Miesięczne archiwum: Październik 2017
Abp Jędraszewski: reformacja zapoczątkowała proces prowadzący do degrengolady człowieka
W krakowskim kościele świętej Anny odbyło się kolejne spotkanie otwarte księdza arcybiskupa Marka Jędraszewskiego z wiernymi. Tym razem tematem rozmowy była reformacja i ekumenizm. Nie zabrakło trudnych pytań od krakowian, między innymi o świętowanie przez papieża pięćsetnej rocznicy buntu Lutra, ale także bardzo odważnych tez stawianych przez metropolitę.
Arcybiskup Jędraszewski rozpoczął spotkanie opisem dziejów ducha w ostatnim pięćsetleciu. Choć stwierdził, że wielu reformatorów sprzed pół tysiąca lat nie zamierzało zmieniać doktryny Kościoła, przyznał że Luter, Kalwin i Zwingli potępili Kościół i w ten sposób jako pierwsi wyartykułowali zasadę: „Chrystus tak, Kościół nie”.
– Tak ruszyła lawina. Powstały różne wspólnoty chrześcijańskie, które zaczęły toczyć między sobą wojny. Chrześcijanie walczyli z chrześcijanami z tego powodu, że nie należeli już do jednej wspólnoty. Myśliciele tamtych czasów zaczęli więc zastanawiać się, czy Chrystus – skoro tak „dzieli” ówczesnych ludzi – jest w ogóle potrzebny. Zaczęto więc zastanawiać się nad koniecznością oddawania czci innej istocie. którą rzekomo można by poznać samym rozumem – mówił arcybiskup Jędraszewski. Według krakowskiego metropolity to właśnie zrodziło w filozofach potrzebę mówienia o „pierwszej przyczynie”, o „wielkim mechaniku” (gdyż świat fascynował się wówczas mechaniką”). – Mówiono też o „wielkim zegarmistrzu”. Warto zaznaczyć, że w tej wizji ów zegarmistrz, a w pojęciu twórców tego pojęcia Bóg, jedynie przygotowuje precyzyjny, wręcz doskonały mechanizm i wprawia go w ruch. A potem nie interweniuje. Tak oto powstał deizm, a to jest wizja antychrześcijańska – wyjaśnił duchowny dodając, że w ten sposób zaczęto hołubić nową zasadę: „Chrystus nie, Bóg tak”.
Ale – jak wyjaśnił abp Jędraszewski – zasada ta również nie przetrwała próby czasu. Najważniejszym sprawdzianem dla deizmu były bowiem wydarzenia do których doszło w Lizbonie 1 listopada 1755 roku. Wtedy to portugalskie miasto zostało zniszczone w efekcie trzęsienia ziemi, które w konsekwencji wywołało zarówno pożary jak i tsunami. Wielu spośród uciekinierów z miasta zamarzło w górach. – Cztery żywioły zabijające kilkadziesiąt tysięcy ludzi to był dla współczesnego świata szok. Okazało się bowiem, że ów precyzyjny mechanizm albo wcale nie jest doskonały, albo jednak istota będąca „pierwszą przyczyną” czasami interweniuje. Wolter napisał wówczas skrajnie antychrześcijański utwór, bardzo szybko zyskujący ogromną popularność. Tak narodziła się kolejna zasada: „Bóg nie – człowiek tak” – powiedział arcybiskup Jędraszewski.
– To jest efekt lawiny, która miała początek pięćset lat temu. A w konsekwencji doprowadzono do zasady obowiązującej dzisiaj w wielu miejscach, a więc zasady brzmiącej „człowiek nie!”. Tym właśnie jest przecież ideologia gender i podobne jej absurdy – zauważył krakowski pasterz. Prześledziwszy ostatnie pięć stuleci metropolita doszedł do wniosku, że „wraz z reformacją zaczął się proces, który doprowadził do degrengolady człowieka”. – Świat i dziś idzie inną drogą niż chrześcijanie, a zaczęło się to niestety od tamtego tragicznego podziału sprzed pięciuset lat. Nie ma więc przy okazji tej rocznicy czego świętować, bo nie można świętować podziału i „anty-świadectwa” – dodał.
Jak traktować protestantyzm i protestantów?
Jeden z wiernych zapytał abpa Jędraszewskiego o nowe zjawisko w Kościele – o wspólne modlitwy chrześcijan różnych wspólnot, nie chcących poważać jakiejkolwiek teologii, a jedynie „wesoło śpiewając lub tańcząc wielbić Boga”. Metropolita nazwał tego typu zjawiska „pentekostalizacją Kościoła” pytając jednocześnie „co to ma wspólnego z Kościołem, który założył Jezus Chrystus i którego źródłem jest Ewangelia i Tradycja”? – W tego typu ruchach odnajdujemy tendencje bazujące na emocjach i na negowaniu Kościoła a oparcia na nowych liderach. Trudno to pogodzić z Kościołem w który wierzymy – powiedział duchowny dodając, że „pełnia prawdy jest tylko w nauce Kościoła rzymsko-katolickiego”.
Kapłana zapytano także, czy katolicy powinni nawracać protestantów. Arcybiskup przywołał przykład J. H. Newmana, słynnego konwertyty z anglikanizmu, niegdyś uważającego, że papież to antychryst a katolicyzm stanowi wielki błąd. Później został jednak katolickim duchownym gdyż był… bardzo uczciwy intelektualnie i usilnie poszukując Prawdy odnalazł ją w Kościele rzymskim. Według metropolity krakowskiego dziś wielu anglikanów podąża śladem Newmana, a dzieje się to między innymi z powodu jaskrawo widocznego odejścia ich dotychczasowych wspólnot od nauki chrześcijańskiej – jak stało się choćby z akceptacją homo-związków. – To nie jest więc problem nawracania protestantów, bo istnieje tendencja ich przyłączania się do Kościoła katolickiego, ale jest to kwestia trwania w czystości doktrynalnej – odpowiedział duchowny.
Zadano także pytanie o obchodzenie przez katolików pięćsetlecia reformacji. Jeden z wiernych przyznał, że był zgorszony widząc „radosne świętowanie reformacji przez papieża i niektórych polskich hierarchów”. Pytał, czy jest to postępowanie godne oraz stwierdził, że przecież „nie wolno nam przebywać w namiotach grzeszników a chodzimy z nimi do ołtarza!”. Arcybiskup Jędraszewski uznał, że interpretowanie wspólnych obchodów pamiątki reformacji jako „radosne” może być mylną interpretacją. Przypomniał, że mimo wielu różnic nadal istnieją rzeczy, które mamy z protestantami wspólne: jak wiara w Chrystusa czy chrzest. A świat wrogi jest wobec chrześcijan, prześladuje się ich w wielu miejscach bez względu na to, czy są katolikami czy protestantami. Duchowny podkreślił jednak także, że „ucieczka od różnic byłaby ucieczką od prawdy”.
