marian44
Papież Franciszek- foto
Mój śp.Ojciec mówił dawno temu – „jak cię widzą tak cię piszą”.
I pewnie miał rację,kiedy widzę Papieża z takim pogniecionym nakryciem głowy.Zastanawiam się tylko,czy to jest przypadek, czy jednak Papież swoim wyglądem chce nam coś powiedzieć?
Marian 44
Wojna hybrydowa polskich władz z Polską
Wojna z prawdą – wojną o rząd dusz
Trwa wojna hybrydowa w Polsce w sferze wszystkich typów komunikacji: politycznej, społecznej, kulturowo-cywilizacyjnej. Takim właśnie mianem można określić wytoczoną nam wojnę informacyjną. Podobnie jak każda hybryda, łączy ona różne, często nieprzystające do siebie formy informacyjnego oddziaływania na polskie społeczeństwo – uprzedmiotowienie z quasi-upodmiotowieniem. Celem wszystkich jest mentalne ubezwłasnowolnienie Polaków. Analogicznie do militarnych działań hybrydowych, łączących przeciwstawne formy walki: konwencjonalne z terrorystycznymi, spekulacyjnymi czy kryminalnymi – wojna hybrydowa w sferze informacji wykorzystuje wszystkie dostępne metody manipulacji i propagandy, atakując w sposób bezwzględny tożsamość zarówno osobową, jak i narodową Polaków pod pozorem jej podtrzymywania czy nawet obrony. Jej obecny etap jest szczególnie ważny, gdyż idzie w nim o to, co określamy jako rząd dusz. Celem tych, którzy wojnę hybrydową nam wytoczyli, jest takie oddziaływanie w sferze informacji na świadomość polskiego społeczeństwa, aby odczytywało ono panującą rzeczywistość zgodnie z ich antypolską polityką. Instrumentami wojny hybrydowej na etapie informacyjnym jest więc perswazja, manipulacja i propaganda. – wszystkie ukierunkowane na ukrycie konkretnej prawdy. Jest to prawda o rzeczywistej sytuacji Polski, nade wszystko o jej zwasalizowaniu wobec USA i automatycznie wobec Izraela, oraz konsekwencjach tego zwasalizowania w polityce zewnętrznej i wewnętrznej Warszawy, widocznych nade wszystko w naszej przynależności do NATO i UE.. Tę wojnę przeciwko Polsce prowadzą nie Putin i Rosja, ale polskie władze, wspierane przez opozycję – w najmniejszym stopniu przez PSL – i mainstreamowe media, również katolickie.
Inkwizycyjna rola mediów
Językiem polskich władz i polskiego establishmentu politycznego oraz opiniotwórczego, z medialnym na czele, jest język propagandy amerykańskiej, utożsamianej z transatlantycką. Klasyczne kłamstwo, przeinaczenia, półprawdy – określane coraz częściej mianem fake-newsów – selekcja informacji, przemilczenia – to podstawowa broń polskich władz w walce z prawdą o roli Polski jako wasala USA w UE oraz NATO i, oczywiście, w relacjach nie tylko z Izraelem, ale również z Ukrainą i nade wszystko z Rosją. Całkowity brak suwerenności w wymienionych relacjach określany jest w języku ich wojny z nami w kategoriach postprawdy – dowolnej interpretacji faktów bądź ich zaprzeczenia – jako umacnianie naszej suwerenności i zwiększanie bezpieczeństwa w sferze militarnej, energetycznej etc.. Owe kategorie postprawdy – podobnie jak sam typ wojny hybrydowej – to słowa-klucze, jakimi określają ludzie opcji transatlantyckiej wojnę informacyjną Rosji z Zachodem. Klasyczne dla narracji tej opcji stały się wypowiedzi europosłanki PiS Anny Fotygi, która co kilka miesięcy alarmuje Brukselę o Moskwie zagrażającej UE w sferze informacji, czy Antoniego Macierewicza, który równie często ostrzega Polskę i NATO przed propagandą i cyberatakami Rosji.
W języku hybrydowej propagandy nasza rola wasala bywa też określana metaforą ze snów o potędze: Polska – obok Francji i Niemiec – to filar relacji transatlantyckich. Gdy w imieniu wasala wiceminister MSZ Bartosz Cichocki przed wizytą prezydenta RP Andrzeja Dudy w Białym Domu odwołuje się w wywiadzie dla TVP Info do metafory filara transatlantyckiego, mówi prawdę, której przekaz miałby upodmiotowić nasze społeczeństwo. Jest to jednak kwintesencja hybrydowej manipulacji, gdyż nadawca tego przekazu przemilcza jednocześnie kontekst tej prawdy i żałosne jego skutki [i]. Gdyby Polska była owym filarem 30 lat temu, może byłyby powody do jakiejś satysfakcji. Ale teraz, gdy opcja transatlantycka schodzi na dalszy plan w zaistniałym wielobiegunowym porządku globalnym, gdy USA utraciły rolę hegemona, przegrywają gospodarczo z Chinami, militarnie w Afganistanie i na Bliskim Wschodzie, nie są w stanie zbudować koalicji antykoreańskiej ani też antyirańskiej, gdy w Komisji Praw Człowieka ONZ tracą przywódczą rolę, chcąc zamienić obronę owych praw na obronę prawa Izraela do ludobójczych działań wobec Palestyńczyków, gdy na forum ONZ 128 jego członków potępiło w rezolucji amerykańską próbę uznania Jerozolimy za stolicę Izraela (przeciw potępieniu było 9: Izrael, USA, Gwatemala, Honduras, Togo i 4 państewka tropikalne; Polska, oczywiście, wstrzymała się – czyli poparła USA), gdy ponadto Waszyngton musi zmierzyć się z przyspieszjącą dedolaryzacją światowej gospodarki – odgrywać nadal rolę amerykańskiego filara to żaden interes i powód do dumy. Wspierać polityką amerykańsko-transatlantycką, obarczoną odpowiedzialnością za miliony ofiar wywołanych w jej ramach wojen – m.in. na Bliskim Wschodzie i Afryce – czy za ludobójstwo setek tysięcy chrześcijan, dokonane na tych obszarach to powód do wstydu i ekspiacji narodowej. A chcieć upadać razem z USA i dolarem to wola politycznego samobójstwa. I wiedzą o tym doskonale inne dwa „filary” opcji transatlantyckiej – Niemcy, które myślą o niezależnym od kontrolowanego przez USA SWIFT – systemie rozliczeń bankowych i Francja, która mówi o konieczności utworzenia unijnych sił zbrojnych, niezależnych od Pentagonu i NATO. Tego typu informacje i moralna ocena kierunku polskiej polityki są wycinane przez oficjalną propagandę. Dezawuowałyby bowiem utrzymywany na blefie mit opcji amerykańskiej. Każda próba krytycznej oceny tego ukierunkowania polityki Polski jest natychmiast udaremniana. Każdy, kto ma odwagę wskazać jakąś alternatywę, bądź odkłamać propagandowy charakter tej opcji, podlega karze – jak Mateusz Piskorski, więziony już 2 i pół roku za uznanie legalności prorosyjskiego referendum na Krymie czy senator Maciej Grubski, zawieszony w członkostwie PO i odsądzony od czci i wiary w mediach za wypowiedź dla Sputnika o szkodach wyrządzanych polskiej gospodarce poprzez rusofobiczną politykę oraz słowa uznania dla Władimira Putina.
Stratedzy informacyjnej wojny hybrydowej robią wszystko, aby Polacy nic albo jak najmniej wiedzieli o BRICS – który stał się już nowym modelem współdziałania suwerennych państw, zachowujących swoją kulturę i cywilizację – o Szanghajskim Obszarze Współpracy, Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej, jedwabnym szlaku, który ma ominąć Polskę – i wielu innych alternatywnych kierunkach rozwoju. Każda informacja o świecie zagrażająca mitycznej opcji, na której opiera się polska polityka, skazana jest z góry na niezaistnienie.
Balansowanie między tragedią i komedią
Próba podtrzymywania mitu amerykańskiej opcji jest coraz częściej tragikomiczna. Wiąże się bowiem z próbą pogłębienia polskiej rusofobii w oparciu o fałszywą tezę, iż Rosja jest największym zagrożeniem dla każdego wymiaru naszego istnienia. Dlatego trzeba ją zniszczyć pod każdym względem – nie tylko militarnie, ale również politycznie, gospodarczo, cywilizacyjnie. Trzeba udowodnić upadającemu światowemu hegemonowi, że w dziele niszczenia Rosji może na nas liczyć, że Warszawa na skinienie Białego Domu rzuci do walki z Moskwą polskich żołnierzy bądź – w wersji łagodniejszej – będzie jej po wsze czasy szkodzić, nie zważając na własne straty polityczne, gospodarcze, moralne, cywilizacyjne. Uczyni wszystko, aby rusofobia stała się wyznacznikiem polskiego patriotyzmu, quasi-religią polityczną. Wystarczy w tym miejscu wymienić hybrydową propagandę wsparcia dla banderowskiej Ukrainy skonfliktowanej z Moskwą, politykę zmuszania do emigracji ekonomicznej kolejnego pokolenia Polaków, aby na ich miejsce przyjmować do pracy miliony Ukraińców. Trzeba wmówić nie tylko Polakom, ale również całej Unii, że Nord Stream 2 szkodzi wszystkim, choć naprawdę szkodzi jedynie Ukrainie, pozbawiając ją dochodów z tranzytu rosyjskiego gazu i amerykańskim korporacjom, które chciałyby poprzez Polskę rozprowadzać w Europie swój LNG. Sytuacja jest poważna, bo zawiera w sobie czynnik prowokacji, która może skończyć się dla Polski bardzo źle. W języku propagandy hybrydowej nosi natomiast znamiona pedagogiki nieuzasadnionej wyższości nie tylko politycznej, ale również moralnej nad Rosją. Pedagogika ta ma skutkować ukształtowaniem takiej mentalności Polaków, aby nie tylko godzili się na przekształcenie naszego terytorium w obszar III wojny światowej – z Rosją – ale byli gotowi ginąć w niej masowo w imię obrony dolara i amerykańskich interesów. Ta tragiczna pedagogika jest łączona z komicznymi działaniami, nieadekwatnymi do naszych skrajnie ograniczonych możliwości, nie uwzględniającymi faktu, iż nasza suwerenność jest udawana – jest kopią, która nie ma oryginału. Do takich działań należy pohukiwanie na Rosję, pouczanie jej, grożenie nowymi sankcjami. Kabaretowo brzmią np. upomnienia Moskwy przez polskie MSZ z powodu zatrzymań uczestników ostatnich – w większości nielegalnych – demonstracji przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego Rosjan – jak proponuje Władimir Putin: dla kobiet z 55 lat do 60 i dla mężczyzn z 60 do 65. Ingerowanie w tego typu wewnętrzne sprawy Rosji jest kuriozalne, bo chyba nikt nie wyobraża sobie, że Siergiej Ławrow mógłby w tym stylu wtrącać się w naszą wewnętrzną politykę i krytykować nas np. za reformę sądownictwa. Niczego z komizmu nie ma natomiast antyrosyjska hybrydowa propaganda w zakresie cywilizacyjnym i moralnym. W sytuacji, gdy Europa, podobnie jak cały Zachód, nie tylko odeszła od chrześcijańskich wartości, ale podjęła z nimi walkę, gdy cywilizacja łacińska – chrześcijańska – ma już dla niej znaczenie wyłącznie historyczne, każda próba zniszczenia Rosji jest próbę zniszczenia odrodzonego w niej po upadku komunizmu chrześcijaństwa. To by zaś oznaczało, że religijna tożsamość polskich partii – z PiS na czele – uważanych za prochrześcijańskie, jest czystą symulacją. Liderzy tych partii w starciu cywilizacyjnym z Rosją chcą uzyskać sławę Herostratesa i wziąć udział w podpaleniu drugiego po Bliskim Wschodzie, większego, obszaru cywilizacji chrześcijańskiej.
Symulacja i dysymulacja
Znamienną cechą hybrydowej propagandy jest ucieczka od rzeczywistości. Dokonuje się ona na dwa klasyczne sposoby, eksponowane przez Jeana Baudrillarda jako wiodące w tworzeniu sztucznej rzeczywistości, mającej jednak odniesienie do realnie istniejącej. Dlatego nie mówimy tu o fikcji. Pierwszy sposób: poprzez symulację czyli udawanie, że jest coś, czego nie ma. Drugi – poprzez dysymulację, udawanie, że nie ma czegoś, co jest. To, co w rezultacie takiego podwójnego udawania otrzymuje polskie społeczeństwo, to symulakry – twory sztucznej rzeczywistości, które są nam przekazywane jako realnie istniejące.
Bohaterowie wojny hybrydowej
Bohaterowie wojny hybrydowej są wyreżyserowani według biało-czarnego schematu powieści socrealistycznej. Zbieżność ta nie jest przypadkowa, gdyż cel propagandy amerykańskiej w Polsce jest taki sam jak propagandy komunistycznej: rząd dusz. Zgodnie z tym celem, każdy, kto prezentuje poglądy inne od obowiązujących, jest czarnym charakterem – jak. M. Piskorski i M. Grubski. Każdy, kto umacnia narzucaną przez propagandę opcję czy raczej wyznaje ją jako quasi-religię, jest białym charakterem, wzorem do naśladowania. Takimi bohaterami nie muszą być wyłącznie przedstawiciele najwyższych władz. Mogą nimi być ludzie niższego szczebla politycznego, czego przykładem są dwaj eurodeputowani PiS – Ryszard Legutko i Tomasz Poręba. Wszystkim wiadomo, że to oni przyjęli wytyczne Izraela w sprawie anulowania w ustawie o IPN karalności za wypowiedzi o polskich obozach koncentracyjnych czy udziale Polski w holokauście. Wszyscy to wiedzą, a opozycja domagała się nawet – głównie w mediach – wyjaśnień. I nastała cisza. Nikt nie reaguje, zawieszone zostały wszelkie oceny moralne i patriotyczne. Przeciwnie, podsumowaniem tych działań przeciwko interesom Polski jest w propagandzie hybrydowej konkluzja, że dzięki nim uniknęliśmy wielkiego zła: pogorszenia czy nawet zerwania stosunków z Izraelem. Gdyby ci dwaj panowie przyjęli jakieś wytyczne od obcego państwa innej opcji politycznej – nie mówiąc już o Rosji – skończyliby w więzieniu.. A jeden z nich – Ryszard Legutko – zostałby wcześniej jako profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego poddany krytyce środowiska naukowego, które by się od niego odcięło i wymusiło na władzach tej szacownej uczelni rozwiązanie umowy o pracę. Bohaterowie hybrydowej wojny nie mają zamiaru wstydzić się ani też zejść ze sceny politycznej. Pan Poręba został szefem kampanii wyborczej PiS, zaś Pan Legutko toczy w Brukseli spektakularną, choć nieskuteczną wojnę z imigrantami. Takie są zadania bohaterów, działających hybrydowo – na różnych frontach. Aby osiągnąć sukces na jednym (przyjąć obce wytyczne), trzeba się legitymizować działaniami na drugim. Legitymizacja jest, oczywiście, hybrydowa.
