Miesięczne archiwum: Sierpień 2020
Jak pył…
Armia Czerwona w 1920 roku w szaleńczym swym galopie potknęła się o jedno kruche ciało – jasnowłosego młodzieńca w komży i stule. Padając, trzymał w ręku Znak zbawienia.
W sierpniu 1920 roku na terenach Rzeczypospolitej często mówiono o Bogu. Nawałnica jeźdźców ze Wschodu w czapkach z czerwonymi gwiazdami gnała przez nasze ziemie niczym wicher, podtrzymywana i napędzana rozkazami zachęcającymi do okrucieństwa i gwałtów, wizją łatwych zwycięstw, rabunków i podboju reszty Europy. Transporty broni i amunicji słane z Zachodu nie docierały do polskiej armii, powstrzymywane przez strajkujących w porcie gdańskim niemieckich dokerów, zgodnie z zaleceniami moskiewskich agitatorów (wyjątkiem była dostawa amunicji z Węgier). Bezpośrednio przed decydującą bitwą o Warszawę nasi układni i płochliwi przyjaciele z Zachodu domagali się zmiany na stanowisku Naczelnego Wodza. Marszałek Piłsudski był dla nich zbyt radykalny, miał zbyt otwarty umysł, był zbyt przenikliwym strategiem.
Co w tym czasie robili cywilni Polacy? Czy starali się, by ich wiara była „dynamiczna”, a przeżycia religijne pełne nadzwyczajnych wydarzeń? Po prostu się modlili.
Polacy myśleli logicznie. Szykowano się do wojny, sypano okopy i zbierano amunicję. Gromadzono z datków żywność dla armii. W Polsce brakowało wszystkiego. Armia potrzebowała rzeczy najbardziej elementarnych; niepodległość trwała niecałe dwa lata.
Szanowano dowódców wojskowych, ale nikt nie łudził się, że są wszechmocni. Ratunku szukano w Bogu. Kołatano dzień i noc do serca Jego Matki.Dodaj
Może nasi rodacy nie potrafili powiedzieć, czy mają, czy też nie „doświadczenia” Chrystusa. Ale byli po prostu pokorni. Nie oddawali zwodzicielom swoich umysłów. Nie szukali w Kościele nadzwyczajnych przeżyć. Korzystali z sakramentów, wierząc, że są one źródłem łaski. Ufali Bogu i Jego niezmiennej nauce głoszonej przez Kościół.
Władze polskiego państwa nie postępowały tak, jakby Boga nie było, nie twierdziły obłudnie, że Polska jest państwem „neutralnym światopoglądowo”; Polacy nie zachowywali się tak, jakby religia była ich sprawą prywatną.
Tajemnica pozostaje Tajemnicą
Tak, zwycięstwo militarne Polski 15 sierpnia 1920 roku, w święto Wniebowzięcia Matki Bożej, ma swoją tajemnicę. Patrząc praktycznie i tylko po ludzku, nie mieliśmy w starciu z Moskalami dużych szans.
Sowieci posuwali się w głąb Polski niby w transie, w nastroju graniczącym z psychozą; pewność zwycięstwa dodawała im niespożytych sił. Dowódcy wysyłali do idących do boju oddziałów grupy grajków z bałałajkami, by podtrzymywać nastrój euforii i tryumfu.
Ks. Ignacy Skorupka na zdjęciu: okrągła, poważna nad wiek, ale jednak prawie dziecięca twarz. Jasne, jakby przezroczyste oczy i jasne włosy, jakiś rodzaj zamyślenia czy smutku. Ten prefekt szkół warszawskich i wyróżniający się kaznodzieja oraz notariusz Kurii Archidiecezji Warszawskiej był w 1920 roku nadzieją duchowieństwa; metropolita warszawski, kard. Aleksander Kakowski nie zezwolił mu na wstąpienie do wojska w obawie, że utraci obiecującego kapłana. Ale ksiądz Ignacy chciał za wszelką cenę dołączyć do ochotników. Znalazł wreszcie zrozumienie u biskupa polowego Stanisława Galla (nie powiedział mu o stanowczym zakazie metropolity). Nominowany na lotnego kapelana garnizonu praskiego przez pierwsze tygodnie służby, na początku sierpnia 1920 roku niemal bez przerwy spowiadał żołnierzy w koszarach i szpitalach. Widywano go na dworcach kolejowych, błogosławił wyruszających na front. Budził wzruszenie tych, którzy „widzieli upadającego ze zmęczenia kapłana siedzącego na stopniach wagonu i spowiadającego żołnierzy […]. Wracał zbity, spracowany w późną noc, czasem o piątej rano, do zakładu Ogniska Marii [gdzie mieszkał – EPP], kładł się na spoczynek i po półtorej, dwóch godzinach zrywał się, odprawiał Mszę dla sierot i znów podążał do swoich żołnierzy”. [Stanisław Helsztyński]
Nastrój, jak panował wśród Polaków w sierpniu 1920 roku wyrażają dwa słowa: nadzieja i trwoga. Trwoga była wynikiem trzeźwej oceny sytuacji na froncie, nadzieja karmiła się tym, że jeszcze nie wszystko stracone. Trudno było – zarówno zwykłym ludziom, jak i dowódcom wojskowym – opanować lęk, gdy znało się wiadomości z frontu, który zbliżał się tak szybko do Warszawy, i gdy chłonęło się przedostające się w głąb kraju wiadomości o torturach i mordowaniu przez bolszewików jeńców, bestialstwie wobec duchowieństwa, o gwałtach, grabieży i niszczeniu wszystkiego, co nosiło znamiona wyższej cywilizacji. Niektórzy dowódcy przeżywali załamanie, inni stopniowo tracili wiarę w zwycięstwo. Generał Rozwadowski wyróżniał się pogodą ducha i entuzjazmem.
„Losy wojny są w ręku Boga – mówił do swoich żołnierzy w Łucku, pół roku przed bitwą 15 sierpnia, marszałek Piłsudski (ten «bezbożny», posądzany tyle razy, że był ateuszem) – ale ludzie są po to, by wojnie dopomóc” . Władze odrodzonego polskiego państwa nie twierdziły, że Polska jest państwem „neutralnym światopoglądowo”.
Wojna bolszewicka to nie była zwykła wojna. Jej głębsze przyczyny wykraczały poza rachuby polityczne. Rabunek dóbr materialnych obywateli Rzeczpospolitej, ugodzona pycha sowieckich przywódców po wyprawie polskich wojsk na Kijów, nienawiść do marszałka Piłsudskiego, który swoim umysłem, talentem wojskowym i politycznym dalece przewyższał nawet wybitnych wojskowych, chęć zatknięcia czerwonej płachty nad Berlinem i Paryżem, do którego Sowieci przejść chcieli „po trupie Polski”, wreszcie – spacyfikowanie niepodległego kraju, który mógł pod bokiem Rosji bolszewickiej wyrosnąć na potęgę – to wszystko zaledwie pewne przybliżenia, nie sięgające istoty przyczyny tej wojny. Przyczyna leżała gdzie indziej. Władza bolszewicka nie była zwykłą władzą. Podporządkowanie i upokorzenie Polski katolickiej było związane z jej naturą. I z planami, jakie wobec niej lęgły się także na Zachodzie, gdzie od Rewolucji francuskiej, z roku na rok zdobywała coraz większe polityczne wpływy masoneria.
Rozumiał to dobrze ówczesny papież Benedykt XV, który wspierał odrodzenie Polski jeszcze w pierwszej fazie I wojny światowej, a potem niejednokrotnie okazywał specjalne zainteresowanie naszą walką i prosił świat katolicki o modlitwę i pomoc dla nas. Stolica Apostolska przekazała walczącej Polsce ofiary świętopietrza. Bł. Bartolomeo Longo, nawrócony członek satanistycznej sekty, fundator sanktuarium Matki Bożej Różańcowej w Pompejach, który uważnie śledził wydarzenia w naszym kraju, wezwał w liście otwartym katolików całego świata do modlitwy za Polskę.
Autorzy rewolucji bolszewickiej karmili się szyderstwami z wiary katolickiej i mętnymi sofizmatami podawanymi w formie atrakcyjnej dla motłochu, produkowanymi masowo przez intelektualnych idoli jeszcze w czasach oświecenia. Szał „demaskowania” wiary i Kościoła dotarł do Rosji blisko sto lat po tym, jak we Francji Ludwika XVI stał się salonową i kawiarnianą modą. Powszechna mobilizacja Polaków przeciw agresji sowietyzmu była nie tylko zwykłym odruchem obrony własnego domu – i zarazem zaszczytnym obowiązkiem obrony państwa ze strony obywateli, którzy się z nim utożsamiali – była także odrzuceniem „zdrady” nieba na rzecz ziemi, jak nazywa Messori przyjęcie materialistycznych doktryn w XVIII wieku.
„Kobiety z towarzystwa, poważni filozofowie mieli swoje własne katedry niedowiarstwa. Na koniec zostało stwierdzone, iż chrześcijaństwo jest systemem barbarzyńskim, którego upadek powinien nastąpić jak najwcześniej w imię wolności ludzkości, postępu oświecenia, rozkoszy życia i wykwintu sztuk […] Każdy autor [antykatolickich dzieł] błogosławił swój los, który sprawił, że narodził się w pięknym wieku Diderotów i d’Alambertów, kiedy to świadectwa ludzkiej mądrości zostały ułożone w porządku alfabetycznym w Encyklopedii, tej wieży Babel nauk i rozumu”. [François-René Chateaubriand]
Niewielu w dobie rewolucji – zarówno we Francji, jak i w Rosji – miało na tyle uczciwości intelektualnej, by dostrzec związek między tą paplaniną (jaką dziś jeszcze u nas uprawiają, oprócz jawnych szyderców, także „teleewangeliści”) a uczynieniem z ludzi stada bezwolnych i bezwstydnych istot czy też okrutnych bestii zdolnych do najgorszych zbrodni. Takie były konsekwencje ogołocenia sensu ludzkiego istnienia z nadprzyrodzonego wymiaru. „Nienormalny był niegdyś ten, kto patrzył tylko w dół; w wiekach nowożytnych nienormalny jest ten, kto patrzy w górę” – podsumowuje szaleństwo rewolucyjnego przewrotu w głowach ludzkich Vittorio Messori.
Dlatego Dzierżyński i Marchlewski, członkowie bolszewickich władz, którzy uważali się już za polski „rząd tymczasowy” (powołany do życia w Białymstoku, potem „obradujący” w Wyszkowie, na parafii, której proboszcza powieszono), nie uważali się bynajmniej za zdrajców, agentów sowieckiej Rosji. Byliby oburzeni takim postawieniem sprawy, jak kwituje ironicznie Bohdan Urbankowski. „Oni po prostu pracowali na rzecz wymyślonego przez Marksa Państwa Przyszłości – Zukunftstaat; jeśli byli czyimiś agentami – to agentami utopii. Żyli już w tej utopii, żyli w transie, który nie pozwalał nie tylko odróżniać dobra od zła, ale nawet sukcesów od klęsk. Przez czerwone okulary nie widzi się krwi, bo wszystko widzi się w pięknym, czerwonym kolorze”[1].
Także i z tego powodu w 1920 roku zarówno ci Polacy, którzy chwycili za broń, jak i ci trzymający w ręku krzyż byli prawdziwymi samotnymi obrońcami Europy chrześcijańskiej – tak jak kiedyś wandejscy powstańcy – która tymczasem sama się oszukiwała, że może egzystować dalej w pokoju, wyposażając swoje konstytucje w kolejne rewolucyjne dogmaty przybrane w formę paragrafów, i z irytacją zrywając konkordaty.
Generał Weygand się nawraca
Dwudziestego ósmego lipca 1920 roku kardynałowie i biskupi polscy wystosowali petycję do Benedykta XV z prośbą o kanonizację bł. Andrzeja Boboli. Jego kult był wśród Polaków bardzo żywy. Akta procesu kanonizacyjnego zawierają opisy trzystu pięćdziesięciu łask i cudów za jego wstawiennictwem, wśród nich jedenaście wskrzeszeń zmarłych i piętnaście przypadków odzyskania wzroku. Z osobistą prośbą w tej sprawie zwrócił się do Ojca Świętego Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia Polski nuncjusz apostolski Achilles Ratti. Na dwa lata przed wojną bolszewicką, udzielając Polsce w Chełmie specjalnego błogosławieństwa, zapowiedział: „[…] da Bóg, niedługo dźwignie się Wasza Polska – Ojczyzna, a w niej wolny i szlachetny Naród Polski nie będzie więcej prześladowany za swoje przekonania katolickie”. W sierpniu 1920 roku nuncjusz wraz z kard. Kakowskim, metropolitą Warszawy, odwiedzał rannych w szpitalach i żołnierzy w okopach, dodawał wszystkim otuchy.
Siły nieprzyjaciela pięciokrotnie przewyższały liczebność naszej złożonej w większości z ochotników armii. Polscy żołnierze 15 sierpnia pod Warszawą mieli za sobą sześćset kilometrów odwrotu. Jaka psychika zniesie taki ciąg niepowodzeń? Potrzebne było nie doraźne odparcie wroga, ale zwycięstwo radykalne, całkowita zmiana sytuacji. Potrzebna była interwencja Kogoś, kto patrzy z wysoka i widzi nie tylko krzątaninę przy działach i koniach, w okopach, przy nielicznych samolotach, czołgach i pociągach pancernych oraz nadludzkie wysiłki dowodzących i utrudzonych długotrwałym marszem ponad wszelką miarę żołnierzy. Widzi pokorę.
Dlatego zwycięstwo w wojnie bolszewickiej nie było tylko zwykłym zwycięstwem militarnym. Z tego też powodu ślady tego wspaniałego tryumfu Maryi Królowej Polski i Patronki Warszawy zacierano gorliwie od początku – i zaciera się nadal. Określenie „Cud nad Wisłą” bardzo wcześnie, tuż po roku 1920, zaczęło, na skutek wysiłków agentury sowieckiej i masońskiej, funkcjonować jako hasło o prześmiewczym wydźwięku. W tej interpretacji, narzucanej opinii publicznej, tylko „cudowi” (czytaj: czystemu przypadkowi) można zawdzięczać fakt, że Sowieci nie weszli do Warszawy – choć nieudolność wojskowego dowództwa Marszałka Piłsudskiego „biła w oczy”, zdaniem jego rusofilskich krytyków. Józef Piłsudski nigdy się do tych komentarzy oficjalnie nie odnosił. W jego otoczeniu, jak i w sferach rządowych, nie brakowało zaś ludzi, których światopogląd i ideowe przekonania nie pozwalały bronić niezaprzeczalnej prawdy: Polska w sierpniu 1920 roku była miejscem wielkiego cudu Maryjnego. (Sam Piłsudski w swojej napisanej po kilku latach książce „Rok 1920” wspomina błyskawiczną ofensywę polskiego wojska jako „sen”. „W określeniu tym było właściwie wszystko”, dopowiada Bohdan Urbankowski, „i zdziwienie łatwością zwycięstwa, i poczucie spełnienia marzeń, i – chyba głównie – poczucie dziwnej nierealności historii”).
Po Bitwie Warszawskiej generał Maxime Weygand, szef misji francuskiej w Polsce, jeszcze niedawno tak sceptyczny, powiedział o strategii Józefa Piłsudskiego, głównego twórcy militarnego zwycięstwa Polaków: „Plan Piłsudskiego był wyborny, dowództwo świetne i żołnierz bohaterski” (a przecież wiadomo, że to „żołnierz francuski jest najlepszy na świecie”!). W liście do żony dodał z satysfakcją, jak typowy Francuz: „Z punktu widzenia artystycznego była to piękna bitwa”. I dopisał: „Niech Bóg będzie błogosławiony!”. A nie jest dziś żadną tajemnicą, że był przysłany do Polski przez aliantów nie po to, by doradzać Piłsudskiemu, ale by go po prostu zastąpić. „Ta intencja była jasna od początku, choć jak świadczą wspomnienia d`Abernona, już po paru dniach pobytu w Polsce Weygand zwątpił w możliwość ocalenia Warszawy i do dowództwa się już nie pchał”, podsumowuje Urbankowski.
Intencje zaś naszej Królowej i heroicznych obrońców ojczyzny zbiegły się. Poświadcza to wizja Matki Boskiej na niebie nad Warszawą, nad ranem 14 sierpnia 1920 roku. Ukazała się otoczona hufcami rycerskimi, w znaku Matki Boskiej Łaskawej, Patronki Warszawy z wizerunku w sanktuarium ojców pijarów (obecnie jezuitów na Starym Mieście) w charakterystycznym rozwianym granatowym płaszczu, w koronie, z rozpostartymi ramionami, trzymająca w dłoniach połamane strzały. Dla żołnierzy bolszewickich widok ten był tak przerażający, że w jednej chwili zapomnieli o rozkazach i niechybnej śmierci za ich złamanie. A także o czekających ich w Warszawie bogatych łupach, o smaku rychłego – jak sądzili – zwycięstwa nad „starą Europą”. Uciekali jak wicher z pola walki, rzucając po drodze broń, konie, działa, buty. Świadczą o tym relacje okolicznej ludności, która słyszała osobiście słowa sowieckich żołnierzy – spisane i przechowywane w parafiach Wyszkowa, Ossowa, Radzymina, Kobyłki i innych podwarszawskich miejscowości.
Proszę mię pochować w albie i w ornacie…
Matka Boża, Custos Poloniae, ukazała się w tej samej chwili, gdy na polu pod Ossowem oddawał życie ks. Ignacy Skorupka. Komunikat Sztabu Generalnego Wojska Polskiego z 16 sierpnia wspomina o „bohaterskiej śmierci ks. kapelana Ignacego Skorupki […], który w stule i z krzyżem w ręku przodował atakującym oddziałom”.
Tę scenę Pius XI, w 1920 przebywający w Polsce jako nuncjusz apostolski Achilles Ratti zechciał później utrwalić na malowidle znajdującym się w jego prywatnej rezydencji w Castel Gandolfo. (Na życzenie Pawła VI fresk ten został zasłonięty). Był jednym z dwóch zaledwie wyższych rangą dyplomatów – obok ambasadora Turcji – który nie opuścił Warszawy przed bitwą. Został z Warszawiakami, których kochał i podziwiał. Bo w obliczu śmiertelnego zagrożenia nasi rodacy sprzed stu laty nie mieli wątpliwości, że o ratunek nie należy prosić w pierwszym rzędzie międzynarodowych organizacji, nie przeróżnych „dobrodziejów ludzkości”, którzy wydobędą brzęczącą sakiewkę, gdy pomoc będzie sprzyjać ich interesom. Nie pomogą enigmatyczne ligi, unie, komitety i towarzystwa, których przedstawiciele mają usta pełne frazesów o obronie „wolności i demokracji”.
Cywile i wojskowi, duchowieństwo, kobiety i dzieci, pomimo skrajnego zmęczenia, próbując odsunąć nasuwające się udręczonej wyobraźni obrazy klęski walczyli z rozpaczą i nastrojami paniki. Umacniano okopy i zasieki, pierwszą linię obrony, wszelkie pozycje obronne, przygotowywano broń. Było jej wciąż za mało. Warszawa przed decydującą bitwą pustoszała. Ewakuowano do Poznania urzędy i poselstwa zagraniczne. Mimo apeli Benedykta XV Polska nie doczekała się zorganizowanej pomocy ze strony wielkich mocarstw. Rewolucja już zbierała żniwo w Europie. Masoneria czekała na upokorzenie katolickiej Polski.
Obywatelski Komitet Obrony Państwa dowoził na całym terytorium ogarniętym wojną żywność, ubrania dla żołnierzy i wszelką pomoc (nawet onuce i agrafki do spinania podartych mundurów), czekoladę i herbatę ze zbiórek społecznych. Nieprzerwanym strumieniem napływali ochotnicy. „Wszędzie ustawiono stoliki [Funduszu Obrony Kraju] zbierające zapisy i dary [na rzecz wojska]” – pisał we wspomnieniach Michał Kossakowski. „W gmachu uniwersytetu, gdzie oddawałem swą obrączkę i sygnet, widziałem dość spory stos zebranego w ciągu jednego dnia złota”. W przeddzień ataku na Warszawę, który miał, według planów dowódców Armii Czerwonej nastąpić 15 sierpnia ustawiano działa, wydawano ostatnie rozkazy. Spowiednicy dzień i noc udzielali posługi.
Dwa miesiące wcześniej Polacy zwrócili się do Króla Wszechświata. Wykazali, że prawidłowo oceniają ciąg przyczyn i skutków. Że wiedzą, kto wystawił dwa miliony jeźdźców. Kto ich przekonał o konieczności niszczenie Kresów Rzeczpospolitej, profanowanie świątyń i cmentarzy, bezwzględnego rozprawianie się z wszelkim pięknem i z wszelką niewinnością na całym obszarze Polski.
Dziewiętnastego czerwca 1920 roku w Warszawie Polacy publicznie oddali się Sercu Pana Jezusa. Uznali Go za Króla Polski. Wszystkie stany – duchowieństwo wraz z władzami cywilnymi i wojskowymi. Był wśród ich nuncjusz Ratti, był marszałek Piłsudski. Nieustające adoracje Najświętszego Sakramentu, procesje pokutno-błagalne – także procesja z relikwiami bł. Andrzeja Boboli – głośno odmawiany w kościołach Różaniec, oblężone dzień i noc konfesjonały, tak jak w czasach zarazy uciekanie się pod opiekę Matki Boskiej Łaskawej – to wszystko w zdumienie wprawiało przebywających w stolicy cudzoziemców, między innymi członków misji wojskowej. Generał Weygand odnotował w swoich wspomnieniach: „Podziwiałem, w owym sierpniowym 1920 roku, z jaką żarliwością naród polski padał na kolana w kościołach i szedł w procesjach po ulicach Warszawy. Ja nigdy w życiu nie widziałem takiej modlitwy” – zaznaczył w czasie wykładu w Brukseli w 1930 roku.
Lord Edgar Vincent d’Abernon, członek angielskiej misji wojskowej, który pojawił się w Warszawie na dziesięć dni przed decydującym atakiem armii bolszewickiej: „Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, przejeżdżając przez miasto w drodze z dworca […] było to zdziwienie, wywołane normalnym, codziennym nastrojem ludności. Na ulicach ani śladu alarmu czy paniki […]. Jedynym zjawiskiem niezwykłym były liczne procesje religijne. Z powodu nich, musieliśmy się zatrzymywać przy każdym niemal zbiegu ulic”.
(Dla porównania: małe przypomnienie wydarzeń, które miały miejsce dwadzieścia lat później. Dziewiętnastego W maju 1940 roku Paul Claudel zapisał w swoim Dzienniku: „Niedziela, 19 [maja] – Modły publiczne w Notre-Dame z udziałem wszystkich członków Rządu, procesja z relikwiarzami. Następnego dnia natarcie niemieckie, które zagrażało Paryżowi, ugina się i kieruje na Saint-Quentin i dolinę Sommy”).
Dziś, gdy jesteśmy tak bardzo zaabsorbowani akcjami humanitarnymi i militarnymi możliwościami technicznymi, tę powszechną duchową mobilizację uznalibyśmy pewnie za przesadę czy nawet gorszący defetyzm („modlić się, zamiast działać”). Ale wtedy Polacy mieli prostą wiarę. Miłość do Matki Bożej nie była czczą deklaracją. W kościele Najświętszego Zbawiciela generał Józef Haller zainicjował nowennę za swoich żołnierzy, członków Armii Ochotniczej, liczącej 105 714 żołnierzy. Wśród nich szesnasto- i siedemnastolatkowie, uczniowie i studenci z Legii Akademickiej. Haller, wychowanek sodalicji mariańskiej, tercjarz franciszkański, odpowiedzialny był za duszpasterstwo w wojsku; widywano go często leżącego krzyżem w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej kościoła św. Krzyża i w Mińsku Mazowieckim, przed obrazem Niepokalanej (zwanym dziś Matką Boską Hallerowską). W jednym z ostatnich rozkazów napisał: „My, wolni obywatele wolnej Polski, bronimy piersiami naszych najświętszych spraw i ideałów, i dlatego z Bożego wyroku zwyciężymy […]” (12 sierpnia 1920).
Z pięciuset kapelanów wojskowych dwóch oddało życie na polu bitwy.
Podobne proroctwo wypowiedział ks. Ignacy Skorupka, kapelan 266. Pułku Piechoty Ochotniczej im. Weteranów Powstania Styczniowego – jego żołnierzami byli głównie harcerze i młodzież szkolna: „Czekają nas jeszcze ciężkie ofiary, ale niezadługo – bo piętnastego, w dzień Naszej Królowej losy odwrócą się w naszą stronę”. Było to 13 sierpnia, w czasie mszy św. polowej przez kościołem w Ząbkach. Słuchali go młodsi od niego nieraz i o kilkanaście lat żołnierze. Na trzy dni przed swoją śmiercią ksiądz Ignacy odbył spowiedź generalną u ojców kapucynów na Miodowej i sporządził testament. Napisał w nim:
Dług za wpisy szkolne spłacam swym życiem[2].
Za wpojoną miłość do Ojczyzny płacę miłością serca.
Proszę mię pochować w albie i w ornacie.
Autorzy książki o Cudzie nad Wisłą ukazują go takim, jak został przedstawiony na obrazie, który wisi wciąż w Castel Gandolfo.
„13 sierpnia rano 1. i 2. Kompania ochotniczego 236. Pułku, dowodzone przez porucznika Stanisława Matarewicza i podporucznika Mieczysława Słowikowskiego razem z kapelanem ks. Skorupką wyruszyły na front, by dołączyć do oddziałów broniących wejścia do Warszawy od strony Pragi. Ksiądz kapelan, w jednej grupie ze swoimi dawnymi uczniami, teraz towarzyszami broni, szedł w stroju duchownym, w sutannie okrytej czarną narzutką, chroniącą od pyłu i kurzu. Na szyi miał fioletową stułę. Napisał w modlitwie: „Sutanna […] wołać będzie do wszystkich, iż to sługa Boży, a więc człowiek głoszący istnienie, działanie Boga. […] Ja chcę być sługą Bożym – pragnę odpowiedzieć zamiarom Boga względem mnie”.”
Młodzież z Armii Ochotniczej w większości ledwo umiała karabin trzymać w ręku. Na odpowiednie przeszkolenie, ćwiczenia i uzbrojenie nie było czasu ani środków. Rzeczywistość realnego starcia z wrogiem często przekraczała ich możliwości psychiczne i fizyczne. Pułki ochotnicze bywały przedmiotem drwin doświadczonych żołnierzy i irytacji dowódców, którym trudno było utrzymać dyscyplinę. Bolszewicy nie posiadali się z radości, gdy spotykali ich w polu.
Tak było również 14 sierpnia nad ranem, w pobliżu wsi Leśniakowizna pod Ossowem, dokąd kompanie ochotników dotarły po czternastogodzinnym marszu. O trzeciej trzydzieści nad ranem rozpoczęło się gwałtowne natarcie wroga. Po krótkim ogniu artyleryjskim, nastąpił atak kilku rzutów piechoty. Po około półtorej godziny widok był mało budujący: rozproszone gromady ochotników w panice i bezładzie rzucały się do ucieczki i szukały schronienia w Ossowie, nie reagując na rozkazy dowódców. Ci próbują opanować chaos i panikę, dają rozkaz kontrataku. Żołnierze Legii Akademickiej mają rozwinąć szyk w tyralierę i wrócić do walki z wojskiem Chachaniana. To wtedy ksiądz Ignacy podejmuje decyzję o włączeniu się w szeregi walczących i uzyskuje zgodę pp. Mieczysława Słowikowskiego.
Jest teraz w pierwszej linii kontratakujących, prowadzi tyralierę; krzyż w ręku kapłana wzniesiony w górę ukazuje zwycięstwo, druga ręka – kierunek natarcia. Widział, że młodzi żołnierze są załamani, że bitwa może być przez te dzieci prawie przegrana. Zaintonował „Serdeczna Matko…”, słyszano też jego okrzyk: „Za Boga i Ojczyznę!”. W chwilę potem już nie żył, przeszyty kulą. Jego ciało odnalezione po bitwie było tak skłóte bagnetami, że nie udało się zdjąć z niego zakrwawionego stroju kapłańskiego przed włożeniem go do trumny. Na sutannę w strzępach nałożono albę i ornat. Bolszewicy zdążyli zedrzeć z jego ręki zegarek, a z nóg buty.
Ofiara została przyjęta
To był przełom w przebiegu bitwy – i starć z wrogiem na wszystkich frontach Rzeczpospolitej. Wydarzenia zaczęły się toczyć jakby w „przeciwnym kierunku”. Siła, która napędzała bolszewików i zapewniała im ochronę została pokonana. To właśnie w chwili śmierci Ignacego Skorupki, jak to poświadczają wypowiedzi wziętych do niewoli Rosjan, na niebie ukazała się Matka Boża, a u Jej stóp ksiądz w sutannie, komży, z krzyżem w ręku.
