Niepodległość i choroba naszych czasów
Stulecie odzyskania Niepodległości wita nas w czasie, gdy jesteśmy w Polsce niespokojni. Nie sposób tego faktu ukryć. Można powiedzieć, że rocznicę tę witamy z zaczerwienionymi oczami. Może nie od łez, ale ze zmęczenia.
Z niezmordowanego wypatrywania w oddali czegoś, co będzie nam przypominało nasz ideał. Ideał ojczyzny, idealną Polską. I ideał Polaka. Idealnego człowieka. A tu, jak na złość, tylu wokół nas ludzi pokręconych, powyginanych dziwacznie. Zupełnie nie pasują do tego obrazu. Są – jakby to powiedzieć – nie tacy jakimi być powinni. To nam spędza sen z oczu. Głęboko oburza, rani i gniewa.
Cóż, próbujemy ukryć nasz stan rozczarowania. Ale zaczerwienione oczy pieką i puchną, robią się wąskie jak szparki. Są nienadzwyczajne – a powinny być na tę Rocznicę piękne, jasne, przejrzyste. Szeroko otwarte, by zobaczyć naokoło naszych braci Polaków.
Choroba naszych czasów rozwija się powoli. Najpierw dzielimy ludzi z grubsza, na swoich i obcych. Potem zastanawiamy się, ile w tych „swoich” jest swoich naprawdę. Widzimy, że czasem tylko udają, bo są jakby z innej gliny. Nie mamy wspólnego języka. Denerwują nas ich głupie dowcipy, gruboskórność, przechwałki. Prowincjonalizm, banalne uwagi, opinie o tak nikłym stopniu finezji i oryginalności. Wygląd nawet. Okazuje się niebawem, że wśród „swoich” jest naprawdę dużo podejrzanych typów.
„Jakiś Rosjanin wrócił z Petersburga do Paryża. Rodaczka spytała go: – Jak czuje się czuje nasz pan? – Bardzo dobrze. – A człowiek? – Człowieka nie widziałem.” (Astolphe de Custine, Listy z Rosji).
Chorobę naszych czasów można by nazwać chorobą przywleczoną ze wschodu. To nie odra, można ją jednak nazwać chorobą rosyjską. Ale, trzeba przyznać, znano ją już w Starożytności. Rozwijała się bardzo szybko wśród Izraelitów. Tam po prostu nie można było nie być „podejrzanym”, gdy chciało się coś konkretnego, dobrego zrobić, nie patrząc na interesy najwyższej kasty. Kasta nadzwyczajnych ludzi kogoś takiego natychmiast potępiała i eliminowała.
Była znana w Średniowieczu. Św. Franciszek z Asyżu robił wszystko, by tę chorobę wytępić pośród swoich współbraci. Zobowiązał nawet jednego z nich, z racji swojej postury zwanego „Bokserem”, by regularnie prał tych, którzy zajmują się obmawianiem innych zakonników. Nie zastanawiał się nad tym jak bardzo jest to niehumanitarne i niedelikatne. Nie wahał się używać ostrych słów. „Trzeba zamknąć gębę śmierdzielom”, mówił.
Choroba naszych czasów ma swoje komiczne, lub tragikomiczne epizody. Oto pewien znany naukowiec z Poznania (profesor uniwersytetu) i pisarz, człowiek niewątpliwie inteligentny i dowcipny, pisze list otwarty do Jarosława Kaczyńskiego, zarzucając mu, że w „Wiadomościach” telewizyjnych nie ma już jego ulubionej spikerki. Całkiem na serio i bez zająknięcia się: Jest ciężko obrażony na Prezesa. Przygaduje mu ordynarnie. Jest złośliwy.
Choroba naszych czasów rozwija się najszerszym wachlarzem zachowań – które uchodzą za poważne, patriotyczne i szlachetne – w środowiskach narodowych, gdzie postacią najbardziej złowrogą, czarnym charakterem nr 1, jest od dziesiątków lat Józef Piłsudski.
W ślad za tą istną fobią wobec tego człowieka czynu, który jak mało kto rozumiał, że niepodległości nie otrzymamy w prezencie od wygodnych, coraz bardziej nadętych swoją wielkością, i coraz mniej rycerskich, rządów Europy, o ile jej sobie nie wywalczymy – bez cudzysłowów i przenośni, dosłownie – idą najdziksze inwektywy, najbardziej niesamowite legendy. Bezbożny, wróg Kościoła, tchórz, mitoman, zdrajca…
Choroba naszych czasów jest chorobą umysłu. Umysł zaczyna ignorować fakty. Zaczyna unikać przyglądania się temu co jest. Odrzuca w rezultacie wszystkie niewygodne fakty z historii. Jest niezwykle podatny na propagandowe uproszczenia. Odrzuca niezbity fakt, że w k a ż d y m człowieku – i w nas samych także – jest coś słabego, ułomnego. Jest jakiś cień brzydoty, jest niedoskonałość. I z tego właśnie „punktu zaczepienia”: braku, niedoskonałości czy wady – zaczyna się czynić przedmiot głównych obserwacji. Pilnych, „naukowych” badań! Przenikliwych dociekań. Podnosi się tę piętę Achillesową i ukazuje triumfalnie: „Patrzcie, a nie chcieliście wierzyć!”. I dokładnie tak jak czynili to faryzeusze, czyni się z tego sztandar, a w końcu – przedmiot nienawiści.