Czy Polacy tę wojnę przegrają?
W przeciwieństwie do czasów PRL i komunistycznej propagandy, której Polacy nie ulegli i dali temu kilkakrotnie wyraz w latach: 1956, 1970, 1976, 1980 – po 1989 roku ulegli masowo iluzji amerykańskiej demokracji i liberalnej wolności – od wszystkiego i od wszystkich. Wielu przeżywa przebudzenie, co potwierdzają różne niezależne portale i próby budowania całkowicie nowej siły politycznej. Organizują się – również w ramach obecnych wyborów samorządowych – małe środowiska, świadome wielkiego wysiłku, jaki podejmują dla wypracowania alternatywnego programu dla Polski. Oby tylko nie zwiodły ich rzucane od 1989 roku w środowiskach prawicowo-konserwatywnych hasła głosowania na mniejsze zło. Taki krok oznaczałby wybór alternatywy hybrydowej – a więc żadnej.
Anna Raźny
Źródło: KONSERWATYZM.PL , 15 września 2018.
Myślałem, że nie doczekam…
To nie jest śmieszne, to dzieje się naprawdę, do tego z całą pewnością nieprzypadkowo.
Polski prezydent zostaje w świetle jupiterów, na oczach świata, sprowadzony do roli podrzędnego urzędnika wasalnego państwa, który nie ma miejsca przy stole, dla podpisania wspólnej deklaracji.
W Białym Domu zabrakło dla niego krzesła !!!
Zdjęcie w zasadzie mówi wszystko, wystarcza za tysiąc słów komentarza, który mógłby opisywać nasze odczucia przykrości i żalu, że tak potraktowano naszego prezydenta, który o zgrozo !!!,wdzięczy się i uśmiecha do gospodarza,odkładając na bok swój majestat i wymagane w tym momencie uszanowanie.
Trudno mi zrozumieć to zachowanie,które według mnie, nie było przypadkowe.Wydaje mi się,że prawda jest bardziej dotkliwa,a brak uszanowania jest jedynie tylko ilustracją naszej beznadziejnej sytuacji, do której przez lata nieudolnych i zdradzieckich rządów doprowadzono.
Starannie pomijany w wypowiedziach i deklaracji, problem roszczeń żydowskich świadczy o tym,że negocjacje, zgodnie z ustawą 447, weszły w decydującą fazę.Że Polska,zniszczona przez dwa totalitaryzmy,będzie musiała wypłacić 300 mld$ odszkodowań dla żydowskiego przemysłu holokaustu!
I już dzisiaj, co widać na zdjęciu,jest traktowana jako winowajca,który musi wypłacić ogromne sumy odszkodowań.Nie będzie zmiłuj się,a nasze żebranie o bazy amerykańskie jest jedynie pewną groteską,bo kiedy oni uznają to za konieczne,to sami je zainstalują,żeby pilnować swoich interesów.
Przypuszczam,jaki musi wywoływać śmiech u naszego „strategicznego partnera” propozycja Dudy,że możemy im za to zapłacić 2 mld$ rocznie,lub więcej, jak przytomnie zauważa /doskonały biznesmen/ Tramp.Możemy być spokojni,jeśli zajdzie taka potrzeba,takich baz jego imieniem utworzą więcej,i wcale nie w charakterze firmy ochroniarskiej. .Będzie to zależało tylko od tego, jak bardzo pokornym wasalem będziemy i czy w ustalonym czasie będziemy się wywiązywali z ustalonych warunków,o których my nie mamy prawa wiedzieć.
A nam nie potrzeba wiedzieć,wystarczy patrzeć i widzieć,niestety,jak tragiczna już jest nasza sytuacja.
Bóg dał nam tak dużo,ale nie można oczekiwać zbyt wiele,bo może wreszcie jest pora najwyższa skończyć z naszą gnuśnością i pomyśleć o sobie, a przynajmniej o przyszłości naszych dzieci i wnuków,by mogły żyć nadal w swoim, jakże pięknym kraju.
Marian 44
Sanocki: Ojców założycieli za kratki?
Stany Zjednoczone wydadzą Polsce Dariusza Tytusa Przywieczerskiego b. prezesa Universalu, skazanego w procesie „FOZZ” na 3,5 roku za przywłaszczenie jakichś głupich 1,5 mln dolarów./już wydały.adm./
Przy tej okazji nasze media podają jakoby Polska straciła w „aferze FOZZ” ponad 300 mln zł. To wszystko bajka. Wg autorów książki „Via bank i FOZZ” – Jerzego Przystawy i Mirosława Dakowskiego – Polska w ramach przekrętu, którego częścią był FOZZ, straciła co najmniej 300 miliardów zł czyli mniej więcej roczny budżet państwa.
Obaj autorzy opisali mechanizm przekrętu po tym jak skontaktował się z nimi Michał Falzmann – inspektor NIK, który aferę wykrył. Potem Falzmann zmarł w niejasnych okolicznościach na zawał serca, ale przed śmiercią przekazał to co odkrył dwom profesorom fizyki, którzy musieli zagłębić się w tajemnice prawa bankowego i dojść do wniosku, że wśród oskarżonych powinien znaleźć się cudotwórca ekonomiczny – Leszek Balcerowicz.
Balcerowicz jako minister finansów w pierwszym niekomunistycznym rządzie po 1989 roku, wprowadzał plan, który miał uzdrowić gospodarkę („Plan Balcerowicza”). W tym celu nasz cudotwórca pojechał do Londynu, gdzie z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w końcu 1989 roku umówił się, że kurs dolara w Polsce przez rok pozostanie stały jako „antyinflacyjna kotwica”. Było to wówczas ok. 10 tys. starych złotych za 1 dolara. Na dzisiejsze złotówki wychodziłoby 1 zł za dolca.
Jednocześnie, żeby zdławić inflację nasz cudotwórca Balcerowicz ustalił że odsetki od lokat złotówkowych, (a wiec i kredytów) będą wynosiły kilkadziesiąt procent miesięcznie. Tak, tak miesięcznie. Każdy kto pamięta rok 1990 – pierwszy rok „Planu Balcerowicza” – przypomni sobie, że w samym styczniu odsetki od lokat wynosiły 60% za miesiąc.
Po styczniu odsetki i oprocentowanie lokat malało – w lutym wynosiło jeszcze 40% za miesiąc, potem spadło do kilku procent miesięcznie. W skali roku oprocentowanie lokat przekraczało 100%. Czyli jak wpłaciłeś 10 mld na lokatę, za rok odbierałeś 20 mld.
Co więc robił każdy mądry człowiek, który wiedział co w Londynie podpisał nasz Leszek B. i który miał np. bogatą ciotkę od której mógł pożyczyć milion dolarów? Ano pożyczał, szedł do kantoru wymieniał dolary na złotówki – brał te 10 mld złotych przechodził przez ulicę do państwowego banku – powiedzmy PKO BP – tam wpłacał na lokatę roczną i pod koniec wspaniałego roku 1990 – odbierał z banku 20 mld. Następnie wracał do kantoru i kupował za 20 mld zł 2 miliony dolarów. Jeden milion oddawał ciotce, a drugi – wiózł do jakiegoś bezpieczniejszego kraju – powiedzmy do Luksemburga, po drodze chwaląc ekonomistę Balcerowicza, bez którego cały ten „interes” oczywiście nie byłby możliwy.
A co ma do tego FOZZ? Ano FOZZ był właśnie tą „ciotką” co to pożyczała swoim kolesiom pierwszy milion dolarów na początek całego geszeftu.
Ale mądrzy ludzie nie zadowalali się jednorazową lokatą. Kiedy tylko lokatę zaksięgował polski bank, mądrzy ludzie brali od banku gwarancję pod zastaw lokaty, jechali do jakiegoś Luksemburga, tam brali kredyt dolarowy oprocentowany 10% rocznie, wracali do kraju, zamieniali dolce w kantorze, szli do banku, zakładali lokatę, brali znów gwarancję i tak dalej i tak dalej. Ten mechanizm nazwany potem „oscylatorem” zastosowało m.in. dwóch młodych muzyków – Bagsik i Gąsiorowski, którzy po ośmiu miesiącach „oscylowania” między bankiem PKO BP, a bankami w Luksemburgu wywieźli z naszego umęczonego kraju, kwotę grubo ponad 400 mln dolarów. A ilu takich Bagsików było wtedy w Polsce?
Ten przekręt tysiąclecia kojarzy się z FOZZ, bo FOZZ był tą „ciotką od dolarów” złapaną za rękę. O innych „ciotkach”, innych Przywieczerskich milczą elity III RP.
Afera była możliwa bo Balcerowicz usztywniając kurs dolara, przy gigantycznych stopach od lokat złotówkowych, naruszył podstawowe prawo bankowe – parytetu stóp procentowych, które mówi, że cena pieniądza na rynkach światowych musi być taka sama.
I nasz geniusz o tej zasadzie nie wiedział? Bo i po co miał wiedzieć?
Janusz Sanocki – 11 września 2018 Redakcja Konserwatyzm.pl
Komentarz: Pan Tytus jest już w Polsce i włos mu z głowy nie spadnie,i jeszcze zgarnie swoją dolę od swoich kamratów za dobre sprawowanie.
A Panu Santorskiemu dziękuję, że w prostych żołnierskich słowach objaśnił nam to wszystko,co tak mgliście opisywali znawcy przedmiotu.
50 lat temu Ryszard Siwiec dokonał samospalenia
8 września 1968 r. podczas uroczystości centralnych dożynek na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie dokonał samospalenia Ryszard Siwiec, weteran AK, filozof. Był to protest przeciwko udziałowi Ludowego Wojska Polskiego w inwazji na Czechosłowację.
„Wciąż mówią, że na dożynkach w obecności Wiesia [Władysława Gomułki – przyp. red.] i Józia [Józefa Cyrankiewicza] ktoś się oblał benzyną i podpalił. Nie wiadomo tylko, po jakiej linii to się stało” – zapisał w swoim dzienniku Stefan Kisielewski.
Zwykle dobrze poinformowany pisarz, publicysta i poseł katolickiego „Znaku” sześć dni po dramacie na Stadionie Dziesięciolecia nie miał niemal żadnej wiedzy o tym, kim był Ryszard Siwiec i jakie były motywy jego postępowania. Przykład ten obrazuje ogromną skuteczność działania bezpieki i władz komunistycznych PRL, które sprawiły, że jego czyn pozostał prawie nieznany. Dzisiaj Siwiec ma ulicę swojego imienia i pomniki. Władze Polski, Czech i Słowacji nadały mu najwyższe odznaczenia.
Ryszard Siwiec urodził się 7 marca 1909 r. w Dębicy. Po śmierci ojca przeprowadził się wraz z matką do Lwowa. Uczęszczał do szkoły podstawowej w Dębicy i do Państwowego Gimnazjum im. Jana Długosza we Lwowie. Następnie studiował na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, gdzie otrzymał tytuł magistra filozofii. Podczas studiów grał w hokejowych drużynach Czarnych i Pogoni Lwów. Po ukończeniu studiów w roku 1936 przeprowadził się do Przemyśla, gdzie podjął pracę w urzędzie skarbowym. Po klęsce we wrześniu 1939 r. zrezygnował z pracy i do końca okupacji niemieckiej pracował jako robotnik jednego z miejskich przedsiębiorstw. Podczas II wojny był żołnierzem Armii Krajowej.
Po wojnie odrzucił propozycję objęcia posady nauczyciela historii, nie chcąc uczyć zafałszowanej wersji dziejów. „Nie będę uczył głupstw” – stwierdził Ryszard Siwiec. Zatrudnił się jako księgowy w spółdzielczej wytwórni win. Zajmował się także ogrodnictwem i hodowlą kur, co pomagało mu utrzymać żonę i pięcioro dzieci. Kolekcjonował fajki. Dwie z nich należały do dowódców kieleckiej 7. Dywizji Piechoty Armii Krajowej oraz miejscowego inspektoratu AK.
Ryszard Siwiec nie potrafił zaakceptować ustroju komunistycznego wprowadzonego w Polsce po wojnie, zakłamującego historię i blokującego wolność słowa. Starał się ukazać rodakom prawdę o PRL w ulotkach podpisywanych jako „Jan Polak”. W mieszkaniu Siwców honorowe miejsce zajmował udekorowany portret Marszałka Józefa Piłsudskiego. Ścianę domu zdobiła również szabla z dewizą „Honor i Ojczyzna”. W biblioteczce najważniejsze miejsce zajmowały dzieła Henryka Sienkiewicza i Adama Mickiewicza.
O antykomunistycznych poglądach Siwca świadczą także wspomnienia dalszych członków rodziny. W rozmowach z nimi surowo oceniał ideologię komunistyczną i system PRL. „Naród żyjący w nędzy, który nie ma nadziei na lepsze i godniejsze życie, zajmuje się wyłącznie walką o biologiczne przetrwanie. W takim systemie nie wolno dopuścić do sytuacji, która stwarzałaby nadzieję na jakąkolwiek zmianę. Ktoś musi dbać o to, aby nadzieja umarła in statu nascendi [w chwili narodzin – przyp. red.]” – mówił.
Rodzina Ryszarda Siwca wspominała, że szczególnym niepokojem i niechęcią wobec systemu komunistycznego napełniały go dramatyczne wydarzenia roku 1968. Niemal przez cały czas słuchał Radia Wolna Europa, które stale informowało o studenckich protestach marca 1968 r. oraz reformach Alexandra Dubčeka w Czechosłowacji. Na maszynie do pisania pisał jeszcze więcej ulotek niż wcześniej.
Interwencja wojsk Układu Warszawskiego, których część stanowiły oddziały LWP, w Czechosłowacji w nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 r. skłoniła go do aktu, który miał być znacznie bardziej radykalny niż podejmowane w całej Polsce próby protestu wobec stłumienia Praskiej Wiosny. Większość z nich była anonimowa i ograniczała się do rozrzucania wykonywanych chałupniczo ulotek, pisania na murach lub naklejania antykomunistycznych plakatów.
Kilka dni przed 8 września Ryszard Siwiec w rozmowie z jednym z krewnych uprzedził, że planuje protest. Nie zdradził jednak jego charakteru. Bez wątpienia czyn Siwca nie wynikał z chwilowego impulsu. Znaleziona przez jego rodzinę kartka zawierała dokładny plan przygotowań, zawierający m.in. spis rzeczy, które miał zabrać na stadion.
Przed wyjazdem do stolicy Ryszard Siwiec napisał testament i nagrał na taśmę magnetofonową antykomunistyczny manifest: „Poprzez atak na Czechosłowację pokazaliście, że jedynym argumentem w dyskusji ze słabszym są dla was czołgi”. Swoją odezwę zakończył wezwaniem: „Ludzie, w których może jeszcze tkwi iskierka ludzkości, uczuć ludzkich, opamiętajcie się! Usłyszcie mój krzyk, krzyk szarego, zwyczajnego człowieka, syna narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko, ponad własne życie, opamiętajcie się! Jeszcze nie jest za późno!”.