Żródło:Bibuła.com
…by zostawiono nas w spokoju.
„Chrystus cierpi w uchodźcach i musimy się na tych uchodźców otworzyć”, te zaskakujące słowa padły z ust Prymasa Polski, abp. Wojciecha Polaka. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski, w dłuższym wywodzie usiłował następnie wytłumaczyć zdezorientowanym katolikom, co właściwie miał na myśli ks. Prymas, gdy pouczał Polaków, w szczególności nasze władze, na łamach znanego z antykościelnych i antykatolickich publikacji tygodnika, o konieczności „otwierania się na uchodźców”. *)
Trudno traktować poważnie wypowiedź hierarchy, która jest tak niejasna, że o jej właściwą interpretację musi trudzić się rzecznik prasowy, dołączając obszerną egzegezę. Tutaj chodzi jednak przede wszystkim o sens teologiczny określenia „Chrystus cierpi w uchodźcach” użytego przez osobę wysoko postawioną w hierarchii Kościoła. O nasuwające się w związku z nim pytanie: jaką religię właściwie chciałby nam zarekomendować Ks. Prymas, a w ślad za nim ks. Rytel-Andrianik. Synkretyzm religijny? Politeizm? Modernistyczną mieszankę herezji, której jednym z najgłośniejszych propagatorów był Teilhard de Chardin? Bo na pewno nie ma tu mowy o religii katolickiej, którą wyznajemy w naszym kraju od 1050 lat.
Skoro Chrystus, zdaniem ks. Rzecznika Episkopatu „cierpi w uchodźcach”, to musi być w każdym z uchodźców obecny. W jaki sposób? Większość z nich, jak wszystko na to wskazuje, nie jest chrześcijanami, tylko muzułmanami, a zgodnie z dogmatami naszej wiary Chrystus obecny jest wyłącznie w człowieku, który przyjmuje Sakramenty Kościoła, przyjmuje Komunię św. w stanie łaski uświęcającej, a więc musi być ochrzczony i bez żadnego grzechu, czyli po spowiedzi. Są to podstawowe prawdy katechizmowe, nie trzeba być ani po teologii, ani mieć święceń kapłańskich, by to wiedzieć.
Ilustracja z francuskiego Katechizmu (1889 r.)
Jeśli zaś jest to „tylko” literacka przenośnia odnosząca się do wskazań Ewangelii, by głodnych nakarmić, nagich przyodziać, podróżujących przyjąć pod swój dach, to na pewno nonszalancka w stosunku do Osoby Naszego Pana Jezusa Chrystusa i do prawd naszej wiary; bardzo niestosowna w ustach księdza katolickiego, a zwłaszcza Prymasa Polski. Pomijam już niepokojący fakt, że postanawia on w swoim wywiadzie instruować państwo, jaką politykę powinno prowadzić względem rzesz obcokrajowców – inspirowanych w swoim wdzieraniu się do Europy przez niejawne środowiska polityczne, emigrantów zarobkowych, zainteresowanych głównie tym, by żyć na koszt innych – przemilczając obowiązujący w każdej wspólnocie ewangeliczny wymóg porządku miłosierdzia, właściwej hierarchii udzielania pomocy. Państwo, które jest wspólnotą polskich obywateli, Polaków, w większości katolików, zobowiązane jest jej udzielić najpierw rodakom w potrzebie, których u nas nie; brakuje; taka jest racja stanu. Nie można więc inaczej ocenić tego sformułowania niż jako poważne nadużycie słowa wypowiedzianego publicznie przez osobę, na której – z racji piastowanej przez nią godności – spoczywa szczególna odpowiedzialność za każde słowo.
Niejasny język, dwuznaczne, „ozdobione” w sposób niefrasobliwy nowomową, a pozbawione często sensu religijnego, teologicznego i logicznego wypowiedzi hierarchów Kościoła katolickiego są czymś głęboko niepokojącym ludzi wierzących; są po prostu zgorszeniem. Są sygnałem, że Kościół hierarchiczny jest w stanie poważnego kryzysu. Niezdolność do jednoznacznych wypowiedzi, zrozumiałych przez ludzi wierzących, jest symptomem poważnej choroby. Świadomość tego powinna skłaniać zwykłych świeckich katolików do obrony integralności katolickiej wiary. I do modlitwy za ludzi Kościoła.
Wiele wskazuje na to, że przy okazji komentarza dotyczącego pozornie spraw humanitarnych, a tak naprawdę wewnętrznych politycznych spraw naszego państwa, Prymas Polski, a w ślad za nim Rzecznik Episkopatu usiłują przemycić polskim katolikom nową doktrynę. Doktrynę synkretycznej religii, w które prawdy naszej wiary są zniekształcane i odrzucane, a eksponuje się postulaty z Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z roku 1789. „Miłość” oznacza tu bynajmniej nie troskę o wieczne zbawienie powierzonych sobie dusz, co jest zadaniem każdego następcy Apostołów, a idealistyczne zabieganie o dobrostan wszystkich ludzi na świecie. Religia ta ogranicza się do głoszenia wzniosłych haseł o miłości, sprawiedliwości – czyli rewolucyjnej równości i braterstwie – oraz pokoju na całym globie ziemskim; nigdy nie nazywa kłamstwa kłamstwem i pozwala, by ludzki umysł snuł najbardziej fantastyczne wyobrażenia o Bogu. Stoi bowiem na gruncie „wolności religijnej” – uzupełnieniem rewolucyjnej triady jest rzecz jasna „wolność”, rozumiana przez francuskich oświeceniowych filozofów, jako wolność od dogmatów katolickich oraz od, zarówno duchowej, jak moralnej i doczesnej, władzy Chrystusa – Króla.
Tymczasem zadaniem każdego biskupa – a Prymas Polski przecież nim jest – jest przekazywanie nieskażonej wiary katolickiej, w całej integralności doktryny i świętości , i w ten sposób przyczynienie się do przetrwania Kościoła, zwłaszcza dziś, w czasie jego ogromnego kryzysu, jakiego symptomy widać gołym okiem: pustoszejące seminaria, porzucanie stanu kapłańskiego, apostazja wśród wiernych.
Jules-Alexis Meunier – Lekcja katechizmu
Mamy coraz częściej wrażenie, że hierarchowie Kościoła stali się urzędnikami jakiejś organizacji międzynarodowej, która uzurpuje sobie prawo do moralnego rządu nad światem, ale stawia sobie cele wyłącznie materialne; i zarazem – w ich społecznym i politycznym wymiarze – kompletnie utopijne.
Nie można przejść nad tym dramatem ludzi Kościoła do porządku dziennego. Katolik nie może być ślepy i głuchy, gdy na jego oczach osoby duchowne – na szczęście w Polsce większość księży naucza prawd wiary i nie odstępuje od nich w swoim życiu, i to jest ogromna łaska! – zaczynają głosić to, przed czym Kościół przez wszystkie lata swego istnienia, aż do ostatniego Soboru przestrzegał. Nie iść na kompromisy ze światem. Nauczać w porę i nie w porę tego, co jest objawione przez Boga – i jako takie, jest niezmienne, prawdziwe, wieczne. Co jedynie może człowiekowi zagwarantować zbawienie, jeśli on będzie w tę prawdę daną przez Boga wierzył, będzie do niej dostosowywał swoje życiowe wybory, niezależnie od tego, ile będzie go to kosztowało.
Gdy Rzym po Soborze Watykańskim II, zwłaszcza w ciągu ostatnich trzydziestu lat, coraz mocniej angażował się w praktyki ekumeniczne, a nawet międzyreligijne, których kulminacją było skandaliczne spotkanie wszystkich religii w Asyżu, nie słychać było pełnego niepokoju głosu polskich biskupów. Nikt – poza jednym sędziwym, lecz bohaterskim biskupem francuskim i leciwym włoskim kardynałem – nie protestował. A przecież ich zadaniem i misją powierzoną przez Boga jest obrona wiary. W praktyce zanegowano w ten sposób w Asyżu pierwsze przykazanie Dekalogu oraz potrójną władzę Chrystusa Króla i Jego Kościoła. Czy nikt z biskupów nie pamiętał, że zostaną oni rozliczeni kiedyś właśnie z tego, czy przekażą swoim wychowankom, kapłanom, ideał katolickiego kapłaństwa w całej jego doktrynalnej czystości, jaką nadał Jezus Apostołom i jakie Kościół katolicki, zawsze, aż do połowy ubiegłego wieku wiernie przekazywał, oraz z tego, czy dochowają wierności Bogu, troszcząc się o wiarę powierzonych sobie wiernych świeckich?
Ilustracja z Katechizmu z 1889 roku
Dla muzułmanów – którzy są ludźmi takimi samymi jak my, ale nie są naszymi braćmi w wierze – najważniejsze jest to, żeby uwierzyli w Boga, porzucili fałszywą religię. Troska Księdza Prymasa nie zwraca się jednak w tę stronę. Czy ktoś z wysoko postawionych hierarchów mówił im w ostatnim okresie, posoborowej „odnowy Kościoła”, że w celu osiągnięcia zbawienia trzeba zostać katolikiem? W czasach, gdy najwyższa hierarchia Kościoła modli się razem z protestantami, gdy chwali Marcina Lutra jako człowieka „głęboko religijnego”, gdy organizuje się wspólne modły z „religiami świata”, odwiedza się synagogi i meczety, mamy obowiązek jako katolicy upominać naszych hierarchów. Przypominać im jeden z głównych dogmatów naszej wiary: Poza Kościołem nie ma zbawienia. Tak nauczał Jezus Chrystus. Ta prawda obowiązuje po kres czasu.
Gani się dziś z różnych stron zwykłych katolików, że coś jest z nimi nie w porządku, bo nie chcą przyjmować z otwartymi ramionami tysięcy przybyszów z innej części świata, z innego obszaru kultury. Pomawia się ich o najgorsze cechy, nawet że są nieludzcy. A przecież w czasach, gdy Kościół prowadził misje w krajach Afryki, misje, które polegaly rzeczywiście na nawracaniu, szerzeniu wiary, a nie na działalności humanitarnej – a cywilizację europejska wprowadzały „przy okazji”, nie była ona zadaniem pierwszoplanowym – bywało wcale nie tak rzadkim zjawiskiem, że duchowni katoliccy, nawet hierarchowie, utrzymywali jak najbardziej poprawne stosunki z muzułmanami; można było nawet mówić o pewnej serdeczności. Zyskiwali szacunek i podziw tych ludzi. Nigdy jednak drogą do tego nie było odwiedzanie meczetów, wspólne modlitwy i „dialog międzyreligijny”. Nikt nie próbował występować z absurdalną tezą, że my, katolicy i wy, muzułmanie czcimy tego samego Boga, że „wasza religia jest równie dobra”, zostańcie po prostu „dobrymi muzułmanami”.
Dziś próbuje się na nas wymusić – groźbą, moralnym szantażem, połajankami, pogardą dla naszej rzekomo słabej, małodusznej wiary – wcale nie szacunek i naturalną postawę akceptacji wobec drugiego czlowieka, ale pełną akceptację jego błędów. A nawet zbrodni popełnianych w imię religii. To nieporozumienie. Tragiczne – gdy rzecznikiem takiej postawy stają się osobistości Kościoła.
** ** **
Z relacji amerykańskiego dziennikarza, bezpośredniego świadka spotkania w Asyżu w październiku 1986 roku:
(…) katolicy, protestanci, prawosławni, żydzi, muzułmanie, czciciele węży, Indianie północnoamerykańscy i przedstawiciele innych religii zebrali się, by wspólnie modlić się o pokój. Przedstawiciele różnych religii stanęli obok Jana Pawła II, a ten widok przyczynił się w wielkim stopniu do utrwalenia głównego błędu naszych czasów, wedle którego zabawienie można osiągnąć dzięki praktykowaniu jakiejkolwiek religii.
Podczas tego spotkania przedstawicieli różnych wyznań zachęcano do sprawowania ich własnych fałszywych kultów. Muzułmanie wyśpiewywali chwałę fałszywego bożka Allaha; afrykańscy animiści w kolorowych szatach wzywali duchy drzew, by przyszły wesprzeć staranie o pokój; amerykańscy Indianie sprawowali pogański obrzęd, zawodząc tubalnymi głosami przeciw złym duchom i machając słomianymi wachlarzami niczym magicznymi różdżkami. Na sprawowanie fałszywych kultów zezwolono również w katolickich świątyniach. W kościele św. Piotra buddyści pod przewodem dalajlamy umieścili na tabernakulum figurę Buddy, okadzali ją i obracali przed nią swoje młynki modlitewne. Nawet kard. Oddi [Silvio Oddi,. w 1969 stanął na czele Komisji Kardynalskiej ds. Świątyń Pontyfikalnych w Pompei i Loreto, legat papieski przy bazylice patriarchalnej w Asyżu – EPP] wyraził wtedy publicznie swoją dezaprobatę: „Tego dnia (…) spacerowałem po Asyżu (…) i widziałem w niektórych miejscach modlitwy prawdziwe świętokradztwa. Widziałem buddystów tańczących wokół ołtarza, na którym w miejscu Chrystusa został umieszczony Budda, okadzających go i oddających mu cześć. Pewien benedyktyn protestował i został usunięty przez policję. (…) Na twarzach katolików, którzy uczestniczyli w tej ceremonii, malowała się dezorientacja”. [John Vennari, za: Catholick Family News, tłum. Tomasz Maszczyk]
Rezultatem nie może być nic innego jak usiłowanie zbudowania międzynarodowego braterstwa w oparciu o naturalizm i sentymentalizm. Próbkę tego mieliśmy właśnie w postaci wypowiedzianej w nowym, pozbawionym logiki języku, zdumiewającej – dla normalnie myślącego człowieka – formuły polskiego hierarchy.
„Niestety, moi bracia – pisał kard. John H. Newman, konwertyta z anglikanizmu – że też nie mamy w sobie więcej tego wzniosłego ducha! Jak to się dzieje, że zadowalamy się tym, co jest; że tak bardzo chcemy, by zostawiono nas w spokoju, byśmy mogli używać tego życia, iż gdy ktoś próbuje przekonać nas o potrzebie czegoś wyższego, o obowiązku – jeżeli chcemy zasłużyć na koronę – dźwigania krzyża Jezusa Chrystusa, my uciekamy się do wykrętów, wymówek i usprawiedliwień”.
*) Z oficjalnego komunikatu na stronach KEP: „W wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, dotyczącym między innymi kwestii pomocy uchodźcom, prymas Polski arcybiskup Wojciech Polak przypomina naukę płynącą z Ewangelii. Zaznacza jednocześnie, że chodzi o pomoc odpowiedzialną – podkreślił rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Paweł Rytel-Andrianik.
Ks. Rytel-Andrianik dodał, że abp Polak wskazał, że „Chrystus cierpi w uchodźcach i musimy się na tych uchodźców otworzyć”. Prymas zaznaczył jednocześnie, że „nie chodzi o zwyczajne otwarcie granic bez żadnej kontroli, ale mądrą, systemową pomoc, którą możemy i powinniśmy dać, która nie będzie dla nas żadnym zagrożeniem . (…)”
Znak pokoju, czy znak wojny? Czyli kto dziś jest naprawdę „odmienny”.
Czego domagają się środowiska, które uruchomiły medialną kampanię reklamową, która zmienić ma nastawienie osób wierzących do ludzi „odmiennych orientacji seksualnych”? Czy jest to batalia o tolerancję, której rzekomo brakuje katolikom, czy raczej o to, by naruszyć same fundamenty tradycyjnej wiary?
Wiara oparta o znajomość Dekalogu i dogmatów Kościoła była zawsze przez tzw. postępowych katolików, skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, traktowana z podejrzliwością. Naprawdę nie macie wątpliwości? Jesteście pewni? To znaczy, że jesteście osobnikami pysznymi i zadufanymi, potencjalnie niebezpiecznymi, fundamentalistami. Takich trzeba izolować. Świat idzie z postępem, wszystko się zmienia, życie dyktuje nowe prawa, nie można tkwić w zaśniedziałych okopach starych dogmatów.
Od tego już tylko krok, by imputować katolikom, że nie tylko są nudziarzami, ale „nie lubią ludzi”, nie cierpią „inności”, „różnorodność” przyprawia ich o nerwowe drgawki i w rzeczy samej „są pełni nienawiści”.
Można to wszystko rozgrywać na różnych instrumentach, z wykorzystaniem bardzo szerokiego rejestru subtelnych fal. Wzbudzając w ludziach niepokój, czy wierzą w sposób prawidłowy, czy nie są anachroniczni, można skutecznie zasiać ziarna rewolucyjnej zmiany.
W czasach PRL środowiska tzw. postępowych czyli „otwartych” katolików z Warszawy i Krakowa angażowały się w rozliczne przedsięwzięcia, które – lansowane zawsze jako kampanie filozoficzno-socjologiczno-teologiczne – przy udziale „intelektualistów”, profesorów i doktorów, miały jako cel „poprawić” myślenie ludzi tradycyjnie wierzących. Chodziło w nich na przykład o rzecz tak nie błahą jak zaakceptowanie przez polskich katolików narzuconego przez Sowietów socjalizmu, o zasianie nieufności wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza ukazanie kardynała Stefana Wyszyńskiego jako szkodnika interesu publicznego, którego twarda postawa wobec komunistów ociera się o absurd, czy o przedstawienie kultu Maryjnego jako żałosnego reliktu, oazy fanatyzmu i zaściankowości. Także o sprzeciw wobec „rygoryzmu moralnego” duchowieństwa, o rezerwę wobec tradycyjnej dyscypliny kościelnej, rozluźnienie obyczajów. O powolne, krok po kroku, przyjęcie nowej moralności, która nie sprzeciwia się rozwodom, antykoncepcji, edukacji seksualnej w szkołach i aborcji. A dziś, wykorzystując dwuznaczność wypowiedzi niektórych wysokich hierarchów Kościoła europejskiego, w tym nieoficjalne napomknienia samego Ojca Świętego, znaleziono okazję do czynienia kolejnego wyłomu, zmiany stosunku wierzących do przedstawicieli „odmiennych orientacji seksualnych”.
W prezentowanym w ten sposób, bardzo konsekwentnym liberalnym myśleniu, którego przy najlepszej woli nie sposób nazwać katolickim, odmienność, tak jak różnorodność i zmienność, sama w sobie jest „wartością”, czyli jakimś szczególnym dobrem. Jest atrakcyjna, bo jest nowa, świeża. Jest cenna, bo przeciwstawia się „stagnacji”, „nudzie” i „skostnieniu”.
Kampania medialna, której chwytliwym symbolem jest uścisk dłoni oplecionej różańcem i ręki zadeklarowanego, jak wskazuje tęczowa bransoletka, homoseksualisty, jest kolejnym ogniwem w łańcuchu działań, których genezę opisał mistrzowsko Fiodor Dostojewski w „Biesach”: Jestem odmienny, jestem wyrzutkiem. Szydzę z waszych przekonań, pluję na waszą kulturę, tradycję, wiarę, obyczaje. Biją mnie, tępią, kamieniują. Jestem biedny, jestem ofiarą, jestem prześladowany! Trzeba mnie chronić. Trzeba się mną zaopiekować. To wy, ludzie wierzący jesteście najbardziej winni! Musicie mnie uznać. Jestem taki sam jak wy, mam takie same prawa. Dokąd będziecie mnie omijać, straszyć mną dzieci, nie zapraszać mnie do domu, nie ściskać się ze mną na schodach kościołów, nie manifestować na ulicy, że mnie kochacie, będzie ciążyć na was okrutne piętno zdrajcy ludzkości i wroga wolności.
Dzieci fatimskie: Łucja Dos Santos, Franciszek i Hiacynta Marto, którym Matka Boża ukazała piekło (Fatima 1917)
W ten sposób cały porządek moralny zostaje odwrócony. To ludzie wierzący mają się tłumaczyć ze swoich przekonań i zachowań. To oni mają się bać, że „nie są tacy jak wszyscy”, ale jacyś dziwaczni, pokręceni.
