznał jednak za stosowne poinformować wiernych, że biskupi ci w przytłaczającej mierze opowiedzieli się przeciwko wspomnianej innowacji. Czy można przypuszczać, by zwykły katolik, nie posiadający żadnych dodatkowych informacji, nie wyciągnął z tych słów wniosku, że opinia biskupów była pozytywna? Memoriale Domini rzeczywiście przyznawała lokalnym Konferencjom Episkopatu prawo do głosowania nad legalizacją tego nadużycia (nie mogli oni „wprowadzać Komunii na rękę”, gdyż praktyka ta mogła być legalizowana jedynie tam, gdzie zwyczaj ten zakorzenił się wcześniej nielegalnie) – jednak ks. Champlin nie uważa, by wiernych należało informować, iż koncesja ta stosuje się jedynie do krajów, w których nadużycie to zakorzeniło się przed majem 1969. Uznał również za rozsądne nie informować ich, iż Ojciec Święty napominał usilnie biskupów, kapłanów i wiernych, by przestrzegali tradycyjnej praktyki i że przestrzegał przed zagrożeniami, do jakich może prowadzić ta innowacja. Najbardziej biski kłamstwu był ks. Champlin wówczas, gdy stwierdzał, iż buntownicy, którzy zainicjowali to nadużycie „postępowali zgodnie z normami liturgicznymi zatwierdzonymi przez biskupów podczas II Soboru Watykańskiego”. Pozbawiony dodatkowych informacji świecki mógł wyciągnąć z tych słów wniosek, że jeśli nawet jeśli praktyka ta nie została bezpośrednio nakazana przez Vaticanum II, to przynajmniej stanowiła przedmiot dyskusji obecnych na soborze biskupów. Jednak Konstytucja o liturgii nie wspomina ani jednym słowem ani o tej, ani jakiejkolwiek z podobnych innowacji. Sama myśl o nich wzbudziłaby u większości ojców soborowych przerażenie. O tym, jak dalecy byli oni od zatwierdzania podobnych praktyk dowodzi fakt, że przeważająca ich część wypowiadała się przeciwko nim w roku 1969. Słowa ks. Champlina stanowią jeszcze jeden dowód na słuszność tezy, jaką postawiłem w rozdziale XVI książki Pope John’s Council, a mianowicie, że zalążki posoborowych nadużyć odnaleźć można w samej Konstytucji; były to sprytnie wkomponowane w jej tekst dwuznaczności, które eksplodować miały po soborze jako swoiste „bomby zegarowe” – podłożone przez „ekspertów”, będących autorami przedstawianych pod głosowanie dokumentów.
Ks. Joseph M. Champlin jest typowym przykładem propagandysty, usiłującego dostosować katolicką liturgię do praktyk protestanckich. Owa ekumeniczna intencja ukrywana jest jednak przed wiernymi, których zapewnia się, że prawdziwym celem jest wskrzeszenie praktyk starożytnego Kościoła. Był to standardowy argument protestanckich reformatorów. Powoływanie się na starożytny Kościół jest cechą charakterystyczną herezji.
W roku 1947 Pius XII ogłosił encyklikę Mediator Dei, w której usilnie przestrzegał przed ludźmi, usiłującymi podkopywać wiarę pod pretekstem powrotu do starożytnych praktyk. Ostrzegał w niej, że „(…) tego rodzaju zdrożne zamysły i poczynania prowadzą do tego, że osłabiają i wyjaławiają uświęcające działanie św. liturgii, którym ona zbawiennie wiedzie dzieci przybrania do Ojca Niebieskiego”. Jak wyjaśniał:
„Owszem, liturgia dawnych wieków jest niewątpliwie godna szacunku. Nie należy jednak mniemać, iż dawny zwyczaj, dlatego tylko że tchnie starożytnością, jest przydatniejszy i lepszy, czy to sam przez się, czy to w odniesieniu do późniejszych czasów i nowych warunków. Także nowe obrzędy liturgiczne są godne szacunku i zachowania, gdyż powstały pod natchnieniem Ducha Świętego, który w każdym czasie aż do końca świata jest obecny w Kościele (…) Nie jest rzeczą ani mądrą, ani godną pochwały wszystko i w każdy sposób cofać do starożytności. I tak, aby użyć przykładu, błądzi kto chce ołtarzom przywrócić pierwotny kształt stołu; kto chce wykluczyć czarny kolor z szat kościelnych; kto nie dopuszcza w kościele posągów i świętych obrazów (…) Taki sposób myślenia i postępowania aż nadto przypomina ów zbytni i niezdrowy entuzjazm dla starożytności, wzbudzony przez nielegalny synod w Pistoi oraz usiłuje wznowić owe rozliczne błędy, które były przyczyną zwołania tego synodu i które po nim z wielkim uszczerbkiem dla dusz się uwydatniły, a które Kościół, jako czujny zawsze stróż «depozytu wiary», powierzonego mu przez Boskiego Założyciela, słusznie potępił”.