Nad ranem 8 września wsiadł do pociągu relacji Przemyśl – Warszawa. W teczce miał m.in. bilet na sektor 37. Stadionu Dziesięciolecia. W pociągu napisał pożegnalny list do żony i dzieci: „Kochana Marysiu, nie płacz. Szkoda sił, a będą ci potrzebne. Jestem pewny, że to dla tej chwili żyłem 60 lat. Wybacz, nie można było inaczej. Po to, żeby nie zginęła prawda, człowieczeństwo, wolność, ginę, a to mniejsze zło niż śmierć milionów. Nie przyjeżdżaj do Warszawy. Mnie już nikt nic nie pomoże. Dojeżdżamy do Warszawy, piszę w pociągu, dlatego krzywo. Jest mi tak dobrze, czuję spokój wewnętrzny jak nigdy w życiu”. Wysłał go po przyjeździe do stolicy. Niestety ostatnia korespondencja Siwca dostała się na poczcie w ręce SB, a żona otrzymała list dopiero po dwudziestu latach.
Centralne Dożynki na Stadionie Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego rozpoczęły się dokładnie w południe, w obecności przywódców partii, dyplomatów „bratnich krajów demokracji ludowej” i 100-tysięcznej publiczności z całej Polski. Propagandowa impreza rozpoczęła się krótkim wystąpieniem Władysława Gomułki. Historycy do dziś nie wiedzą, dlaczego Ryszard Siwiec nie podpalił się właśnie w tamtym momencie: gdy jego protest byłby odczytany jako sprzeciw wobec władz. Prawdopodobnie jakiś czas zajęło mu przejście do sektora, w którym byłby najlepiej widoczny z trybuny honorowej. Wybrał dolną część sektora 13., naprzeciw zasiadających po drugiej stronie notabli.
O godz. 12.15 na murawę wkroczyła młodzież tańcząca poloneza. W tym samym momencie Ryszard Siwiec rozrzucił przygotowane ulotki, a następnie oblał się benzyną i podpalił zapałką. Płonąc, krzyczał: „Za naszą i waszą wolność, honor i Ojczyzna” oraz: „Nie ratujcie mnie! Zobaczcie, co mam w teczce”. Według raportu esbecji skórzana teczka zawierała „29 ulotek sporządzonych na maszynie do pisania, rozpoczynających się od słów: protestuję przeciwko niesprowokowanej agresji na bratnią Czechosłowację”.
Kilka chwil później wokół Ryszarda Siwca pojawili się milicjanci. Jeden z nich zeznawał: „Widziałem, że ten człowiek zmieniał się jak kameleon. Płonął cały, kolory od fioletu po zieleń, wymachiwał rękoma”. W raporcie Milicji Obywatelskiej czytamy, że stan Ryszarda Siwca po przewiezieniu do nieodległego Szpitala Praskiego został określony jako ciężki.
Ryszard Siwiec zmarł 12 września 1968 r. w wyniku oparzeń zajmujących ponad 85 proc. powierzchni ciała. Lekarze byli zaskoczeni, że przeżył tak długo mimo tak ogromnych obrażeń. Do końca był przytomny. Spoczął na cmentarzu w Przemyślu.
Dramatyczny protest przeszedł w kraju bez echa – państwowe media nie zamieściły na ten temat jakiejkolwiek wzmianki. Po Warszawie krążyła opowieść o pijanym, na którym przypadkowo zajęło się ubranie. Jedna z uczestniczek dożynek wspominała: „On dłuższy czas coś wołał, ale grała muzyka i myśmy nic nie słyszeli. Był jak gdyby w szoku, co mogło sprawiać wrażenie, że jest pijany. Młodzież przestała tańczyć w tej części stadionu, gdzie my byliśmy. W końcu zapędzili go do karetki. Karetka odjechała, z tunelu wypuścili nową młodzież, która w radosnym tańcu, nie pamiętam, chyba to był mazur. […] Wszystko wróciło do normy”.
Zmowę milczenia reżimowych mediów wspierały działania bezpieki. W Przemyślu rozpuszczano plotki o alkoholizmie i chorobie psychicznej Siwca. W Warszawie oficer SB pisał w raporcie: „Wczoraj i dzisiaj podjąłem kroki zmierzające do zagwarantowania, że z oddziału i ze szpitala nie wydostaną się żadne informacje o R. Siwcu. Personel oddziału został poinformowany, jak ma się zachowywać w przypadku, gdyby Siwca chcieli odwiedzić jacyś dziennikarze, korespondenci itp.”.
Pierwszą wiadomość o jego samospaleniu można było usłyszeć na antenie sekcji polskiej Radia Wolna Europa dopiero w kwietniu 1969 r. Z nieporównywalnie większym odzewem spotkały się samospalenia Czechów i Słowaków. W styczniu 1969 r. na podobny protest zdecydował się m.in. student Jan Palach, który podpalił się przed Muzeum Narodowym na placu Wacława w Pradze. Jego pogrzeb zamienił się w wielotysięczną demonstrację przeciwko okupacji Czechosłowacji przez wojska Układu Warszawskiego. W kolejnych miesiącach w Czechosłowacji 26 osób dokonało aktów samospalenia, siedem z nich zmarło.
Za: Nasz Dziennik 8 września 2018
Mój komentarz – za komentarz niech posłuży informacja, która znakomicie ilustruje postępowanie obecnych służb Rzeczpospolitej,o wykreowaniu pani o nazwisku Natalia Siwiec /jeśli to jest jej prawdziwe nazwisko/,modelka, wystrugana z banana,także na stadionie,tym razem z okazji Euro-2012,jako jej „Miss”.Obecna celebrytka, brylująca aż do znudzenia na salonach.
Tragiczne i głupie to zarazem szyderstwo naszych /?/ wadz,jako
przykład jednego z wielu przypadków duraczenia Narodu tubylczego.
I taką Siwiec mamy dzisiaj pamiętać, a nie śp.Ryszarda-który niech będzie wzorem prawości i spoczywa w pokoju wiecznym.
Kościół, czy „duch Soboru”?
Jeszcze za głębokiej komuny, bo gdzieś na przełomie lat 60 i 70-tych, felietonista warszawskiej „Kultury” (bo była jeszcze „Kultura” paryska) o pseudonimie „Hamilton” („w warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton…”), napisał, że w jakiejś sprawie – już dzisiaj nie pamiętam, w jakiej – identyczną opinię mają ci, co wyznają jeden światopogląd, jak i ci, co wyznają drugi światopogląd – jako że „w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy”. Może to stwierdzenie było uproszczone, ale jeśli nawet, to tylko trochę. Weźmy takiego, znanego ze słynnej „postawy służebnej”, Tadeusza Mazowieckiego. Był on, jako zawodowy katolik, wyznawcą „drugiego światopoglądu”. Ale jak to właściwie było, że w totalitarnym państwie, za jakie uchodziła PRL, funkcjonowały dwa światopoglądy? Na jakiej zasadzie wyznawcy „pierwszego światopoglądu” tolerowali wyznawców „światopoglądu drugiego”?
Kasa, misiu, kasa…
Nie zawsze tolerowali, bo na przykład za życia Józefa Stalina nie tolerowali. To znaczy – tolerowali, ale jedynie takich wyznawców „drugiego światopoglądu”, którzy zadeklarowali wierność „światopoglądowi pierwszemu” Przykładem takiego koncesjonowanego wyznawcy „drugiego światopoglądu” był Bolesław Piasecki. Odcięty od stryczka przez generała NKWD Iwana Sierowa, zadeklarował potrójne zaangażowanie: katolickie, patriotyczne i socjalistyczne. Pogodzenie tych trzech zaangażowań było dosyć trudne, bo kiedy Bolesław Piasecki napisał na ten temat książkę „Zagadnienia istotne”, to Watykan natychmiast wciągnął ją na indeks. Wtedy bowiem jeszcze Stolica Apostolska uważała, że ateistyczny komunizm nie da się pogodzić z rzymskim katolicyzmem. Były też wątpliwości, czy z socjalizmem da się pogodzić patriotyzm, jako że socjalizm wymagał od swoich wyznawców obrzezania się na „internacjonalizm” – ale czego to nie pogodzi człowiek w momencie, gdy odcinają go od stryczka? Było to tym łatwiejsze, że Bolesława Piaseckiego nie tylko odcięto od stryczka, ale nawet dano mu żyć – co przybrało postać koncesji na bodaj jedyną od Łaby po Władywostok prywatną firmę „Inco Veritas”, która produkowała chemię gospodarczą i dewocjonalia. Budziło to mieszane uczucia między innymi wśród Żydów, którzy Stalinowi oddali się duszą i ciałem („a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”), co przybrało nawet postać wiersza „Na pewnego PPR-nika”: „O ich wczoraj zapomniawszy z „Dziś i Jutro” dziś flirtuje…” W zamian za te alimenty partia oczekiwała zaangażowania socjalistycznego, które przybrało postać ruchu „księży patriotów”, który miał stanowić zalążek „Żywej Cerkwi” i dostarczać jej kadr, które – jak to przenikliwie zauważył Józef Stalin – „decydują o wszystkim”. Toteż i słynący z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki służył w PAX-ie, a chociaż niekiedy miewał wątpliwości, to jednak, kiedy było trzeba, nieubłaganym palcem wytykał i piętnował – między innymi biskupa Kaczmarka, któremu bezpieka po torturach urządziła przed niezawisłym sądem proces.
Ale kiedy Stalin umarł, a partia, pragnąc się uwiarygodnić, zaczęła „normalizować” stosunki z Kościołem – oczywiście po swojemu – ale prymasa Wyszyńskiego wypuściła z Komańczy – myszy zaczęły harcować i wśród zawodowych katolików dokonały się „rozłamy”. PAX, jako umocowany przez Moskwę, oczywiście pozostał, ale wypączkowały z niego pączki w postaci „Znaku” i „Więzi”. Było to możliwe również dlatego, że partia zadbała o alimenty i dla rozłamowców, dzięki czemu powstała firma „Libella”, która też zajmowała się chemią gospodarczą, m.in. wyprodukowała płyn do mycia naczyń „Ludwik”. Z tego „Ludwika” żyły całe święte rodziny. Potem nastąpiły rozłamy również w pączkach, co doprowadziło także do podziału alimentów z „Ludwika” między poszczególne grupy ideowe. W związku z tym Stefan Kisielewski szyderczo nazywał nową inicjatywę polityczną świeckich katolików „Chrześcijańską Unią Jedności” (ChUJ).
Grzech pierworodny
Kiedy umarł Pius XII, na Stolicę Apostolską wybrany został kardynał Roncalli, który przybrał imię Jana XXIII. O ile Pius XII oskarżany był o umiłowanie wojny, do czego ostatnio doszła straszliwa zbrodnia, jakoby „milczał” w obliczu holokaustu – bo wiadomo, że w obliczu holokaustu każdy powinien wrzeszczeć wniebogłosy, jak podczas dysputy synagogi aleksandryjczyków i libertynów ze świętym Szczepanem – to Jan XXIII zasłynął z umiłowania do pokoju. I to nawet nie dlatego, że napisał encyklikę „Pacem in terris”, w której przenikliwie dowodził, że kiedy jest pokój, to dobrze, a kiedy nie ma, to źle – ale przede wszystkim dlatego, że swoją miłość do pokoju zlał również na komunistów. Komunistom bardzo się to podobało, toteż nie znajdowali dla Jana XXIII dostatecznych słów uznania. Jan XXIII najwyraźniej musiał dopuścić sobie to do głowy i zapragnął, by w Soborze, który akurat umyślił sobie zwołać, wzięli również przedstawiciele sowieckiej Cerkwi Prawosławnej. Wtedy nie było tam chyba żadnego normalnego duchownego, tylko jeden w drugiego – oficerowie KGB, rzuceni na religijny odcinek frontu. Jan XXIII nie mógł o tym nie wiedzieć, mimo to jednak przyjął postawiony przez KGB-iaków warunek, że Sobór nie potępi komunizmu. Toteż w roku 1962 reprezentujący Jana XXIII kardynał Eugeniusz Tisserant i metropolita Nikodem, czyli Borys Gieorgiewicz Rotow, agent KGB o pseudonimie operacyjnym „Adamant”, uchodzący za reprezentatywnego gołąbka pokoju, zawarli w Metz (Francja) tajne porozumienie. Rzym zobowiązał się, że Sobór nie potępi komunizmu, w zamian za co przedstawiciele rosyjskiej Cerkwi wzięli w nim udział, dzięki czemu Jan XXIII już do końca życia również cieszył się opinią gołąbka pokoju. Być może na jego stanowisko wpłynął kryzys karaibski, kiedy to świat stanął na krawędzi wojny jądrowej, ale jeśli nawet tak było, to jest to znakomita ilustracja poglądu, że bomba atomowa zmieniła dotychczasowy sposób pojmowania moralności.
Warto bowiem dodać, że poprzednicy Jana XXIII potępiali komunizm bezwarunkowo, uważając, całkiem zresztą słusznie, że jest to ideologia zbrodnicza ze swej istoty i jako taka – absolutnie nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Tymczasem powstrzymanie się Soboru Watykańskiego II od potępienia komunizmu zdejmowało z niego odium zbrodniczości. Skoro okazało się, że komunizm nie jest taki straszny, jak go malują, to tym samym kryteria ocen moralnych zaczęły się rozmywać, a granica między dobrem, a złem – zacierać. Jan XXIII najwyraźniej bardziej umiłował pokój, niż Jezusa Chrystusa, co to rzucił na świat miecz – i tak już zostało.
„Duch Soboru”, czyli konspiracja
Nie tylko zostało, ale pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje. Wprawdzie Sobór Watykański II komunizmu nie potępił, ale w swoim umiłowaniu pokoju nie szedł tak daleko, jak Jan XXIII. Jednak popełniony przezeń grzech pierworodny, wywołał i wywołuje skutki znacznie wykraczające poza literalną jego treść oraz trwałe. Na Soborze pojawiła się bowiem grupa biskupów postępowych, którzy z powodzeniem próbowali forsować swoje stanowisko na Soborze. To nie było niczym osobliwym, bo podobnie zachowywała się grupa biskupów zachowawczych, w następstwie czego niektóre dokumenty soborowe przypominają deklarację naszego Kukuńka, co to jest „za, a nawet przeciw”. To by może nie było najgorsze, bo poza fachowcami, którzy i tak przecież wiedzą, o co chodzi, tych dokumentów nikt nie czyta. Problem pojawił się, kiedy grupa biskupów postępowych, której działalność już podczas Soboru nabierała coraz wyraźniejszych znamion konspiracji, nie zaprzestała konspirować również po Soborze. Okazało się, że „duch Soboru” nadal trwa i że to nie Sobór, a ten jego „duch” doprowadza do „reform” o których dokumenty soborowe, albo w ogóle nie wspominały, albo – jeśli nawet – to podchodziły do nich niezwykle ostrożnie. Dla przykładu – „Konstytucja o liturgii świętej” dopuściła wprawdzie języki narodowe w liturgii, ale wyjątkowo, „ze względu na pożytek wiernych”, jednak z naciskiem podkreślała, że wierni „powinni umieć wspólnie odmawiać lub śpiewać także w języku łacińskim stałe części Mszy św. dla nich przeznaczone”. Cóż jednak z tego, skoro nawet wbrew instrukcji z roku 1964, która zawierała wykaz części Mszy św., w których MOŻNA użyć języka narodowego, to kolejna instrukcja, z roku 1967, zezwalała na usuniecie łaciny z CAŁEJ Mszy św. Jak widzimy na tym przykładzie „duch Soboru”, który te wszystkie instrukcje przygotował, doprowadził do ukształtowania liturgii całkowicie odmiennej od pierwotnych intencji, a nawet od literalnego brzmienia soborowych konstytucji.