Co mówi posoborowy Katechizm?
„Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie (…). zawsze głosiła, że >akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane< (Kongregacja Nauki Wiary, dekl. Persona humana, 8). Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane”, czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego wydanym w 1992 roku.
Ale zaraz w następnym punkcie padają takie słowa: „Pewna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Skłonność taka, obiektywnie nieuporządkowana, dla większości z nich stanowi trudne doświadczenie. Powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i – jeśli są chrześcijanami – do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swojej kondycji”. Oraz: ”Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”.
A więc, delikatny, ostrożnie sformułowany, ale jednak wyraźnie zauważalny wyłom został dokonany w nowym katechizmie, który został napisany i opublikowany po ostatnim Soborze. Nie zawiera on nauki jednoznacznej. Nie ma tu „tak”, „tak”, „nie”, „nie”. Katolicy muszą szukać niesprzecznych wewnętrznie, jednoznacznych pouczeń, które znajdują tylko w dawniejszych katechizmach, gdzie sprawa przestrzegania szóstego i dziewiątego przykazania przedstawiona jest bez niuansów, zastrzeżeń i relatywizowania winy człowieka, który grzeszy – tylko dlatego, że jest rzekomo „inny”, bo „taki się urodził”, „takim go stworzył Bóg”! Co jest ukłonem wobec oświeceniowej koncepcji, że naturalne – a więc „dobre” – jest to, co występuje wśród ludzi (jak przypomniał ostatnio jeden z moich Czytelników).
Na tym polega prawdziwy dramat katolików. Prawdziwy dramat posoborowego Kościoła. Brak zdrowej nauki ujmującej zagadnienie homoseksualizmu w świetle niezmiennej objawionej przez Boga Prawdy.
Jak podsumowuje tę sytuację, nie mającą odpowiedników w historii chrześcijaństwa, prof. Romano Amerio:
„Twierdzi się, że hetero- i homoseksualizm, to dwie strony tego samego fenomenu płciowości, przy czym rozróżnianie ich oraz wynikająca stąd pozytywna lub negatywna dyskryminacja jest skutkiem czysto społecznych uwarunkowań. Tym samym sodomia, tak surowo potępiana w filozofii, moralności i dyscyplinie Kościoła, przestaje być zboczeniem, a staje się normalnym wyrazem seksualności. Próbuje się ją wykreślić z katalogu grzechów, które wołają o pomstę do nieba (obok zabójstwa, uciskania biednych czy pozbawiania robotników godziwej zapłaty). Fałszuje się i zakłamuje naturalną różnicę płci, rozwijając sofistykę miłości, której przypisywana jest zdolność do realizowania jedności duchowej osób niezależnie od praw naturalnych, konwencji czy zakazów. W Kościele holenderskim skandal z dziedziny teoretycznej przeniósł się na grunt praktyczny, ponieważ zaczęto tam błogosławić związkom homoseksualnym na stopniach ołtarza, a nawet odprawiać msze Missa pro homophilis, nad czym musiała później ubolewać Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów (…)”.
Johan Wenzel- Peter – Raj
Człowiek, a nie Bóg
Nie sposób przeoczyć faktu, że w myśl wielu deklaracji hierarchów po Soborze punktem odniesienia Kościoła stał się nie Bóg, a człowiek.
Niedawno jeszcze na wrotach świątyń w Polsce można było zobaczyć hasło: „Drogą Kościoła jest człowiek”. Człowiek z całym bagażem jego słabości! Człowiek, który, o ile nie jest ochrzczony, o ile nie korzysta z łaski danej przez Boga w sakramentach Kościoła, znajduje się w upadku, jego stan jest naprawdę godny pożałowania.
Właśnie dlatego, by ten nowy „dogmat” wtłoczyć do głów katolików, grupa teologów w połowie ubiegłego wieku, z wielką energią przystąpiła do tworzenia koncepcji i pojęć przysłaniających i zaciemniających tradycyjną katolicką doktrynę, której Kościół bezkompromisowo bronił i pogłębiał przez dwa tysiąclecia. A nauczanie Kościoła, z jego istoty, jako pochodzące od Boga, z Jego objawienia, jest niezmienne.
„Jednym z przykładów jest nowa nauka o dychotomii pomiędzy cywilizacją miłości (dobrzy), a kulturą śmierci (źli)”, przypomina amerykański pisarz i publicysta John Vennari. Podkreśla on, że zarówno te terminy, jak i ekumeniczna ideologia, którą wyrażają „są całkowicie obce katolickiej teologii” i stanowią przejaw radykalnego zerwania z katolickim nauczaniem. Kościół aż do Soboru nauczał w sposób jednoznaczny, że to nie konflikt między „zdrową świeckością”, „dobrą cywilizacją”, a zepsuciem współczesnej kultury i obyczajów, czyli między moralnym porządkiem społecznym, politycznym i rodzinnym, a chaosem zachowań dewiacyjnych, agresywnych i niszczących, jest główną osią konfliktu, ale niezgoda między Królestwem Bożym i państwem szatana, co zawarł w swej nauce św. Augustyn.
„Termin Kościół posiada ścisłe znaczenie, nie przystające do żadnego innego ciała religijnego”, podkreśla Vennari. To nie żaden „znak pokoju” jest więc szansą dla ludzi znajdujących się w sposób obiektywny poza Kościołem – bo wyznających jakąś inną religię, odwracających się od Boga, czy odrzucających Jego przykazania – ale ich nawrócenie. Czyli przejście z jednego królestwa do drugiego. Osobisty wybór duchowych dóbr, jakie pozostawione są do dyspozycji Kościoła, albo ich świadome odrzucenie decyduje o przyszłości człowieka. Sobór Watykański II ze swoją ideą i praktyką ekumenizmu oraz dialogu międzyreligijnego spowodował, że tradycyjna nauka Kościoła o nieprzekraczalnej przepaści między dwoma królestwami została zmarginalizowana, jako stojąca na przeszkodzie ku porządkowi społecznemu, który zapowiada idea równości różnych religii. Właśnie wtedy zaczęła triumfować fałszywa dychotomia: „cywilizacja miłości” versus „kultura śmierci”.
Do tej pierwszej można należeć bez względu na wyznawaną religię, jak podkreśla Vennari, grunt, by starać się o cnoty moralne u siebie samego oraz w życiu społecznym – przecież osoby homoseksualne mogą być dobrymi obywatelami, świetnymi pracownikami, artystami, altruistami etc. „Kultura śmierci jest natomiast w tej wizji dziełem złych ludzi, wrogich życiu sił promujących aborcję i eugenikę, aktywistów homoseksualnych, producentów pornografii oraz ludzi przyczyniających się do wzrostu niesprawiedliwości społecznej i zła w sferze czysto materialnej. Cywilizacja miłości jest jednak tylko utopijną mrzonką, zrodzoną przez modernistyczną rewolucję Vaticanum II. Koncepcja ta ma przysłonić prawdziwą dychotomię pomiędzy Królestwem Bożym a królestwem szatana, aby członkowie Królestwa Bożego oraz królestwa szatana bagatelizowali prymat zbawienia, chrztu, łaski uświęcającej, a zamiast tego pracowali wspólnie nad wzrostem wzajemnego zrozumienia i wspólnej służby ludzkości”.
Idea „cywilizacji miłości” jest więc ideą panreligijną. Autorzy kampanii ze „znakiem pokoju” w roli głównej w istocie proponują Polakom przyjęcie tej idei w miejsce katolicyzmu.
„Nowa teologia”
Już w 1910 roku, wobec gwałtownie nasilających się w samym Kościele tendencji modernistycznych (czyli adaptujących w „naukowy” sposób wszystkie herezje, z jakimi Kościół walczył przez dwa tysiąclecia) św. Pius X stwierdził, że nie ma prawdziwej cywilizacji bez cywilizacji moralnej, „ (…) a nie może być prawdziwej cywilizacji moralnej bez prawdziwej religii [wiary katolickiej]; jest to udowodniona prawda, fakt historyczny”.
Myśl, że do osiągnięcia zbawienia nie jest konieczna przynależność do Kościoła, że wystarczy „dobre życie”, nie krzywdzenie bliźnich, tolerancja i miłość, niesienie pokoju społeczeństwu, była główną tezą teologii soborowych ekspertów, tzw. peritusów, m.in. ks. Henri de Lubaca i o. Yves Congara OP (przed Soborem kościelnego dysydenta, po Soborze kardynała), których poglądy w zasadniczy sposób wpłynęły na ostateczny kształt dokumentów soborowych. „Nowa teologia”, którą zwalczali z wielką energią wszyscy przedsoborowi papieże, w latach Soboru wychynęła na światło dzienne i została przez niezbyt liczne, ale wpływowe grono hierarchów przywitana z aprobatą, wręcz z entuzjazmem, nie tylko jako zapowiedź „odnowy Kościoła”, ale początek zjednoczenia ludzkości i zapewnienia skłóconemu politycznie światu trwałego pokoju.
Trzeba podkreślić, że „nowa teologia” kwestionuje rolę Magisterium i jest początkiem projektu tzw. „żywej Tradycji” (w jej myśl nie jest ważne to, co Kościół głosił zawsze, lecz to, co wynika z dostosowania się do aktualności, do zmienności życia, do „postępu” i wszelkiej „nowości” w świecie myśli i zdarzeń, słowem fenomenów i wybryków ludzkich namiętności, określanych także mianem „dynamizmu” Kościoła). Proponuje ona także – co zwłaszcza dziś jest w Kościele widoczne, pośród występów niezliczonej ilości „charyzmatyków” – nową definicję objawienia jako żywej Osoby Chrystusa oraz lansuje odrzucenie porządku nadprzyrodzonego.
Ta ostatnia cecha jest wyjściem ku koncepcji wyjątkowej godności człowieka – tylko dlatego, że jest on człowiekiem – która osiągnęła niesłychaną popularność w działaniach duszpasterskich i nauczaniu wielu hierarchów. Wraz z umniejszaniem roli Magisterium koncepcja godności człowieka stała się motorem napędowym rozlicznych działań, niejako zastępujących głoszenie doktryny katolickiej, określanych mianem „dialogu”. Wszystko jest w tej koncepcji gorsze niż dialog. Dialog jest celem samym w sobie. „Dialog” ma być powszechny, z chrześcijanami i niechrześcijanami. Wierzącymi i niewierzącymi. W zasadzie ze wszystkimi. Skoro nie ma Prawdy – bo nie ma Magisterium, a dogmaty podlegają ewolucji (co głosił m.in. de Lubac), pogląd, który będzie zastępował niezmienną prawdę wyłoni się każdorazowo z dyskusji. De Lubac w swoich koncepcjach powracał do koncepcji Maurice Blondela, który twierdził, iż Kościół podlega „nieustannym przekształceniom i przeobrażeniom, stając się niejako zaprzeczeniem samego siebie. Żywa Tradycja dnia dzisiejszego była wczoraj piętnowana jako błąd, a dzisiejsza prawda jest tym, co wczoraj uznawano za fałsz”.
Thomas Cole – Wygnanie. Księżyc i blask ognia.
To właśnie z powodu szerokiego wchłonięcia przez instytucje Kościoła katolickiego tych i podobnych teorii tak szokują dziś tradycyjnych, czyli normalnych katolików wypowiedzi hierarchów, którzy podkreślają konieczność dialogu z niewierzącymi, zamiast ich nawracania, czy szukania porozumienia z innowiercami za cenę porzucenia prawdy o Bogu. Przez ostatnie dwadzieścia lat słychać było także nawoływania do wcale nie tolerowania homoseksualistów – bo to jest naturalna i nie budząca kontrowersji postawą każdego wierzącego człowieka – ale uznawania sposobu życia homoseksualistów za tak samo uprawniony jak zachowywanie tradycyjnej moralności, pielęgnowanie rodzinności, wychowywanie potomstwa w uznaniu autorytetu ojca i matki, przedłużanie istnienia społeczeństwa.
Wszystko to stało się możliwe w Kościele posoborowym, w którym coraz częściej jego członkowie traktowani są jako „Lud Boży”, który posiada „prawa” i domaga się „swoich praw”, nie zaś Mistyczne Ciało Chrystusa.
O. Yves Congar w swoich teologiczno-eklezjalnych interpretacjach przekształcił samo pojęcie Kościoła tak, że stało się ono terminem uniwersalnym, odnoszącym się do dowolnej grupy religijnej. (Stąd też wywodzi się koncepcja powszechnego zbawienia. Zbawiać ma, w mniemaniu Congara, Rahnera i innych modernistycznych myślicieli, już nie przynależność do Kościoła, ale sam fakt, że jest się człowiekiem).
Z kolei Karl Rahner zabłysnął przeforsowaniem na Soborze idei kolegializmu. W tej koncepcji – obowiązującej do dzisiaj – władza papieża znajduje się na równi z władzą biskupów, pośród których jest on primus inter pares.
Czy więc w dzisiejszej kampanii wspieranej przez polskich liberalnych katolików może chodzić o tolerancję i miłosierdzie? Pomimo wszelkich zbiorowych zarzekań się i uroczystych dementi połączonych z biciem się w piersi sztandarowych katolików z „Więzi”, „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” (chlubnym wyjątkiem jest p. Tomasz Kycia z „Więzi”), jest tak jak już pierwszego dnia kampanii w „Gazecie Wyborczej” zadeklarowała psycholog Marta Abramowicz: „Kampania ma na celu zmianę od środka Kościoła rozumianego jako wspólnota wiernych. Liczymy na »rewolucję« wiernych”.
„W związku rozpoczętą kampanią społeczną >Przekażcie sobie znak pokoju<, czuję się w obowiązku przypomnieć naukę Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu, ponieważ jest ona ukazywana w sposób rozmyty lub wręcz zmanipulowany”, napisał kard. Stanisław Dziwisz w oświadczeniu. Jego głos został przyjęty z dużą ulgą przez katolików w Polsce. „Kościół w sprawie homoseksualizmu jest cierpliwy i miłosierny dla grzeszników oraz jednoznaczny i nieprzejednany wobec grzechu”. Krzepiące słowa. Problem polega jednak na tym, że wpływowe grono modernistów zmanipulowało już pięćdziesiąt lat temu, jednoznaczną w kwestiach moralnych i teologicznych, naukę Kościoła. Żeby wrócić do dawnych prawd, jasnych w swej prostocie i przejrzystości, dostępnych nawet dla katolika analfabety, trzeba odrzucić cały modernizm znajdujący się w posoborowym nauczaniu Kościoła. Odsiać ziarno od plew. Wyrwać chwasty. Wtedy „zatroskani intelektualiści” z krakowskich i warszawskich miesięczników, profesorowie i pełna wigoru młodzież „różnych orientacji” nie będzie mogła sobie używać na rzekomo nietolerancyjnej katolickiej większości i przypisywać im „homofobii”.
Tak naprawdę „oświeceni” katolicy z liberalnych salonów, którzy firmują akcję ze „znakiem pokoju”, i którzy od wielu już dekad pouczają polskich kmiotków, ciasnych klerykałów i religiantów, jak powinni żyć i do jakich zasad się stosować, sami mają problem z podstawową nauką moralną Kościoła, zawartą we wszystkich encyklikach papieży przedsoborowych i w dokumentach wszystkich soborów, poza jednym, który sam określił się mianem duszpasterskiego i bynajmniej nie ogłaszał swoich nauk jako obowiązujące ludzi wierzących, we wszystkich detalach. Wiara jaką prezentują nauczyciele nowej moralności jest w czystej postaci wiarą w postęp ludzkości i arkadię szczęśliwości człowieka, uwolnionego raz na zawsze od poczucia grzechu, tu, na ziemi. „Postęp” osiągnięty jest metodą obalenia wszelkich pewników, poddania w wątpliwość każdego dogmatu, unicestwienia prawdy.
Kilka lat temu, w słynnym eseju „Czas skończyć z ekumenicznym szaleństwem”, amerykański publicysta Edwin Faust podsumował podobnie kapitulancką wobec „siewców postępu” postawę wielu – nie wszystkich na szczęście,- ludzi Kościoła:
Bycie katolikiem oznacza – dziś może bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości – bycie kimś odmiennym, płynięcie zawsze pod prąd, a zanik tej postawy jest wynikiem kapitulacji wielu duchownych wobec popularnych dziś idei. (…) To tak, jakby papieże i hierarchowie minionych 40 lat usiłowali zaciągnąć nas do Klubu Optymistów, byśmy jedli i przebywali z niewierzącymi oraz słuchali ich nudnej retoryki; jakby chcieli zanurzyć nas w świecie, który nie podziela naszej wizji rzeczywistości – nie po to, byśmy mogli go nawrócić, ale po to, byśmy mogli się do niego przystosować.
Pory roku w piekle
Wciśnięci w niewielką garsonierę
patrzą na kolejne dusze wyrastające za oknem,
jak młode pędy, z ziaren gorących jak kawa
– tak właśnie wiosna budzi się do śmierci
i jest zwiastunem kolejnego upalnego lata,
– przepowiadają to niezwykle trafne
i niezmienne od wieków prognozy pogody
Wszyscy spodziewają się tutaj jesieni,
kiedy jak liście z drzew spadać będą
podróżnicy z Ziemi, z milczącym krzykiem
nowych opowieści, w sam raz
na podwieczorek z dymiącym samowarem,
nikomu się tutaj nie śpieszy i każdy zdąży
wykrzyczeć swoją wersję wydarzeń
Kiedy dopełni się już miara potępionych
rozpocznie się zima, sroga jak zawsze
w tych szerokościach, wtedy też ciała
właśnie zmartwychwstałe do śmierci
przykryje wieczna zmarzlina,
której tym razem nie odkryje już nikt
Wojciech Miotke
Leonardo da Vinci – Madonna w grocie z Aniołami
Pory roku w Niebie
Tam wiosna zaczyna się od
cerowania rzeczy łaską pamięci,
tyle ich tam w walizce prosto z Ziemi
- portki z dziurą taką, że widać było niebo
(tęsknota zaczęła się właśnie wtedy),
w drogocennym flakonie łzy matki
- jedna tylko kropla wystarczy,
żeby zakwitły kwiaty
Wszyscy się tu śpieszą, żeby zdążyć
przed latem, tyle jeszcze leśnych ostępów
i ścieżek, w które z takim rozczarowaniem
nie dane było kiedyś skręcić
W lipcu, ze względu na upały
zaczyna się zwiedzanie kosmosu,
który, również Tam, ciągle się rozszerza, ucieka
– istnieją obawy, że będzie trwało to
całą wieczność, być może dlatego
zmęczenie daje o sobie znać już we wrześniu
– to czas konfitur i trwałych na wieki, weków,
a więc kiszonych ogórków, z koprem i miętą
- chociaż bez soli – ta niepotrzebna
gdyż nic już nie może się zepsuć
Bardzo późną jesienią
zaczynają się zbiory wersów
- zimą palą Tam nimi w piecu,
trzeszczą w ogniu zrazu łagodnie
rymy częstochowskie, patrz teraz
w samym środku ognistego pieca
przechadzają się trzej młodzieńcy,
recytują z pamięci słowa starej pieśni,
od której zajmuje się w końcu
cały Dom Boży, belka po belce
- aż do bierzma i płonie już śpiewem
od Wschodu do Zachodu
Wojciech Miotke
George Inness
Ewa Polak-Pałkiewicz
____
Dlaczego podpisałem Correctio filialis – wywiad z bp. Bernardem Fellayem
Po opublikowaniu w niedzielę 24 września 2017 r. podpisanego przez 62 duchownych oraz świeckich intelektualistów Correctio filialis, w którym wyliczają oni siedem heretyckich tez zawartych w ekshortacji Amoris laetitia, FSSPX.News zapytały bp. Bernarda Fellaya, przełożonego generalnego Bractwa Św. Piusa X, co skłoniło go do złożenia podpisu pod tym dokumentem.
Bp Bernard Fellay, przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X
Dlaczego Wasza Ekscelencja udzielił poparcia dla Correctio filialis?