To jednak, co słusznie potępione zostało w roku 1947, narzucone zostało katolikom przez ich własną hierarchię w roku 1977. Pius XII nie wspominał o praktykach tak szokujących jak świeccy szafarze czy Komunia na rękę: nawet najbardziej fanatyczni zwolennicy protestatyzacji jego czasów nie wyobrażali sobie, by kiedykolwiek mogli osiągnąć taki sukces!
Starożytne obrzędy i zwyczaje
Nawet najbardziej pobieżne studium pierwszych ośmiu wieków historii Kościoła ujawnia istnienie niezliczonych obrzędów i zwyczajów, które zostały następnie zarzucone. Kandydaci do chrztu musieli stawiać się na badanie przez siedem kolejnych dni, leżeć krzyżem podczas wielkiego egzorcyzmu, kapłan namaszczał ich wargi i uszy śliną, namaszczani byli od stóp do głów egzorcyzmowanym olejem (w stosunku do kobiet obrzęd ten wykonywały diakonisy), po chrzcie kandydaci namaszczani byli pachnidłami, po pierwszej Komunii dawano im niekiedy łyk mleka z miodem. Podczas Mszy katechumenom nakazywano opuszczać kościół po Liturgii Słowa (Mszy Katechumenów), chrzczonym niemowlętom podawano Komunię pod postacią wina. Za pewne grzechy nakładane były długie i uciążliwe pokuty – penitentom nie wolno było wchodzić do kościołów i musieli pozostawać na zewnątrz w worach pokutnych i popiele prosząc o modlitwy, Wielki Post był czasem surowej pokuty, postu i wstrzemięźliwości, zwłaszcza dziewice i wdowy zachęcane były do częstych postów i modlitwy w intencji Kościoła. Bardzo surowe reguły obowiązywały tych, którzy pragnęli zaprosić na posiłek wdowę. „Niech będą dojrzali w latach – pisał św. Hipolit – i niech odeślą je z powrotem przed zmierzchem”. Na kandydatów do chrztu nie dopuszczano rzeźbiarzy, malarzy, aktorów i nikogo, kto brał udział w przedstawieniach teatralnych, woźniców rydwanów, rozrzutników, eunuchów, ludzi parających się czarami, szarlatanów ani żołnierzy. Dopuszczano natomiast konkubiny, o ile pozostawały one wierne swemu panu.
Listę tę można by wydłużać w nieskończoność. Co ciekawe, gdy przeanalizuje się te z owych praktyk, które po zarzuceniu zostały po wiekach wskrzeszone, wspólnym motywem ich reanimacji okazuje się być dostosowywanie kultu katolickiego do zwyczajów sekt protestanckich. Mam tu na myśli zjawiska takie, jak zastępowanie ołtarzy stołami, Komunia pod obiema postaciami, liturgia w językach narodowych, usuwanie czarnych szat liturgicznych, modlitw wyrażających ofiarnych charakter Mszy, tradycyjnych komunikantów mszalnych – szczegółowe informacje na ten temat znaleźć można w rozdziale XXV niniejszej książki. Przedstawiłem tu wystarczająco dużo dowodów, że obecna rewolucja liturgiczna, choć nie identyczna z cranmerowską, budzić powinna odrazę każdego miłującego wiarę katolika. Na ironię zakrawa jednak fakt, że nawet Cranmer zachował na tyle silne przekonanie o dostojeństwie Komunii św. – pomimo faktu, że negował Rzeczywistą Obecność Chrystusa w Eucharystii – że zastrzegł prawo do jej rozdawania dla samych tylko wyświeconych księży. Nawet on nie posunął się do wprowadzenia świeckich szafarzy!
Nieprawidłowości proceduralne
Instrukcja Memoriale Domini jednoznacznie stwierdza, że praktyka udzielania Komunii na rękę tolerowana może być jedynie w tych krajach, w których zakorzeniła się ona przed majem 1969 roku. Ostatecznie jednak Watykan ugiął się pod presją i zgodził się udzielać stosownego indultu wszędzie, gdzie tylko praktyka ta się rozwinęła – nie precyzując przy tym w żaden sposób, co należy przez te słowa rozumieć. Czy miało to oznaczać jednego kapłana udzielającego Komunii na rękę jednemu wiernemu na całym terytorium USA? A może chodziło o 50% parafii w każdej diecezji?