A co z Duchem Świętym?
Można by pomyśleć, że „duch Soboru”, to tylko jedna z postaci manifestowania swojej obecności przez Ducha Świętego, który nieustanie asystuje Kościołowi, dzięki czemu jego nauczanie jest uważane za nieomylne. Tak jednak chyba nie jest – a mogliśmy się o tym przekonać na podstawie dokumentu, jaki Stolica Apostolska ogłosiła na temat stosunku do Żydów. Można tam przeczytać, że w przeszłości zdarzały się w tej kwestii „niewłaściwe interpretacje” Ewangelii. Ale przecież interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem i misją Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, który przede wszystkim doświadcza asystencji Ducha Świętego. Jeśli zatem „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to znaczy, że Duch Święty musiał w tym czasie być na wakacjach. Ale mniejsza już o Ducha Świętego – czy wyjeżdża na wakacje, czy nie. Skoro bowiem „niewłaściwe interpretacje” zdarzały się „w przeszłości”, to skąd mamy wiedzieć, że te współczesne są „właściwe”? W ten oto sposób grzech pierworodny popełniony przez Jana XXIII wydaje coraz to nowe zatrute owoce. Jednym z nich jest dokonana przez papieża Franciszka zmiana Katechizmu Kościoła Katolickiego, poprzez wpisanie tam potępienia kary śmierci. Zmodyfikowana przez niego wersja kanonu 2267 brzmi następująco: „Wymierzanie kary śmierci, dokonane przez prawowitą władzę po sprawiedliwym procesie, przez długi czas było uważane za adekwatna do ciężaru odpowiedź na niektóre przestępstwa i dopuszczalny, choć krańcowy, środek ochrony dobra wspólnego. Dziś coraz bardziej umacnia się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Co więcej, rozpowszechniło się nowe rozumienie sensu sankcji karnych stosowanych przez państwo. Ponadto zostały wprowadzone skuteczne systemy ograniczania wolności, które gwarantują należytą obronę obywateli, a jednocześnie w sposób definitywny nie odbierają skazańcowi możliwości odkupienia win. Dlatego też Kościół w świetle Ewangelii naucza, że kara śmierci jest niedopuszczalna, ponieważ jest zamachem na nienaruszalność i godność osoby i z determinacją angażuje się na rzecz jej zniesienia na całym świecie.”
Zwróćmy uwagę, że w zacytowanym kanonie nie ma uzasadnienia teologicznego, a tyko tandetny i gołosłowny pozór uzasadnienia filozoficznego – bo cała reszta, to publicystyka, nie tylko kiepska, ale w dodatku kłamliwa. Kłamstwem jest bowiem – bo nie ośmieliłbym się zarzucić papieżowi Franciszkowi, że takich rzeczy nie wie – jakoby dopiero „dziś” coraz bardziej umacniała się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Taka świadomość w świecie chrześcijańskim istniała OD SAMEGO POCZĄTKU, to znaczy – od egzekucji Pana Jezusa na Golgocie. Na prośbę Dobrego Łotra, który w warunkach własnej egzekucji stwierdza, że cierpi „sprawiedliwą karę”, Pan Jezus odpowiada: „jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju”. Dlatego właśnie w świecie chrześcijańskim skazańcowi do samego końca towarzyszył duchowny, co było świadectwem, że chociaż człowiek ten znajduje się w beznadziejnym położeniu, to jednak jest dzieckiem Boga i z tego tytułu korzysta z niezbywalnej godności. Dalsza część kanonu, to kiepska jakościowo publicystyka oceniająca „systemy ograniczania wolności”. Żeby przekonać się o tandetnym charakterze tej publicystycznej oceny, wystarczy przypomnieć dwa przykłady: zabójstwa członków grupy Baader-Meinhof w niemieckim więzieniu, a w Polsce – sprawę Trynkiewicza. Jak wiadomo, Frakcja Czerwonej Armii, czyli grupa Baader-Meinhof, była wspierana przez wywiad Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W nocy z 17 na 18 października 1977 roku Andreas Baader, Gudrun Enslin i Jan Karol Raspe zostali znalezieni martwi w swoich celach. Oficjalną przyczyną śmierci było samobójstwo, chociaż zmarli od postrzałów w głowę. Konstytucja RFN zniosła karę śmierci już w 1949 roku. W Polsce po wprowadzeniu w 1988 roku przez anonimowego dobroczyńcę ludzkości tzw. „moratorium” na wykonywanie kary śmierci, wyroki te zamieniono na 25 lat więzienia. Jednym ze skazanych za morderstwa dzieci był Mariusz Trynkiewicz. Jemu też zamieniono karę śmierci na 25 lat więzienia. Odbywanie kary zakończył 11 lutego 2014 roku. Ponieważ nie wiadomo było, co mu w tej sytuacji zrobić („raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; nie wiedzieli co mu zrobić, ucięli…” – no, mniejsza z tym) , ale w marcu tego samego roku, na podstawie „ustawy o bestiach”, przeforsowanej przez pobożnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, został przez niezawisły sąd umieszczony w izolatorze w Gostyninie – bo jakieś baby obawiały się, że je będzie molestował, albo nawet zrobi im coś jeszcze gorszego. Papież Franciszek jest już przecież dużym chłopczykiem, a tymczasem sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, skąd właściwie biorą się dzieci. Pseudofilozoficzny bełkot o „zamachu na nienaruszalność i godność osoby” nie zasługuje nawet na komentarz, w odróżnieniu od zapewnienia, że Kościół też w sprawę zniesienia kary śmierci angażuje się „z determinacją”. Po pierwsze – to nieprawda, bo jeśli „Kościołem” są wszyscy katolicy, to nie wiem nawet, czy połowa z nich się w tę sprawę angażuje, bo – podobnie jak niżej podpisany – są zwolennikami utrzymania, ewentualnie przywrócenia kary śmierci. Po drugie – papież Franciszek stawia znak równości między „Kościołem”, a „duchem Soboru”, który zresztą, na razie jeszcze kamufluje się w Kościele katolickim, w którym – jak się okazuje – uwił sobie całkiem wygodne legowiska, by za pieniądze pobrane od katolików i pożyczane od Żydów forsować kult Świętego Spokoju.
Stanisław Michalkiewicz.
Bergolio przeciw karze śmierci – komentarz prof. Jacka Baryzela
Jeżeli kara śmierci jest niedopuszczalna w świetle Ewangelii, to znaczy, że Kościół przez XX wieków, nauczając czegoś wręcz przeciwnego, pozostawał w błędzie. Błądzili więc sami Ewangeliści, przekazujący wyznanie wiary pierwszego zbawionego – Dobrego Łotra na Golgocie, zaświadczającego słuszności kary, na którą został skazany; błądzili Apostołowie, błądziło 260 papieży, błądziły sobory i synody, błądzili Ojcowie i Doktorzy Kościoła, błądzili wszyscy uznani teologowie i kanoniści. A jeżeli tak, to przez te XX wieków Duch Święty był nieobecny w Kościele i każda inwokacja każdego soboru definiującego jakikolwiek dogmat: “postanowiliśmy bowiem Duch Święty i my” była pustotą, kłamstwem i nadużyciem. W ostateczności zatem to sam Jezus Chrystus byłby zwodzicielem obiecując Kościołowi pozostawienie mu w jego doczesnej peregrynacji Ducha Pocieszyciela. Takie są logiczne konsekwencje herezji bergoliańskiej.
Prof. Jacek Bartyzel
Za: facebook.com
POWSTANIE WARSZAWSKIE – GENEZA I KONSEKWENCJE
Czekamy Ciebie – czerwona zarazo,
Czekamy Ciebie – czerwona zarazo,
Byś wybawiła nas od czarnej śmierci…
(…) Warszawa, 26 sierpnia’44, autor „Ziutek”
UWARUNKOWANIA W PRZEDEDNIU
Optymistyczny realizm Premiera i Naczelnego Wodza gen. Wł. Sikorskiego odnośnie możliwości utrzymywania stosunków z Rosja Sowiecką, załamał się po odkryciu zbrodni katyńskiej. Stalin oburzony za przypomnienie mu o zbrodni, zerwał stosunki dyplomatyczne z Rządem gen. Sikorskiego w Londynie.
Bijąc Niemców, pod Warszawę w wyniku operacji białoruskiej, największej ofensywy II wojny światowej, pokonując 650 kilometrów w 5 tygodni (a do Berlina pozostało tylko 550 kilometrów!) nadciągała Armia Czerwona. Wcześniej, jedyną nadzieją był plan gen. Sikorskiego (przedstawiony Rooseveltowi w 1942r.) uderzenia przez Bałkany, Polska mogłaby mieć ciagle jeszcze szanse na niepodległość. Jak szybko zmieniała się sytuacja militarna zamykając wczorajsze i otwierając nowe polityczne opcje? Jeszcze do kwietnia 1944, N.W. gen. K. Sosnkowski twierdził, że pierwsi do Polski dotrą alianci zachodni. W kraju pracowano nad planem powstania powszechnego połączonego z lądowaniem Brygady Spadochronowej gen. S. Sosabowskiego i poważnych zrzutów uzbrojenia, szkolono i przygotowywano jednostki (szacowanej na ok. 350 000 żołnierzy) podziemnej Armii Krajowej.
Przygotowywano również akcję „Burza”, która zakładała akcje dywersyjne i sabotażowe i atakowanie tylnych, wycofujących się jednostek niemieckich, aby współdziałając z Armią Czerwoną występować, jako gospodarz, jednocześnie reprezentując uznawany przez zachodnich aliantów rząd londyński.
Kiedy w Teheranie, Roosevelt z Churchillem i Stalinem podzielili się strefami wpływów jesienią 1943r., Polska w sensie politycznym wojnę już przegrała. Z powodów geograficznych Polska znalazła się w strefie sowieckiej. Przywódcy Narodu, tak spiskujący w podziemiu, jak i ci w Londynie i w szeregach wojska na obczyźnie wiedzieli, czego można się było spodziewać od Sowietów. Katyń, Syberia, zdradzieckie aresztowania współdziałających z Armią Czerwoną jednostek AK i ujawniających się podziemnych władz nie pozostawiały niedomówień. W tradycji naszych zachodnich sojuszników (wcześniej Francja, później Anglia i Ameryka) było przedmiotowe traktowanie Polski, jako pozostawionego w sowieckiej sferze wpływów sprzymierzonego elementu, do rozgrywania na europejskiej szachownicy.
Nowym rozgrywającym był Roosevelt, który pomagając Anglii, przejmował jej międzynarodową rolę i znaczenie, a pomagając Rosji cenił w niej partnera w wojnie z Niemcami i (w przyszłości) z Japonią. Zwycięski pochód Armii Czerwonej, mający wspaniałą prasę na zachodzie, utwierdzał go w przekonaniu żeby Stalina nie drażnić, aby odpędzić czarny scenariusz oddzielnego pokoju między Stalinem a Hitlerem (powtórka z 23 sierpnia 1939). W tej sprawie, otoczony lewakami i rosyjskimi szpiegami, Roosevelt był bardzo naiwny. Los Polski był dla niego o tyle kłopotliwy, o ile myślał o 7mln wyborców z polskimi korzeniami i nostalgią, dlatego demonstracyjnie przyjmował gen. Sikorskiego (koniec 1942 z Mikołajczykiem) ofiarując na działalność podziemną w Polsce 10 milionów dolarów i póżniej premiera Mikołajczyka ( z gen. Tatarem, latem 1944 – Mikołajczyk mówił o 90 milionach dolarów w ratach dla Sikorskiego i 10 milionach dolarów uzyskanych przez siebie; Tatar to ostatnie potwierdza), kłamliwie zapewniając o pełnym poparciu dla przyszłej silnej i niepodległej Polski.
Delegat N.W. do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów w Waszyngtonie, płk.dypl. Leon Mietkiewicz w styczniu 1944 dowiedział się o rezultatach konferencji w Teheranie (listopad, grudzień 1943) i jej konsekwencjach dla Polski, informując niezwłocznie gen.Kopańskiego i rząd w Londynie. Przywódcy emigracyjni z Londynu nie poinformowali jednak o tym kolegów z podziemia w Kraju.
PLANY I MOTYWACJE POWSTANIA
Oryginalny plan powstania powstał jeszcze za życia gen. S. Roweckiego-„Grota” i zakładał szybkie wypchniecie Niemców z Warszawy, ale nie bitwę. Celem i ideą przewodnią planu była (zaprzeczenie tego, co nastąpiło) „ochrona ludności przed wymordowaniem i miasta przed zniszczeniem”. Wojskom niemieckim miano jednocześnie otworzyć drogi odwrotu przez mosty w kierunku Skierniewic i ewentualne ich rozbrajanie: „Monter”-„Opanujemy mosty, skanalizujemy ruchy wojsk niemieckich, rozsuniemy się i przepuścimy ich. Bolszewicy pójdą za nimi a my będziemy w Warszawie”. Powstanie w Warszawie było tylko przewidziane w ramach powstania powszechnego, ale nie w ramach akcji „Burza”. Powstańcy w ostatnich miesiącach przed powstaniem, mieli wyjść z miasta, aby prowadzić „Burzę”.
W marcu 1944 gen. Bór-Komorowski postanowił wyłączyć Warszawę z planu „Burza” w myśl celów ”Grota”- Roweckiego. Od tego czasu broń ze zrzutów (brytyjskich) czy też tajnie wyprodukowana, była wysyłana do oddziałów A.K. na wschodzie. Na początku lipca 1944 gen. Bór wysłał na wschód (z Warszawy!) 900 pistoletów maszynowych z amunicją. Na dwa tygodnie przed powstaniem ze stolicy wysłano jeszcze 60 pistoletów maszynowych i 4,400 sztuk amunicji. Na przełomie czerwca i lipca 1944 rząd w Londynie wraz z Delegatem Rządu Jankowskim (z Kraju) rozważali koncepcję nakłonienia Niemiec, przy pomocy Watykanu i Szwajcarii, do uznania Warszawy za miasto otwarte, wyłączone z działań wojennych.