Ten synowski apel ze strony grupy duchownych i świeckich intelektualistów, zaniepokojonych heterodoksyjnymi tezami zawartymi w Amoris laetitia, jest bardzo ważny. Nauczanie Chrystusa o małżeństwie nie może być w zakamuflowany sposób zmieniane pod pretekstem, że czasy się zmieniły i że praktyka duszpasterska powinna się [do tego] dostosować, poprzez proponowanie rozwiązań ignorujących doktrynę.
Rozumiem dobrze [wzburzenie] autorów Correctio filialis, zbulwersowanych przez podziały powstałe w wyniku ogłoszenia Amoris laetitia, przez interpretacje tego dokumentu zawarte w niedawnych wypowiedziach papieża, jak również przez jego opinie dotyczące Lutra. W niektórych krajach biskupi zezwalają obecnie osobom rozwiedzionym, które zawarły następnie cywilne związki, na przystępowanie do Komunii, podczas gdy inni im jej odmawiają. Czy moralność katolicka ulega zmianom? Czy może być interpretowana na sposoby wzajemnie ze sobą sprzeczne?
Po wrześniu 2016 roku czterech kardynałów zwróciło się do papieża – z całym należnym szacunkiem – z prośbą o „wyjaśnienie” jego ekshortacji; w roku bieżącym poprosili go o audiencję. Jedyną odpowiedzią było milczenie, jednakże milczenie nie jest [żadną] odpowiedzią. W kwestii tak wielkiej wagi, a także biorąc pod uwagę obecne podziały, Ojciec Święty musi udzielić jasnej odpowiedzi.
W obliczu tej przygnębiającej dezorientacji jest bardzo istotne kontynuowanie debaty w tych ważnych kwestiach, aby ostatecznie prawda mogła zostać potwierdzona, zaś błąd – potępiony.
Właśnie z tego powodu udzieliłem poparcia tej inicjatywie, przy czym ważne są tu nie tyle nazwiska sygnatariuszy Correctio filialis, co obiektywna wartość przedstawianych przez nich argumentów.
Czy ma to wpływ na stosunki pomiędzy Bractwem Św. Piusa X a Rzymem?
Nasz szacunek dla papieża pozostaje niezmienny i to właśnie z szacunku dla piastowanego przezeń urzędu prosimy go, jako jego synowie, o „utwierdzanie swych braci” poprzez publiczne odrzucenie jawnie heterodoksyjnych tez, które powodują tak wiele podziałów w Kościele.
Z uznaniem powitałem odpowiedź udzieloną przez Hektora (Ettore) Gotti Tedeschiego1, który również podpisał Correctio filialis. Słusznie stwierdził on, że nie jesteśmy wrogami papieża. Wręcz przeciwnie – to, co czynimy, czynimy z miłości do Kościoła.
Taką właśnie postawę zajmował abp Lefebvre, a także Bractwo Św. Piusa X od samego początku swego istnienia. W swej deklaracji z listopada 1974 r. nasz założyciel stwierdzał: „Całym sercem i całą duszą należymy do Rzymu katolickiego, stróża wiary katolickiej oraz tradycji niezbędnych do jej zachowania, do wiecznego Rzymu, nauczyciela mądrości i prawdy. Odrzucamy natomiast i zawsze odrzucaliśmy podążanie za Rzymem o tendencjach neo-modernistycznych i neo-protestanckich”; i to właśnie ów neo-modernizm i neo-protestantyzm autorzy Correctio filialis słusznie potępili jako główne źródło zmian w doktrynie i moralności małżeńskiej postulowanych przez Amoris laetitia.
Przynależymy do Rzymu, Mater et Magistra, każdą cząstką naszej istoty. Porzucając jego liczącą dwa tysiące lat naukę nie bylibyśmy już „rzymscy”; przeciwnie, stalibyśmy się w ten sposób współodpowiedzialni za jego niszczenie – w wyniku [propagowania] etyki sytuacyjnej, uzasadnianej rozwodnioną doktryną.
Nasza wierność Tradycji nie oznacza życia przeszłością, jest ona w istocie gwarancją przyszłości. Jedynie przy zachowaniu tego warunku jesteśmy w stanie skutecznie służyć Kościołowi.
Jakie nadzieje Wasza Ekscelencja wiąże z Correctio filialis?
Musimy mieć nadzieję, że doprowadzi ona do wyraźniejszego uświadomienia sobie powagi sytuacji, w jakiej znajduje się Kościół, zarówno przez duchowieństwo, jak i wiernych. Zaprawdę, jak przyznał Benedykt XVI: „Łódź Piotrowa nabiera wody ze wszystkich stron”. Nie jest to poetycka alegoria, ale tragiczna rzeczywistość. W walce tej wiara oraz moralność muszą być bronione!
Mamy również nadzieję, że poparcie [dla tej inicjatywy] okażą także inni spośród tych, którym została powierzona troska o dusze. Zwracając uwagę na tezy obiektywnie heterodoksyjne, sygnatariusze Correctio filialis powiedzieli jedynie głośno i wyraźnie to, co wielu ludzi uświadamia sobie w głębi swoich serc. Czy nie nadszedł już czas, aby ci pasterze powiedzieli to głośno i wyraźnie? Raz jeszcze należy jednak podkreślić, że większe znaczenie ma tu obiektywna wartość argumentów niż liczba sygnatariuszy. Prawda objawiona przez Chrystusa nie jest kwantytatywna, ale niezmienna.
Musimy błagać Boga, aby Wikariusz Chrystusa zechciał przywrócić całkowitą jednoznaczność w kwestiach o tak zasadniczym znaczeniu; próby wprowadzania zmian w ustanowionym przez Boga prawie małżeńskim muszą pociągnąć za sobą poważne nieporozumienia i podziały. Jeśli nic nie zostanie uczynione, rozłam, jaki obecnie ujawnia się w Kościele, stanie się nieodwracalny. Dlatego prosimy Boga, aby słowa skierowane przez Zbawiciela do św. Piotra: „a ty kiedyś, nawróciwszy się, utwierdzaj braci twoich” (Łk 22, 32), mogły prawdziwie stosować się do papieża Franciszka.
Źródło
- Ekonomista i przewodniczący Instytutu Dzieł Religijnych w latach 2009–2012, 24 września br. udzielił wywiadu hiszpańskojęzycznemu serwisowi Infovaticana, zamieszczonego następnie przez watykanistę Marka Tossatiego na swoim blogu – przyp. red. FSSPX.News.
Za: Wiadomości Tradycji Katolickiej (29 września 2017)
Correctio filialis de haeresibus propagatis (polskie tłumaczenie)
Przedstawiamy do pobrania – w postaci pliku PDF – polskie tłumaczenie Correctio filialis de haeresibus propagatis.