Na tę niezwykle ważną kwestię zwrócił uwagę bp Blanchette z Joliet w stanie Illinois. Gdy w roku 1977 Konferencja Episkopatu USA debatowała nad przywróceniem Komunii na rękę, bp Blanchette wyjaśnił, że zgodnie z procedurą określoną przez Watykan Stolica Apostolska mogłaby udzielić zgody jedynie wówczas, gdyby na terytorium USA przeważał inny zwyczaj udzielania Komunii. Podkreślał, że biskupi nie mogą przejść do kolejnego etapu zanim nie stwierdzą, że ten warunek wstępny rzeczywiście został spełniony:
„Powiedziałem: będziemy teraz dyskutowali i prawdopodobnie głosowali nad ewentualną petycją do Stolicy Apostolskiej, a nie ustaliliśmy jeszcze, czy inny zwyczaj jest rzeczywiście dominujący. Jak powiedziałem, najprostszym sposobem na weryfikację tego twierdzenia jest poproszenie ordynariuszy o odpowiedź na pytanie, czy na terenie ich diecezji istotnie można mówić o dominowaniu innej praktyki. Ordynariusz powinien to wiedzieć, jest przecież pasterzem diecezji. Zarówno on sam jak i jego księża składali śluby posłuszeństwa, jeśli więc ktokolwiek może udzielić precyzyjnych informacji, to właśnie on. Poprosiłem więc o dodanie tego punktu do harmonogramu obrad, by umożliwić weryfikację twierdzenia, że pierwszy warunek – czyli dominacja innego zwyczaju – został w istocie spełniony. W przypadku uzyskania odpowiedzi twierdzącej, moglibyśmy przejść do kolejnych punktów [procedury]. Jeśli jednak nie zostało to zweryfikowane, jak – logicznie rzecz biorąc – możemy przechodzić do kolejnego etapu? Taki postawiłem wniosek”.
Wniosek bpa Blanchette’a poparło na piśmie pięciu innych biskupów, podtrzymał go również przewodniczący Konferencji Episkopatu. Zgodnie z obowiązującymi zasadami głosowanie nad nim powinno być tajne, jednak zwolennicy innowacji w głosowaniu przez podniesienie rąk wymusili na przewodniczącym odstępstwo od regulaminu. Nawet kard. Król potępił później wykorzystywanie tego narzędzia walki parlamentarnej do odrzucenia wniosku w tak istotnej kwestii. Uzasadnione jest więc pytanie: czy głosowanie to było zgodne z prawem?
Również podczas głównego głosowania doszło do wielu nieprawidłowości. Pozbawiono prawa głosu biskupów emerytowanych, a gdy nadal nie można było osiągnąć większości 2/3 głosów większości, umożliwiono głosowanie biskupom nieobecnym, aż wymagana większość została ostatecznie osiągnięta. Ci, którzy podnosili zastrzeżenia wobec tej praktyki, krytykowani byli za robienie zamieszania w tak „błahej” sprawie. Cóż, jeśli sprawa ta była tak „błaha”, środki, do jakich uciekli się ludzie pragnący ją przeforsować, były naprawdę niezwykłe.
Pewne jest, że w Anglii i Walii o dominacji innego zwyczaju mówić można było jedynie w bardzo niewielu miejscach. Jest wysoce nieprawdopodobne, by na terenie całego kraju istniało wówczas więcej niż kilkadziesiąt parafii czy ośrodków, w których można by mówić o zakorzenieniu się tego nadużycia. Większość katolickiej populacji z całą pewnością nie była nim zainteresowana i nie pragnęła jego wprowadzenia. Anglicy mają jednak własne sposoby postępowania w takich sytuacjach. Biskupi wydali stosowną zgodę w tajemnicy, wskutek czego o ich decyzji wiedziało niewielu tylko księży diecezjalnych oraz świeckich wiernych. W ten sposób biskupi uniknęli konieczności publicznego tłumaczenia się z faktu, że zaaprobowali zwyczaj, który bynajmniej nie był dominujący. Było to dla nich najwygodniejsze rozwiązanie, ponieważ – jak już wspomniałem – przypadki dominacji innego zwyczaju dotyczyły wówczas jedynie kilku ognisk buntu. Zachowanie to zasługuje na potępienie niezależnie od tego, czy zwyczaj ten był dominujący, czy też nie – i odnosi się również do sytuacji we wszystkich innych krajach. Jeśli rzeczywiście był on dominujący, biskupi ponoszą winę za nie powstrzymanie szerzącego się buntu przeciwko Stolicy Apostolskiej; jeśli dominujący nie był, winni są wprowadzenia w błąd papieża i starania o indult pod fałszywymi pretekstami. Jeśli angielscy biskupi stwierdzili w swej petycji, że praktyka ta była szeroko rozpowszechniona, lub nawet że istniały liczne żądania jej wprowadzenia, wówczas nie ma wątpliwości co do tego, że mamy tu do czynienia z oszustwem i że indult powinien być traktowany jako nieważny w rozumieniu kanonu 40.