W październiku 1943 roku w Londynie, Min. Obrony Narodowej gen. M.Kukiel zaproponował by wobec odwrotu Niemców, opanować stolicę i utworzyć władze legalne, zanim Sowieci zainstalowaliby jakiś rząd komunistyczny, ale już w lipcu 1944 Kukiel mówił o opanowaniu tylko pewnego obszaru, nie całego miasta. Jeszcze w listopadzie 1943 roku Delegat Rządu Jankowski i dowódca A.K. gen. Bór rozpoczynają „Burzę” na terenach wschodnich. Poza pozytywnym początkowym współdziałaniem bojowym z Armią Czerwoną przeciwko Niemcom, „Burza” kończyła się w najlepszym przypadku aresztowaniami dowódców i rozbrojeniem żołnierzy A.K. (Wilno, Wołyń, Lwów). Niestety klęska planu „Burza”, przy jednoczesnym złośliwym pomawianiu A.K. przez Stalina, o neutralność a nawet ciche sprzyjanie Niemcom, gwałtowne zbliżanie się Sowietów do Warszawy, masowa ucieczka przez stolicę pobitych oddziałów niemieckich, zmuszało kierowników podziemia do szukania wyjścia z tej sytuacji.
Wieść o zamachu na Hitlera z 20 lipca wstrząsnęła Warszawą, odżyły nadzieje, czy to już koniec? Czy dojdzie do powtórzenia schematu z upadkiem rządu niemieckiego z 1918 roku?
Przez lata Warszawa była ośrodkiem oporu, siedzibą Komendy Głównej A.K., Rady Jedności Narodowej, Delegata Rządu, stolicą Polski Podziemnej. Tu było ok. 45 000 zorganizowanych żołnierzy, największa siła w kraju i wydawało się logicznym stoczenie tymi siłami bitwy z bitym, wycofującym się w nieładzie i panice wojskiem niemieckim, a takim go widziano w dniach 23, 24 i 25 lipca. Napięcie rosło. Niemcy uciekali w pośpiechu z Warszawy. Jednak 26 i 27 lipca sytuacja radykalnie się zmieniła, koniec paniki, zdyscyplinowane już jednostki niemieckie przemieszczały się przez Warszawę w kierunku wschodnim…
WSTĘPNA DECYZJA
Około południa 21 lipca’44 trzej generałowie: Komorowski –„Bór”, „Lawina”, „Znicz” (d-ca KG A.K.), Pełczyński-„Grzegorz” (szef sztabu KG, z-ca d-cy KG A.K.) i przybyły z Londynu w maju 1944, Okulicki-„Kobra”, „Niedźwiadek” (z-ca szefa sztabu d/s operacyjnych) podjęli wstępną decyzję o rzuceniu Warszawy do walki, aby wystąpić, jako gospodarze wobec zbliżających się w zawrotnym tempie zwycięskich Rosjan, którzy będąc sojusznikami naszych sojuszników, mieli otrzymać szansę operacyjną w Warszawie. Nie wiedzieli jeszcze o planowanym wyjeździe premiera Mikołajczyka z Londynu do Moskwy, nie wiedzieli o utworzeniu przez Sowietów PKWN (Moskwa, Chelmno/Lublin). Główny wpływ na ich decyzję miały: błyskawiczne zmiany na froncie i wieść o zamachu na Hitlera. 22 lipca gen. Bór spotkał się z Delegatem Jankowskim w tej sprawie, decyzje następnie zatwierdziła Komisja Główna RJN (podziemny parlament).
25 lipca d-ca A.K. powiadomił depeszą Londyn: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę” i prosił o ewentualne zrzucenie brygady spadochronowej ( gen.S. Sosabowskiego) i bombardowanie lotnisk niemieckich pod Warszawą. Kraj zdecydował się na powstanie i powiadomił rząd w Londynie, który 26 lipca podjął uchwałę (nieco przeredagowaną przed wysłaniem przez ludzi Mikołajczyka) dającą zielone światło.
NACZELNY WÓDZ
Naczelny Wódz gen. K. Sosnkowski (przyjaciel J. Piłsudskiego, intelektualista i strateg, ale bez większego doświadczenia w dowodzeniu w. j.), który najpierw chciał skakać do Polski, aby walczyć, w tej trudnej sytuacji odleciał (15 lipca do 10 sierpnia’44) do Włoch, aby być z 2 Korpusem gen. Andersa i ewentualnie buntować wojsko, w razie gdyby premier Mikołajczyk poszedł na zbyt daleko idące ustępstwa wobec Stalina w Moskwie. N.W. uważał, że Stalin chce przekształcić Polskę w 17-tą republikę i wszelkie rozmowy z nim nie mają sensu, był przeciwny wybuchowi powstania i dalszego przelewania polskiej krwi, sugerował wycofanie „wartościowych elementów patriotycznych” przed Rosjanami na zachód, spodziewając się w ciągu 5 lat wojny miedzy Rosją a zachodem. Sosnkowski przestrzegał przed myśleniem o załamaniu się ducha armii niemieckiej na podobieństwo 1918 r „stosunki wewnętrzne i ich psychika są inne niż wówczas”. Jednak w depeszy do gen. Bora z 7 lipca pierwszy raz zasugerował nową formę powstania w obliczu „szczęśliwego zbiegu okoliczności” opanować większe ośrodki (przedtem nakazywał tylko akcje dywersyjne) i można powiedzieć, że tę instrukcję wykonał d-ca A.K. 1 sierpna 1944!
We Włoszech gen. Anders uważał, że wojskowo powstanie nie miało znaczenia, ponieważ Niemcy już przegrały wojnę i naciskał N.W. aby ten zabronił powstania wyrażnym rozkazem, którego usłucha jego podwładny gen. Bór. Sosnkowski sądził, że to rząd powinien wydać odpowiednią decyzję.
PREMIER RZĄDU NA UCHODŹTWIE
Premier Mikołajczyk natomiast uważał, że jest konieczne i możliwe dogadanie się ze Stalinem, przyjęcie kompromisowego rozwiązania w kwestii granic i formowania nowego rządu z instalowanymi przez Stalina komunistami. Sądził, że rezygnując z niezależności w polityce zagranicznej, można będzie przy pomocy poparcia ruchu patriotycznego w kraju i dyplomatycznego poparcia aliantow zachodnich uratować „biologiczne siły narodu i nie dać się skomunizować”, a wojny między Rosją a zachodem nie będzie przez najbliższe 20-30 lat. Mikołajczyk zaprojektował natomiast plan desantowania siebie i „dwóch ministrów oraz Szefa Sztabu i min. Spraw Wojskowych gen. Kukiela na Podhale. Rosjanie nie poszliby szczytem Karpat i my utrzymalibyśmy się w górach.”, ale Churchill i Szef Sztabu gen. Kopański byli temu przeciwni.
WYPADKI W WARSZAWIE
„Dopiero natarcie sowieckie na Warszawę było momentem do wydania rozkazu na akcję wewnątrz miasta. Tylko koordynacja z zewnątrz z natarciem wewnątrz mogła przynieść zwycięstwo”, pisze gen. Bór. Obawiano się szybkiego wejścia Rosjan, lub zmasowania w Warszawie cofajacych się Niemców. Dowódca AK widział katastrofalne klęski Niemców i nie wierzył, że mogą oni zdobyć się na znaczący zwrot zaczepny. 27 lipca gen. Bór depeszował do N.W. o aresztowaniu dowódców i rozbrajaniu przez Rosjan 27 dyw. Wołyńskiej, która walczyła u boku Rosjan przeciwko Niemcom, nie zapowiadało to dobrej współpracy…
27 lipca płk Muzyczka przedstawił (uzgodniony z płk Fieldorfem i płk Skorobohatym-Jakubowskim) memoriał uzasadniający odwołanie decyzji walki o Warszawę. Takie stanowisko popierali Bokszczanin, Pluta-Czachowski, Sanojca i Skroczyński. Obecny był też Okulicki, który był przeciwko i wkrótce opuścił spotkanie.
Tegoż dnia niemiecki gubernator dystryktu warszawskiego Fisher wydał zarządzenie stawienia się 100 000 ludzi do robót fortyfikacyjnych. W dwie godziny później Komendant Okregu Warszawa-miasto płk. Chruściel-„Monter”(w latach 1936-38 wykładowca taktyki w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie- w cywilu doktor praw) tego dnia wydał rozkaz „Alarmu” do powstania (odwołany następnego dnia przez gen. Bora). Raptowne ogłoszenie „Alarmu” nakazującego koncentrację sił AK dekonspirowało warszawski Okręg AK wobec Niemców. Zaczęli zbierać informacje o punktach koncentracji i sprawdzać listy obecności w zakładach pracy.
29 lipca ukazała się odezwa płk. Juliana Skokowskiego (dowódca lewicowego PAL-u), mówiąca o (!) ucieczce gen. Bora wraz ze sztabem z Warszawy, informująca, że wobec tego on obejmuje dowództwo nad wszystkimi podziemnymi oddziałami w stolicy.
Wieczorem następnego dnia radio Moskwa, a dzień póżniej radiostacja polskich komunistów -Związku Patriotów Polskich „Kościuszko” wzywają ludność Warszawy do walki: „Ludu Warszawy. Do broni.” Manifest PKWN określał komunistyczną KRN, jako jedyne legalne źródło władzy w Polsce, nazywając Rząd Emigracyjny w Londynie i jego Delegat w kraju władzą samozwańczą i nielegalną. Niemcy spodziewali się powstania z 29 na 30 lipca i podjęli działania wzmacniające.
30 lipca przybył do gen. Bora emisariusz Jan Nowak-Jeziorański z pesymistycznymi wieściami o niemożliwości zrzucenia brygady spadochronowej, większych zrzutów broni, porozumienia z Sowietami, dodając, że Polska jest w rosyjskiej strefie wpływów i będzie okupowana przez Armię Czerwoną. Szybko jednak zrozumiał, że przybył za późno. Zastanawiano się już tylko, kiedy zaczynać…
DECYZJA – MORDERCZY POSPIECH
31 lipca rano na naradzie sztabu d-ctwa A.K. „okrągły stół” i po referacie płk. Iranka-Osmeckiego („Heller”-szef oddz. II wywiadowczego KG A.K.), wystapił gen. Okulicki i w bardzo ostrej formie zarzucił tchórzostwo ostrożnemu gen. Borowi, żądajac natychmiastowego rozkazu do powstania, „Niemcy już są pobici”. Po nim wystapił płk.dypl. J. Szostak („Filip”-szef III oddz. operacyjnego) kończąc: ”lepiej zacząć o tydzień za wcześnie, niż o godzinę za późno”. Następnie płk. A. Chruściel-„Monter” przedstawił braki w uzbrojeniu, sugerując, że siły są zbyt słabe, aby uderzyć, kiedy Niemcy nie są w odwrocie, więc trzeba czekać. Tego dnia zarządzono drugą odprawę na 18.00. Uczestnicy dowiedzieli się o oddziałach sowieckich w Radości, Wołominie i Radzyminie. Rosjanie wzięli do niewoli d-cę 73 dyw. niemieckiej na Pradze, głośno było o panice wśród Niemców w Legionowie.
Jednocześnie ogłoszono o wyjeżdzie Mikołajczyka do Moskwy. Powstanie mogło tylko pomóc premierowi we wznowieniu stosunków dyplomatycznych. Gen. Bór poprosił delegata Jankowskiego o zatwierdzenie decyzji. Ten zapytał jeszcze, co będzie, jeśli Rosjanie zatrzymają się, Pełczyński: ”wtedy Niemcy nas wyrżną”. D-ca A.K., Delegat Rządu, po naradzie z gen. Pełczyńskim i gen. Okulickim w obecności mjr. Janiny Karasiównej, ”Haka”, ”Bronka” (szef łączności wewnętrznej) na wniosek „Montera” podjęli decyzję o godzinie ”W” na 1 sierpnia godz. 17.00.
Płk. Iranek-Osmecki (szef wywiadu) przybył już po wydaniu decyzji (łapanki, godzina policyjna) i zaczął podważać meldunek „Montera” o załamaniu się oporu niemieckiego, wskazując na napływające nowe jednostki pancerne. Podobny meldunek przekazał płk.dypl. K.Pluta-Czachowski „Kuczaba” szef V oddz. łączności operacyjnej, Bór odparł: ”Stało sie. Jest już za póżno, aby decyzję odwołać”.
KONSEKWENCJE I OCENY
Jaki jest naprawdę bilans Powstania wywołanego przecież w istotnie tragicznej sytuacji geopolitycznej dla Narodu Polskiego? Na pewno z jednej strony to obłęd podejmujących decyzję o jego wybuchu, połączony z niezwykłym heroizmem żołnierzy AK i w konsekwencji okrutną masakrą ludności cywilnej i zburzeniem zabytków kultury miasta, nazywanego Paryżem wschodu. Przecież podejmujący decyzję powinni być świadomi swojej odpowiedzialności za gospodarowanie posiadanymi zasobami materiałowymi i ludzkimi i porównania ich z możliwościami przeciwnika. Tego właśnie zabrakło. Decyzje polityczne przejęli wojskowi.
Ja nie mam problemu z decyzją pojedynczego człowieka o bohaterskim poświęceniu, a nawet szaleńczym, ale mam problem z podjęciem decyzji skazującej zależnych od decydentów współobywateli, szczególnie cywili na takiż los i konsekwentnie rzucenie bezbronnej patriotycznej młodzieży w niemiecką maszynkę do mięsa. Rozpoczęcie powstania mogło rozpocząć się dopiero po zajęciu Pragi przez wojska sowieckie. Dlaczego? Dlatego, że uzbrojeni jedynie w 10% powstańcy (ok. 35,000) posiadali zapas amunicji jedynie na 2-3 dni walki…
Zastanówmy się, kto najbardziej skorzystał na Powstaniu? Oczywiście Niemcy! Operacja „Bagration” swoją zawrotną szybkością zdewastowała niemiecki front i wróżyła zakończenie wojny jeszcze w 1944 roku. Pod koniec lipca Sowieci stali nad Wisłą, 550 km od Berlina, 2 sierpnia Rokossowski na rozkaz Stalina miał zająć Warszawę, jednak nowy rozkaz nakazywał zatrzymanie działań. Czy potrafimy sobie wyobrazić jak szybko Stalin, śladem cara Aleksandra I, pojawiłby się we Francji zagarniając całe Niemcy? Uzgodnienia z Jałty i Teheranu były kreślone na cierpliwym papierze, nie było tajemnicą, że dla Stalina imperium sowieckie było tam, gdzie stał but żołnierza Armii Czerwonej, a zachodnim aliantom szło bardzo słabo (np. operacja „Market Garden”, która miała być początkiem wojny błyskawicznej).
Historycznie biorąc miasto Warszawa nad rzeką Wisłą to największy pechowy hamulec wymarzonego i rozciągającego się na Europę Zachodnią Sowieckiego Imperium, tak było w 1920 r. (Lenin) i tak stało się w 1944 r. (Stalin).