Ofiara została przyjęta. Ci, którzy nadciągnęli pod Warszawę w poczuciu swej druzgocącej przewagi liczebnej i militarnej, upojeni wizją rabunku stolicy Polski, nagle, z niezrozumiałych dla ich dowódców powodów, tuż pod Warszawą, 14 sierpnia, nim jeszcze rozwiały się poranne mgły, skurczyli się, przykucnęli i rozbiegli. Paniczna ucieczka z pola bitwy, porzucanie dział i podwód, ciężkiej broni i koni były obrazem największej w dziejach militarnych świata paniki, jakiej uległy naraz setki tysięcy ludzi. Przerażonych nagłym widokiem Najświętszej Marii Łaskawej, która ukazała się w otoczeniu hufców rycerskich, odpierającej pociski nieprzyjaciela. Pociski te kierowały się ku bolszewikom. „Adam Grzymała – Siedlecki odnotował na bieżąco wypowiedzi mieszkańców pobliskich okolic [tzn. okolic Mińska Mazowieckiego – EPP] świadczące o tym, że Rosjanie – którzy jeszcze poprzedniego dnia zapraszali na świętowanie zwycięstwa do Warszawy – 17 sierpnia »od rana pędzili ku Kałuszynowi w jakimś niepojętym panicznym strachu. Drogi były zatłoczone – dodaje rozmówca Grzymały. – Od razuśmy uczuli, że musiało się stać dla nich coś przeraźliwego«”[3]
„Ofiara kapłańskiego życia, świadomie i dobrowolne złożona na ołtarzu Ojczyzny, wydała stukrotny plon. Do tej chwili Polacy uciekali przed bolszewikami, odtąd uciekali bolszewicy przed Polakami” [A. Kakowski, „Zwycięstwo 1920. Warszawa wobec agresji bolszewickiej”, Paryż 1990].
Niezwyciężona armia rozproszyła się w jednej chwili jak pył. W szaleńczym galopie potknęła się o jedno kruche ciało – jasnowłosego młodzieńca w komży i stule. Padając, trzymał jeszcze w ręku Znak zbawienia.
(Fragment książki Ewy Polak-Pałkiewicz „Czego chcą od nas biedni Niemcy” (Volumen 2018), nieco zmodyfikowany 14 sierpnia 2020 r.)
Komunia na rękę. Jak nadużycie liturgiczne stało się zwyczajem
Obserwujemy dziś, jak w ciągu zaledwie kilku miesięcy w polskich kościołach rozpowszechniła się praktyka udzielania wiernym Komunii świętej do rąk. Wbrew prawu i tradycji Kościoła, w niektórych świątyniach wierni zostali nawet pozbawieni możliwości tradycyjnego przyjmowania Ciała Pańskiego. Włoski kanonista ks. Federico Bortoli wyjaśnia, jaki splot wydarzeń doprowadził w Kościele Powszechnym do obecnej sytuacji. Nadużycie zostało zalegalizowane jako tolerowany w pewnych okolicznościach wyjątek od powszechnej praktyki Kościoła, a następnie… upowszechnione.
W lutym we Włoszech ukazała się książka ks. Federico Bortoliego zatytułowana „La distribuzione della Comunione sulla mano”, prezentująca jego dysertację doktorską. W wywiadzie udzielonym „La Nuova Bussola Quotidiana” duchowny przedstawia historyczny kontekst pojawienia się nowej praktyki, reakcje Watykanu i dalszy rozwój wydarzeń. Kluczowym dokumentem dotyczącym tej kwestii jest wydana pod kierunkiem Pawła VI instrukcja Memoriale Domini z 29 maja 1969 roku. Dokument ten powstał jako odpowiedź na coraz szersze wprowadzanie praktyki przyjmowania Komunii świętej na rękę. – Było to oczywiście nadużyciem liturgicznym, które zakorzeniło się w krajach, w których poprzednio istniały już problemy doktrynalne dotyczące Najświętszej Eucharystii: w Belgii, Holandii, Francji i Niemczech. Stolica Apostolska, której nie udało się powstrzymać tych nadużyć, zdecydowała się przeprowadzić w tej kwestii konsultacje ze wszystkimi biskupami. Ta decyzja Pawła VI pozwala nam już zrozumieć wagę argumentacji. Mówię to, ponieważ niektórzy twierdzą, że cała ta kwestia posiada tylko marginalne znaczenie i jest nieważna – tłumaczy ks. Bortoli.
Wynik ankiety był jasny, większość biskupów sprzeciwiała się uznaniu i wprowadzeniu takiej praktyki. Instrukcja Memoriale Domini potwierdza przyjmowanie Komunii na język jako zwyczajną i powszechną praktykę Kościoła. Tam, gdzie nadużycie się już zakorzeniło – a biskupi byli zainteresowani uzyskaniem oficjalnego indultu dopuszczającego tę praktykę – episkopaty mogły starać się o stosowne zarządzenie, o ile taką prośbę poprze 2/3 hierarchów danego kraju. Co więcej, instrukcja wyraźnie stwierdzała, że to jedynie wyjątek, obwarowany różnymi wymaganiami, a duszpasterze powinni udzielać wiernym stosownej katechezy na temat godnego przyjmowania Ciała Pańskiego. Tymczasem dzisiaj w wielu diecezjach na całym świecie sytuacją wygląda odwrotnie…
Ksiądz Bortoli analizuje w swojej rozprawie tekst instrukcji, jasno stwierdzającej, że tradycyjną i powszechną dyscypliną Kościoła jest praktyka udzielania Komunii na język, ponieważ „opiera się na wielowiekowej tradycji, ale przede wszystkim dlatego, że wyraża i oznacza pełen czci szacunek wiernych dla Świętej Eucharystii”. Ponadto zaś „unika niebezpieczeństwa profanacji postaci eucharystycznej”. Dokument nie zrównuje obu praktyk. Komunia przyjmowana bezpośrednio do ust jest zalecana i uważana za zwyczajny, powszechny i najwłaściwszy sposób przyjmowania Eucharystii, podczas gdy drugi sposób Kościół jedynie dopuszcza w pewnych miejscach i okolicznościach. Nalegając przy tym na to, by szafarze sakramentu odpowiednio dbali o szacunek i bezpieczeństwo postaci konsekrowanych, jak i o stan wiary w realną obecność Chrystusa.
– Prośba mogła być składana tylko w tych sytuacjach, w których już istniało nadużycie przyjmowania Komunii na rękę. Tam, gdzie to nie miało miejsca, nie można było występować o indult. Co się jednak właściwie wydarzyło? Na początku kierowano się tym kryterium, następnie o taki indult wystąpiła niemal każda diecezja i go otrzymała, także w tych przypadkach, w których wcale nie był on konieczny. Kardynał Knox, ówczesny prefekt Kongregacji ds. Kultu Bożego, przychylał się także do próśb kolejnych konferencji biskupów. Faktem jest to, że sposób w jaki kard. Knox interpretował „Memoriale Domini” był błędny – podkreślił kanonista.
Nieposłuszeństwo prefekta kongregacji
W swojej książce włoski kapłan zauważył również, że w styczniu 1977 roku Paweł VI – za pośrednictwem sekretarza stanu kardynała Jean-Marie Villota – poprosił kardynała Knoxa jako prefekta Kongregacji Kultu Bożego o ocenę sytuacji związanej z udzieleniem indultu. Papież oczekiwał, że kongregacja zbierze informacje o tym, w jaki sposób indulty zostały wprowadzone w życie, a także sprawdzi czy po jego udzieleniu nie zwiększyła się liczba nadużyć i profanacji. Przedmiotem badania miał być także wpływ tej praktyki na wiarę i pobożność wiernych. Kardynał Knox wydawał się jednak kierować inną perspektywą.
– Papieże (najpierw Paweł VI, a następnie Jan Paweł II) zrozumieli problem, także dzięki relacjom kard. Bafile’a (prefekta Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych w latach 1975-1980). Mimo tego kardynał Knox kontynuował raz obrany kurs. Paweł VI poprosił kardynała Knoxa, aby ten nie oceniał sugestii kard. Bafile’a, tylko zastanowił się nad tym, jak je konkretnie zastosować. Co do istoty, sugestie te sprowadzały się do zawieszenia wydawania nowych indultów; pamiętania, że praktyka udzielania Komunii na rękę osłabia Kościół i że kiedy nie udzielono na to indultu, to stanowi nadużycie – relacjonuje ks. Bortoli.
Istotną rolę w „normalizacji” tej praktyki w oczach duchownych i teologów odegrał arcybiskup Annibale Bugnini – architekt posoborowej „reformy” liturgicznej. W 1973 roku opublikował on na łamach „L’Osservatore Romano” artykuł, w którym przedstawił udzielanie Komunii świętej na rękę jako praktykę lepszą i stosowaną w okresie wczesnego Kościoła.
Intencją przyświecającą „Memoriale Domini” było zalegalizowanie nadużycia na tych terenach, na których nie udało się go wyeliminować – kontynuuje włoski kanonista – starając się ograniczyć popularność takiego sposobu komunikowania. – Celem katechezy nie było upowszechnienie udzielania Komunii do ręki, tylko zniechęcenie do takiej praktyki, choć wprost jej nie zakazując. Nawet dziś o Komunii świętej udzielanej do dłoni mówi się jako o najlepszym sposobie komunikowania, wiernym praktyce wczesnego Kościoła i reformie liturgicznej. Podstawowy aspekt tej książki polega na wykazaniu, że w „Sacrosanctum Concilium” w ogóle nie ma o tym wzmianki. Czegoś takiego nie stwierdzają także kolejne dokumenty, nie mówi o tym Mszał Rzymski, kwestię te podejmuje wyłącznie „Memoriale Domini” określając ją w kategoriach indultu. Artykuł Bugniniego z pewnością wyznaczał kierunek, ale był to kierunek obcy tekstom soborowym – tłumaczy ks. Bortoli.
Sytuacja nie uległa zmianie w kolejnych dekadach. Jedynym dokumentem dotyczącym zasadniczo „nowego” sposobu komunikowania pozostaje „Memoriale Domini”. Drugie odniesienie odnaleźć można w instrukcji „Redemptionis Sacramentum” z 2004 roku, podkreślającej, że tradycyjny sposób komunikowania (także przyjmując postawę klęczącą) jest podstawowym prawem wiernych. Komunia udzielana na język jest prawem i zasadniczą praktyką Kościoła, przypominał o tym biskup Bialasik z diecezji Oruro. Ksiądz Bortoli zauważa, że jako kapłan co do samej praktyki nie może – w świetle norm kościelnych – odmówić udzielania Komunii do rąk, może za to „odwodzić od tego, wyjaśniać związane z tym problemy i pouczać”. Jeśli ktoś decyduje się na przyjęcie Sakramentu w taki sposób, to powinien „czynić to z największą uwagą”. – Trzeba też powiedzieć, że ta sama instrukcja „Redemptionis Sacramentum” stanowi, że „jeśli mogłoby zachodzić niebezpieczeństwo profanacji, nie należy udzielać wiernym Komunii świętej na rękę” – podkreśla kanonista.
Indult nie jest… nakazem
Jeśli Konferencja Episkopatu uzyska stosowny indult, to nie oznacza to automatycznie, że każdy biskup musi dopuścić taką praktykę na terenie jego diecezji. Wydanie tej decyzji przez Watykan nie zawiesza władzy i odpowiedzialności biskupa miejsca, choć w przeszłości spotkać się można było z przeciwnym poglądem.
– Sądzono, że indult udzielony Konferencji Episkopatu Włoch upoważnia do przyjmowania Komunii na rękę na terenie wszystkich diecezji całego kraju. Ale tak nie było. Każdy biskup mógł podjąć decyzję o tym, czy indult ten zastosować i w jaki zrobić to sposób. Na przykład biskup Oruro wydał w styczniu 2016 r. dekret zakazujący przyjmowania Komunii na rękę na terytorium – przypomina ks. Bortoli.
Na zastosowanie indultu na terenie swojej diecezji nie zdecydował się też argentyński biskup Juan Rodolfo Laise. Choć spotkał się z zarzutami ze strony innych hierarchów, twierdzących że w ten sposób zerwał jakoby komunię łączącą tamtejszy episkopat, to Stolica Apostolska potwierdziła jego prawo do podjęcia takiej decyzji. To rzecz leżąca w zakresie kompetencji każdego ordynariusza.
„Stolica Apostolska usilnie napomina…”
Książka ks. Bortoliego przedstawia m.in. wcześniej niepublikowane materiały, w tym listy wymieniane przez rzymskie dykasterie i sprawozdania przesyłane Stolicy Apostolskiej. Autorem wielu dokumentów jest kardynał Domenico Bafile, który pełnił funkcję nuncjusza w Niemczech w czasie, w którym takie nadużycia osiągnęły największą skalę. W listach kierowanych do Pawła VI i Jana Pawła II purpurat zwracał uwagę na opłakane konsekwencje tej praktyki: brak koniecznej troski o partykuły materii konsekrowanej, lekceważenie samego Sakramentu i osłabienie wiary w obecność samego Jezusa Chrystusa. Obydwaj następcy świętego Piotra poświęcili tym doniesieniom wiele uwagi. Potwierdza to publikacja przez Jana Pawła II listu „Dominicae Cenae” (24 lutego 1980 roku). Miesiąc później Ojciec Święty podjął ważną decyzję o zawieszeniu wydawania nowych indultów. Począwszy jednak od 3 kwietnia 1985 roku proces ten został jednak wznowiony. Zdaniem kanonisty, z perspektywy czasu widać, że ustępstwo polegające na udzielaniu indultów doprowadziło do obecnej sytuacji w Kościele. Najważniejszym aspektem pozostaje ochrona Eucharystii przed możliwymi profanacjami.
„Memoriale Domini” stwierdza, że po rozpatrzeniu spostrzeżeń i porad tych, którym „Duch Święty powierzył urząd biskupa”, z uwagi na doniosłość sprawy i wagę zaproponowanych argumentów, Najwyższy Pasterz postanawia, iż z dawna przyjęty sposób rozdawania Komunii świętej wiernym nie powinien być zmieniony. Stolica Apostolska zatem usilnie napomina biskupów, kapłanów i wiernych, aby gorliwie przestrzegali tego prawa, ważnego i ponownie potwierdzonego, zgodnie z osądem większości katolickich biskupów, w formie zgodnej z obecnym rytem świętej liturgii, co jest niezbędne dla powszechnego dobra Kościoła.
