Kościół, czy „duch Soboru”?
Jeszcze za głębokiej komuny, bo gdzieś na przełomie lat 60 i 70-tych, felietonista warszawskiej „Kultury” (bo była jeszcze „Kultura” paryska) o pseudonimie „Hamilton” („w warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton…”), napisał, że w jakiejś sprawie – już dzisiaj nie pamiętam, w jakiej – identyczną opinię mają ci, co wyznają jeden światopogląd, jak i ci, co wyznają drugi światopogląd – jako że „w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy”. Może to stwierdzenie było uproszczone, ale jeśli nawet, to tylko trochę. Weźmy takiego, znanego ze słynnej „postawy służebnej”, Tadeusza Mazowieckiego. Był on, jako zawodowy katolik, wyznawcą „drugiego światopoglądu”. Ale jak to właściwie było, że w totalitarnym państwie, za jakie uchodziła PRL, funkcjonowały dwa światopoglądy? Na jakiej zasadzie wyznawcy „pierwszego światopoglądu” tolerowali wyznawców „światopoglądu drugiego”?
Kasa, misiu, kasa…
Nie zawsze tolerowali, bo na przykład za życia Józefa Stalina nie tolerowali. To znaczy – tolerowali, ale jedynie takich wyznawców „drugiego światopoglądu”, którzy zadeklarowali wierność „światopoglądowi pierwszemu” Przykładem takiego koncesjonowanego wyznawcy „drugiego światopoglądu” był Bolesław Piasecki. Odcięty od stryczka przez generała NKWD Iwana Sierowa, zadeklarował potrójne zaangażowanie: katolickie, patriotyczne i socjalistyczne. Pogodzenie tych trzech zaangażowań było dosyć trudne, bo kiedy Bolesław Piasecki napisał na ten temat książkę „Zagadnienia istotne”, to Watykan natychmiast wciągnął ją na indeks. Wtedy bowiem jeszcze Stolica Apostolska uważała, że ateistyczny komunizm nie da się pogodzić z rzymskim katolicyzmem. Były też wątpliwości, czy z socjalizmem da się pogodzić patriotyzm, jako że socjalizm wymagał od swoich wyznawców obrzezania się na „internacjonalizm” – ale czego to nie pogodzi człowiek w momencie, gdy odcinają go od stryczka? Było to tym łatwiejsze, że Bolesława Piaseckiego nie tylko odcięto od stryczka, ale nawet dano mu żyć – co przybrało postać koncesji na bodaj jedyną od Łaby po Władywostok prywatną firmę „Inco Veritas”, która produkowała chemię gospodarczą i dewocjonalia. Budziło to mieszane uczucia między innymi wśród Żydów, którzy Stalinowi oddali się duszą i ciałem („a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”), co przybrało nawet postać wiersza „Na pewnego PPR-nika”: „O ich wczoraj zapomniawszy z „Dziś i Jutro” dziś flirtuje…” W zamian za te alimenty partia oczekiwała zaangażowania socjalistycznego, które przybrało postać ruchu „księży patriotów”, który miał stanowić zalążek „Żywej Cerkwi” i dostarczać jej kadr, które – jak to przenikliwie zauważył Józef Stalin – „decydują o wszystkim”. Toteż i słynący z „postawy służebnej” Tadeusz Mazowiecki służył w PAX-ie, a chociaż niekiedy miewał wątpliwości, to jednak, kiedy było trzeba, nieubłaganym palcem wytykał i piętnował – między innymi biskupa Kaczmarka, któremu bezpieka po torturach urządziła przed niezawisłym sądem proces.
Ale kiedy Stalin umarł, a partia, pragnąc się uwiarygodnić, zaczęła „normalizować” stosunki z Kościołem – oczywiście po swojemu – ale prymasa Wyszyńskiego wypuściła z Komańczy – myszy zaczęły harcować i wśród zawodowych katolików dokonały się „rozłamy”. PAX, jako umocowany przez Moskwę, oczywiście pozostał, ale wypączkowały z niego pączki w postaci „Znaku” i „Więzi”. Było to możliwe również dlatego, że partia zadbała o alimenty i dla rozłamowców, dzięki czemu powstała firma „Libella”, która też zajmowała się chemią gospodarczą, m.in. wyprodukowała płyn do mycia naczyń „Ludwik”. Z tego „Ludwika” żyły całe święte rodziny. Potem nastąpiły rozłamy również w pączkach, co doprowadziło także do podziału alimentów z „Ludwika” między poszczególne grupy ideowe. W związku z tym Stefan Kisielewski szyderczo nazywał nową inicjatywę polityczną świeckich katolików „Chrześcijańską Unią Jedności” (ChUJ).
Grzech pierworodny
Kiedy umarł Pius XII, na Stolicę Apostolską wybrany został kardynał Roncalli, który przybrał imię Jana XXIII. O ile Pius XII oskarżany był o umiłowanie wojny, do czego ostatnio doszła straszliwa zbrodnia, jakoby „milczał” w obliczu holokaustu – bo wiadomo, że w obliczu holokaustu każdy powinien wrzeszczeć wniebogłosy, jak podczas dysputy synagogi aleksandryjczyków i libertynów ze świętym Szczepanem – to Jan XXIII zasłynął z umiłowania do pokoju. I to nawet nie dlatego, że napisał encyklikę „Pacem in terris”, w której przenikliwie dowodził, że kiedy jest pokój, to dobrze, a kiedy nie ma, to źle – ale przede wszystkim dlatego, że swoją miłość do pokoju zlał również na komunistów. Komunistom bardzo się to podobało, toteż nie znajdowali dla Jana XXIII dostatecznych słów uznania. Jan XXIII najwyraźniej musiał dopuścić sobie to do głowy i zapragnął, by w Soborze, który akurat umyślił sobie zwołać, wzięli również przedstawiciele sowieckiej Cerkwi Prawosławnej. Wtedy nie było tam chyba żadnego normalnego duchownego, tylko jeden w drugiego – oficerowie KGB, rzuceni na religijny odcinek frontu. Jan XXIII nie mógł o tym nie wiedzieć, mimo to jednak przyjął postawiony przez KGB-iaków warunek, że Sobór nie potępi komunizmu. Toteż w roku 1962 reprezentujący Jana XXIII kardynał Eugeniusz Tisserant i metropolita Nikodem, czyli Borys Gieorgiewicz Rotow, agent KGB o pseudonimie operacyjnym „Adamant”, uchodzący za reprezentatywnego gołąbka pokoju, zawarli w Metz (Francja) tajne porozumienie. Rzym zobowiązał się, że Sobór nie potępi komunizmu, w zamian za co przedstawiciele rosyjskiej Cerkwi wzięli w nim udział, dzięki czemu Jan XXIII już do końca życia również cieszył się opinią gołąbka pokoju. Być może na jego stanowisko wpłynął kryzys karaibski, kiedy to świat stanął na krawędzi wojny jądrowej, ale jeśli nawet tak było, to jest to znakomita ilustracja poglądu, że bomba atomowa zmieniła dotychczasowy sposób pojmowania moralności.
Warto bowiem dodać, że poprzednicy Jana XXIII potępiali komunizm bezwarunkowo, uważając, całkiem zresztą słusznie, że jest to ideologia zbrodnicza ze swej istoty i jako taka – absolutnie nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Tymczasem powstrzymanie się Soboru Watykańskiego II od potępienia komunizmu zdejmowało z niego odium zbrodniczości. Skoro okazało się, że komunizm nie jest taki straszny, jak go malują, to tym samym kryteria ocen moralnych zaczęły się rozmywać, a granica między dobrem, a złem – zacierać. Jan XXIII najwyraźniej bardziej umiłował pokój, niż Jezusa Chrystusa, co to rzucił na świat miecz – i tak już zostało.