Podobnie było w Kanadzie. Znajduję się w posiadaniu zebranego przez pewnego kanadyjskiego księdza obszernego dossier, znakomicie obrazującego sposób, w jaki praktyka ta została tam wprowadzona. Kanadyjscy biskupi odmówili publicznego ujawnienia przesłanek, jakie skłoniły ich do wysunięcia prośby o indult:
„W prasie pojawiły się doniesienia, że o zgodę wystąpiono, ponieważ pewni wierni wyrazili pragnienie powrotu do starożytnego chrześcijańskiego sposobu przyjmowania Komunii. Jeśli tak było naprawdę, zmuszeni jesteśmy zapytać: ile osób się tego domagało? Z pewnością nie więcej niż jedna na dziesięć tysięcy. Nikt nie słyszał o żadnych sondażach. Dwunastu proboszczów, którzy w pewnej archidiecezji dyskutowali nad tą kwestią stwierdziło, że nigdy nie słyszeli o podobnych prośbach. W pewnej diecezji liczącej ponad 150 parafii Komunia na rękę udzielana była jedynie w 2 czy 3 kościołach. Idea ta zrodziła się w seminariach, domach rekolekcyjnych, na uniwersytetach i w collegach. Nawet po wprowadzeniu indultu niektórzy kanadyjscy biskupi w dalszym ciągu nie udzielali zgody na przyjmowanie Komunii na rękę. Inni czynili to niechętnie. Niektórzy stawiali warunki, np. że osoba przyjmująca Komunię na rękę musi być bierzmowana. Pewien arcybiskup udzielając zezwolenia powiedział: «Z tego co wiem, nie można mówić o powszechnym żądaniu zaprowadzenia tej praktyki ze strony biskupów, duchowieństwa czy świeckich». Niektórzy mówili nawet, że są rozczarowani faktem udzielenia zgody albo tłumaczyli swe ustępstwo tym, że została ona wprowadzona w sąsiednich diecezjach, a ludzie muszą przyzwyczaić się zwyczajów, które mogą napotkać gdzie indziej”.
Widzimy więc pewien wspólny schemat: oto do Rzymu wysyłana jest prośba o indult legalizujący nadużycie, podczas gdy nie podejmuje się jakichkolwiek starań, mających na celu określenie, czy zjawisko to jest na tyle powszechne, by spełniało warunek wstępny uzyskania indultu. Jeśli badania wykazują, że inny zwyczaj nie jest dominujący, dane te są zatajane. Ludzie mający skłonność do tajemnicy często mają coś do ukrycia.
Biskupi Anglii i Walii posunęli się jeszcze dalej, zatajając sam fakt wystąpienia o indult. Przeważająca część wiernych nie była świadoma tego, że został on udzielony aż do chwili, gdy wzięli do ręki katolickie czasopisma z 21 maja 1976 roku, gdzie obok stosownego komunikatu znaleźli również stek sloganów propagandowych mających usprawiedliwić wprowadzenie tej protestanckiej praktyki. W międzyczasie Catholic Truth Society przygotowywała broszury i plakaty mające wesprzeć kampanię prasową, zbieżne w treści z wydanym właśnie ogłoszeniem. W niektórych diecezjach duchowieństwo parafialne poinformowane zostało zaledwie 1 lub 2 dni wcześniej, wielu księży dowiedziało się jednak o tym fakcie w tym samym czasie, co świeccy. Potwierdziło to kilkudziesięciu księży, z którymi kontaktowałem się osobiście. Pewien kapłan z diecezji na północy pisał: „O tym, że biskupi zdecydowali się zezwolić na tę praktykę, dowiedziałem się z wiadomości telewizyjnych. Był to dla mnie szok”.
Trudno opisać cierpienia, jakich narzucenie tej praktyki przysporzyło wielu dobrym księżom diecezjalnym. Pewien kapłan z archidiecezji Westminsteru powiedział mi, że legalizacja tego nadużycia i sposób, w jaki zostało to przeprowadzone – za plecami duchowieństwa – sprawiły, że poczuł, iż pięćdziesiąt lat jego kapłaństwa było jedynie farsą. Nie wszyscy świeccy świadomi są ścisłych więzi, łączących biskupa z jego księżmi. Zachowanie biskupów w tej kwestii porównać można do sytuacji, w której ojciec rodziny zmienia pracę i decyduje się sprzedać dom rodzinny nie wspominając o niczym żonie ani dzieciom, stawiając ich przed faktem dokonanym i dając im zaledwie kilka godzin na spakowanie się i wyprowadzkę. Posiadam informacje o dziesiątkach kapłanów, którzy woleli przejść na emeryturę, niż zaakceptować narzucone zmiany. Trzeba pamiętać, że choć świeckim – przynajmniej teoretycznie – pozostawiono swobodę wyboru co do sposobu, w jaki pragną przyjmować Komunię, wyboru takiego nie pozostawiono kapłanom. Biskupi nakazali udzielać im Komunię na rękę każdemu wiernemu, który tego zażąda. Bóg pokierował jednak sprawami tak, że wielu spośród tych księży odprawia obecnie Mszę Trydencką dla różnych grup tradycyjnych katolików. Inni woleli przejść na emeryturę, niż narazić się na uczestnictwo w akcie pociągającym za sobą takie nieuszanowanie wobec Najświętszego Sakramentu. Jeszcze inni zmuszeni zostali do ustąpienia, gdyż odważyli się na publiczną krytykę tej praktyki. Pewien angielski kapelan klasztorny usunięty został za czytanie zakonnicom instrukcji Memoriale Domini, pomimo faktu, że sam zgodził się ostatecznie na udzielanie Komunii na rękę. Pragnął jedynie uświadomić siostrom, że Paweł VI wyraził pragnienie zachowania tradycyjnej praktyki. Pewien amerykański ksiądz poinformował mnie, że jego biskup kazał mu przejść na emeryturę, ponieważ udostępniał swym parafianom moją książkę „O Komunii na rękę i podobnych nadużyciach”. „Nie masz prawa do osobistej opinii” – powiedział. Wielu innych księży zdecydowało się podporządkować dyktatowi kurii i pozostać w swych parafiach pomimo faktu, że każda Msza była dla nich udręką. Ich odczucia doskonale podsumował ks. John E. Koramr w liście do „Our Sunday Visitor” z 23 października 1977 roku:
„W sytuacji gdy nam – tradycyjnie nastawionemu duchowieństwu – narzucona została praktyka udzielania Komunii na rękę, bez żadnego względu dla naszych uczuć czy szacunku dla naszych opinii, uważam za stosowne wyrażenie specjalnych «podziękowań» wszystkim katolickim «progesistom».
Często udaje się wam przeforsować własne poglądy, zmusiliście wszystkich kapłanów do przyjęcia waszego stanowiska, niezależnie od tego, czy się nam to podoba, czy też nie, jeśli zaś wyrażamy zastrzeżenia, mówi się nam, że musimy akceptować to wszystko ze względu na śluby posłuszeństwa wobec hierarchii (w którą większość z was nie wierzy).
Tak też uczyniłem i ja, obecnie jednak muszę powiedzieć o moich odczuciach. W obecnej sytuacji bycie kapłanem nie jest już dla mnie czymś specjalnym, stało się to po prostu «pracą», rodzajem rutyny. Nie jest to już to kapłaństwo, które znałem i kochałem. Nie jest to kapłaństwo, dla którego studiowałem i któremu poświęciłem swe życie wiele lat temu.
Z całą pewnością nie porzucę kapłaństwa dla nikogo ani niczego, jednak praca w tych nowych okolicznościach będzie dla mnie doświadczeniem bardzo odmiennym od dotychczasowego.
Tak więc progresiści, możecie sobie pogratulować, udało się wam pozbawić mnie całej radości i miłości jakie dawało mi moje kapłaństwo, pozostawiając mi jedynie poczucie pustki i zgorzknienia. Wciąż będę się za was modlił, w tej jednak intencji: byście nie wyrządzili dalszych szkód Kościołowi”.
W Anglii, co zakrawa już niemal na rozmyślną zniewagę, Catholic Information Office stwierdziła, że wśród duchowieństwa i świeckich prowadzone były szerokie konsultacje! Bezprzykładna intryga, przy pomocy której angielskim biskupom udało się narzucić to nadużycie, sprowokowała nawet krytyczne komentarze ze strony organu najbardziej radykalnych zwolenników innowacji liturgicznych „Music and Liturgy”. Wyrażając stosowny entuzjazm wobec wprowadzenia Komunii na rękę, editorial z lata 1976 stwierdzał równocześnie:
„Zostało to wprowadzone w niefortunny sposób (…) Krajowa Komisja Liturgiczna była oczywiście przygotowana na protesty, nie ma innego wyjaśnienia dla dziwacznej atmosfery tajemnicy, jaka otaczała ten projekt (księża poinformowani zostali zaledwie kilka dni przez wprowadzeniem nowych regulacji, otrzymując przy tym ścisłe instrukcje, by nikomu o tym nie wspominać, np. «nie ogłaszać przed godziną 00:01 takiego a takiego dnia»). Te same podejrzenia nasuwać musi przydługa i mówiąc szczerze dość nudna broszura CTS, zwykłe zestawienie argumentów i tekstów źródłowych, przekonująca do tej samej kwestii wciąż na nowo, bezsprzecznie pomyślana jako narzędzie mające wytrącić broń z ręki «opozycji», zanim miała ona jakąkolwiek szansę na podjęcie dyskusji. Szkoda więc, że ów materiał propagandowy zawierał poważne błędy dotyczące faktów oraz błędne cytaty, które zostały skwapliwie wykorzystane przez oponentów, a dla zwolenników stały się powodem do cynicznych żartów”.
Najpoważniejszym błędem, jaki znalazł się w broszurze The Reception of Holy Communion In the Hand było twierdzenie, że zwyczaj udzielania Komunii na rękę zachował się w Kościołach Wschodnich. Jest to całkowity nonsens, ponieważ w Kościołach Wschodnich, zarówno unickich jak prawosławnym, świeccy przyjmują Komunię pod dwiema postaciami, a Sakrament umieszczany jest na języku komunikowanego przy pomocy łyżeczki. Pod koniec liturgii prawosławnej wśród zgromadzonych rozdzielany jest również niekiedy pobłogosławiony chleb. Nie jest on uprzednio konsekrowany i przyjmuje się go do rąk, stąd ludzie nie znający prawosławia nabrać mogą fałszywego przekonania, że jego wyznawcom Komunia udzielana jest na rękę. Fakt, że broszura ta napisana została przez ks. Anthony’ego Boylana, Sekretarza Generalnego Komisji Liturgicznej Anglii i Walii doskonale ilustruje ignorancję ludzi, pozujących na ekspertów liturgicznych.
Kwestię fałszywych twierdzeń, jakie znalazły się w broszurze CTS, podnosiłem w listach do wielu wpływowych prałatów, w tym również Delegata Apostolskiego. Sekretarz tego ostatniego potwierdził z ubolewaniem, że owo twierdzenie dotyczące Kościołów Wschodnich rzeczywiście było fałszywe – i że broszura powinna zostać wycofana. Było to w sierpniu 1976 roku – jednak broszura pozostaje w sprzedaży po dziś dzień!
Urabianie wiernych
Propaganda, jaką posłużono się do promowania Komunii na rękę, okazała się być bardzo skuteczna. Lekceważy ona co prawda podstawowe normy etyki naturalnej (nie mówiąc już o etyce chrześcijańskiej), jednak skuteczność propagandy nie zależy od standardów etycznych. Naziści udowodnili, że konsekwentne powtarzanie fałszywych lub zmanipulowanych informacji jest w stanie przekonać o ich prawdziwości zwykłego Niemca, który nie był w stanie, lub – co bardziej prawdopodobne – nie zadał sobie trudu zweryfikowania ich w oparciu o inne źródła. Również Stalin zauważył, że większość ludzi nie posiada zmysłu krytycznego. Przeważająca część populacji przyjmuje, że podawane przez oficjalne źródła informacje są prawdziwe. Kierując się tą zasadą, „The Universe” (najpopularniejszy brytyjski tygodnik katolicki) z 21 maja 1976 roku informował swych czytelników, że:
„Paweł VI udzielił zgody na udzielanie Komunii na rękę przekonany, podobnie jak większość biskupów, że praktyka ta uwypukla sakralną naturę przyjmującego sakrament – jako przybytku Ducha Świętego, oraz sakralny charakter Eucharystii – jako Ciała i Krwi Pańskiej”.
Przeciętny katolik po przeczytaniu tych słów nie zada sobie pytania: „Czy to prawda?”. Przyjmuje to za prawdę, ponieważ przeczytał o tym w „The Universe” – i oczekiwanie od niego innej reakcji byłby przejawem braku realizmu. W ten sposób pozostanie on nieświadomy faktu, że Paweł VI wyraził jednoznaczne życzenie, by wierni zachowali tradycyjny sposób przyjmowania Komunii, że nowinkę tę starała się przeforsować jedynie garstka angielskich biskupów oraz że tradycyjny sposób przyjmowania Komunii nie umniejsza godności ochrzczonego chrześcijanina jako przybytku Ducha Świętego, ale w istocie uwypukla naturę Najświętszego Sakramentu jako Ciała i Krwi Chrystusa. Protestanccy reformatorzy znieśli tradycyjną praktykę by dać wyraz swej wierze, że Eucharystia nie jest w istocie Ciałem Chrystusa, a pomimo to „The Universe” stwierdza, bez słowa wyjaśnienia, że nowinka ta w rzeczywistości uwypukla doktrynę o Rzeczywistej Obecności, pewny, że to bezzasadne i nonsensowne twierdzenie nie zostanie zakwestionowane, a gdyby nawet do tego doszło, protesty te można zlekceważyć i zataić przed czytelnikami.
Broszura The Body of Christ zawiera cały szereg całkowicie bezzasadnych twierdzeń dotyczących rzekomych korzyści z udzielania Komunii na rękę. Wysuwanie takich nieuzasadnionych twierdzeń odnosi zamierzony skutek w sytuacji, gdy nie można ich w żaden sposób zakwestionować, lub gdy podnoszone zastrzeżenia zataić można przed większością zainteresowanych. Świadomi tego faktu autorzy The Body of Christ piszą:
„Przyjmowanie Pana na rękę uwypukla prawdę, że jesteśmy przez te obrzędy oczyszczeni i uświęceni, że mamy udział w kapłaństwie Jezusa oraz w nowym stworzeniu”.
Właściwą reakcją na to nonsensowne twierdzenie byłoby pytanie: „W jaki sposób uwypukla to ową prawdę? Kto twierdzi, że tak jest? Dlaczego tradycyjny sposób przyjmowania Komunii nie uwypukla tej prawdy równie wyraziście? Jeśli tak jest naprawdę, dlaczego Duch Święty zezwolił na pojawienie się praktyki przyjmowania Komunii do ust i jej kontynuację przez ponad tysiąc lat? Dlaczego Duch Święty pozwala, by prawda ta była po dziś dzień przyciemniana w Kościołach obrządków wschodnich? Dlaczego wybitni kapłani należący do Ruchu Liturgicznego nie zalecali wprowadzenia Komunii na rękę? Dlaczego nie ma o niej żadnej wzmianki w dokumentach II Soboru Watykańskiego? Dlaczego Paweł VI zalecił w Memoriale Domini zachowanie praktyki, która rzekomo prawdę tę zaciemnia? Dlaczego Jan Paweł II zakazał udzielania Komunii na rękę w Rzymie? Dlaczego, jak zaświadcza „The Pilot” z 19 października 1979, konsekwentnie odmawiał on udzielania Komunii na rękę podczas swej wizyty w Ameryce w roku 1979?”.
Pytania takie zadawane będą jednak rzadko, ponieważ zwykli katolicy rzadko kwestionują to, co nakazują im biskupi, nie posiadają również stosownej wiedzy, pozwalającej im na weryfikowanie różnego rodzaju bezzasadnych twierdzeń. Zadając niewygodne pytania ryzykują, że zostaną napiętnowani jako podżegacze i schizmatycy. Przyjmowanie Komunii na rękę traktowane jest obecnie wyraz dojrzałości, wierności nauczaniu Vaticanum II oraz praktyka zgodna z koncepcją pielgrzymującego Ludu Bożego – i biada tym, którzy nie dotrzymują kroku temu trendowi. Obecnie, gdy zwyczaj ten został oficjalnie zaaprobowany, nie spotka się już prawdopodobnie z żadnym poważniejszym sprzeciwem. Pomimo faktu, że liczba ludzi sprzyjających tej nowince była początkowo minimalna, a wręcz mikroskopijna, dla kampanii propagandowej liberałów jest to fakt bez znaczenia. Rewolucjoniści nie potrzebują masowego poparcia, a jedynie słabej opozycji. Liczba katolików, którzy zaangażują się w zwalczanie tego nadużycia będzie bardzo skromna, nawet wśród tych, którzy są jej zasadniczo przeciwni. Tzw. konserwatyści wyrażają zazwyczaj ubolewanie przy pojawianiu się każdego kolejnego nadużycia, ostatecznie je jednak akceptują. Paradoksalnie ci sami ludzie, którzy narzucili ową rodzącą podziały wśród wiernych praktykę, nie mają najmniejszych oporów przed piętnowaniem jej krytyków jako szerzycieli zamętu i niezgody. Eucharystia, źródło i znak katolickiej jedności, stała się źródłem konfliktów rozgrywających się przy samych balaskach ołtarza (w tych rzadkich przypadkach, gdy nie zostały one rozebrane).
Zdecydowanym przeciwnikiem udzielania Komunii na rękę był prof. Dietrich von Hildebrand. Rozdział ten zakończymy jego słowami, które nie wymagają żadnego dodatkowego komentarza.
„Niestety, w wielu miejscach Komunia udzielana jest obecnie na rękę. W jaki sposób ma to prowadzić do odnowy i pogłębienia pobożności? Czy pełna drżenia cześć, z jaką przyjmujemy ten przekraczający nasze pojęcie dar, wzrosła poprzez przyjmowanie go w nasze nie konsekrowane dłonie, zamiast z konsekrowanych rąk kapłana?
Nietrudno jest zauważyć, że nieporównywalnie wzrosło niebezpieczeństwo upuszczenia na ziemię partykuł konsekrowanej Hostii, a ryzyko ich zbezczeszczenia czy straszliwego świętokradztwa stało się ogromne. I jakież ma to nieść z sobą korzyści? Twierdzenie, że kontakt z dłonią czyni Hostię bardziej [dla nas] realną jest czystym nonsensem. Chodzi tu bowiem nie tyle o realność materii Hostii, ale o świadomość, którą zyskujemy jedynie poprzez wiarę, że Hostia stała się rzeczywiście Ciałem Chrystusa. Pobożne przyjmowanie Ciała Chrystusa do ust, z konsekrowanych rąk kapłana, o wiele bardziej wzmacnia tę świadomość, niż przyjmowanie Go w nasze własne, nie konsekrowane dłonie. Visus, tactus, gustus in te fallitur, sed auditu solo tuto creditur, mówi św. Tomasz z Akwinu we wspaniałym hymnie Adoro te (Mylą się, o Boże, w Tobie wzrok i smak,
Kto się im poddaje, temu wiary brak)”.
Michael Davies
tłum. Scriptor
Polska pochwała podłości
Tak więc odpowiednio do rangi ostatniego sukcesu grupę niespełna 4 tysięcy żołnierzy amerykańskich z Fort Carson witała 14 stycznia b.r. sama pani premier B. Szydło i minister A. Macierewicz. Tego samego dnia odbyły się w szesnastu miastach Polski „pikniki z sojusznikami”, na których witano i odpowiednio honorowano delegatów „najwspanialszej armii świata”. Specjalizujący się w amerykańsko-natowskiej propagandzie „Nasz Dziennik” [nr 11-5764] podał nawet program z godziną i miejscem tych szesnastu pikników, wychodząc naprzeciw swym czytelnikom, zainfekowanym na dobre wirusem nie tyle zwykłej amerykanofilii, ile fałszywego mitu Ameryki. Całość jak z filmu o epoce kolonialnej z Polską w roli odkrywanego przez „cywilizowany” Zachód afrykańskiego – zacofanego i słabego – kraiku, któremu wystarczą za jego terytorium na „sojusznicze ćwiczenia” przysłowiowe koraliki.
W takim stylu satyryczno-groteskowym można byłoby też zinterpretować przemówienia szefowej polskiego rządu i ministra obrony narodowej. Jednakże nie pozwala na to majestat Rzeczypospolitej oraz waga problemu: przyszłość Polski i jej narodu. Pani premier wygłosiła hymn na cześć amerykańskiej armii, życząc jej żołnierzom, aby „czuli się w Polsce jak w domu”. To życzenie można bardzo szeroko interpretować: m.in. jako zapowiedź nieokreślonego czasowo pobytu i kasację statusu gości/intruzów.