Z kolei w instruckji „Redemptionis Sacramentum” z 2004 r. czytamy: „Wierni przyjmują Komunię świętą w postawie klęczącej lub stojącej, zgodnie z postanowieniem Konferencji Episkopatu”, zaaprobowanym przez Stolicę Apostolską. „Jeśli przystępują do niej stojąc, zaleca się, aby przed przyjęciem Najświętszego Sakramentu wykonali należny gest czci, który winien być określony tym samym postanowieniem”. „Przy udzielaniu Komunii świętej należy pamiętać, że „święci szafarze nie mogą odmówić sakramentów tym, którzy właściwie o nie proszą, są odpowiednio przygotowani i prawo nie zabrania im ich przyjmowania”. Każdy ochrzczony katolik, któremu prawo tego nie zabrania, powinien być dopuszczony do Komunii świętej, szafarz nie może mu jej odmówić tylko dlatego, że wierny chciałby przyjąć Pana na klęcząc. „Chociaż każdy wierny zawsze ma prawo według swego uznania przyjąć Komunię świętą do ust, jeśli ktoś chce ją przyjąć na rękę, w regionach, gdzie Konferencja Biskupów, za zgodą Stolicy Apostolskiej, na to zezwala, należy mu podać konsekrowaną Hostię. Ze szczególną troską trzeba jednak czuwać, aby natychmiast na oczach szafarza ją spożył, aby nikt nie odszedł, niosąc w ręku postacie eucharystyczne. Jeśli mogłoby zachodzić niebezpieczeństwo profanacji, nie należy udzielać wiernym Komunii świętej na rękę”.
Ks. Federico Bortoli posługuje w diecezji San Marino-Montefeltro, pełni stanowisko kanclerza kurii biskupiej i wikariusza biskupiego ds. prawno-kanonicznych. Występuje przed trybunałem kościelnym w Bolonii jako obrońca węzła małżeńskiego. Pracę „La distribuzione della Comunione sulla mano. Profili storici, giuridici e pastorali” opublikowało wydawnictwo Cantagalli, można ją nabyć m.in. korzystając z księgarni internetowej wydawcy bądź serwisu Amazon.
Źródło: onepeterfive.com, opoka.org
AS
[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]
JAKIE ” nadużycie liturgiczne” ? To nie żadne nadużycie tylko świętokractwo, obraza Pana Boga. Typowe dla posoborowej nowomowy, grzech już nie jest grzechem tylko słabością, pozostawanie w stosunkach homoseksualnych nie jest już grzechem wołającym o pomstę do nieba tylko “orientacją seksualną”. Proponuję cudzołożenie nazwać ” nadużyciem małżeństwa”.
SzymonBędąc ostatnio w Fatimie z przykrością doświadczyłam nakazu przyjmowania Komunii Świętej tylko na rękę w Kaplicy Objawień.Nie byłam w stanie się przełamać,by w ten sposób przyjąć Pana Jezusa.Było to bardzo bolesne doświadczenie.Szczególnie w tym świętym miejscu bolesne!
MagdalenaNie ma żadnego powodu żeby podstawiać łapska po Najśw. Sakrament.
A.G.A w najstarszej parafii w moim mieście komunia do łapy jest obowiązkowa, a komu się nie podoba, to niech …… A później episkopat roni krokodyle łzy, że spada liczba wiernych, i uczęszczających na niedzielne Msze Święte.
RepublikaninKobiór,mała parafia na Śląsku. Komunia Święta jest udzielana tylko na rękę. Szkoda, bo to piękna, maryjna parafia z tradycjami. Musimy jeżdzić do kościołów w pobliskich Tychach, gdzie nie ma żadnego problemu z Komunią do ust.
SmutnyNiestety w mojej parafii preferowana jest komunia na rękę przez korona…. Co prawda jest jakiś postęp, teraz proboszcz ogłasza że najpierw ci co na rękę a potem ci co na język. Jestem nadzwyczajnym szafarzem w mojej parafii i raz musiałem udzielać Komunii na rękę – przykre doświadczenie. Wygląda na to że będę musiał zrezygnować z tej posługi, bo wygląda na to że Komunia na rękę już zostanie.
Grzegorz
Cud nad Wisłą – historia nieopowiedziana
Sto lat temu zatrzymaliśmy czerwoną zarazę. Odpędziliśmy diabelską hordę precz od naszej stolicy i pognaliśmy ją na wschód, skąd przyszła. Był to wielki, jeżeli wręcz nie największy w dziejach triumf oręża polskiego. Powinniśmy być z niego nieskończenie dumni, pomimo, iż ostatecznie nie rozgromiliśmy bolszewickiej dziczy, a nawet nie wyparliśmy jej z terytorium dawnej Rzeczypospolitej, czego tragiczne skutki spadły na nas już po dwudziestu latach. A jednak bezsprzecznie powstrzymaliśmy jej marsz na zachód, ratując od niechybnej zguby nieświadomą zagrożenia Europę. Jak śpiewa psalmista: „Stało się to przez Pana i cudem jest w naszych oczach” (Ps 118, 23).
Dlaczego wstydzimy się Cudu nad Wisłą? Bo że tego typu postawę przejawiają liczni Polacy, nie ulega wątpliwości. I to wcale nie ateiści (co wszak w pełni zrozumiałe i szkoda sobie tym głowę zawracać), ale również katolicy, którzy wiarę w Boga mniej lub bardziej otwarcie deklarują, mniej lub bardziej świadomie żyją Ewangelią na co dzień i cudów istnienie mniej lub bardziej uznają. Ale wystarczy, by ktoś choćby napomknął o nadprzyrodzonym aspekcie zwycięstwa nad bolszewikami w sierpniu 1920 roku, a natychmiast wywoła u licznej rzeszy Polaków pełen zażenowania uśmieszek, pogardliwe spojrzenie z góry lub sarkastyczną odpowiedź:
– A gdzie tam cud! Jaki cud! Nie żaden cud, tylko geniusz wodza i waleczność żołnierza polskiego. Wygraliśmy, bo byliśmy lepsi i silniejsi.
Czyżby? Złośliwiec mógłby zauważyć, że zaledwie dwadzieścia lat później ten sam żołnierz dostanie ciężkiego łupnia i nie obroni Ojczyzny, a polityczni wychowankowie tego samego wodza w obliczu nadchodzącej wojny zachowają się jak dzieci we mgle i zmarnują Polskę.
Czy zaś byliśmy lepsi i silniejsi? Przede wszystkim, nie najrozsądniej jest post factum umniejszać siły i wartość bojową pokonanego wroga, bo się tym samym własne nad nim zwycięstwo umniejsza. Ale o to mniejsza.
Ważniejszą bowiem kwestią jest, czy rzeczywiście czerwona horda prąca na Warszawę, Lwów i Poznań, oraz dalej: na Berlin, Paryż i Rzym, była od nas słabsza? Siła, której uległo światowe mocarstwo o niewyczerpanych zasobach ludzkich i materiałowych, jakim była Rosja? Nie wolno nie doceniać sił przez Rewolucję zrodzonych, jak to uczynili pod koniec XVIII stulecia europejscy monarchowie…
Latem zaś 1920 roku tratowała polską ziemię rewolucyjna bestia, której starsza, francuska siostra nie była godna zawiązać sznurka u szubienicy. A naprzeciw tej siły Polonia dopiero co Restituta – kraj młodziutki, państwo ledwo sklejone z trzech całkiem odrębnych dzielnic, wojsko, co jeszcze wczoraj w szeregach obcych armii strzelało do siebie nawzajem (albo w szkolnej ławce siedziało), uzbrojone w mieszankę zaborczego dziedzictwa a dowodzone wedle trzech różnych tradycji…
Niech ziści się cud Wisły – prosimy Cię, Panie
Podobnych zastrzeżeń mógłby ktoś złośliwy namnożyć niekończącą się litanię. Ale dziś nie czas na złośliwości. Dzisiaj świętujemy oczywisty triumf. I dlatego dziś nazywamy rzeczy po imieniu.
15 sierpnia 1920 roku na polskiej ziemi wydarzył się Cud!
Utarło się sądzić, że Cud nad Wisłą wymyśliła endecja celem podważenia zasług marszałka Piłsudskiego. W istocie jednak sprawa nie do końca tak wygląda. Owszem, w nocy z 13 na 14 sierpnia, czyli w chwili największego zagrożenia stolicy, jak najbardziej endecki publicysta Stanisław Stroński opublikował na łamach dziennika „Rzeczpospolita” artykuł zatytułowany „O cud Wisły”, w którym – powołując się na analogiczną sytuację z początku września 1914 roku, kiedy to wojskom francusko-brytyjskim z wielkim trudem udało się na przedpolach Paryża zatrzymać niemiecki Blitzkrieg, co francuska opinia publiczna natychmiast okrzyknęła mianem „cudu nad Marną” – w życzeniowym, wręcz błagalnym tonie wołał o taki sam cud na polskiej ziemi.
Bo – jak czytamy we wspomnianym artykule – „żeby Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski, tej myśli wojsko nasze nie zniesie i każdy żołnierz sobie powie: po moim trupie! (…) I gdy w jutrzejszą niedzielę zbiorą się miliony ludności polskiej w kościołach i kościółkach naszych, ze wszystkich serc popłynie modlitwa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie. Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny”.
I tyle. Nic ponad to, co było widać naokoło: miliony Polaków na Mszach Świętych, w procesjach i czuwaniach; w kościołach, domach i na ulicach; na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i wiejskimi kapliczkami błagały o cud, który ich samych i ich rodziny, domy ich i ziemię, i wszystko, co się Polską nazywa, ocali od nadchodzącej hordy Antychrysta.
Nic ponad to, o co może – i powinien – prosić wierzący chrześcijanin.
Tylko w sposób nadprzyrodzony da się to wyjaśnić
Orzeczenie cudownego charakteru zwycięstwa na przedpolach Warszawy przyszło skądinąd. Wkrótce po zwycięstwie, podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego, z wysokości ambony warszawskiej bazyliki archikatedralnej pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela padły słowa wypowiedziane przez metropolitę lwowskiego obrządku ormiańskiego, arcybiskupa Józefa Teodorowicza:
„Cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją Cudem nad Wisłą i jako cud przejdzie ona do historii. (…) Zwycięstwo pod Warszawą tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można.”
Do kogo zaś należy wyrokowanie o nadprzyrodzonym charakterze zjawisk, jeśli nie do katolickiego hierarchy, na którym spoczywa sukcesja apostolska?
A wszystkich zaniepokojonych o ziemską chwałę uczestników tamtych wydarzeń tenże sam hierarcha, i jednocześnie żarliwy polski patriota, który niejednokrotnie dał wyraz swej miłości do Ojczyzny, uspokaja zapewnieniem, że postrzeganie warszawskiej wiktorii w kategoriach cudu nikomu bynajmniej nie ujmuje niczego z należnej mu chwały, bohaterstwa czy dowódczych kompetencji.
„Bóg czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia; owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić muszą, cudem je wspiera i cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko bałwochwaląca siebie zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie? Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? Zali to nie geniusz wodzów ją zbawił?”
„Tylko tym, co się mienią bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc, i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy w śmiesznej i zuchwałej nadętości tak mówią.”
Skąd zaczerpnąć nowej ufności i zapału?
„Niechaj wodze spierają się i swarzą” – kontynuuje mądry ormiański metropolita – „niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają: by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa. Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo waha się niepewne, jeszcze zależne jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj?”
15 sierpnia 1920 roku żołnierz polski – od dwóch miesięcy w nieustannym odwrocie; bity i spychany z kolejno zajmowanych pozycji, bez oporu oddający ważne punkty strategiczne (jak choćby twierdzę brzeską), porażony strachem przez wroga z głębi piekieł, jakiego nie widziano na tej ziemi od ponad dwustu lat, a który swym bestialstwem przewyższał tatarskie czambuły – ten żołnierz przez setki kilometrów cofający się coraz bardziej niezbornie, a wreszcie uciekający w popłochu – ten właśnie żołnierz pod Warszawą nagle a niespodziewanie odzyskał pełnię sprawności bojowej i niezłomnego ducha.
Bo – wskazuje arcybiskup Teodorowicz – „żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę; żołnierz wyczerpany i na ciele, i na duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie w przegraną, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz tylko od Ciebie, Panie, tylko od serca Twojego mógł zaczerpnąć nowej wiary, nowej ufności, nowego zapału.”
Ale czy to aby nie retoryczna, kaznodziejska przesada?
Skądże znowu! Przeczą temu fakty.
Oto już 16 lipca szef sztabu 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej raportował szefowi sztabu 1 Armii, że polskie „oddziały cofają się w zupełnym nieładzie, małymi grupami. Stan moralny jest bardzo niski. Wojsko ucieka przy lada wystrzale, przy lada okrzyku: „kawaleria”. Drogi są zapełnione tysiącami łazików bez karabinów. Trzeba stanowczych rozkazów, stanowczej egzekutywy w sprawach maruderstwa. Jeżeli tego nie będzie, cały kraj, przez który armii naszej cofać się wypadnie, zostanie doszczętnie rozgrabiony, a imię Polski na zawsze skompromitowane. (…) Niestety, trzeba nazywać rzeczy po imieniu, że masa panicznie w największym nieładzie ucieka.”
17 lipca generał Władysław Jędrzejewski meldował o „ogromnym przemęczeniu, upadku ducha i szerzeniu się grabieży. W tym samym meldunku donosił ponadto, iż oddziały uciekają nawet przed patrolami, pomimo najostrzejszych środków, a nawet rozstrzeliwań. (…) Oddziały nie są zdolne do stawienia jakiegokolwiek oporu.”
Z kolei porucznik Wiktor Drymmer zapisał w pamiętniku: „Widziałem oficerów płaczących i rozpaczających głośno, wymyślających na wszystko i na wszystkich. (…) Jednego z oficerów musiałem mocno uderzyć, gdy siedział na kamieniu i rozpaczał, wykrzykując, że wszystko stracone.” W innych zaś oficerskich wspomnieniach przeczytać można, że „nie ma już armii polskiej, tej silnej i odpornej armii, która niedawno temu cały świat zadziwiała swym zwycięstwem.”
Upadek morale był widoczny gołym okiem. Rząd nie krył najwyższych obaw. „Niebezpieczeństwo stanęło przed nami w całej swej grozie” – konstatował premier Wincenty Witos – „gdyśmy musieli patrzeć na coraz to nowe zastępy żołnierzy ubranych i uzbrojonych, ale przerażonych, nie mogących wymówić nawet jednego słowa, a widzących tylko w ucieczce ratunek. Zapytani, gdzie uciekają, nic nie odpowiedzieli, oglądając się tylko trwożnie za siebie.”
Wojsko Polskie opanowała – jak rzecz zwięźle ujął Józef Mackiewicz – „gangrena demoralizacji i rozkładu”.
I takie wojsko miało pokonać dziką hordę, która upojona dotychczasowymi sukcesami aż przytupywała z niecierpliwości na samą myśl o orgii gwałtu i łupiestwa, jaką wkrótce rozpęta w zdobytej Warszawie.
– Jeszcze szesnaście wiorst i Europa! – zagrzewał swoich bojców dowódca Frontu Zachodniego Michaił Tuchaczewski – a tam nieprzebrane skarby Zachodu; tam dopiero będzie można realizować leninowską dyrektywę wyrażającą samo jądro komunizmu: grab nagrabliennoje!
