Miesięczne archiwum: Sierpień 2017
Żydowski słoń, a sprawa polska
Wśród narodów świata Żydzi chyba najbardziej opanowali sztukę prezentowania się światu w charakterze ofiar, no i oczywiście – sztukę odcinania od tego wizerunku kuponów. Rzeczywiście, nie da się ukryć, doznali rozmaitych tragedii, ale sami też nieźle dokazywali, kiedy tylko mogli. Weźmy choćby taki kultowy obraz, jak słynny exodus z egipskiego „domu niewoli”. Zanim ten exodus nastąpił, najpierw Żydzi musieli się w Egipcie znaleźć. A w jaki sposób? Ano, w Starym Testamencie czytamy o wyrodnych braciach, którzy sprzedali swego brata Józefa wędrownym handlarzom niewolników. W ten sposób Józef znalazł się w Egipcie, gdzie po rozmaitych perypetiach, został pierwszym ministrem faraona. Na tym stanowisku zapoczątkował serię przedsięwzięć, które dzisiaj nazwano by „politykami interwencyjnymi”. Na początek nałożył nowy podatek w postaci 20 procent zbiorów od każdego chłopa. Zakładając, że podatek ten pobierany był rzetelnie, wymagało to ogromnego aparatu biurokratycznego, który oszacowałby zbiory u każdego chłopa, a następnie wymierzył podatek. Zebrane w ten sposób zboże trzeba było magazynować, a biorąc pod uwagę ówczesne możliwości komunikacyjne, wymagało to wybudowania gęstej sieci magazynów. Te magazyny musiały być pilnowane przez żołnierzy, bo w przeciwnym razie nie uchowałoby się tam nawet ziarenko. Dla tych żołnierzy trzeba było wybudować koszary. Ten ambitny program budowlany wymagał transportu materiałów, do którego trzeba było wielu zwierząt pociągowych, no i robotników, którzy by to wszystko wybudowali. Zwierzęta pociągowe i robotnicy musieli być odciągnięci z rolnictwa, które było główną gałęzią gospodarki egipskiej. Tamtejsze rolnictwo wymagało bardzo dużego udziału pracy ręcznej również przy utrzymywaniu kanałów irygacyjnych. Kiedy jednak zwierzęta i ludzie zostali odciągnięci do programu budowlanego, prace w rolnictwie siłą rzeczy musiały wskutek tego ucierpieć. Wystarczyło 7 lat takiej gospodarki, by w Egipcie nastał głód. I co wtedy zrobił Józef? Zaczął sprzedawać zboże uprzednio odebrane chłopom w ramach podatku. Jak czytamy w Starym Testamencie, w pierwszym roku zgromadził w skarbcu faraona pieniądze z całej ziemi egipskiej. W drugim roku chłopi musieli wyprzedać inwentarz w zamian za zboże odebrane od nich w ramach Józefowego podatku. W następnym roku mogli kupić zboże już tylko za ziemię, która w ten sposób została upaństwowiona. Wreszcie w zamian za możliwość przeżycia musieli sprzedać w niewolę siebie samych. Przestali być wolnymi chłopami, stając się niewolnikami państwowymi w utworzonych przez Józefa kołchozach.
W dalszej części czytamy, jak to Józef sprowadził do Egiptu swoją rodzinę, której oczywiście przebaczył, no a ona pewnie skwapliwie wykorzystała możliwości, jakie dawało jej jego stanowisko. Minęło wiele lat i społeczność żydowska w Egipcie niezwykle się rozrosła, co zaczęło budzić niepokój faraona. Wtedy pojawił się Mojżesz, któremu Stwórca Wszechświata polecił wyprowadzić Żydów z Egiptu, żeby wzięli sobie w posiadanie ziemię „mlekiem i miodem płynącą”. Żeby przekonać do tego pomysłu niechętnego mu faraona, Stwórca Wszechświata, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, zsyłał na Egipt kolejne plagi, z których ostatnia polegała na uśmierceniu wszystkich pierworodnych w ziemi egipskiej. Ciekawe, że aby ułatwić zadanie Aniołowi-Niszczycielowi, Żydzi musieli oznaczyć drzwi swoich domów baranią juchą. Anioł pewnie mógłby się obejść bez takiego oznakowania, natomiast dla komanda nocnych morderców było ono wskazówką konieczną – gdzie nie wchodzić. Toteż kiedy nastał ranek, Żydzi zrozumieli, że jedyny ratunek w natychmiastowej ucieczce gdzie oczy poniosą, bo zanim faraon przekona się, że te nocne morderstwa były dziełem Anioła Niszczyciela, to niejedna głowa spadnie z karku, więc lepiej takiego eksperymentu nie ryzykować tym bardziej, że wcześniej wypożyczyli od egipskich sąsiadów kosztowności, z których potem ulali nawet złotego cielca. Najwyraźniej opinie o panującym wówczas w Egipcie antysemityzmie musiały być mocno przesadzone, skoro egipscy sąsiedzi zaufali Żydom swoje precjoza. Potem, to znaczy, po ucieczce, te nastroje mogły rzeczywiście się zmienić na gorsze, ale Żydzi chyba do dnia dzisiejszego nie mogą tego zrozumieć. Najwyraźniej muszą wyznawać zasadę, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, czyli, że jeśli ktoś jest ofiarą cudzej irytacji, no to jest, nawet wtedy, gdy ta irytacja została wywołana prowokacyjnym zachowaniem ofiary. Dodatkową poszlaką która na to wskazuje, jest obchodzone wśród Żydów do dnia dzisiejszego radosne święto Purim, będące pamiątką udanego ludobójstwa, jakiego Żydzi dokonali w Persji, mordując co najmniej 75 tysięcy ludzi.
Toteż nie można się dziwić, że i teraz żydowska gazeta dla Polaków retuszuje historię, starannie wymazując udział Żydów w ludobójstwie. Właśnie panu redaktoru Wacławu Radziwinowiczu redakcyjny Judenrat z Czerskiej wydrukował artykuł o operacji polskiej NKWD w 1937 roku. Pan redaktor Radziwinowicz twierdzi, że korzystał z materiałów archiwalnych rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, ale to albo gówno prawda, albo też sam autor lub redakcyjny Judenrat niektóre informacje starannie mu powyskrobywał. Opisuje tam rozmaite okolicznosci i wymienia osoby w to ludobójstwo na Polakach zaangażowane, a nawet opisuje, jak to Jeżow biegał po korytarzach lefortowskiego więzienia, a nawet – jak nazywał się NKWD-dzista, który zszywał albumy ze skazanymi Polakami – ale ani słowem nie odważył się wspomnieć, jak nazywała się „dwójka”, która te albumy dla Wyszyńskiego i Jeżowa przygotowywała. Nic dziwnego – bo byli to dwaj odescy Żydowinowie, z których jeden nazywał się Aleksander Minajew-Cykanowski, a drugi – Włodzimierz Cesarski. Jak tam się nazywali naprawdę – czort z nimi – bo ważniejsze jest to, że w książce dra Tomasza Sommera, o której pan redaktor Radziwinowicz pewnie miał surowo zakazane słyszeć – jest nawet fotografia tego Minajewa-Cykanowskiego i to zaczerpnięta z archiwum tego samego Memoriału, z którego korzystać miał niby pan redaktor Wacław Radziwinowicz. