OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Największa zbrodnia w dziejach ludzkości

Szwecja – 1946, Japonia – 1948, Wielka Brytania – 1967, Finlandia – 1970, USA – 1973, Dania – 1973, Cypr – 1974, Francja – 1975, Austria – 1975, Islandia – 1975, Niemcy – 1976, Nowa Zelandia – 1977, Włochy – 1978, Norwegia – 1979, Holandia – 1981, Turcja – 1983, Grecja – 1986, Kanada – 1988, Belgia – 1990, RPA – 1996, Szwajcaria – 2002, Portugalia – 2007, Hiszpania – 2010, Urugwaj – 2012, Luksemburg – 2013

To nie są daty zwycięskich wojen czy rozgrywek sportowych. To daty największych klęsk XX wieku – legalizacji zabijania dzieci nienarodzonych. Oczywiście ta lista jest dalece niekompletna i w gruncie rzeczy zafałszowana, bo obejmuje tylko momenty legalizacji aborcji „na życzenie”. A przecież w wielu krajach taką legalizację poprzedzały prawa dopuszczające tę zbrodnię „tylko” w niektórych wypadkach, np. gwałtu, upośledzenia płodu czy zagrożenia życia lub zdrowia matki – a więc takie, jak dzisiaj w Polsce, która na tle Europy i w ogóle świata zachodniego uchodzi za kraj pod tym względem „zacofany”. Trzeba więc pamiętać, że każdy „kompromis aborcyjny” prędzej czy później prowadzi do legalizacji aborcji „na życzenie”, a nie do całkowitej ochrony życia.

Czerwone ludobójstwo

Historia tej największej zbrodni w dziejach ludzkości – która liczbowo już dawno przerosła wszystkie wojny i holokausty XX wieku – zaczęła się prawie sto lat temu. Znamy nawet dokładną datę: 18 listopada 1920 r. Tego dnia bolszewicki rząd Lenina jako pierwsza władza państwowa na świecie zniósł wszelkie kary za zabijanie dzieci nienarodzonych. Tym aktem Włodzimierz Lenin i jego towarzysze potwierdzili swoją szatańską rolę w historii. Co ciekawe, inny ludobójca z tej samej partii, Józef Stalin, w 1936 r. znacznie ograniczył tę swobodę aborcyjną (podobnie jak i swobodę udzielania rozwodów), co jego główny oponent, Lew Trocki, uznał za dowód postępującego „konserwatyzmu” reżimu sowieckiego. A więc jeden z największych morderców w dziejach paradoksalnie przyczynił się do ocalenia jakiejś liczby swoich najsłabszych poddanych.

I kolejny paradoks: po śmierci Stalina, gdy komuniści przestali masowo mordować i zamykać w więzieniach swoich przeciwników, jednym z przejawów „odwilży” stał się powrót do leninowskiej swobody aborcyjnej – najpierw w Związku Sowieckim w 1955 r., a potem w pozostałych krajach bloku komunistycznego. Na tej fali 27 kwietnia 1956 r. sejm PRL uchwalił ustawę o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, która legalizowała aborcję „ze względów społecznych”, czyli faktycznie „na życzenie”. I tylko jeden poseł miał odwagę głośno zaprotestować przeciwko temu barbarzyństwu – był to katolicki pisarz Jan Dobraczyński. Co ciekawe, tego samego dnia ten sam sejm przyjął ustawę o amnestii, dzięki której tysiące „wrogów ludu” mogło opuścić komunistyczne więzienia…

Niepodległa, lecz nie katolicka

Ustawa z 1956 r. obowiązywała w Polsce przez 37 lat, do momentu przyjęcia przez sejm RP sławetnego „kompromisu aborcyjnego”, czyli ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 7 stycznia 1993 r. Ustawy, która musiała być rozczarowaniem dla obrońców życia, liczących na to, że Trzecia Rzeczpospolita całkowicie odetnie się od największej zbrodni PRL i powróci do katolickich korzeni naszego narodu.

Trzecia Rzeczpospolita i jej elity polityczne wolały jednak powrócić do tradycji II Rzeczypospolitej. Bo – wbrew naiwnej legendzie – międzywojenna Polska wcale nie była państwem katolickim. Świadczy o tym choćby długa lista masonów zajmujących wysokie stanowiska państwowe, począwszy od pierwszego prezydenta II RP, do dziś uchodzącego za „męczennika demokracji”, po większość premierów i dużą część ministrów po przewrocie majowym z 1926 r.

Ale najbardziej wymownym świadectwem prawdziwego oblicza sanacyjnej Polski jest kodeks karny, który wszedł w życie 1 września 1932 r. Wprowadzał on kary do 3 lat więzienia dla kobiety, która dopuszcza się lub zezwala na „spędzenie płodu”, i do 5 lat więzienia dla osoby, która tego dokonuje lub udziela przy tym pomocy. Jednocześnie w kodeksie zapisano, że nie ma przestępstwa, jeśli „zabieg” został dokonany przez lekarza i był „konieczny ze względu na zdrowie ciężarnej” albo ciąża była wynikiem przestępstwa wymienionego w czterech innych paragrafach kodeksu karnego: chodziło o osoby nieletnie, upośledzonych umysłowo, gwałt, kazirodztwo, nadużycie stosunku zależności lub wyzyskanie krytycznego położenia.

Trudno nie zauważyć podobieństwa tych przepisów do obecnie obowiązującego w Polsce prawa aborcyjnego, które dla współczesnych aborcjonistów i tak jest „skrajnie restrykcyjne”. Ale trzeba też pamiętać, że wskutek przyjęcia kodeksu karnego z 1932 r. międzywojenna Polska stała się drugim na świecie – po Związku Sowieckim – krajem, w którym zalegalizowano zabijanie dzieci nienarodzonych!

Oczywiście także i ówczesne lobby aborcyjne liczyło na więcej. Najlepiej świadczy o tym publicystyka Tadeusza Boya-Żeleńskiego i jego kochanki, Ireny Krzywickiej (z domu Goldberg), zwłaszcza na łamach „Wiadomości Literackich”, które przed wojną spełniały mniej więcej taką rolę, jak „Gazeta Wyborcza” w naszych czasach. Boy-Żeleński to bez wątpienia ważna postać dla polskiej kultury, świetny tłumacz i znawca literatury, ale też jedna z najbardziej mrocznych figur w establishmencie II RP właśnie ze względu na swoje zaangażowanie w walkę o zabijanie nienarodzonych i niszczenie tradycyjnej rodziny (szczególnie perwersyjne było ukute przez niego pojęcie „piekło kobiet”, mające uzasadniać aborcję, antykoncepcję i rozwody).

Niewiele by jednak zdziałali Boy z Krzywicką, gdyby Polską lat trzydziestych rządziły katolickie elity. Tak jednak nie było. Weterani Legionów, a nieraz jeszcze Organizacji Bojowej PPS, którzy po 1926 r. przejęli ster władzy w Rzeczypospolitej, jakże często byli faktycznymi bezbożnikami, którzy – za przykładem Józefa Piłsudskiego – formalnie przyjmowali protestantyzm, by móc się rozwieść i związać z nową „żoną”. Takie rozwiązłe życie prowadzili nawet ludzie noszący stopnie generalskie lub teki ministerialne, więc nie powinno ono dziwić w przypadku całych zastępów niższych urzędników. Kodeks karny z 1932 r. nie był zatem przypadkiem, lecz logiczną konsekwencją moralnego oblicza sanacyjnej elity władzy.

Co ciekawe, tej straszliwej decyzji zwykle się przedwojennym piłsudczykom nie pamięta. Wypomina im się najrozmaitsze grzechy – od brutalnej walki z opozycją i obozu w Berezie Kartuskiej po fatalną politykę zagraniczną, która doprowadziła do klęski w 1939 r. – ale ten najgorszy z grzechów, legalizacja dzieciobójstwa, jakoś dziwnie został im zapomniany. To prawda, że prawo komunistyczne z 1956 r. było znacznie gorsze, podobnie jak decyzja ministerstwa sprawiedliwości III Rzeszy z 9 marca 1943 r., znosząca karalność aborcji wobec „kobiet ze Wschodu”, w tym także Polek. Ale nie wolno zapominać, że ten niechlubny marsz ku masowemu zabijaniu najmniejszych Polaków rozpoczął się w niepodległej II Rzeczypospolitej, której stulecie już niebawem będzie hucznie obchodzone.