Do tego stopnia wróg był pewny zwycięstwa, że już 14 sierpnia – uprzedzając niezaistniałe jeszcze (i nie mające nigdy zaistnieć) fakty – oficjalnie całemu światu ogłosił zdobycie stolicy Rzeczypospolitej. Nie usprawiedliwiając bynajmniej oszczerczej sowieckiej praktyki kreowania faktów medialnych można jednak do pewnego stopnia tę pewność zrozumieć. 14 sierpnia 1920 roku bowiem sytuacja Polski była po prostu rozpaczliwa. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę znający wojnę od podszewki szef przebywającej w Polsce francuskiej misji wojskowej generał Maxime Weygand. „Wasze modlitwy mogą w tym dniu więcej pomóc niż cała nasza wiedza wojskowa” – oznajmił w rozmowie z kardynałem Achille Rattim, nuncjuszem apostolskim w Warszawie.
„Istotnie modlitwy pomogły” – orzeka autorytatywnie arcybiskup Józef Teodorowicz. „Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły też wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale to modły bitwę rozegrały, modły Cud nad Wisłą sprowadziły.”
Gdy zmora dusiła nieprzeparta
Na początku drugiej dekady sierpnia 1920 roku mogło się wydawać, że nie ma siły, która by przerażonego, osłabionego i zrozpaczonego, więc w ogólnym rozrachunku niezdatnego do boju, czyli, krótko mówiąc, przegranego żołnierza polskiego postawiła z powrotem na nogi, wlała weń ducha zwycięstwa, poderwała do kontrataku. Bo istotnie na ziemi takiej siły nie było. Duch zwątpienia ogarnął nawet dziarskiego zawsze Komendanta.
Józef Piłsudski w stanie krańcowej apatii, złożywszy na ręce premiera rezygnację ze stanowiska naczelnika państwa i naczelnego wodza już 12 sierpnia, czyli w momencie nie całkiem jeszcze krytycznym, opuścił stolicę, by – jak twierdzą nieprzychylni mu – szukać pocieszenia w ramionach konkubiny, czy też, aby – jak utrzymują jego zwolennicy – rzucić na stos swój życia los, osobiście prowadząc słynne uderzenie znad Wieprza.
Dziwne to zachowanie naczelnego wodza, skrajnie nieodpowiedzialne, wręcz szkodliwe, co zresztą on sam pośrednio przyzna w książce poświęconej wojnie polsko-bolszewickiej, pisząc, iż „przy braku mego autorytetu mogła się załamać obrona stolicy nawet wtedy, gdy przewagę nad wrogiem mieć możemy”. Mimo to zszedł z posterunku, co nie uszło uwagi otoczenia. „Wszyscy byli zdziwieni, a ja pierwszy, widząc, że wódz naczelny porzuca kierownictwo całości bitwy” – zapisał generał Weygand.
Czymże innym takie postępowanie racjonalnie wytłumaczyć, jak nie skrajnym rozstrojem ducha, umysłu i woli – głęboką depresją, gdy (wedle słów samego Piłsudskiego) „jakaś zmora dusiła mnie swą nieprzepartą siłą ustawicznego ruchu, zbliżającego potworne łapy do śmiertelnego ucisku gardła?”
Z drugiej strony jednak powyższe słowa człowieka, który nadprzyrodzonościami nigdy głowy sobie nie zawracał, tym dobitniej dowodzą powszechnego wówczas przekonania, że oto zmierza ku sercu Rzeczypospolitej niepokonana potęga samego mysterium iniquitatis – opisanej przez świętego Pawła w drugim liście do Tesaloniczan „tajemnicy bezbożności” (2 Tes 2, 7).
„Cóż może uczynić człowiek przeciwko tak zuchwałej nienawiści?” – pyta w identycznym stanie ducha Théoden król Rohanu, gdy piekielne hordy przełamują ostatni szaniec i wydaje się, że już wszystko stracone…
Przeciw pierwiastkom duchowym zła
Nie bez racji lord Edgar Vincent wicehrabia D’Abernon dostrzegł w podwarszawskiej batalii osiemnastą przełomową bitwę w historii świata. Nie trzeba być Polakiem, nie trzeba być chrześcijaninem, wystarczy odrobina rozsądku i chwila zastanowienia, by dostrzec jej doniosłe znaczenie.
Podobnie bowiem jak, gdyby Karol Młot poniósł pod Poitiers w roku 732 klęskę z rąk Arabów, to – w myśl trafnej uwagi osiemnastowiecznego angielskiego historyka Edwarda Gibbona – „być może do dzisiaj z katedr Oksfordu nauczano by obrzezany lud interpretowania według Koranu świętości i prawdy objawienia Mahometa”, tak gdyby polski żołnierz uległ bolszewickiemu agresorowi, z tych samych katedr już sto lat temu zagłodzony i okuty w kajdany lud Zachodu poznałby dogmaty marksizmu-leninizmu.
Gdyby pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, wkrótce cała Europa pogrążyłaby się w mrocznej otchłani zła w jego najohydniejszej postaci, ponieważ – jak uczy papież Pius XI w encyklice „Divini Redemptoris” – „komunizm jest zły w samej swej istocie”. Jest on – zapewnia z kolei w encyklice „Quod apostolici muneris” papież Leon XIII – „śmiertelną zarazą przenikającą do najgłębszych komórek społeczeństwa i narażającą je na pewną zgubę”. Jeśliby zaraza ta „została przyjęta, stałaby się całkowitą ruiną wszystkich praw, instytucji i własności, a nawet samego społeczeństwa” – ostrzega papież Pius IX w encyklice „Qui pluribus”.
Gdyby więc pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, Stary Kontynent stałby się piekłem na ziemi – od Atlantyku do Morza Śródziemnego, od Gibraltaru po Nordkapp rozciągałby się jeden wielki gułag. Albowiem – jak napisali 7 lipca 1920 roku polscy biskupi w dramatycznym liście do całego światowego episkopatu z apelem o pomoc i ratunek dla Polski – „bolszewizm prawdziwie jest żywym wcieleniem i ujawnieniem się na ziemi ducha Antychrysta”.
15 sierpnia 1920 roku pod Warszawą, a może raczej nad Warszawą, starły się moce nieporównanie potężniejsze od wojsk Wschodu i Zachodu – kto tego nie bierze pod uwagę, ten nie jest w stanie pojąć istoty ani samego (chwilowego, niestety) zwycięstwa Polaków, ani też istoty komunizmu (ostatecznie, wskutek takiej właśnie sceptycznej mentalności, wciąż triumfującego).
15 sierpnia 1920 roku nie toczyliśmy wszak „walki przeciw krwi i ciału” – by sięgnąć po jakże adekwatny ustęp listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan – lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12).
Za sprawą naszej Hetmanki i Królowej
Na ziemi zaś – jako się już rzekło – nie było podówczas siły zdolnej polskiego żołnierza wyrwać z odmętów defetyzmu i rozpalić w nim na nowo utraconą waleczność.
„Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei” – wspomina arcybiskup Józef Teodorowicz. „Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy dzikie hordy pod Warszawą ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmurą czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. To ty pośród ciemności rozpaliłeś światło. Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję. Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rąk Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę.”
Nie przypadkiem – bo nie ma przypadków, tylko znaki od Boga – losy wojny polsko-bolszewickiej odwróciły się tego dnia, w którym Kościół czci uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową” – podkreśla arcybiskup Józef Teodorowicz.
„Dzień 15 sierpnia” – mówi dalej lwowski metropolita – „obwołany w biuletynach całego świata jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla dumnego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. Oto dzień, który Pan uczynił: radujmy się zeń i weselmy! (Ps 118, 24). To jest prawdziwy dzień Najświętszej Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki – dzień cudu Jej nad Polską. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak i dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją.”
15 sierpnia 1920 roku za sprawą Niewiasty, która miażdży głowę węża, pękła moc czartowska. Niektórzy nawet ujrzeli na niebie Jej postać. I co ciekawe, nie byli to zrozpaczeni polscy żołnierze, lecz uskrzydleni nieprzerwanym pasmem dotychczasowych zwycięstw czerwonoarmiści. Zachowały się relacje jeńców bolszewickich, którzy na widok Bogurodzicy rzucili broń i pierzchli z pola walki.
– Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy! – deklarowali otwarcie.
Struchlały żołnierz nagle w lwa się przemienił
15 sierpnia 1920 roku duch przemiany dawał się wręcz wyczuć w powietrzu. Zauważyli to nawet twardzi żołnierze, nieskłonni ulegać nastrojom chwili.
„Nadszedł moment, kiedy nie tylko poszczególne jednostki, lecz całe armie nagle straciły wiarę w możliwość zwycięstwa nad wrogiem. Mieliśmy wrażenie, że struna, którą naciągaliśmy za sobą od przejścia Bugu, nagle pękła” – tak zwerbalizował opinię dość powszechną w sztabie Armii Czerwonej komkor Witowt Putna, dowódca 27 Omskiej Dywizji Strzeleckiej imienia Włoskiego Proletariatu.
„Naszym Polakom wyrosły skrzydła” – na bieżąco notował z kolei członek francuskiej misji wojskowej, major Charles de Gaulle. „Żołnierze, którzy zaledwie przed tygodniem byli fizycznie i psychicznie wyczerpani, gnają teraz naprzód, pokonując czterdzieści kilometrów dziennie. Tak, to jest Zwycięstwo! Całkowite, triumfalne zwycięstwo!”
– Ale gdzie w tym cud ów mniemany? – zawoła jeszcze zażarty niedowiarek. Gdzie wojsko anielskie, gdzie desant z nieba, gdzie nadprzyrodzona Wunderwaffe? Jeśli już Boga do wojny mieszamy, to po prostu uznajmy, że jest On po stronie silniejszych batalionów.
Nie, to bzdura. Nie powtarzajmy bezmyślnie bon motów starego zrzędy Woltera, który na dodatek nigdy w życiu prochu nie wąchał. Pan Bóg nie stosuje tanich rekwizytów rodem z Hollywood. „Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących – tłumaczy wyczerpująco arcybiskup Józef Teodorowicz – nie zsyła aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały; bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy niedoliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegraną, albo też darzy zwycięstwem.”
Szalę zwycięstwa, owszem, przechylił kontratak znad Wieprza, jednakowoż – jak celnie zauważył Norman Davies – „kontratak znad Wieprza był wprawdzie najbardziej dramatycznym wydarzeniem bitwy warszawskiej, lecz jego sukces był uzależniony od powodzenia działań, które go poprzedzały. Gdyby przyczółek wiślany upadł (…), śmiały manewr Piłsudskiego byłby bez znaczenia.”
Choćby ruszyła ofensywa nawet znad całego stada wieprzy, nic by nie zmieniła, gdyby przedmoście warszawskie nie utrzymało pozycji. Ale przedmoście warszawskie swe pozycje utrzymało, albowiem polski żołnierz, jeszcze wczoraj do ostatnich granic sterany odwrotem i podminowany rozpaczą, dziś precz odrzuciwszy strach i przemęczenie – o czym przypomina lwowski hierarcha – „w lwa się przemienił, gdyś ty, o Panie, tchnął weń mocą Twoją”.
Znaki od Pana historii
Ale to nie wszystko. Arcybiskup Teodorowicz dostrzega jeszcze jeden istotny aspekt nadprzyrodzonej pomocy. Pomyślmy tylko, ileż to razy w militarnych dziejach świata o zwycięstwie bądź klęsce decydował czynnik zupełnie nieprzewidziany: pomyślny zbieg okoliczności, łut szczęścia, ślepy traf. Chrześcijanin nie wierzy w ślepotę losu, bo wie, że w całym wszechświecie wszystko leży w mocy Boga w Trójcy Jedynego, Pana historii, który „wszystko urządził według miary i liczby, i wagi” (Mdr 11, 20). Każde szczęśliwe zrządzenie, które sceptyk nazwie uśmiechem losu, od Boga pochodzi.
Sięgnijmy po trzy przykłady z lata 1920 roku. Oto już na początku sierpnia naczelny dowódca Armii Czerwonej, Siergiej Kamieniew w porozumieniu z komisarzem ludowym spraw wojskowych Lwem Trockim wydał dowódcy frontu południowo-zachodniego Aleksandrowi Jegorowowi rozkaz przekazania trzech armii tegoż frontu zbliżającego się właśnie do Lwowa pod komendę prącego na Warszawę Tuchaczewskiego. Tak poważnie wzmocniony (zwłaszcza siłami okrytej ponurą sławą Konarmii, czyli Pierwszej Armii Konnej Siemiona Budionnego) Front Zachodni bez trudu przełamałby polską obronę, jednak sprawujący funkcję komisarza politycznego frontu Józef Stalin, niechętny Trockiemu i zazdrosny o wojenną sławę Tuchaczewskiego sprytnie opóźnił wykonanie tego rozkazu, wskutek czego czerwona konnica rozpoczęła przegrupowanie dopiero 13 sierpnia, czyli za późno.
Tego samego dnia 13 sierpnia zginął pod Dubienką major Wacław Drohojowski, przy którego zwłokach czerwonoarmiści znaleźli supertajną mapę z wyrysowanym planem działań polskich wojsk. Tuchaczewski jednak, zgodnie z sowiecką mentalnością, uznał dokument za mistyfikację, mającą wprowadzić go w błąd celem wymuszenia na nim niekorzystnych przegrupowań, i orzekłszy, że nie z nim takie tanie numery zignorował go.
A 15 sierpnia, podczas zaciętych walk nad Wkrą, polski pułk ułanów pod dowództwem majora Zygmunta Podhorskiego, wykorzystując nagle wytworzoną lukę we froncie wpadł do Ciechanowa, by znaleźć w nim pozbawiony jakiejkolwiek osłony sztab jednej z armii sowieckich i jedną z dwóch bolszewickich radiostacji. Zdobycie jej umożliwiło przestrojenie warszawskiego nadajnika na częstotliwość wroga i rozpoczęcie skutecznego zagłuszania – czytanym bez przerwy tekstem Pisma Świętego – czerwonych nadajników z Mińska, gdzie stacjonowało dowództwo Armii Czerwonej, wskutek czego jej oddziały nie były w stanie odbierać rozkazów Tuchaczewskiego. Nawiasem mówiąc symbolika tego wydarzenia wręcz poraża – czym zagłuszyć jazgot piekielnych hord jak nie Słowem Bożym…
Ale wracając do meritum, co zadziałało we wszystkich tych sytuacjach? Ślepy traf czy palec Boży? Lwowski arcybiskup widzi tę sprawę prosto: „Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze, kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.”
Krótko mówiąc, Ojciec Niebieski życzył sobie, aby zwycięstwo przypadło w udziale Polakom.
