50 lat minęło…
Jak ten czas leci! Kto by pomyślał, że minął już 50 rok od wykonania w kościele w Podkowie Leśnej pod Warszawą „Mszy beatowej”, do której muzykę napisała Katarzyna Gaertner, zaś teksty kolęd – oczywiście te spoza mszalnego kanonu – napisała Joanna Kulmowa i nieżyjący już od prawie 20 lat Kazimierz Grześkowiak (czy nie we współpracy z innym lubelskim satyrykiem, Kazimierzem Łojanem?), bardziej znany z utworu „Chłop żywemu nie przepuści!” Proboszczem w Podkowie Leśnej był wówczas ksiądz Leon Kantorski. To był bardzo oryginalny ksiądz, za pierwszej komuny nękany przez SB, no a teraz – kto wie? – może u jakiegoś pana red. Tomasza Piątka z żydowskiej gazety dla Polaków, obstalowana została książka demaskująca go jako podejrzanego o pedofilię – bo jużci – bardzo się angażował w pracę z dziećmi i młodzieżą. Takie bowiem mamy etapy; na jednym etapie żydokomuna się „nawraca” i „chrzci”, albo siebie, albo swoje potomstwo, podczas gdy na innym, gdy okazuje się, że forsa płynie już innymi kanałami, bije na alarm z powodu zagrożenia „państwem wyznaniowym”, które instalują tu „ajatollahowie”, no a na obecnym, zgodnie z rozkazem – zapamiętale demaskuje wśród księży pedofilów i molestantów nowoorleańskich dziewic. Byłbym tedy zdziwiony, gdyby pan red. Michnik, oczywiście za jurgielt od starego żydowskiego finansowego grandziarza, czegoś nie obstalował – bo przecież już Lenin mówił o organizatorskiej roli prasy. Co prawda ksiądz Kantorski już nie żyje, więc jego samego finansowo wyszlamować się już nie da – ale gdyby tak jakiś niezawisły sąd, wzorem pani sędzi Anny Łasik, przylutował milion złotych odszkodowania od tamtejszej parafii, to na pewno mnóstwo ofiar by sobie coś przypomniało, zwłaszcza gdyby pamięć pobudzili im obrotni jegomoście z fundacji „Nie Lękajcie Się”, co to właśnie kładzie w Polsce fundamenty pod przemysł molestowania.
Wtedy jednak, to znaczy – w grudniu 1968 roku – jeszcze nie było takiej mody i nawet sławni buntownicy musieli uwzględniać w swoich protest-songach wskazania cenzury. Na przykład w kultowym utworze „Dziwny jest ten świat” autor stwierdzał, że „wiele zła” mieści się na świecie „jeszcze wciąż” – co wychodziło naprzeciw zatwierdzonej opinii, że jeśli nawet zdarzają się jakieś „niedociągnięcia”, to tylko „tu i owdzie” – bo generalnie jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – niczym pod rządami „dobrej zmiany”. Podobnie w słynnym podówczas utworze antywojennym, w którym autorzy nawoływali „Zawróćcie samoloty, latające fortece, piaskiem bunkry zasypcie, niech każdy spokojnie patrzy w niebo!” – jak to dziecko, co „spogląda w gęstwinę białych chmur, bo wie, że z nich – tylko deszcz!”. A wszystko dlatego, że jest „pod skrzydłami ptaków” – oczywiście stalowych, ale naszych, znaczy się – nadwiślańskich, podczas gdy „latające fortece” były jakieś takie nie nasze, tylko amerykańskie – bo komuna najbardziej nienawidziła wtedy „imperialistów”, nawet bardziej, niż „reakcyjnego kleru” – bo teraz rozkłada nienawiść mniej więcej po równo. Oczywiście nie dotyczy to tak zwanych „twórców”, bo ci najbardziej nienawidzą „kleru”, jako że za okazywanie nienawiści „imperialistom” nikomu „Oskara” nie dają. Już choćby na tym przykładzie widać, że nawet w trzecim pokoleniu komuny i sympatie i nienawiści są takie same, jak 50 lat temu. Myślę, że powinni tę sprawę gruntownie przebadać jacyś weterynarze, żeby spenetrować mechanizmy dziedziczenia sympatii i nienawiści w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii.