Historia z Raju powtarza się każdego dnia. „A może ten wasz Bóg nie jest wcale taki dobry? Może skrywa przed wami jakąś tajemnicę, byście nie mogli być naprawdę wielcy, naprawdę szczęśliwi, naprawdę potężni…”. To wtedy obudzono w człowieku te ciemne, mętne szlaki podejrzliwości, te natarczywe, chorobliwe troski, to zafrasowane ciężkie spojrzenie spod obrzmiałej powieki. „Nie jest tak jak powinno być!”. „On nie jest taki jaki miał być!” Pojawił się niepokój. Pojawiło się zwątpienie. Niepewność. Lęk. A za nimi inne silne emocje. „Nic nie jest takie jakie być powinno!” „Bóg nas oszukuje…” „Szczęście nie jest szczęściem!” „Raj nie jest prawdziwym rajem!”„Odebrano nam nasz ideał!”
Św. Jan Chryzostom mówi: „Człowiekiem nazywamy tego, kto zachowuje w całości obraz człowieka. Co jest obrazem człowieka? Być istotą rozumną”. Być człowiekiem to być rozumnym, to jest działać, kierując się rozumem, a nie popędami zmysłowymi (św. Alfons Maria de Liguori).
Choroba naszych czasów szerzy się dziś z tak zawrotną szybkością, bowiem jesteśmy nieustannie pobudzani emocjami. Emocje blokują działanie rozumu, zaciemniają go. Powodują, że wyższe władze ludzkiej duszy więdną, słabną, usychają. Takie jak wspaniałomyślność, przebaczenie, miłość – ta prawdziwa, nie istniejąca bez przebaczenia – wznoszenie się ponad urazy, a nawet doznane krzywdy, zdolność do ponoszenia ofiar. Nasze emocje są pożywką dla tych, którzy nauczyli się nimi sterować. Przy pomocy obrazów, dźwięków, rytmów. Przy pomocy nieustannego nagłaśniania zła i ludzkiej ułomności. Nie da się ukryć, bodźców coraz mocniejszych, coraz silniej oddziałujących, coraz precyzyjniej skierowanych na odpowiednie ośrodki nerwowe. Wśród tak intensywnie pobudzonych emocji podejrzliwość szerzy się niczym burza, wzbudzenie stanu lęku, zagrożenia, niepewności jest wprost dziecinną igraszką. A wielki potwór o stu twarzach jest za każdym razem czymś innym. Kto dziś pamięta, że przed sześćdziesięciu laty straszono rolników stonką ziemniaczana rozrzucaną przez amerykańskich rolników na polskich polach? Dziś straszy się smugami trucizn z najnowocześniejszych samolotów
Przykład z Marszem Niepodległości, który nie może być Marszem Niepodległości, gdy przyłożą do niego rękę polski prezydent i polski premier, jest najwymowniejszym przykładem tej choroby naszych czasów. Drugi Polak nie jest Polakiem! Przywódca rządu nie jest wiarygodny. Prezydent jest podejrzany. Wszystko tu pachnie zdradą, upadkiem, zaprzedaniem. W szczelinach muru, w szparach podłogi ukrywa się wciąż przebiegły wróg, który wszystko psuje, zatruwa, przeinacza. Ta „prawdziwa polskość” jest w sercu kogoś innego, człowieka bez skazy, bez zarzutu, bez jednego pyłku na garniturze, na mundurze… Kogo?
Jeśli tak się myśli, łatwo wziąć pozory za rzeczywistość. Łatwo ulec złudzeniu, które ma tym bardziej przemożny wpływ na człowieka, że jest zupełnym wymysłem, fantazją, atrapą – ale dobrze zakomponowaną, malowniczą, pobudzająca wyobraźnię. Solidnie obstalowaną przez tych, którzy zawsze, w każdej epoce historycznej uważali się za inżynierów ludzkich dusz. I byli w swoim rzemiośle biegli. Zawsze stawiali na teatr. Zawsze interesował ich cyrk.
„Co obchodzi przywódców Rosji nędza, bladość żołnierzy cesarza?”, pisał w 1839 roku w Listach z Rosji Astolphe de Custine. „Te żywe widma mają najpiękniejsze mundury w Europie: kogo obchodzą zgrzebne kapoty, którymi się owijają w głębi swych kwater te pozłacane zjawy? Niech tylko będą ubodzy i brudni w sekrecie i niech błyszczą, kiedy się pokazują, niczego się od nich nie wymaga i niczego się im nie daje. Udrapowana nędza: oto bogactwo Rosjan. Dla nich pozory są wszystkim, a pozory u nich kłamią bardziej niż u innych. Toteż ktokolwiek ośmiela się unieść rąbek zasłony, traci na zawsze reputację w Petersburgu”.
Kiedy wszyscy wokół są podejrzani, umęczone umysłu spoglądają z podziwem, z nadzieją na fajerwerki, na obramowania, na połyskliwe guziki, na pióra przy kapeluszach. Udręczeni do ostateczności stają się największymi ofiarami własnych fobii.
Choroba naszych czasów może być pokonana bez antybiotyków i zastrzyków propagandy. Jednym ludzkim, chrześcijańskim „…jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. „Jako i my…” Wtedy zamiast krosty na obliczu drugiego człowieka zobaczy się cień smutku. Zmarszczkę utrudzenia. Bruzdę samotności. Zamiast pazerności i kłamstwa dostrzeże się w jego duszy zagubienie, zwątpienie, rozpacz. Wtedy i w sobie samym zobaczy się coś ułomnego, słabego, szpetnego, godnego współczucia… Ale nie popadnie się w zwątpienie.
Wybaczyć innym, to także wybaczyć sobie. Spojrzeć w górę, ku Temu, Kto może te skazy naprawić, te fałdy wygładzić, te rany uleczyć. Wtedy pomożemy sobie i innym być trochę lepszymi. Lepszymi ludźmi, lepszymi Polakami. Po to – tak naprawdę – mamy Niepodległość. Po to mamy wolną Ojczyznę. Byśmy wspólnie dźwigali się ku Niebu.
Autor:Ewa Polak – Pałkiewicz