To także zaproszenie do takiego zachowania uzbrojonych osobników, które przysługuje tylko domownikom: nade wszystko w kwestii decydowania o losach domu. O wiele bardziej kontrowersyjna okazała się jednak pochwała, jaką wygłosiła polska premier pod adresem siejącej w świecie śmierć i zniszczenie amerykańskiej armii:
„dzisiaj to wielki dzień, kiedy możemy na polskiej ziemi, tutaj w Żaganiu przywitać żołnierzy amerykańskich – reprezentantów najlepszej, najsilniejszej, najwspanialszej armii świata”[1].
Tej apoteozie towarzyszyło przeczące prawdzie cyniczne stwierdzenie, że stacjonowanie amerykańskich wojsk w Polsce to strategia pokoju, podjęta na szczycie NATO w Warszawie: „To jest ta strategia-strategia wzmacniania bezpieczeństwa Polski i bezpieczeństwa regionu; myślenia w kategoriach pokoju, budowania pokoju na świecie”.
Trzeba dużo złej woli i złej siły, aby zbrodniczej armii amerykańskiej przypisać działanie na rzecz pokoju. Aby zapomnieć o jej milionach ofiar w Wietnamie, Serbii, Afganistanie, Iraku, Libii, Syrii, Jemenie. Aby zapomnieć o ludobójstwie chrześcijan na Bliskim Wschodzie objętym działaniami „najwspanialszej armii świata”, o milionach uchodźców z państw, którym przyniosła ona wyłącznie krwawą rewolucję bądź permanentną wojnę. Aby zapomnieć o setkach tysięcy sierot, kalek, nędzarzy, których działania tej armii pozbawiły dorobku życia. Aby zapomnieć o barbarzyńskim zniszczeniu prawosławnych cerkwi w Serbii, chrześcijańskich świątyń i klasztorów na Bliskim Wschodzie, starożytnych zabytków w Babilonie.
Trudno też uwierzyć w to, aby premier polskiego rządu uważała za najwspanialsze osiągniecie tej armii jej technikę prowadzenia wojen w państwach dalekich od granic USA – „collateral damage” czyli mordowanie ich ludności na odległość, przy pomocy sił powietrznych[2].
W wymiarze moralnym nie są ważne żadne podteksty i motywacje, którymi niektórzy patrioci usiłują usprawiedliwiać panią premier. W wymiarze moralnym mówimy o wartościach i antywartościach. W tym wymiarze była to pochwała podłości. Tej pochwały nic i nikt nie jest w stanie usprawiedliwić, nawet usłużny „Nasz Dziennik”, który promuje od kilku tygodni amerykańską brygadę jako umocnienie bezpieczeństwa Polski i w ramach tej promocji już w trzy dni po sławetnym powitaniu [Nr 12 – 5765] ogłosił Żagań „pancerną stolicą”.
Przemówienie A. Macierewicza było jedynie powtórzeniem ideowej i aksjologicznej treści wystąpienia pani premier. Wyróżniała je tylko forma inwokacji i paradygmat myślowy z czasów zimnej wojny, przeciwstawiający Związkowi Radzieckiemu jako imperium zła Stany Zjednoczone jako imperium dobra. Pan minister popisał się też archaiczną wiedzą korowca o Rosji z epoki antykomunizmu, twierdząc, że Polska pragnie z żołnierzami amerykańskimi bronić „cywilizacji przed zagrożeniami ze Wschodu”. Jednym słowem pragnie bronić cywilizacji genderowej przed wartościami chrześcijańskimi, na których od ćwierćwiecza Rosja buduje swoją tożsamość, stając się ostoją konserwatyzmu. Kompletny brak wiedzy na ten temat – taki, że trudno z nim dyskutować.
Natomiast niech nikt nie mówi, że w wygłoszonych mowach w Żaganiu przemawiano językiem dyplomacji. Jest to język wasali, którzy wmawiają światu, że antywartości „najwspanialszej armii świata” są pozytywne i mówią głośno, że je podzielają. Co gorsza, chcą ich realizacji na terenie Polski. W tym wszystkim dziwi dodatkowo kobiecy aspekt wygłoszonego przez polską premier powitania.
Zgodnie z klasyczną etyką, w osobową godność człowieka wpisane są bowiem inklinacje – naturalne skłonności – na które powinny być uwrażliwione szczególnie kobiety. Owe skłonności to: inklinacja do zachowani życia, do przekazywania życia oraz rozwoju osobowego na fundamencie wolności. Kobieta – premier winna więc nade wszystko bronić życia, promować pokój i uczynić Polskę jego liderem. Póki co, pani premier i jej partia – przy akceptacji opozycji – czynią z Polski promotora wojny.
- – -
[1] fakty.interia.pl_14.01.2017..14.01.2017.
[2] https://en.m.wikipedia.org/wiki/Collateral_damage (link zewnętrzny)
Anna Raźny Profesor Anna Raźny, rusycystka, politolog i polityk, dyrektor Instytutu Rosji i Europy Wschodniej Uniwersytetu Jagiellońskiego. |