Świadectwo i przestroga

Historia jako refleksja o dziejach ma sens tylko wtedy, gdy oparta jest na prawdzie, a nie na mitach. Dlatego warto sięgać zwłaszcza po te świadectwa, które odrzucają fałsze historycznej mitologii. Takim świadectwem jest powieść o jednoznacznym tytule Kainka – bodaj jedyna w polskiej literaturze katolicka powieść antyaborcyjna. To niezwykła książka, bo ukazała się tylko raz, i to w „drugim obiegu”, jako reakcja na zbrodniczą ustawę z 1956 r. Jej autorem był Stanisław Tworzynowski – pod tym pseudonimem krył się ksiądz Stanisław Tworkowski (1901–1999), obrońca Warszawy przed bolszewikami z 1920 r., kapelan i pułkownik Armii Krajowej, długoletni kapłan wielu warszawskich i podwarszawskich parafii (73 lata w kapłaństwie!), cieszący się zaufaniem prymasów Wyszyńskiego i Glempa, przedwojenny narodowiec, obrońca Tradycji katolickiej i krytyk zmian posoborowych, wreszcie niestrudzony obrońca nienarodzonych, współzałożyciel w 1977 r. Polskiego Komitetu Obrony Życia i Rodziny.

Za nielegalne wydanie Kainki ks. Tworkowski został aresztowany i skazany w 1960 r. na sześć tygodni więzienia. Zapewne jednak warto było odcierpieć te i inne szykany, jakich ten odważny kapłan doświadczył z rąk komunistów, bo jego książka (napisana jeszcze w 1942 r. w okupowanej Warszawie) jest wstrząsającym świadectwem postępującego upadku moralnego międzywojennej Polski.

Bohaterka powieści, Jola Bożymówna, to studentka, która „wpadła w oko” sanacyjnemu dygnitarzowi i stała się jego kochanką. Beztroskie, zabawowe życie na koszt wysoko postawionego „sponsora” kończy się w momencie, gdy Jola zachodzi w ciążę. Panie z „wysokich sfer”, wśród których obraca się dziewczyna, zachęcają ją do aborcji, a nawet kierują ją do odpowiedniego lekarza, zaś kochanek oczywiście pokrywa wszelkie koszty „zabiegu”. Jednak Jola nie jest aż tak zepsuta, jak środowisko jej „sponsora”, i leżąc na fotelu ginekologicznym zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. Jest już za późno na zmianę decyzji, ale po zabiciu dziecka bohaterka powieści przeżywa coraz większe rozterki moralne, aż w końcu trafia na rekolekcje dla kobiet w jednym z warszawskich kościołów. Tam słyszy o zbrodni dzieciobójstwa i nie mogąc dać sobie rady z wyrzutami sumienia, postanawia popełnić samobójstwo, na szczęście nieskutecznie.

Obok zdemoralizowanej elity mamy w tej książce także obraz innej Polski – katolickiej i zdrowej moralnie. Oczywiście literatura piękna kieruje się swoimi prawami, więc pewne typy ludzkie mogą być tu przerysowane, zwłaszcza że powieść ks. Tworkowskiego miała wyraźny cel: pokazanie prawdy o zbrodni aborcji i przypomnienie katolickiego nauczania moralnego. Ale choć jest to tylko fikcja literacka, a książka powstała 75 lat temu, to warto by ją wydać także dzisiaj. Bo dzisiejsze elity wcale nie są lepsze od tamtych, a proceder mordowania najsłabszych trwa nadal – obojętnie, czy „w majestacie prawa”, czy wbrew niemu.

Paweł Siergiejczyk

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    060282