„Duch Soboru”, czyli konspiracja
Nie tylko zostało, ale pociągnęło za sobą daleko idące konsekwencje. Wprawdzie Sobór Watykański II komunizmu nie potępił, ale w swoim umiłowaniu pokoju nie szedł tak daleko, jak Jan XXIII. Jednak popełniony przezeń grzech pierworodny, wywołał i wywołuje skutki znacznie wykraczające poza literalną jego treść oraz trwałe. Na Soborze pojawiła się bowiem grupa biskupów postępowych, którzy z powodzeniem próbowali forsować swoje stanowisko na Soborze. To nie było niczym osobliwym, bo podobnie zachowywała się grupa biskupów zachowawczych, w następstwie czego niektóre dokumenty soborowe przypominają deklarację naszego Kukuńka, co to jest „za, a nawet przeciw”. To by może nie było najgorsze, bo poza fachowcami, którzy i tak przecież wiedzą, o co chodzi, tych dokumentów nikt nie czyta. Problem pojawił się, kiedy grupa biskupów postępowych, której działalność już podczas Soboru nabierała coraz wyraźniejszych znamion konspiracji, nie zaprzestała konspirować również po Soborze. Okazało się, że „duch Soboru” nadal trwa i że to nie Sobór, a ten jego „duch” doprowadza do „reform” o których dokumenty soborowe, albo w ogóle nie wspominały, albo – jeśli nawet – to podchodziły do nich niezwykle ostrożnie. Dla przykładu – „Konstytucja o liturgii świętej” dopuściła wprawdzie języki narodowe w liturgii, ale wyjątkowo, „ze względu na pożytek wiernych”, jednak z naciskiem podkreślała, że wierni „powinni umieć wspólnie odmawiać lub śpiewać także w języku łacińskim stałe części Mszy św. dla nich przeznaczone”. Cóż jednak z tego, skoro nawet wbrew instrukcji z roku 1964, która zawierała wykaz części Mszy św., w których MOŻNA użyć języka narodowego, to kolejna instrukcja, z roku 1967, zezwalała na usuniecie łaciny z CAŁEJ Mszy św. Jak widzimy na tym przykładzie „duch Soboru”, który te wszystkie instrukcje przygotował, doprowadził do ukształtowania liturgii całkowicie odmiennej od pierwotnych intencji, a nawet od literalnego brzmienia soborowych konstytucji.
A co z Duchem Świętym?
Można by pomyśleć, że „duch Soboru”, to tylko jedna z postaci manifestowania swojej obecności przez Ducha Świętego, który nieustanie asystuje Kościołowi, dzięki czemu jego nauczanie jest uważane za nieomylne. Tak jednak chyba nie jest – a mogliśmy się o tym przekonać na podstawie dokumentu, jaki Stolica Apostolska ogłosiła na temat stosunku do Żydów. Można tam przeczytać, że w przeszłości zdarzały się w tej kwestii „niewłaściwe interpretacje” Ewangelii. Ale przecież interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem i misją Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, który przede wszystkim doświadcza asystencji Ducha Świętego. Jeśli zatem „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to znaczy, że Duch Święty musiał w tym czasie być na wakacjach. Ale mniejsza już o Ducha Świętego – czy wyjeżdża na wakacje, czy nie. Skoro bowiem „niewłaściwe interpretacje” zdarzały się „w przeszłości”, to skąd mamy wiedzieć, że te współczesne są „właściwe”? W ten oto sposób grzech pierworodny popełniony przez Jana XXIII wydaje coraz to nowe zatrute owoce. Jednym z nich jest dokonana przez papieża Franciszka zmiana Katechizmu Kościoła Katolickiego, poprzez wpisanie tam potępienia kary śmierci. Zmodyfikowana przez niego wersja kanonu 2267 brzmi następująco: „Wymierzanie kary śmierci, dokonane przez prawowitą władzę po sprawiedliwym procesie, przez długi czas było uważane za adekwatna do ciężaru odpowiedź na niektóre przestępstwa i dopuszczalny, choć krańcowy, środek ochrony dobra wspólnego. Dziś coraz bardziej umacnia się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Co więcej, rozpowszechniło się nowe rozumienie sensu sankcji karnych stosowanych przez państwo. Ponadto zostały wprowadzone skuteczne systemy ograniczania wolności, które gwarantują należytą obronę obywateli, a jednocześnie w sposób definitywny nie odbierają skazańcowi możliwości odkupienia win. Dlatego też Kościół w świetle Ewangelii naucza, że kara śmierci jest niedopuszczalna, ponieważ jest zamachem na nienaruszalność i godność osoby i z determinacją angażuje się na rzecz jej zniesienia na całym świecie.”