Toteż 50 lat temu bigbitowcy nawet nie próbowali na własną rękę filozofować, bo od filozofowania to byli zatwierdzeni przez partię profesorowie, w rodzaju Tadeusza Kotarbińskiego. W „Pleplutkach Teofoba Doro” czytamy, jak to „Na wieść, że Piotra męczy starość i zgrzybiałość, ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: Piotrze, masz sklerozę. Czas po temu byś zażył cyjankali dozę…” – i tak dalej. Do legendy zaś przeszła odpowiedź prof. Kotarbińskiego na pytanie, dlaczego postępuje etycznie, w ramach etyki niezależnej. Odparł, że dlatego, bo tak dyktuje mu „serce”. Czegóż chcieć więcej? Dzisiaj, to co innego, dzisiaj filozofuje nawet panna Margaret, oczywiście wedle stawu grobla, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano i nawet starożytni Rzymianie, co to każde spostrzeżenie zaraz ubierali w postać pełnej mądrości sentencji, twierdzili, że omnia principia parva sunt. W ogóle w ciągu ostatniego półwiecza pracownicy przemysłu rozrywkowego nie tylko się wyemancypowali, ale na niespotykany wcześniej poziom podnieśli poczucie własnej wartości – co potwierdza trafność spostrzeżenia francuskiego aforysty Franciszka ks. de La Rochefoucauld, który zauważył, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”.
Wracając tedy do słynnej „Mszy beatowej” sprzed 50 lat, to warto dodać, iż jej wykonanie odbyło się wkrótce po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, kiedy światło jeszcze nie zostało dokładnie oddzielone od ciemności, w związku z czym w Kościele katolickim eksperymentował, kto tylko mógł. W Polsce prymas Wyszyński trochę ten pęd ku nowoczesności hamował, ale nie był przeciwny wszelkim innowacjom – o czym świadczy prezentacja ten Mszy prymasowi i Episkopatowi w 1969 roku. Dopiero niedawno używanie instrumentów takich, jak gitara, perkusja, fortepian czy syntetyzator zostało Kościele katolickim w Polsce zakazane – bo na przykład w Meksyku jest akurat odwrotnie – i sam słyszałem podczas Mszy w katolickim kościele w Monterey utwór imitujący parową lokomotywę – a gwizdali nie tylko wykonawcy, ale i ksiądz, nie mówiąc o wiernych. Podobnie jest w Taize, którym od lat nasładzają się rozmaici postępakowie. Wynika z tego, że wykonanie w jakimś kościele Mszy beatowej nie byłoby możliwe, bo grano tam na gitarach i innych zakazanych instrumentach. Kto wie, czy wkrótce nie doczekamy się jeszcze innych przejawów odwrotu od postanowień II Soboru Watykańskiego – chociaż oczywiście bez rozgłosu. Tymczasem wtedy z przyjemnością słuchało się pastorałki Joanny Kulmowej: „Słuchajcie w podziwieniu o Bożym Narodzeniu, o Bożym o Człowieczym, o przenajświętszej rzeczy. A my, ludkowie prości…” – i tak dalej. No a potem, już po protektoratem prymasa Wyszyńskiego, zainaugurowane zostały Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Na pierwszym, w ramach „Koncertu Jednego wiersza”, Halina Mikołajska deklamowała utwór Kazimiery Iłłakowiczówny: „Nie można tego obejść: Bóg jest wszędzie! W każdym dziwnym i strasznym obrzędzie. Wywołuje go nie tylko modlitw kadzidlany kwiat, ale i szubienica i topór i kat. Bóg jest w sędzi, który sądzi krzywo i w świadku, co przysięga na prawdę fałszywie, nie może nie być. I to mnie przestrasza, bo jeśli w świętym Piotrze, to także – w Judaszu; jeśli w Żydzie zamęczonym niewinnie przez Niemców, to także w Niemcach tych?…” Co tu dużo gadać; były czasy!
Stanisław Michalkiewicz
Ps.Wszystkie materiały mszy beatowej, uległy spaleniu podczas pożaru w styczniu 2012r.