Powstanie miało trwać 2-3 dni trwało 63 dni, dając Hitlerowi szansę na pozbieranie sił (5 miesięcy!) i nawet na ostatnią niespodziankę zgotowaną ślimaczącym się aliantom w Ardenach. Niemcy powinni też być wdzięczni walczącym Warszawiakom za uratowanie milionów uciekających na zachód ich rodaków, wybuch powstania dał im tak potrzebny czas. Po tym wymuszonym postoju, Armia Czerwona podjęła o wiele bardziej kosztowną pod względem ludzkim i materiałowym dalszą ofensywę. W tym sensie można powiedzieć, że Powstanie Warszawskie uratowało Europę Zachodnią od komunistycznej dominacji.
Powstanie było ostatnim wielkim bojem o Niepodległość szaleńczym aktem rozpaczy i zarazem krwawą i rozpaczliwą lekcją przestrogi dla przyszłych pokoleń z apelem o większy rozsądek w podejmowaniu ważnych decyzji dla Narodu Polskiego, czy też pokładaniu zbytnich nadziei w sojusze. Było szalenie kosztownym teatrem ukazującym jak to Polak dzielnie walczy i umiera.
Z drugiej strony gdyby nie było Powstania i zgodnie z oficjalnym życzeniem N.W. gen. Sosnkowskiego wycofano by element patriotyczny na zachód, znając praktykę Stalina wola i duch Niepodległej ległaby w gruzach podobnych do gruzów stolicy i Stalin miałby mniej pracy przy fałszowaniu polskich wyborów. W Warszawie mógłby zorganizować prowokację, aby powystrzelać, co bardziej patriotycznie nastawionych Polaków (model katyński).
Przypomnijmy wiec, że Powstanie miało na celu opanowanie stolicy przez A.K., wzmocnienie w oczach opinii światowej prawa i roszczeń legalnego Rządu w Londynie do reprezentowania i objęcia władzy w Polsce w obliczu polityki faktów dokonanych Stalina na zajmowanych polskich ziemiach. Powstanie, szczególnie w pierwszym okresie, było swoistym festiwalem polskości, patriotyzmu i „swojskości”.
Przed wybuchem powstania Rokossowski otrzymał rozkaz zajęcia Warszawy do 2 sierpnia, moment rozpoczęcia powstania wybrano, więc dobrze, oczywiście w tym czasie nastąpiło niemieckie kontruderzenie, ale tego nie można było przewidzieć. Doświadczenia z Wilna, czy Lwowa wskazywało na możliwość sojuszu taktycznego nadchodzącej Armii Czerwonej i sił AK, chociaż końcowy etap tego współdziałania był dla Polaków przykry, a szczególnie dla ich oficerów.
Są głosy, że powstanie było przyczyną, dla której Stalin nie wchłonął Polski, jako 17 republiki, tego chciał Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele, ideę tę forsowała wpływowa Zofia Dzierżyńska. Jednak Stalin już wiosną 1943, postanowił utworzyć wianuszek państw „narodowych „ w środkowo-wschodniej Europie i zupełnie je sobie podporządkować. Intencją przywódców polskich było przeszkodzenie w ustanowieniu się moskiewskiego PKWN w stolicy. Czy powstanie wybuchło, bo gen. Bór uległ nastrojom własnego narodu? Czy jak powiedział płk.dypl. J. Bokszczanin („Sęk”, „Wir”, KG A.K.), że „była to albo lekkomyślność albo nerwy nie wytrzymały”? Nad decyzją ciąży postać gen. Okulickiego, czy był on człowiekiem gen. Sosnkowskiego i utrzymywał z nim łączność?
Nie bez znaczenia dla wyboru godziny „W” było też żądanie Delegata Jankowskiego 24 godzin przed wejściem Rosjan na zainstalowanie władzy cywilnej. Błędną w konsekwencji była zmiana godziny ataku z nocnej na rozpoczęcie ataku w ciągu dnia…
Czy powstanie powinno być przerwane wobec niemieckiego bestialstwa i rozstrzeliwań, nawet bez praw kombatanckich? (Deklaracja rządów Wielkiej Brytanii i USA z 29 sierpnia 1944 o uznaniu A.K. za wojska sojusznicze). RJN wystąpiła z sugestią kapitulacji ok. 10 września, ale wtedy Sowieci podeszli do Pragi i ciągle liczono na pomoc, ale nie po to Stalin stworzył LWP, Polskę Lubelską, aby oddawać władzę zwolennikom Niepodległej w Warszawie.
Okazuje się, że już wcześniej istniały warunki do zakończenia powstania. 12 sierpnia gen. „Bór” otrzymał z Londynu od N.W. gen. Sosnkowskiego i wicepremiera Kwapińskiego upoważnienie do ewentualnej kapitulacji powstania (przeciwny temu był premier Mikołajczyk).
Gen. von dem Bach, który objął niemieckie dowodzenie po rzęzi Woli i Ochoty, już 18 sierpnia przedstawił na piśmie propozycję “komendantowi powstańców” złożenia broni i zaprzestania walk. 20 sierpnia przez powstańcze barykady przeszło 12 wysłanników, polskich cywili przynosząc od Niemców 7-io punktową propozycję warunków kapitulacji, gwarantujące powstańcom w przypadku ogólnej kapitulacji prawa kombatanckie. Propozycje te zostały ponowione 26 sierpnia dostarczyli je trzej polscy księża na Starówkę i Śródmieście.
Gen. Bach 27 sierpnia odwołał się do pośrednictwa dowódcy II korpusu węgierskiego gen. Langyela, przedwojennego attaché wojskowego w Warszawie. Powstanie trwało, licząc na pomoc bądź to Stalina, bądź zachodu….
Co prawda walczący w Warszawie Polacy nie chcieli czegoś niezwykłego, 19 sierpnia 1944 wybuchło powstanie w Paryżu, już 24 sierpnia do Paryża wkroczyła francuska 2 Dyw. Pancerna, następnego dnia Niemcy się poddali. Rosjanie jednak twardo stali w miejscu.
Czy to pokolenie wychowane na tradycji walki wykuwania Niepodległej pod koniec I w. ś., które podjęło nierówną walkę w 1939 r., mogło nie podjąć walki w sierpniu 1944, kiedy losy Polski miały się decydować na długie lata? Warszawa z atmosferą rosnącego terroru, łapanek, nieustannych zagrożeń, ciągłych rozstrzeliwań, upokarzania Polaków w każdej możliwie sytuacji, w przeciwwadze uwierzyła w ideę pomszczenia, wymierzenia sprawiedliwości, w ideę powstania. Walka zaczęła się w Warszawie, ale to była walka o Wolną Polskę! Zachodni okupant wcześniej utworzył Generalną Gubernię, wschodni właśnie Polskę Lubelską, powstańcy chcieli zdobyć Warszawę dla Niepodległej.
Postępowanie Rosjan wobec powstania, odsłoniło wreszcie aliantom ich oblicze, Churchill nazwał to początkiem „zimnej wojny”. Potwierdza to niemiecki historyk, Hans von Krannhals, pisząc o powstaniu Warszawskim: „Tu i nie gdzie indziej rozpoczeła się „Zimna Wojna” między wschodem a zachodem.” Niestety już znacznie wcześniej miała miejsce gra wśród wielkiej trójki. Churchill chciał uderzeniem przez Bałkany walczyć w Europie o wpływy ze Stalinem, Roosevelt sprzyjał apetytowi Stalina wstrzymując pochód na Berlin tak, aby dotarli tam pierwsi Rosjanie. Gen. G. Patton był wściekły: jak można nie wykorzystywać sytuacji i przeć do przodu…
Według mnie największym oszustem był Roosevelt, to on oszukał swoich wyborców, a polskich Patriotów stwarzając pozory życzliwości sprawie polskiej, a wyraźnie poza plecami Churchilla sprzyjał Stalinowi, Polska była pionkiem, jaki na szachownicy teatru wojny ochoczo poddał Stalinowi. To on otoczony sowieckimi szpiegami tanio i nikczemnie (znając rzeczywistość) sprzedał Polskę Stalinowi.
Stalin dowiedział się o powstaniu 2 sierpnia o 1.10 po północy od angielskiego Sztabu Generalnego, depesza zawierała prośbę o pomoc i współdziałanie. Stalin (weteran przegranej wojny 1920r), znając plan „Burza” był powstaniem zaskoczony, ale jeszcze tego samego dnia wydał tajny rozkaz marsz. Rokossowskiemu i marsz. Koniewowi, aby natychmiast wstrzymali ofensywę na froncie i zajęli się tylko umacnianiem zdobytych przyczółków. Jednocześnie zaczął taniec pozorów z aliantami. Liczył, że czas rozwiąże sytuacje w Warszawie po jego myśli. Jednak decyzja o wybuchu powstania, zatrzymując ofensywę sowiecką (na 5 miesięcy!), zdecydowała o tym, ile obszaru niemieckiego zajmą Rosjanie, a ile zachodni alianci (mimo wcześniejszych uzgodnień). Wojna jak pisałem wyżej mogłaby zakończyć się kilka miesięcy wcześniej z większymi sowieckimi zdobyczami i mniejszymi ludzkimi stratami…
Czy możliwa była inna koncepcja niż zniszczenie powstania i Warszawy, przecież niektórzy Niemcy chcieli wbić „klina” między aliantów i zostawiając Warszawę z jej londyńskim rządem, wrzucić przysłowiowego „szczura” aliantom. W Warszawie powstałby popierany przez zachód rząd, pod nosem Stalina, były takie koncepcje, ale po zamachu na swoje życie z 20 lipca Hitler stwardniał, nie było ochotników, aby go o tym przekonać.
Polacy przegrali powstanie, dając z siebie wszystko, zwycięstwo mogło być tylko w sferze duchowej, moralnej. Tym razem nie było wstydu za Zaleszczyki, za ucieczkę Rządu i Dowództwa. Walczyli do końca, ale nie mogli zwyciężyć. Tak jak w swojej długiej historii, w powstaniach: kościuszkowskim, listopadowym, styczniowym, kiedy szanse często nie były większe, wiedzieli, o co walczą i za jakie wartości przyjdzie im zginąć. Polska kwadratura koła.
W marcu 1945, gen. Reinhard Gahlen (po wojnie szef wywiadu RFN), wybitny znawca wschodniego teatru działań, zakończył przygotowywane dla Himmlera 200 stronicowe opracowanie o organizacji, szkoleniu, taktyce, wywiadzie i łączności Armii Krajowej. Upadające Niemcy chciały uczyć się sztuki beznadziejnego oporu od najlepszych…
Wszelkie próby kontaktów z Rosjanami nie przynosiły rezultatów (sowieccy szpiedzy: kpt. Konstanty Kaługin, kpt. Ivan Kołos odmawiali przesyłania depesz do Armii Czerwonej albo przesłane pozostawały bez odpowiedzi). Gen. „Monter” wysłał radiostację z por. „Makiem” do Rosjan, ale kontakt trwał tylko kilka dni. Stalin miał inne plany.
Na scenie milionowego miasta miał się rozegrać rozstrzygający akt politycznej polsko- rosyjskiej konfrontacji w celu ostatecznego ustawienia stosunków z rosyjskim molochem. Gen. Okulicki: ”Potrzebny był czyn, który by wstrząsnął sumieniem świata”. Zniszczeniu uległo prawie całe miasto, zginęło ok. 200 000 mieszkańców, spłonęły bezcenne dla kultury muzea, archiwa i biblioteki.
Powstanie paradoksalnie zamiast przeszkodzić, pomogło komunistom z PKWN w przejęciu władzy w Polsce. Stalin dokonał tego przy milczącym przyzwoleniu Londynu i Waszyngtonu. To, że Hitler wykonał mokrą robotę Stalina w Warszawie, nie zmienia imperialistycznego sowieckiego postępowania i tragizmu powstań: berlińskiego 1953, węgierskiego 1956, czy praskiego 1968. Może ta krwawa ofiara warszawska sprawiła, że dlatego nie było powstania w 1956 r w Warszawie i był bezkrwawy sierpień’80? Czy utrata narodowej elity upodobniła nas na dziesięciolecia do Czechów, którym wyrżnięto elitę w bitwie pod Białą Górą w 1620 r.?
Zastanawiające jest zdecydowane parcie do powstania gen. L. Okulickiego, przecież znał gen. Sierowa/Iwanowa od czasu aresztowania we Lwowie (niektórzy sądzą, że współpracował) i drugi raz zetknął się z nim, kiedy Sowieci aresztowali przywódców (16-tu) Podziemnej Polski.
Dziś wielu komentatorów myśli, że najlepszą opcją było przeczekanie sytuacji i nie wydawanie walki tak, aby (KG NSZ, gen. K. Sosnkowski, gen. Anders i inni) jak najwięcej ocalić narodowej tkanki biologicznej. Zgoda, jeśli Niemcy nie zamieniliby Warszawy w twierdzę to nie zginęłoby ok. 200 tys. Warszawiaków tylko mniej. Natomiast wkraczający za Armią Czerwoną oprawcy z NKWD wyaresztowaliby ten cały kwiat konspirującej inteligencji warszawskiej i wywieźliby ich (zaplutych karłów reakcji) za Ural (podobny był plan zwycięskiego Hitlera), gdzie zginęliby z wycieńczenia i w nędzy w kopalniach złota, niestety bez mogił…
Jeśli potępimy decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego to powinniśmy konsekwentnie potępić powstanie listopadowe, czy styczniowe, przecież były one również szaleńcze i na pewno w przeciwieństwie do PW nie mogły nawet liczyć na sojuszników…
I jeszcze jedno. Niektórzy zarzucają płk Ryszardowi Kuklińskiemu, że znając dobrze plany wprowadzenia stanu wojennego nie ostrzegł kierownictwa „Solidarności” tak, aby mogła się bronić, zabezpieczyć, stawić czoła wykonawcom woli fornali Kremla. Wydaje się, że Kukliński (wiedząc przecież, że „Solidarność” naszpikowana jest agentami SB), pamiętał o bezradnym heroizmie Powstańców Warszawskich i nie chciał powtórzyć pozbawionego szans zwycięstwa, przelewania polskiej krwi, której rezultatem byłoby dalsze zubożenie biologicznych zasobów Narodu.
Tym bardziej, że wiedział, że tak jak Węgrom w 1956 roku, tak i Polsce 1981 roku, zachód pomocy by nie udzielił, dlatego płk Kukliński rozumiał, że to USA, które usilnie wspomagał, muszą wyrwać imperialne kły Rosji Sowieckiej, aby Polska miała szansę na niepodległość. Tak wiec szanujmy historię, ale i ucząc się jej wyciągajmy z jej zapisu właściwe i praktyczne wnioski. Może lekcja PW spowodowała, że Solidarność wybrała pokojową drogę przemian, ale także Sowieci nie byli skłonni szybko wchodzić militarnie do Polski w 1956, czy 1981? Teraz rodzi się pytanie: czy nasze pokolenie sprostało kolejnemu wyzwaniu następnego zakrętu naszych dziejów, czy też po wymordowaniu przez obydwu okupantów narodowych elit, nie jesteśmy w stanie nieść w przyszłość polskiego krzyża i nie rozumiemy już takich pojęć jak Suwerenność i Niepodległość?