Zwróćmy uwagę, że w zacytowanym kanonie nie ma uzasadnienia teologicznego, a tyko tandetny i gołosłowny pozór uzasadnienia filozoficznego – bo cała reszta, to publicystyka, nie tylko kiepska, ale w dodatku kłamliwa. Kłamstwem jest bowiem – bo nie ośmieliłbym się zarzucić papieżowi Franciszkowi, że takich rzeczy nie wie – jakoby dopiero „dziś” coraz bardziej umacniała się świadomość, że osoba nie traci swojej godności nawet po popełnieniu najcięższych przestępstw. Taka świadomość w świecie chrześcijańskim istniała OD SAMEGO POCZĄTKU, to znaczy – od egzekucji Pana Jezusa na Golgocie. Na prośbę Dobrego Łotra, który w warunkach własnej egzekucji stwierdza, że cierpi „sprawiedliwą karę”, Pan Jezus odpowiada: „jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju”. Dlatego właśnie w świecie chrześcijańskim skazańcowi do samego końca towarzyszył duchowny, co było świadectwem, że chociaż człowiek ten znajduje się w beznadziejnym położeniu, to jednak jest dzieckiem Boga i z tego tytułu korzysta z niezbywalnej godności. Dalsza część kanonu, to kiepska jakościowo publicystyka oceniająca „systemy ograniczania wolności”. Żeby przekonać się o tandetnym charakterze tej publicystycznej oceny, wystarczy przypomnieć dwa przykłady: zabójstwa członków grupy Baader-Meinhof w niemieckim więzieniu, a w Polsce – sprawę Trynkiewicza. Jak wiadomo, Frakcja Czerwonej Armii, czyli grupa Baader-Meinhof, była wspierana przez wywiad Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W nocy z 17 na 18 października 1977 roku Andreas Baader, Gudrun Enslin i Jan Karol Raspe zostali znalezieni martwi w swoich celach. Oficjalną przyczyną śmierci było samobójstwo, chociaż zmarli od postrzałów w głowę. Konstytucja RFN zniosła karę śmierci już w 1949 roku. W Polsce po wprowadzeniu w 1988 roku przez anonimowego dobroczyńcę ludzkości tzw. „moratorium” na wykonywanie kary śmierci, wyroki te zamieniono na 25 lat więzienia. Jednym ze skazanych za morderstwa dzieci był Mariusz Trynkiewicz. Jemu też zamieniono karę śmierci na 25 lat więzienia. Odbywanie kary zakończył 11 lutego 2014 roku. Ponieważ nie wiadomo było, co mu w tej sytuacji zrobić („raz Murzyni na pustyni złapali grubasa; nie wiedzieli co mu zrobić, ucięli…” – no, mniejsza z tym) , ale w marcu tego samego roku, na podstawie „ustawy o bestiach”, przeforsowanej przez pobożnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, został przez niezawisły sąd umieszczony w izolatorze w Gostyninie – bo jakieś baby obawiały się, że je będzie molestował, albo nawet zrobi im coś jeszcze gorszego. Papież Franciszek jest już przecież dużym chłopczykiem, a tymczasem sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, skąd właściwie biorą się dzieci. Pseudofilozoficzny bełkot o „zamachu na nienaruszalność i godność osoby” nie zasługuje nawet na komentarz, w odróżnieniu od zapewnienia, że Kościół też w sprawę zniesienia kary śmierci angażuje się „z determinacją”. Po pierwsze – to nieprawda, bo jeśli „Kościołem” są wszyscy katolicy, to nie wiem nawet, czy połowa z nich się w tę sprawę angażuje, bo – podobnie jak niżej podpisany – są zwolennikami utrzymania, ewentualnie przywrócenia kary śmierci. Po drugie – papież Franciszek stawia znak równości między „Kościołem”, a „duchem Soboru”, który zresztą, na razie jeszcze kamufluje się w Kościele katolickim, w którym – jak się okazuje – uwił sobie całkiem wygodne legowiska, by za pieniądze pobrane od katolików i pożyczane od Żydów forsować kult Świętego Spokoju.
Stanisław Michalkiewicz.