Venimus, vidimus, Deus vicit
Wygraliśmy tę bitwę i całą tę wojnę, ale nie sami – kiedyż wreszcie to do nas dotrze? I co zyskujemy na tak kurczowym trzymaniu się rzekomo „racjonalnych” wyjaśnień zwycięstwa? Jakie w tym dobro? Przecież odżegnywanie się od nadprzyrodzonej pomocy żadnej chwały człowiekowi nie przymnaża, lecz – wprost przeciwnie – stawia go w nader marnym świetle. Stanowi przejaw nie tylko bluźnierczej pychy, ale wręcz zwykłej małostkowości.
Jakie to odległe od naszej narodowej tradycji, która kazała żołnierzom i wodzom dawnej Rzeczypospolitej przed każdą bitewną potrzebą wzywać niebieskich auxiliów, a za zwycięstwo nieodmiennie Opatrzności Bożej dziękować. Jakże daleko odeszliśmy od wzorca, który zostawił nam Jan III Sobieski. Wybitny strateg, bezsprzecznie przodujący w gronie naszych największych wodzów, na słane z Wiednia, skądinąd niezbyt Polsce przychylnego, błaganie o ratunek nie odpowiedział buńczucznie a głupio:
– Jesteśmy potęgą, a wyście trupy. Dławcie się, bijcie się, nic mnie to nie obchodzi, o ile interesy Polski nie są zahaczone. A jeśli gdzie zahaczycie je, będę bił.
Przeciwnie, dostrzegając w dalszej perspektywie zagrożenie dla Rzeczypospolitej – bo w końcu chodziło o jej odwiecznego wroga – zdecydował pobić go zawczasu i nie na swojej ziemi.
A pogromiwszy nawałę porównywalną do bolszewickiej, wprost z pobojowiska napisał w liście do papieża: „Venimus, vidimus, Deus vicit – przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył.” Nie możemy się niestety pochwalić, że nasz król jako pierwszy w historii nowożytnej wykorzystał znany bon mot Juliusza Cezara (gdyż niespełna półtora wieku wcześniej uczynił to cesarz Karol V, kwitując zwycięstwo swej katolickiej armii nad heretykami z ligi szmalkaldzkiej pod Mühlbergiem słowami: Veni, vidi, Deus vicit), za to bezspornie chwalimy go za skromność, albowiem wypowiadając się z pierwszej osobie liczby mnogiej podzielił się chwałą zwycięzcy z całym swoim wojskiem.
Skoro więc wywyższony poprzez koronację ponad ogół poddanych monarcha nie wahał się wyznać, że „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały”, to dlaczego nam, prostym członkom egalitarnego społeczeństwa tak trudno to przychodzi?
„Czyż te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza?” – pyta arcybiskup Józef Teodorowicz. „Czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego? Nic, zaiste; raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, że tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza. Można więc śmiało powiedzieć, że te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej niż samo męstwo.”
„Deus vicit! – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemską pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami – powiada ormiański hierarcha ze Lwowa, by od razu wyjaśnić, że zgoła inny plan ocalenie nam przyniósł.”
„Plan ten skreślony był ręką Bożą, a tworzył go i wykonywał Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć, ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. (…) Bóg to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili, odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez nie swoje przeprowadzał plany. To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejsze w planie nadprzyrodzonym, Bożym. Gdyby zabrakło w tym miejscu i w tej chwili tego konkretnego bohatera, przepadłoby wszystko. Tośmy stwierdzili pod Warszawą.”
Narzędzia w ręku niewidzialnego Wodza
O tym samym poucza nas Słowo Boże. Oto kiedy wędrującym ku ziemi obiecanej Izraelitom zastąpili drogę Amalekici pod Refidim, ci ruszyli na nich zbrojnie, a „Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza” (Wj 17, 10-13).
Arcybiskup Józef Teodorowicz opatruje to biblijne zdarzenie wyśmienitym komentarzem. „Patrzcie, najmilsi” – wskazuje – „jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajemnie wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, to jest gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.”
„I każdy historyk wojenny” – kontynuuje wybitny polski hierarcha – „mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili, i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę czy na tamtą stronę. A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co o bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.”
Ten sam schemat powtarza się w niezliczonych przykładach od samego zarania chrześcijańskiego świata.
Oto na przykład kiedy niedługo po idach październikowych roku 1065 od założenia Miasta cesarz Konstantyn, stanąwszy pod murami Rzymu, ujrzał we śnie niebiański znak Boży z zapewnieniem, iż pod tym znakiem zwycięży, niezwłocznie kazał swym żołnierzom umieścić go na tarczach. I faktycznie zwyciężył liczniejszego przeciwnika – wedle obietnicy Boga, któremu, choć poganin, postanowił zawierzyć.
Oto kiedy w roku Pańskim 1571 Turcy Osmańscy najechali Cypr, papież Pius V wysłał połączoną flotę z trudem zmontowanej koalicji Państwa Kościelnego, Hiszpanii, Wenecji, Genui, Sabaudii i Malty przeciwko najeźdźcom, a sam upadł na kolana, by z różańcem w dłoni błagać o niebiańskie wsparcie. I powstał z klęczek pewny zwycięstwa, zanim jeszcze powiadomili go o nim wysłańcy z pola bitwy.
Oto gdy w listopadzie 1655 roku Szwedzi przybyli pod jasnogórski klasztor celem splądrowania sanktuarium, przeor Augustyn Kordecki, od dawna się tego spodziewający (czego dał wyraz jeszcze w sierpniu kupując kilkadziesiąt muszkietów i wzmacniając liczebnie siłę zbrojną twierdzy), objął osobiste dowództwo jego obrony, nie ustając jednocześnie, wraz z całą duchowną załogą, w modlitwie i innych liturgicznych poczynaniach na rzecz uproszenia zwycięstwa. I po czterdziestu dniach bezskutecznego oblężenia potężny Szwed uszedł jak niepyszny ukradkiem nocną porą.
Bóg powiązał przyszłość z przeszłością
Naszkicowana powyżej perspektywa każe świeżym okiem spojrzeć nie tylko na samą warszawską wiktorię, nie tylko na zwycięski finał wojny z bolszewikami w roku 1920, ale również na fenomen zmartwychwstania Polski po ponad stuletnim niebycie politycznym. Uważna analiza faktów wiedzie bowiem do konkluzji, że Pan Bóg po to przywrócił życie Niepodległej, aby uratowała ona świat przed czerwoną zarazą.
„Pod Warszawą zrozumieliśmy” – podsumowuje arcybiskup Józef Teodorowicz – „że albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu – a wtedy utracimy i byt nasz, i duszę naszą – lub też staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata. Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego z dniem dzisiejszym i jutrzejszym.”
Rzeczpospolita powróciła na światową scenę, aby dalej pełnić misję zleconą przez Boga przodkom naszym, gdy za oczywisty natchnieniem Ducha Świętego przyjęli łaciński model cywilizacji. Taki już nasz los, czy raczej: takie nasze zadanie od Pana historii – być antemurale. Bronić cywilizacji Zachodu – nie tylko w nas samych, ale i w otaczającym nas świecie. Choćby nawet ów świat sobie tego nie życzył.
Czyż bowiem świat starożytny życzył sobie zmian, jakie nieśli mu Apostołowie. Oni jednak nie pytali go o zdanie, lecz konsekwentnie głosili naukę Tego, który przyszedł na świat, po to „aby świat zbawić” (J 12, 47), i wkrótce: „Patrz – świat poszedł za Nim” (J 12, 19).
Niedługo zaś potem ów świat stworzy najwspanialszą cywilizację w dziejach ludzkości. Albowiem – jak trafnie spostrzegł Plinio Corrêa de Oliveira – „gdy ludzie postanawiają współpracować z łaską Bożą, dokonują się cuda w historii: nawrócenie Imperium Rzymskiego, powstanie średniowiecza, rekonkwista Hiszpanii, wszystkie wydarzenia wynikające z wielkich zmartwychwstań duszy, do których są również zdolne narody. Te zmartwychwstania są niezwyciężone, ponieważ nic nie może pokonać cnotliwego narodu, który prawdziwie kocha Boga.”
To nasza droga.
Nie potrzeba nam cudów?
Polonia Restituta niestety nie do końca poszła tą drogą. Nie rozdeptała czerwonej gadziny. Nie pognała bestii piekielnej do samego jej gniazda, by tam jej zadać cios śmiertelny. Nie wyzwoliła nawet z jej szponów całości ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, zatrzymawszy zwycięską ofensywę o włos od całkowitego triumfu nad bolszewicką hydrą, pospieszyła zawrzeć z nią niekorzystny dla siebie pokój, choć nie obeschły jeszcze łzy po żołnierzach, których ciała rąbali szablami czerwoni orkowie u bram Lwiego Grodu. Porzuciła swoich antysowieckich sojuszników: Ukraińców i Rosjan, Kozaków i Białorusinów. Nade wszystko zaś zdradziła półtora miliona własnych obywateli, wydając ich na pastwę czerwonego Lewiatana na nieludzkiej ziemi.
A o Cudzie nad Wisłą szybko zapomniała. Szczególnie, kiedy sześć lat później władzę w niej przejęła bezbożna sitwa. Wprowadzono kult jednostki, w armii dokonano czystki. Miejsce bogobojnych generałów zajęli libertyni. Miejsce chrześcijańskich rycerzy – wierni pretorianie. Prawdziwi bohaterowie trafili za kraty.
Na owoce jawnej niesprawiedliwości i uporczywego negowania prawdy nie trzeba było długo czekać. Pychą nadęci nawet nie zauważyli, jak bestia w swej jamie z ran się wylizała i cień jej ponownie zawisł nad wschodnią granicą. A na zachód patrząc, nie dostrzegli, że się tam jej młodsza siostra wylęgła, nie mniej krwiożercza, nie mniej agresywna. Odżegnując się od wiary w plany Opatrzności, wyrzekli się pomocy Bożej.
Dlaczego we wrześniu 1939 roku nie było cudu nad Bzurą? Właśnie dlatego. Dlatego, że nikt wtedy żadnego cudu od Pana Boga nie potrzebował – taką ufność pokładaliśmy we własnych siłach i zapewnieniach sojuszników. Tak byliśmy „silni, zwarci, gotowi”; tak przekonani, że „nie oddamy ani guzika”, tak arogancko pewni, że Hitler ma czołgi i samoloty z tektury…
Nie bez racji uczy biblijna Księga Przysłów, iż „przed porażką – wyniosłość; duch pyszny poprzedza upadek” (Prz 16, 18).
Rzeczpospolita upadła głównie z rąk tej samej siły, którą w roku 1920 spektakularnie pokonawszy nad Wisłą i Niemnem, w roku 1921 literą traktatu ryskiego głupio zlekceważyła; przy stosunku potęg Zachodu w roku 1945 równie obojętnym jej sprawie jak ćwierć wieku wcześniej; przy równie jak dziś naiwnej wierze Polaków w szczytne intencje międzynarodowych instytucji.
A wąż, od którego morderczych splotów i jadu trującego Rzeczpospolita chwalebnie Europę uratowała, by natychmiast haniebnie zaniedbać roztrzaskania, wzorem swojej Królowej, na miazgę jego plugawego łba – ten „wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię” (Ap 12, 9); ten sam, co „był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył” (Rdz 3, 1) – najpierw się przyczaił, by wkrótce ponownie wypełznąć i z niepohamowaną zachłannością pożerać krainy, ludy, szczepy, języki i narody. Aby je piętnować znamieniem Bestii…
I do dziś nieustannie wężowym zwyczajem zrzuca jedną skórę, by zaraz przybrać inną – to płonie czerwienią, to czernią mroczy; to kusi zielenią, to tęczą mami oczy…
Czy zmarnowaliśmy Cud nad Wisłą? Bo, że go należycie nie wykorzystaliśmy, to więcej niż pewne.
Jerzy Wolak
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2020-08-14)
Jak masoni wprowadzali Polskę do Unii Europejskiej
Jednym z najważniejszych punktów programu polskiej masonerii po 1989 r. było wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. W. Markiewicz, mason obrządku szkockiego stwierdził w 1993 r. w swym referacie programowym (tzw. desce lożowej):
„Czyżby nasz kraj potrzebował jakiejś moralnej Gwiazdy Płomienistej? Zapewne tej gwiazdy, która jeszcze przed końcem wieku będzie reprezentować Polskę na sztandarze Unii Europejskiej. Wolnomularstwo polskie przez swój humanizm, poszukiwanie prawdy i uczciwą pracę winno być jednym z ważnych ośrodków stabilizacji i postępu w tym kierunku. (…) Misterne przeobrażenia materii i orbity ciał niebieskich w Kosmosie wokół pierwotnego punktu eksplozji są w bezpośredniej analogii do Gwiazdy Płomienistej jako promieniującego środka naszej braterskiej unii. Naszą siłą grawitacji jest przyciąganie serc i umysłów do tej unii”.
Adam Witold Wysocki redaktor Naczelny „Wolnomularza Polskiego” wydał w 1996 roku swego rodzaju odezwę do „braci masonów” zatytułowaną „Masoni i polityka”. W odezwie tej pisze: „Władze wolnomularskie wymagają, by bracia nie zaspakajali obywatelskiego sumienia przez samo tylko oddanie głosu. W okresie przedwyborczym wytężyć oni muszą siły dla oświecenia w duchu swych ideałów środowisk, w których żyją i pracują: nie wolno uchylać się od pracy agitacyjnej i technicznej, przeciwnie, choćby brat był człowiekiem bezpartyjnym, z własnej inicjatywy w okresie przedwyborczym do tej pracy winien stanąć tam, gdzie mu sumienie nakaże. Władze wolnomularskie zdają sobie sprawę z tego, że poszczególni bracia stają do pracy w różnych obozach politycznych. Fakt ten – mimo rywalizacji i walki stronnictw – winien być przedmiotem nie troski naszej, lecz radości”.
Jakie ideały masońskie „bracia” mają upowszechniać w partiach politycznych, do których należą? Jakie elementy programu masońskiego wprowadzać do ich programów? A. W. Wysocki podkreśla, że chodzi tu przede wszystkim o masoński program zjednoczenia Europy: „potwierdza się konieczność tworzenia Europy kulturalnej, społecznej i politycznej, w atmosferze wzajemnego szacunku dla tożsamości jej członków. Idea europejska jest przecież osią tradycji wolnomularskiej!”.
Co głosiła ta tradycja? Pisze o tym A. Nowicki Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Polski (masonerii tzw. obrządku francuskiego) w książce „Filozofia masonerii”. Nowicki zarysowuje tam masońską koncepcję „świata niedokończonego”, świata, który jest co prawda jakoś zapoczątkowany przez Boga, ale posiada wiele poważnych braków, niedociągnięć. Bóg musi być zatem uzupełniany i poprawiany przez człowieka (czytaj: masonów), który podejmując się tej roli zajmuje zarazem Jego miejsce.