To okrutne mieć do wyboru: żyć jak bity i zaszczuty strachem pies, albo walcząc heroicznie zginąć w obronie wpojonych wartości…
Wojna jest straszną perspektywą nie tylko dla ludzi, w tej samej wojnie imperium stracili Anglicy, imperium stracili Japończycy, imperium i narodową dumę Francuzi, Żydzi stracili kilka milionów ludzi, Sowieci miliony ludzi, zniszczenia, podobnie tylko gorzej skończyli Niemcy. Jedynym zwycięzcą w tej wojnie byli Amerykanie. Żydzi zarażeni polskim etosem godności rzucili się do beznadziejnej walki. Przypomnijmy sobie, o kim mówimy: tamci dumni Polacy wywalczyli sobie Polskę u schyłku I wojny światowej, byli pogromcami bolszewików, to oni stanowili trzon dowództwa. Więc czego więc można byłoby wtedy spodziewać się po ich dzieciach, młodych konspirujących Polakach?
A jak dramat powstania rozumieli ginący w boju jego uczestnicy? Wspomniany wcześniej poeta, żołnierz Józef Szczepański „Ziutek”, który zginał w PW w „Czerwonej zarazie” pisał:
„Śmierć nie jest straszną, możemy umierać.
Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły
Nowa się Polska-zwycięska- narodzi.
I po tej ziemi ty nie będziesz chodzić.
Czerwony władco rozbestwionej siły”.(…)
Czy następne pokolenia Polaków, dziedziców przelanej krwi wypełniły testament poety?
OPINIE LIDERÓW I UCZESTNIKÓW
Gen. Anders, d-ca II Korpusu, (p.o. N.W. od 26 II’45 do 28 V’45):
”Jestem na kolanach przed powstaniem, ale to było nieszczęście. Wojskowo powstanie nie miało znaczenia. Niemcy już przegrali wojnę. Trzeba było porozumieć się z aliantami naprzód, przed powstaniem. (…) wywołanie powstania w Warszawie w obecnej chwili było nie tylko głupotą, ale wyraźną zbrodnią.”
Bolesław Biega-„Sanocki” (sekretarz Rady Jedności Narodowej w podziemiu):
”Została podjęta otwarta wojna, otwarta walka z wrogiem uzbrojonym po zęby, nikłymi siłami, bez należytego ekwipunku, no, a co najważniejsze bez jakichkolwiek gwarancji, że będzie poparcie. Ostatni tydzień to był okres zbliżania się wojsk sowieckich, wycofania się właściwie, wojsk niemieckich i to prawdopodobnie wytworzyło w największym stopniu atmosferę wybuchową.”
Płk.dypl. L. Mitkiewicz (delegat N.W. do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów w Waszyngtonie):
”Powstanie Warszawskie było niepotrzebne, wybuchło o kilka dni za późno, zniszczono, zburzono Starą Warszawę”. „Powstanie Warszawskie-politycznie i wojskowo, ze względu na sytuację ogólną było wielkim nonsensem”… głównym inicjatorem powstania w Warszawie był Mikołajczyk, a szarą eminencją AK był gen. T. Pełczyński”(były oficer wywiadu i kontrwywiadu).
Stefan Korboński „Nowak”, ”Zieliński”, SL, kier. Walki Cywilnej, ostatni Delegat Rządu:
”(…) jeśli stolica będzie uwolniona własnym wysiłkiem i ujawni się w stolicy rząd podziemny, ujawni się Komenda AK, administracja podziemna, wojsko… to przez stworzenie faktu dokonanego zmusimy Rosjan do pogodzenia się z nim.”
Jan Nowak-Jeziorański ”Janek”, „Zych”, emisariusz,:
„Po Katyniu Powstanie Warszawskie jest największą zbrodnią reżimu stalinowskiego wobec Polski”
Karol Popiel, SP, (Min. Odbudowy Administracji w Rządzie londyńskim)
– uważa, że odpowiedzialnymi byli: Pełczyński, Rzepecki (szef BIP-u), Okulicki (agent Sosnkowskiego), a Mikołajczyk też liczył na powstanie, twierdzi też, że K. Pużak –prezes RJN, nic o wybuchu powstania nie wiedział.
Gen. Marian Kukiel, Min. Obrony Narodowej, (wybitny historyk):
uważał, że za gen. Sikorskiego wojsko było instrumentem polityki, póżniej jednak w Warszawie wojsko rządziło, nie było też koordynacji między Rządem, N.W. a Prezydentem w Londynie, słowem bałagan kompetencyjny.
Kazimierz Bagiński „Dąbrowski”, SL, (wiceprezes RJN):
”Gdyby nawet rząd był przeciwny powstaniu, to i tak doszłoby do powstania!…wybuchłoby spontanicznie, zorganizowane przez społeczeństwo lub przez komunistów. Zresztą spodziewaliśmy się wejścia Sowietów w ciągu 3 dni.”, (oskarżony w procesie 16-u).
Kpt.Tadeusz Zawadzki (Żenczykowski), „Kania”, szef wydz. BIP:
”Powstanie było nieuniknione. Warszawa musiała pozostać w naszych rękach. To było przecież serce oporu. Bierne czekanie na oswobodzenie stolicy przez Sowiety znaczyłoby, że podziemie- to tylko frazes, a działa tylko AL, a AK niczego nie dokonała. Warszawa była naładowana dynamizmem, chęcia zemsty, za łapanki, za masowe egzekucje. Walka z okupantem zakończyła się logicznie wybuchem powstania.(…) Należało też się spodziewać możliwości prowokacji ze strony komunistów. Warszawa była beczką prochu, kto miał dać zapałkę: my czy komuniści. Powstanie rozpoczęło się w chaosie. Zaniedbano zupełnie utworzenia rezerw”.
Płk.dypl. Stanisław Weber, szef sztabu Komendy Okręgu Warszawskiego AK.:
”Gdybyśmy rozpoczęli 25 lipca lub 26 lipca, to mielibyśmy więcej szans. Moglibyśmy zdobyć artylerię na Niemcach.”
Gen.Sawicki, „Opór”, d-ca III rzutu sztabu KG AK:
”Do ostatniego tygodnia lipca nikt o powstaniu nie myslał! Powstanie to była regularna bitwa, zaimprowizowana na tydzień naprzód, niezaplanowana. Więc gdzie tu mówić o rachubie, o jakimś planie”.” Stwierdzam, że przyczyną powstania był motyw polityczny, a nie wojskowy, że decyzja zapadła pod wpływem Okulickiego, emisariusza Sosnkowskiego”, (Okulicki –późniejszy więzień Łubianki-był zdruzgotany wiadomością, że jego jedyny syn został zabity we Włoszech- II Korpus Polski, służył w artylerii).
Gen. Tadeusz Pełczyński, „Grzegorz”, „Robak”, szef sztabu KG AK, z-ca dowódcy AK.
Do błędów zalicza zmianę godziny z nocy na popołudnie, silniejsze punkty oporu mogły być zdobyte tylko w nocy. Decyzja wybuchu powstania -zbyt późna- broń planowo wysyłano w teren. Liczył na to, że Rosjanie ruszą albo pod naciskiem aliantów, albo w ich własnym interesie. Nic nie wiedział o postanowieniach w Teheranie. Bardzo przeżył śmierć syna w powstaniu (student architektury, poległ 17 wrzesnia’44- pułk „Baszty”).
Gen.Kazimierz Sosnkowski, Naczelny Wódz.
Relacjonuje interesującą rozmowę z 2 sierpnia’44 odbytą pod Rzymem z d-cą Frontu Śródziemnomorskiego Marszałkiem Wilsonem, który rzekomo zaproponował przerzucenie całego II Korpusu drogą powietrzną do Polski.
Mjr. Eugeniusz Arciuszkiewicz, d-ca polskiego dywizjonu 301.
„Rosjanie nie zezwalali na lądowanie w terenie przez nich zajętym. Woleli czekać na Pradze z bronią u nogi, aż Niemcy zniszczą Warszawę. Może to był rodzaj odwetu za ich klęskę w 1920r w pobliżu tego miasta?”. Straty dywizjonu 301 podczas niesienia pomocy powstaniu były: 15 załóg (90 ludzi), czyli 150% stanu wyjściowego, tylko jedna załoga ze stanu wyjściowego przeżyła okres powstania (ok. 15% zrzutów trafiało do powstanców).
Adam Romer, dyr. Biura Prezydialnego Rady Ministrów RP w Londynie:
”Mikołajczyk uważał, że najważniejszą rzeczą było umożliwienie rządowi powrotu do Polski. Wtedy, w najgorszym razie, zaistniałaby sytuacja taka, jaka była między Rosją a Finlandią. Finlandia, po utracie znacznej części terytorium, zachowała niepodległość, będąc w pewnej zależności od Związku Sowieckiego”.
Ppłk. Roman M. Niedzielski, „Żywiciel”, kmdt. Obwodu Żolibórz:
”Cały czas liczyliśmy się z tym, że akcja zacznie się w nocy, a tu powstanie w biały dzień! A my bylismy w willowej dzielnicy, z ogrodami, z odkrytymi, obszernymi terenami. To było zabójstwo! „Monter” (…) bagatelizował siły przeciwnika. Kiedy (…)podoficerowie (…) skarżyli się na brak broni to powiedział: „Musicie sobie zdobyć broń, idąc nawet z kijami i pałkami a ci, którzy są do tego nie zdolni, pójdą pod sąd”
Kpt. Bohdan Kwiatkowski, ”Lewar”, szef sztabu KO Śródmieście-Południe:
”W okolicy Wilczej i Kruczej żądano $20 w złocie za niepełny kubek wody. (…) ok. 10% umarło z głodu, a jednak w niektórych piwnicach urządzano uczty”.
Kpr.pchor. Janina Pierre-Skrzyńska, łączniczka Zgrupowania „Sosny”
, wrażenia z końca powstania: „Napotykałyśmy wszędzie przeraźliwie smutne obrazy. Niewypowiedziana nędza otaczała nas zewsząd. Nędza tych ludzi brudnych, przerażonych, wrogich, którym pozostało tak mało człowieczeństwa. Słyszałyśmy coraz częstsze narzekania, skargi, liczne przekleństwa rzucane w naszą stronę, bo to przez nas stało się to ogólne nieszczęście”.
Heinrich Himmler, d-a Armii Rezerwowej III Rzeszy, (21 wrzesnia’44-przemówienie do d-ców i komendantów szkół oficerskich:
„Od pięciu tygodni toczymy walkę o Warszawę(…)Jest to najcięższa walka, jaką prowadziliśmy od początku wojny. Porównywalna jest tylko z walkami w Stalingradzie. Tak jest ciężka.” Dalej powoływał się na „walkę w Warszawie pod dowództwem Polaka Bora (…) której przykładem moglibyśmy się sami podbudować i w tej postawie nieulegania nigdy, nawet w najcięższych warunkach i niezłomnej wiary w zwycięstwo powinniśmy wychowywać naszą młodzież”.
George Kennan, Minister-radca ambasady USA w Moskwie:
”Paradoksalnym powodem, dla którego alianci odnosili się z niechęcią do Polaków, był fakt, że Polacy tak bardzo chcieli obronić swoją niepodległość. Chcieli żeby Polacy stawiali opór Niemcom, ale poddali się Rosjanom. Sądziłem, iż zamiast nakłaniać biednego Mikołajczyka, żeby zrobił coś, co byłoby haniebnym sprzedaniem własnej ojczyzny Rosjanom, powinnyśmy zatrzymać im pomoc i wyrzec się odpowiedzialności”
_____________
Jacek K. Matysiak
Żydowski desant nad Wisłą
O cóż właściwie chodzi Żydom? Do czego zmierzać ma ta wojna wypowiedziana Polakom – toczona ostatnio ze szczególną zajadłością i perfidią rozwiewającą ostatnie złudzenia, które ten i ów naiwny czy zbałamucony żywił jeszcze na temat „dialogu i pojednania”?
Czy jedynym motywem i celem jest perwersyjna przyjemność czerpana z szargania cudzego imienia i pamięci przodków? Owszem, wszak nie przypadkiem przez wieki Kościół kazał wiernym modlić się w Wielki Piątek „pro perfidis Judaeis”. Element niskiej, łajdackiej satysfakcji na pewno gra rolę. Ale nie tłumaczy skali agitacji propagandowej, która przekładać się musi na poważne budżety. Wszak orkiestracja prasy międzynarodowej, badań pseudohistoryków i wynurzeń łże-autorytetów – to wszystko musi kosztować. A jeśli są wydatki, to jest i preliminarz, w którym ani refundacje, ani zyski nie mogą być planowane na czas zbyt odległy – bo inaczej nie znaleźliby się inwestorzy tak skorzy do finansowania globalnej antypolskiej kampanii. Czy zatem bezwstydne i bezpardonowe zniesławianie Polaków w toku wielofazowej operacji („Jedwabne”, „Kielce”, „polskie obozy śmierci” etc.) ma ostatecznie cel czysto merkantylny, finansowy?.
Owszem, chodzi właśnie o propagandowe uprawomocnienie żydowskich roszczeń – wylicytowanych na zawrotne sumy liczone jakiś czas temu w dziesiątkach, dziś już w setkach miliardów dolarów. Wiadomo, że cała Polska takiej gotówki nie wygeneruje, choćby i chciała – więc może żydowskim szantażystom chodzi o to, by licytując wielką pulę, wyrwać cokolwiek – ? Może więc – jak myślą niektórzy, bardzo już zmęczeni tą nagonką rodacy – dajmy coś na odczepnego, a będziemy ich mieli z głowy – ? A jeszcze lepiej: zaprośmy ich adwokatów, żeby sobie odebrali swoje urojone należności – od Niemców. Nota bene: to ostatnie, to czysta głupota, a w wypadku polityków zbrodnia stanu – bo poza iluzją rozwiązania oznacza realne zajęcie miejsca ramię w ramię z Niemcami, na ławie oskarżonych przed sądem historii. Ale wracając do kluczowej kwestii: czy rzeczywiście owe urojone roszczenia, próba politycznego lewarowania haraczu w oparciu o plemienne prawo – czy to jest horyzont ambicji i finalny cel naszych prześladowców? Żadną miarą – przecież oni właśnie wiedzą najlepiej, że nawet „skromniejsze” żądanie: owych 65 mld (zalicytowane jeszcze w ll. 90. Przez aferzystą Singera, wówczas prezesa Światowego Kongresu Żydów) – gdyby państwo polskie uznało za zasadne, to wypłacając po milionie dziennie „wypłacimy się” za 170 lat (!).
A więc nie o same pieniądze idzie, nie o ten czy inny łakomy kąsek – pojedyncze kamienice czy nawet całe ulice w polskich miastach i miasteczkach. O co chodzi? Chodzi ni mniej, ni więcej, o kontrolę nad terytorium – o instalację żydowskiej suwerenności wyspowej na Międzymorzu. Chodzi zatem o wielki kompromis dziejowy (po naszym, polskim trupie): kondominium rosyjsko niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym. Przy czym ów „zarząd powierniczy” należy rozumieć jako gwarancję pomyślnej kooperacji Moskwy i Berlina, z jednoczesnym zachowaniem amerykańskiego arbitrażu na Kontynencie – z Żydami, ma się rozumieć, jako wielostronnymi gwarantami tego porozumienia i nadzorcami odpowiedzialnymi za kontrolowanie tubylczej ludności. Tak, tak – to wielki powrót koncepcji autonomii żydowskiej (tzw. Judeopolonii) w dobie I wojny światowej lansowanej jako kompatybilny z pruskim projektem Mitteleuropy – jeszcze w dobie II w.ś. traktowany jako logiczny rozwój doraźnie uciążliwej, owszem, ale perspektywicznie korzystnej gettoizacji (sic – takie upiorne rozważania snuł jeszcze w 1940 r. sam Żabotyński, nb legendarny syjonista, w broszurze „The Jewish War Front”).
Zawsze, kiedy o tym mowa, odzywają się jakieś głosy drwiąco-polemiczne, w szerokiej skali od szyderstw z „teorii spiskowej” po „realistyczne” niedowierzanie – a czegóż mieliby Żydzi szukać w Europie Środkowej, skoro nas Morzem Śródziemnym mają własne państwo? Nie jest łatwo nadrabiać zaległości, jakich w politycznym myśleniu nabawiła się polska inteligencja – od wieków (sic – co najmniej do czasów instalacji lóż, uszlachcenia frankistów i powołania Komisji Edukacji Narodowej w XVIII w.) przyjmując za jedyną narrację judeo-idealistyczną (z dyżurnym Jankielem z „Pana Tadeusza” i Berkiem Joselewiczem poległym pod Kockiem), wszelki przejaw judeo-realizmu ucząc się nazywać „antysemityzmem”. Inną barierę w świadomości Polaków tworzy, rzecz jasna, ślepa do dziś wiara w dobre chęci naszych „strategicznych sojuszników”, co uniemożliwia rozpoznanie wszystkich źródeł śmiertelnych zagrożeń w historii – a więc tym bardziej w aktualnej grze geostrategicznej, jaką na naszym terytorium rozgrywają polskimi pionkami mocarstwa.
Czy idziemy na wojnę perską?
Kiedy ten numer „Magna Polonia” wyjdzie z drukarni, będziemy już wiedzieli, czy premierowi Netanjahu udało się w końcu rozpętać tak przezeń upragnioną wojnę perską. Czy jego wystąpienie z ostatniego dnia kwietnia zrobiło dostatecznie silne wrażenie na prezydencie Trumpie, do którego chyba przede wszystkim było adresowane – i czy padnie rozkaz do bombardowań Iranu? Wszak Netanjahu złożył takie zapotrzebowanie już dwa lata temu przemawiając w Kongresie USA. A przecież pacyfikacja Bliskiego Wschodu walnymi siłami imperium amerykańskiego w żywotnym interesie państwa żydowskiego – to koncepcja o znacznie dłuższej genealogii. Eliminacja Teheranu jako potencjalnego ośrodka krystalizacji geostrategicznej w regionie to z perspektywy Tel Awiwu oczywista i pilna konieczność – w myśl doktryny konsekwentnego sprowadzania do parteru wszystkich okolicznych graczy aspirujących do roli lidera w regionie. Natomiast do Amerykanów szczególnie mocno przemawiać muszą argumenty wskazujące na ich własne, imperialne interesy – bo wszak to w Iranie znajduje się znaczna część tych kurków z ropą, które przykręcając można kontrolować bilans energetyczny Chin (!).
Skierowanie do realizacji scenariusza wojennego już nie raz wisiało na włosku – czego dowiadywaliśmy się zawsze post factum, np. w roku 2012, kiedy to wszystko było zapięta na ostatni guzik – do tego stopnia, że nawet u nas uruchomiono już agenturę i pożytecznych idiotów w ramach przygotowawczej kampanii propagandowej. Wtedy to właśnie, latem 2012 jedna z p.o. patriotyczno-prawicowych redakcji warszawskich dała na okładkę ówczesnego prezydenta Iranu Ahmadineżada w mundurze esesmana z dramatycznym pytaniem: „Czy Iran podpali świat?” Wtedy kij w szprychy nieźle już rozpędzonego rydwanu wojennego wetknęli Moskale – nie dopuszczając do pełnej izolacji Damaszku. Z czego wywiązała się owa trwająca do dziś przewlekła operacja „zaprowadzania demokracji” w Syrii. Bo najwyraźniej generałowie oświadczyli politykom, że bez pełnej kontroli na zapleczu frontu na Teheran nie ruszą. Ale przecież pełna gotowości do wojny została ujawniona ledwie parę miesięcy później – padało m.in. nazwisko generała Amira Eshela przewidzianego pono na dowódcę całej operacji powietrznej w tej wojnie.
I tu nieco okrężną drogą, przez Bliski Wschód dochodzimy znów do spraw polskich. Bowiem ów gen. Eshel, to ten sam pilot, który całą dekadę wcześniej dopuściwszy się u nas naruszenia prawa lotniczego (w przelocie nad obozem Auschwitz-Birkenau, gdzie jego myśliwski salut podziwiali zgromadzeni w 2002 r. liczni notable przybyli z państwa Izrael), tak wypalił: „800 lat słuchaliśmy Polaków i więcej już nie musimy”. Tego rodzaju enuncjacje, świadczące wszak o głębokim antypolskim resentymencie, nie przeszkadzały jednak warszawskim decydentom w szczególnie intensywnym „pogłębianiu relacji sojuszniczych” na tym akurat kierunku – czego realnym efektem były systematyczne ekspedycje naszych F-16 na manewry na pustyni Negev, a ostatecznie praktycznie permanentna obecność naszych maszyn, pilotów wraz z obsługą i zabezpieczeniem w tamtym regionie. Jeszcze w grudniu prez. Duda odwiedził naszych myśliwców stacjonujących w Kuwejcie i wykonujących loty nad Irakiem w ramach międzynarodowej koalicji do walki z państwem rezunów islamskich (ISIS).
Rzecz jasna ani nasz znakomity personel (na manewry „Blue Flag 2017” poleciało 120 naszych żołnierzy), ani nie tak już znakomite F-16 (w liczbie bodaj pół tuzina) nie zmieniają bilansu sił w ew. wojnie. Ale stanowią znakomite narzędzie możliwej prowokacji. Po prostu: niezależnie od własnych politycznych intencji, wojennej fachowości i najlepszej woli Polacy mogą w każdej chwili trafić na czołówki gazet – jako, nie daj Boże, ofiara zbłąkanej rakiety, która nie wiadomo kto nie wiadomo skąd wystrzeli, albo, co gorsza, jako niefortunni wojacy, którzy w wyniku błędnych danych wywiadowczych ostrzelają jakieś kolejne Nangar Khel. Oczywiście liczyć się będzie nie militarny, ale propagandowy wymiar takiego incydentu – co posłużyć może jako pretekst do przeniesienia aktów terroru w odwecie na terytorium Rzeczypospolitej lub/i wzmacnianiu legendy polsko-żydowskiego „braterstwa broni”. Ta ostatnia narracja, zauważmy, jest eksploatowana już od paru lat, m.in. jako nowa nuta w oprawie propagandowej kolejnych rocznic powstania w getcie warszawskim – a w ubiegłym roku w jej wzmacnianie zaangażowano nawet belwederskiego prezydenta Dudę, który w Izraelu otworzył wystawę upamiętniającą Żydów służących w Wojsku Polskim, po czym prem. Netanjahu zabrał prez. Dudę na grób swego starszego brata Jonatana (izraelskiego komandosa poległego w akcji na Entebbe).
Resurs geopolityczny na wyczerpaniu
Zdaję sobie sprawę, że to dla Sz. Czytelnika może zbyt nikłe poszlaki, by wysnuwać stąd hipotezę uwikłani Polski w konflikt bliskowschodni – zastrzegam więc, że wybieram tylko szczególnie groteskowe przykłady, jaskrawe na tle znacznie obszerniejszej „historii choroby”, której tu szerzej nie opiszę, by szybciej postawić najważniejszą w tym kontekście tezę. A jest ona dziecinnie prosta: jakiekolwiek angażowanie Rzeczypospolitej Polskiej wojnę z Iranem jest sprzeczne z polską racją stanu i interesem narodowym. Tworzenie sytuacji, w których polscy żołnierze stają się mimowolnymi zakładnikami cudzych rachub i decyzji politycznych – to działanie, które powinno prowadzić odpowiedzialnych zwierzchników przed Trybunał Stanu. Polska, jeśli pójdzie na tę, czy jakąkolwiek inną wojnę – może już z tej wojny nie wrócić w jednym kawałku, tj. w stanie integralności terytorialnej i bodaj względnej suwerenności politycznej.
Jakże to jednak, u licha, ew. wojna na Bliskim Wschodzie, może przyprawić o niepowetowane straty państwo położone w Europie Środkowej? Ano może – co jest nieoczywiste tylko dla tych, którzy nie widza Polski na mapie Wielkiej Gry imperiów (uwaga: to jeden z terminów fachowych i kluczowych zarówno u Angoli, jak i u Moskali). To zagadnienie samo w sobie na tyle pasjonujące, by posłużyć za wiodący temat jednego z kolejnych numerów „MP”. Tu ograniczmy się do konstatacji, że właśnie w kontekście Wielkiej Gry Bliski Wschód i Europa Środkowa to geopolityczne naczynia połączone.
W ostatniej dekadzie mamy tego klasyczny przykład w rozpętaniu ukraińskiego majdanu właśnie w odpowiedzi na obstrukcję Kremla w „zaprowadzaniu demokracji” w Syrii. Przy czym nie będę tu ani szerzej wywodził, ani udowadniał żywotnego zainteresowania i zaangażowania państwa i diaspory żydowskiej w wydarzenia w obydwu tych równolegle rozjątrzonych ogniskach zapalnych. Jeśli Sz. Czytelnik jest tych spraw kompletnie nieświadom – nie zdołam w jednym akapicie przekonująco nadrobić tego dysonansu poznawczego. Wolę więc założyć, że problematyka ta Sz. Czytelnikom zarówno czasopisma jak i portalu „Magna Polonia” nie jest obca – i przejdę do ostatecznych konkluzji.
Otóż zaangażowanie całego autorytetu osobistego i państwowego przez Benjamina Netanjahu w próbę wmówienia nam, że to akurat Iran jest dziś naczelnym wrogiem ludzkości – to dowodzi stopnia desperacji elit żydowskich. Desperacji w jaką popadły one na tle ni mniej, ni więcej, wyczerpywania się resursu geopolitycznego ich państwa. „Za dziesięć lat Izrael nie będzie istniał” – miał diagnozować Henry Kissinger, świecki papież dyplomacji XX w. (w wypowiedzi z 2012 r., rzecz jasna dementowanej, ale nie w trybie sądowym). Tymczasem darujmy sobie objaśnienia przyczyn (to znów temat na osobny numer) – i skupmy się na logicznych, a bezpośrednio nas dotyczących konsekwencjach.
Państwo żydowskie jest zatem w pilnej potrzebie pozyskania bezpiecznej bazy „na stałym lądzie” – co oznaczać musi objęcie suwerenną kontrolą terytorium dostatecznie rozległego, by można było przenieść tam bodaj część najistotniejszych aktywów. Mianowicie: najcenniejsze kadry, bazy danych, narzędzia rozpoznania i kontroli, a przede wszystkim broń niekonwencjonalną (której państwo Izrael jak wiadomo oficjalnie w ogóle nie posiada, ale nieoficjalnie dyskusyjne jest jedynie to w ilu stekach liczyć należy głowice jądrowe, którymi dysponuje IDF, tj. ich siły zbrojne). To zaś oznacza kontrolę nad infrastrukturą i logistyką na szczeblu państwowym, ale w jakimś innym państwie – jako że na mapie świata już od stu lat nie ma żadnych białych plam. Poza tym jest historia, która każe transfer do Europy Środkowej traktować jako rozwiązanie najbardziej racjonalne, oczywiste i naturalne.
Nota bene: uruchomienie operacji „Most 2” (przez analogię do „Mostu” z przełomu lat 80./90. – transferu Żydów sowieckich do Palestyny, m.in. via Warszawa) bynajmniej nie musi oznaczać automatycznego zwinięcia chorągiewki w Palestynie. Ale gwałtowne przyspieszenia akcji w ostatnich latach i miesiącach – od balonów próbnych w rodzaju „Ruchu Renesansu Żydowskiego w Polsce” aż do pierwszych enklaw de facto eksterytorialnych na czele z ośrodkiem POLIN czyli tzw. Muzeum Historii Żydów Polskich, które służy rozmaitym organizacjom w rodzaju Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego, który ma tu swoją środkowoeuropejską bazę (sic) – to wszystko nasuwa graniczące z pewnością podejrzenie, że nie mamy do czynienia z serią oderwanych faktów, przypadkowych, niespójnych dążności, ale że oto wkroczyliśmy już w fazę instalacji infrastrukturalnych. Gdzie będą one realizowane z największą intensywnością – w Mszczonowie (przykrywka: „park wodny”), w Radomiu (przykrywka: doinwestowanie lotniska zapasowego dla stołecznego Okęcia), czy w Baranowie/Stanisławowie (przykrywka: Centralny Port Komunikacyjny) – to „gra w okręty”, do której zapraszam Sz. Czytelników. Że czas ogłoszenia nowej mądrości etapu, w której nie wystarczy już posłuszna akceptacja „nowej świeckiej tradycji”: rozdawania tekturowych żonkili na ulicach Warszawy – w tym upewniają nas kolejne „jaskółki” zwiastujące, że czas nowej transformacji geostrategicznej jest bliski. Ot, choćby skokowe zwiększenie ruchu lotniczego Polska-Izrael – od niespełna roku bezpośrednie połączenia ma co drugie miasto wojewódzkie, niektóre więcej niż raz dziennie. I inny sygnał: pod pretekstem tzw. „Marszu żywych” w Oświęcimiu w kwietniu 2018 r. do Polski przyleciała cała wierchuszka państwowa: poza prezydentem Rywlinem swoją obecnością zaszczycił nas pierwszy szereg najwyższych przełożonych armii, policji i służb – włącznie z szefami sztabu i wywiadu wewnętrznego (Szin Bet) i zagranicznego (Mosad). To wydarzenie tak dalece odbiegające od rutyny i tak dalece niezgodne z zasadami bezpieczeństwa, że jako oczywiste nasuwa się pytanie: jakaż to priorytetowa operacja realizowana właśnie na naszym terytorium wymagała ich osobistego nadzoru?
Grzegorz Braun
„Magna Polonia”, maj 2018