Nowicki prezentuje w książce doktryny największych masońskich ideologów. I tak np. dowiadujemy się z niej, że już Helvetius, członek paryskiej loży pisał w XVIII w. o…szkodliwości patriotyzmu. „Jeżeli sprzeczne interesy narodów – twierdził – utrzymują je w stanie wojny to wina patriotyzmu. Aby była miłość do ludzkości narody musiałyby za pomocą praw i wzajemnych układów zjednoczyć się niby rodziny wchodzące w skład państwa; interes poszczególnych narodów musiałby być podporządkowany dobru bardziej ogólnemu i miłość ojczyzny wygasając w sercach musiałaby rozpalić w nich miłość całej ludzkości”.
Na początku XIX w. inny mason – Filip Buchez głosił, że „jest jedno tylko prawdziwe społeczeństwo, którym jest ludzkość. Ma się ona zjednoczyć w jedno państwo eliminując nacjonalizmy i posuwać się naprzód poprzez postęp, który jest rozwojem mocy, inteligencji i dobrobytu”.
Z kolei Giordano Bovio, który poświęcił życie na zwalczanie Kościoła katolickiego mówił o zwycięstwie Religii Myśli, która „domaga się tylko tolerancji wszystkich doktryn, wszystkich kultów”. Realizacja wskazań tej religii miała doprowadzić do powstania Stanów Zjednoczonych Europy, a następnie ogólnoświatowego „Państwa Człowieka”. „Państwo Człowieka” będą budować i je zamieszkiwać jedynie prawdziwi ludzie. Nie każdy bowiem człowiek jest, według tego masona, człowiekiem. Ludźmi są wyłącznie istoty wolne, myślące w sposób nieskrępowany. Pozostali są na „przedludzkim stopniu ewolucji”. Tych przedludzi należy przekształcić w ludzi lub, zapewne, wyeliminować „z gry”. Jedynymi, według Bovia, normami „Państwa Człowieka” będą prawa człowieka.
Jak należy przekształcać „przedludzi” w „prawdziwych ludzi”? Ano za pomocą „wychowania”. Nowicki podaje tu, między innymi, zasady wychowania Franza Henricha Ziegenhagena niemieckiego masona początku XIX w.
Po pierwsze więc należy usunąć z kultury wszelkie nazwy i symbole, które dzielą ludzi na Żydów, chrześcijan, pogan, mahometan itd.
Po drugie należy odrzucić metafizykę, a w szczególności „wymysły kapłanów i mnichów na temat istoty Boga, jego atrybutów, na temat Trójcy Świętej, (…) złych i dobrych duchów, (…) Opatrzności”.
Po trzecie doprowadzić do tego, by ludzie nie uczestniczyli w „ceremoniach religijnych, procesjach, modłach, postach”.
Po czwarte, „należy odrzucić charakterystyczną dla religii nietolerancję”, a więc w istocie odrzucić kierowanie się w myśleniu i postępowaniu pojęciami dobra i zła, prawdy i fałszu.
Po piąte, należy odrzucić „wymysły” dotyczące wiecznych kar, czyli piekła.
Po szóste, usunąć ze szkół i nauczania domowego wszystko to, co jest związane z religią.
Po siódme, wyeliminować wszelkie próby godzenia rozumu i religii i wylansować tezę, że człowiek rozumny nie może być religijny.
Po ósme, doprowadzić do tego, by słowa religia używano tylko dla określenia „splotu urojeń, przesądów i zabobonów”.
Po dziewiąte, treści charakterystyczne dla religii powinny być w świadomości ludzkiej zastąpione treściami wypracowanymi przez nauki „o stosunkach społecznych”.
Po dziesiąte, ludzie powinni odrzucić wszelkie religijne dogmaty i prawdy wiary, które należy zastąpić przez „to, co prawdziwe i trafne w pismach dzisiejszych filozofów”.
Po jedenaste, doprowadzić do tego, by ludzie za najważniejsze uznawali prawa człowieka.
Po dwunaste, „powalić” religię i „towarzyszące temu potworowi furie nacjonalizmu i nienawiści narodowej”.
Po trzynaste, usunąć wszelkie wychowanie patriotyczne i na jego miejsce wprowadzić wychowanie, które będzie wpajać „miłość do Ojczyzny Światowej”.
Aby tego wszystkiego dokonać trzeba, mówi Ziegenhagen, gospodarkę narodową przekształcić w „gospodarkę światową”.
O tym programie pisze też, tyle, że bardziej ostrożnie, anonimowy mason w „Wolnomularzu Polskim”: „Godzi się przypomnieć raz jeszcze, iż w bieżącym roku obchodzimy 265-lccie masonerii polskiej, która od samego początku zaliczała się do krzewicieli idei wspólnoty duchowej o charakterze ogólnoeuropejskim. Braliśmy też pod uwagę obecne procesy integracyjne, w których uczestniczymy. Jako polscy masoni lat 90-tych opowiadamy się za Europą przepojoną atmosferą kultury społecznej i politycznej. Poprzez utworzenie loży „Europa” na Wschodzie Warszawy pragniemy mieć swój skromny udział w budowaniu Europy ludzi wolnych i wykształconych, wspólnej ojczyzny ludzi sobie równych, potrafiących wznieść się ponad przyziemne podziały, uznających się za braci ogarniętych wspólnym dążeniem do sprawiedliwości społecznej. Zgodnie z wolnomularską tradycją i wskazaniami Konstytucji Andersena, chcemy w ten sposób przyczynić się do budowy lepszego świata i lepszej przyszłości żyjących na nim ludzi. Jesteśmy zgodni co do tego, że ta Europa, do której dążymy, powinna być Europą w pełni demokratyczną. Uważamy przy tym. że w Polsce istotne jest także przybliżenie ludziom ducha europejskiego. Chodzi nie tylko o to, aby być członkiem tej nowej, zjednoczonej Europy, ale, abyśmy mieli także nasz wpływ na jej kształt i jej oblicze”.
Zobaczmy, mowa tu już nic tylko o „tożsamości” członków Europy, ale również o „wspólnej ojczyźnie ludzi sobie równych, potrafiących wznieść się ponad podziałami”. Równych w jakim sensie? I kto tu ma być równy? Czy nie chodzi o to, aby równi byli katolicy i sataniści, normalne małżeństwa i małżeństwa homoseksualne? Co to znaczy „potrafiących wznieść się ponad przyziemne podziały”? Czy nie chodzi o to, że jak ktoś mówi, że jest katolikiem to jest
zwolennikiem „przyziemnego podziału”? Czy nie chodzi o to, że taki „przyziemny podział” jest powodowany przez głoszenie, że jest prawda i dobro? „Przybliżenie ludziom ducha europejskiego”. O jakie przybliżenie i czego tu chodzi? Czy przypadkiem nie o to, co realizuje „Gazeta Wyborcza”?
Adam Witold Wysocki stwierdza w rozmowie, która odbyła się w redakcji krakowskiego „Czasu”: „Jeżeli chodzi o realne wpływy wolnomularstwa to faktem jest. że Liga Narodów została założona przez ludzi w większości należących do masonerii. Masoni uczestniczyli także przy pracach związanych z powstaniem ONZ”. Uczestniczący w tej rozmowie redaktor Anatol Arciuch dopowiada: „Jednak Liga Narodów. ONZ i Wspólnota Europejska to przykłady, jak niewielka grupa ludzi może oddziaływać na losy świata. Przypomnę także, że w Jałcie tylko Stalin nie był masonem”.10
Redaktor Witold Gadowski prowadzący tę rozmowę stwierdza w pewnym momencie: „Unia Europejska jest bez wątpienia pomysłem masonerii”. A. W. Wysocki udziela tu typowo masońskiego wyjaśnienia: „Trudno stwierdzić, czy rzeczywiście była to inspiracja masońska, można natomiast powiedzieć, że idea Stanów Zjednoczonych Europy czy też Wspólnoty Europejskiej jest zbieżna z celami masonerii zawartymi w konstytucji Andersona. W Strasburgu, który jest jedną ze stolic Zjednoczonej Europy, mieści się również siedziba Europejskiej Konferencji Masońskiej, która służy do likwidowania podziałów między samymi masonami”.
W „Wolnomularzu Polskim” nr 3 Adam Witold Wysocki przeprowadza rozmowę z Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Francji Gilbertem Abergel. Rozmowa ta to swego rodzaju dopytywanie się o wskazówki i instrukcje. Tytuł jej jest znamienny: „Od Europy chorej – do Europy marzeń”. Wielki Mistrz Gilbert Abergel rozpoczyna swoją wypowiedź w sposób następujący: „Prawda, że to wolnomularze stworzyli dewizę „Wolność. Równość, Braterstwo”. Za sprawą ludzi doszło jednak do obniżenia wszystkich tych wartości. W imię wolności i w imię braterstwa powstały ideologie, które doprowadziły do zniewolenia ludzi. Niektóre z tych ideologii upadły. Te, które istnieją nadal, też przecież nie są idealne. Musimy więc rozpocząć walkę na nowo. Rozdział w postaci marksizmu został zamknięty. Trzeba tedy ponownie sięgnąć po ideały wieku Oświecenia. Był to wiek, w którym uznawano człowieka i jego sprawy za najważniejsze. To, co przedstawia się obecnie jako wartości fundamentalne, nie bardzo odpowiada ideałom masońskim”.
Zauważmy, tak przy okazji, że Wielki Mistrz prezentuje typowo komunistyczny punkt widzenia (zresztą przyznaje, że komunizm posiadał masońskie korzenie): „Ideały są dobre, ale ludzie są źli, bo do nich nie dorośli”.
W. Wysocki stwierdza na to: „Wróćmy jednak do Europy, nie tylko w nawiązaniu do nazwy loży, w której otwarciu Pan uczestniczył na symbolicznym „Wschodzie Warszawy”. Przez ładnych parę wieków idea wspólnoty europejskiej, rozumianej w sensie wspólnoty duchowej, kulturowej, cywilizacyjnej, przychodziła do Polski, między innymi – a w niektórych okresach głównie – z Francji. Niemałą rolę w krzewieniu tej idei odgrywali wolnomularze”.
Wielki Mistrz stwierdza: „Masoni zawsze byli Europejczykami. Opowiadali się za Europą, ponieważ byli uniwersalistami. Zawsze marzyli o Europie. Przy czym nie chodziło im i nie chodzi o Europę w rozumieniu wspólnoty monetarnej, ale o Europę humanistyczną, kontynent dobrej współpracy między ludźmi. Wracając jednak do tego, o czym Pan wspomniał, o pomocy Francji i Wielkiego Wschodu Francji. Otóż określenia Wielki Wschód Francji nie należy rozumieć w sensie geograficznym. Słowo Francja uosabia w tym przypadku symbolicznie te treści, które są związane okresem francuskiej rewolucji czy też epoką Oświecenia, która, tak się historycznie złożyło, zrodziła się właśnie we Francji. Ponieważ jesteśmy zwolennikami uniwersalizmu, pragniemy upowszechnienia tych treści dla wszystkich. (…) Europa do jakiej zmierzamy, jest ciągle jeszcze w sferze marzeń.(…) w dalszym ciągu mamy w Europie do czynienia z ksenofobią nie tylko w wymiarze lokalnym”.
W. Wysocki zadaje w tym momencie najważniejsze chyba, w całej rozmowie, pytanie: „Jakie stąd wnioski, np. dla polskich masonów?” Gilbert Abergel określa je w sposób następujący: „Nasi bracia z polskich lóż mają dziś tę samą misję krzewienia idei Wolności, Równości i Braterstwa, co i my. Wartości, o których mowa nie wolno utożsamiać jedynie z Europą Zachodnią. Nikt nie ma na nie prawa wyłączności, gdyż są niezależne od takich czy innych granic. Im więcej ludzi uzna je za własne, tym większe będą szansę, aby zwyciężyły ponad podziałami, fobiami czy istniejącą negacją.(…) Dlatego wszyscy wolnomularze, obojętnie czy żyją we Francji, czy w Polsce, muszą współdziałać, aby zbudować to. co my nazywamy Świątynią Ludzkości. Jest to wspólnym obowiązkiem Braci Polskich, podobnie jak i naszym, ponieważ jeżeli będziemy to robić sami, nie dojdziemy nigdzie”.
Zobaczmy. Rozmawiający ze sobą masoni operują hasłami, słowami kluczami, za którymi kryją się całe doktryny. Te słowa klucze to nie tylko wolność, równość i braterstwo, ale także, a w istocie przede wszystkim „Oświecenie” i „francuska rewolucja”. Wciąż też wraca hasło „uniwersalizm”. Spróbujmy sobie do końca uświadomić, co proponuje nam Oświecenie i Rewolucja Francuska. Można by przecież na ten temat napisać całe tomy, tomy o indoktrynacji, nowym pogaństwie. deizmie, totalitaryzmie, gilotynach, eksterminacji inaczej myślących (choćby pogrom, wręcz ludobójstwo w Wandei). walce z Kościołem, w ramach której fizycznie eliminowano wszystkich tych, którzy byli dla niego ważni, głównie kapłanów. Jeśli pomyśleć, choć chwilę nad ideologią Oświecenia i Rewolucji Francuskiej to trzeba dojść do jednego wniosku, że ta ideologia jest identyczna z tym, co proponuje szatan. Humanizm Oświecenia, Rewolucji Francuskiej, masonerii to doktryna, która głosi – to człowiek jest Bogiem. Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Francji Gilbert Abergel nakazuje polskim masonom budować Świątynię Ludzkości i to ma być właśnie Unia Europejska. Świątynia Ludzkości to konstrukcja religijno-społeczno-polityczna, która zasadza się na „dogmatach” satanizmu.
Wielki Mistrz przyznaje, że celem masonów jest upowszechnianie zasad „uniwersalizmu” i budowanie według nich nowej Europy. Termin uniwersalizm pasuje tu do doktryny, którą ma sygnalizować jak termin wolność do stalinizmu. Tu nie chodzi o uniwersalizm, ale o jedną, i tylko jedną, bardzo partykularną doktrynę, a mianowicie doktrynę, o której Różokrzyżowcy mówią, że jej twórcami są Duchy Lucyferów.16
Wielki Mistrz mówi tu o podziałach, fobiach, ksenofobii, negacji mając wyraźnie na myśli, wskazuje na to cały kontekst jego wypowiedzi na ten temat, chrześcijaństwo ze szczególnym, wyraźnym, uwzględnieniem katolicyzmu.
Na austriackim Kongresie Uniwersalnej Ligi Masońskiej, który odbył się w 1995 r. jej Światowy Wiceprezydent Wolfgang Łukasiewicz zwrócił się do wszystkich wolnomularzy o poparcie dla idei utworzenia Karty Europejskiej Tożsamości. Jak pisze A.W. Wysocki w „Wolnomularzu Polskim”: „Pomysł opracowania takiej karty zgłosił (…) na forum Parlamentu Europejskiego prezydent Republiki Czeskiej Vaclav Havel”.
Projekt tego dokumentu został opublikowany w nr 8 „Wolnomularza Polskiego”. Z tekstu tego dowiadujemy się, między innymi: „Europejskie procesy cywilizacyjne. zapoczątkowane przez naszych przodków doprowadziły nas do tego stopnia rozwoju, ze wszyscy jesteśmy od siebie uzależnieni, i wszystko poczyna się zrastać w jedną całość”.
W jego artykule 2 noszącym tytuł „Europa wspólnotą wartości” czytamy: „Ład ten opierać się musi na tolerancji, humanizmie i braterstwie? O jaki ład tu chodzi? W dalszej części tego artykułu stwierdza się: „Nawiązując do historycznych korzeni świata antycznego. oraz chrześcijaństwa, epoki renesansu i humanistycznych treści Oświecenia, nastąpił dalszy rozwój w kierunku ładu demokratycznego, opartego na powszechnym stosowaniu reguł podstawowych praw człowieka i systemie państwa. (…) Tym sposobem nasz kontynent stał się matką rewolucyjnych przeobrażeń w nowoczesnym świecie. (…) Różnorodność procesów rozwojowych w Europie oraz konieczność kształtowania wspólnej przyszłości spowodowała budowę wzajemnych stosunków międzypaństwowych na zasadach federalnych.(…) Tożsamość europejska warunkuje wolną wymianę osobową oraz wymianę idei i znajduje wyraz we wspólnej ochronie tych wartości”.
Dalej „Karta” mówi o wspólnej konstytucji, systemie podatkowym itp. Artykuł ostatni określa to. co masoni uważają za szczególnie niezbędne, a więc katalogi praw zasadniczych, praw człowieka, praw socjalnych, obowiązujących zasad tolerancji, obywatelskich praw członków itd., uchwalenie konstytucji określającej ład federalny oraz ustanowienia wspólnego języka („Obywatelem Unii może być tylko ten, kto potrafi się porozumieć z innymi”), języka. który, jak wszystko na to wskazuje, byłby obowiązkowy.
Jaką rolę w takiej Unii Europejskiej ma spełniać sama masoneria? Wydaje się to być oczywiste. Wypowiada się na ten temat były Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Francji Christian Pozzo di Borgo: „Rola wolnomularstwa poprzez myśli i czyny każdego z jego Członków, polega na wprowadzaniu w życie tych wartości, na nadaniu im spójności, na ich obronie, na ich rozwijaniu poprzez dostarczanie im elementów współczesnej myśli i doświadczeń. Wielki Wschód Francji uważa w końcu, że Wolnomularstwo w każdym Państwie powinno być uznane za autorytet moralny. /…/ Uważa on. także, że musi wypowiadać się wtedy, kiedy godne współżycie społeczne lub pokój bywają zagrożone przez akcje skrajnej prawicy lub akcje integrystów religijnych”.21
I czy ktoś teraz powie, że masoneria nie jest antykościołem? Przecież przypisuje ona sobie te wszystkie funkcje, jakie powinien mieć Kościół i jakie posiadał w niektórych wiekach. Tylko, że masoneria buduje taki „pokój”, który może być zagrożony przez „akcje skrajnej prawicy” (czytaj: prawicy, która naprawdę jest prawicą) i „akcje integrystów religijnych” (czytaj: papieża czy katolików wiernych Chrystusowi).
Czy Unia Europejska jest ostatecznym celem politycznym masonerii? Z artykułu 5 „Karty Europejskiej Tożsamości” dowiadujemy się, że „w dobrze rozumianym interesie Unii Europejskiej” leży otwarcie na te państwa, które „opowiadają się za europejską wspólnotą”. Ma to być „droga” do „pokojowego rozwoju naszego świata”.
Sformułowania powyższe są dosyć mgliste, co nie oznacza, że nieczytelne. Wyraźnie bowiem jest tu zarysowana perspektywa powstania jakiegoś jeszcze większego, w równym stopniu integralnego, tworu państwowego czy ponadpaństwowego (federacyjnego). Pisze o tym, zresztą, w miarę szczegółowo, w piątym „Wolnomularzu Polskim” prof. Zbigniew Gertych. Stwierdza on, że problemy występujące w skali światowej może rozwiązać tylko „ruch propagujący utworzenie nowych ogólnoświatowych struktur demokratycznych rządzenia społecznościami świata”. Ruch taki. pisze prof. Z. Gertych. już istnieje. Powstał w 1958 r. i skupia obecnie 270 organizacji z 70 krajów z kilkuset milionami członków.
„W latach sześćdziesiątych – stwierdza prof. Z. Gertych – idea światowego Rządu, Parlamentu i Konstytucji otrzymała poparcie od noblistów, byłych prezydentów, premierów, ministrów, światowej sławy naukowców, finansistów oraz przedstawicieli organizacji pozarządowych. (…) Wśród nich znajduje się 10 osobistości z Polski. Przypadł mi zaszczyt być także członkiem Tymczasowego Parlamentu Świata. W 1968 roku Konwent Światowej Konstytucji obradujący w Szwajcarii i w Niemczech podjął prace nad Konstytucją Świata. W 1977 roku opracowany projekt Konstytucji dla Federacji Świata podpisało kilkuset uczestników. Od tego czasu miały miejsce międzynarodowe, spotkania, które przemieniły się w Tymczasowy Parlament Świata”.
Jak wynika z informacji podanych przez prof. Z. Gertycha w 1978 roku powstało stowarzyszenie Federacja Świata. Stowarzyszenie to przygotowuje utworzenia światowego rządu. Federacja Świata ma, według jego planów, posiadać 5 stolic. Władzą ustawodawczą ma być Parlament Świata, który ma składać się z trzech ciał (House of People – Izba Gmin; House of Nation – Izba Narodów; House of Counsellers – Izba Doradców) i stanowić nadrzędną władzę nad Rządem Świata. Władza wykonawcza ma się składać z 5 członków Prezydium i gabinetu złożonego z 30 członków mianowanych przez Parlament Świata. Strukturę administracyjną ma tworzyć 30 ministerstw, urząd prokuratora i światowa policja.
Unia Europejska w sposób wyraźny realizuje polityczne plany masonerii i program zgodny już nie tylko z jej ideologią, ale również z jej założeniami religijnymi. Nie bez powodu Kościół określił w swoim czasie masonerię jako „sektę będącą pomocnikiem szatana na ziemi”.
Dr Mariusz Błochowiak: tak zwana pandemia koronawirusa to jeden wielki przekręt
„Tak zwana pandemia koronawirusa to jeden wielki przekręt, który zresztą już widzieliśmy mniej więcej dekadę temu podczas tzw. świńskiej grypy, kiedy to WHO ogłosiła pandemię szóstego stopnia”, pisze na łamach tygodnika „Do Rzeczy” dr Mariusz Błochowiak.
Dr Błochowiak przypomina, że „śmiertelność danego wirus określa się jako stosunek liczby zgonów do liczby wszystkich zakażonych tym wirusem”.
„Z badań naukowych wynika, że śmiertelność wirus SARS-CoV02 utrzymuje się na poziomie grypy sezonowej i to wcale nie tej najgorszej, z którą mieliśmy do czynienia np. w 2018 roku”, wskazuje publicysta. Dodaje, że według grupy naukowców śmiertelność wynikająca z zarażeniem koronawirusem sytuuje się na poziomie 0,02-0,4 proc.
Autor podkreśla, że 19 marca opublikowano wyniki badań przeprowadzonych przez francuskich naukowców, w których przeanalizowano wyniki dwóch grup pacjentów chorych na drogi oddechowe pod kątem obecności czterech zwykłych koronawirusów w porównaniu z SARS-CoV-2. „Nie rozróżniono, czy ktoś umarł z powodu któregoś z koronawirusów, czy stwierdzono jedynie jego obecność (co oznacza, że nie był przyczyną śmierci). Uczeni doszli do wniosku, że nie było żadnej znaczącej różnicy w obu grupach, jeśli chodzi o liczbę zmarłych. A zatem nie miało znaczenia, czy ktoś miał normalnego koronawirusa, którym do tej pory nikt się nie interesował, czy nowego medialnego wirusa SARS-CoV-2. Żadne późniejsze badanie nie zaprzeczyło tym wynikom”, czytamy.
W artykule zwrócono również uwagę, że w Polsce nie ma ani nie było żadnej merytorycznej debaty na temat sytuacji związanej z koronawirusem, ani nawet analizy badań niezależnych naukowców z zagranicy, które przywołuje dr Błochowiak. „Wprost przeciwnie, Ministerstwo Zdrowia knebluje usta lekarzom, zakazują wypowiadania się na ten temat, co należy uznać za skandal, bo są to osoby, które mają obowiązek mówić dla dobra współobywateli”, podkreśla autor.
„Epidemia pokazała, że również szeroko rozumiane elity intelektualne w Polsce zawiodły, milcząc w obliczu rządowej i medialnej propagandy licząc z jednej strony na różnorakie korzyści, a z drugiej również dlatego, że nie posiadają umiejętności statystycznego i naukowego myślenia na poziomie podstawowym”, podsumowuje dr Mariusz Błochowiak.
Źródło: Tygodnik „Do Rzeczy”
TK
[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]
wyłączcie telewizory,włączcie myślenie
bogdanJeśli dobrze kojarzę tego autora, to jest on fizykiem, nie zaś lekarzem ani nawet biologiem bądź innym specjalistą ze zdrowia publicznego…
Mecenas@zaniepokojony, proszę zapoznaj się ze standardową umieralnością w danych krajach. Dalej, jeśli uważasz, że za PRL wiadomości z telewizora były uczciwe i niezmanipulowane to Twój problem, a to jest analogia do Twojej argumentacji z tymi krajami. Kto rządzi w Stanach z największą ilością przypadków ? “Demokraci”, kto rządzi w stanach w Brazylii, jacyś totalnie skorumpowani lewicowcy, którzy w poważaniu mają swojego “faszysto-taliba” prezydenta, tam decydują poszczególne stany co robią w kwestii “pandemii”. Kto rządzi w Anglii ? Neomarksiści spod znaku tęczy i szatana. Kto rządzi w Rosji ? Putin, GRU, mogą robić co chcą, a i tak ich wynik jest śmieszny przy takiej populacji to ich wynik nawet jakby prawdziwy to około 0,01 procenta… to w tym tempie ile tysiącleci, by zajęło żeby ten super turbo morderczy wirus ich załatwił ? Niezła perspektywa co nie, tysiąclecia… Dalej, w tym roku populacja światowa jest na plus o jakieś 48 mln ludzi, przy “epidemii” na -700000…
DamianK@zaniepokojony: Tak, to jest pestka, ponieważ w Polsce umiera z rożnych powodów ok. 1100-1200 osób DZIENNIE. Prosze sobie przejrzeć statystyki umieralności w róznych krajach.
SpokojnyOd samego początku twierdziłem, że koronawirus, to ideologiczna środek na wprowadzenie ogólnoświatowych manewrów sterowania ludźmi i wyrobienia w nich bezwarunkowego posłuszeństwa. A przy okazji,jak to opisała, blokowana na różne sposoby piosenkarka Madonna, że w wyniku tzw. pandemii: bogaci będą jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, zaś ciężko chorzy będą szybciej umierać z braku należytej opieki. Dodam też, że Madonna nie jest moim idolem, a tym bardziej autorytetem, ale w tym przypadku po raz pierwszy w pełni z nią się zgadzam.
W-SawaW Związku Sowieckim była schizofrenia bezobjawowa teraz mamy koronawirusa bezobjawowego.W Rosji sowieckikej zamykano do psychuszek teraz zamykają w domach lub szpitalach na przymusową kwarantannę na 14 dni ,
Tomasz
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2020-08-03)
KOMENTARZ BIBUŁY: Zajmijmy się dość powszechnym stwierdzeniem, które wyrażone zostało przez jednego z internautów (powyżej): “Jeśli dobrze kojarzę tego autora, to jest on fizykiem, nie zaś lekarzem ani nawet biologiem bądź innym specjalistą ze zdrowia publicznego…“
Otóż, dobrze że ludzie spoza branży medyczno-farmaceutycznej wypowiadają się publicznie, gdyż właśnie ci, którzy powinni zabierać głos, dyskutować, spierać się – zupełnie zamilkli, bądź (z przekonaniem albo cynicznie) wspierają oficjalną wersję “pandemii koronawirusa”. Zarzut, że ktoś nie jest lekarzem czy wirusologiem i ma czelność zabierać głos jest niepoważny, gdyż każdy myślący człowiek, który poznał opinie setek odważnych naukowców analizujących sytuację i ukazujących zakłamanie mediów i oficjalnych stanowisk rządowo-instytucjonalnych, zdążył zebrać dostateczną wiedzę, aby wyrobić swój pogląd sprzeciwiając się cenzurze, zakłamaniu i manipulacji.
Wydarzenia związane z “pandemią” pozwoliły na wyciągnięcie ogólnych wniosków:
1) Środowiska medyczne są w absolutnej większości tak ukształtowane, że żadna wiedza spoza ram oficjalnie wciśniętych podczas studiów i kolejnych prelekcji sponsorowanych przez firmy farmaceutyczne, nie jest w stanie przeniknąć skorupy ograniczającej inteligentne rozeznanie sytuacji. Innymi słowy: środowiska medyczne zdolne są w praktyce jedynie do “przestrzegania procedur” i posłusznego wykonywania wytycznych globalnych (albo innych wpływowych, np. amerykańskich) organizacji i instytucji. Mało tego: do tych wytycznych dopisują całą gamę “podstaw naukowych” – vide normy ciśnienia tętniczego krwi, normy cholesterolu, i inne “normy” będące sztucznymi granicami celem uzależnienia ludzi od medykamentów.
2) Środowiska naukowe są w absolutnej większości skierowane na utrzymanie swojej kariery, której granice zakreślone są posłusznemu podporządkowaniu konsensusu. Ktokolwiek wychyla się w jakiejkolwiek sprawie – nawet stricte naukowej, nawet opierając się na niezaprzeczalnych danych, obserwacjach, badaniach – jest wykluczany z tego quasi-szacownego grona “zdolnych i wykształconych”. Najczęściej jest skazywany na banicję i izolację naukową, pozbawiany środków na badania, pozbawiany możliwości drukowania w pismach (niby) naukowych, przestaje być zapraszany przez media – przestaje istnieć jako naukowiec a nawet obywatel mający coś do powiedzenia.
3) W absolutnej większości przypadków, istnieje ścisła korelacja wysokiej specjalizacji w jakiejś dziedzinie wiedzy, z kompletną indolencją w całej reszcie spraw.
4) Coraz łatwiej o wykształconych, lecz coraz trudniej o mądrych. Niestety, wiedza, choćby potwierdzona mnóstwem tytułów, ma się nijak do mądrości, a często stoi w sprzeczności.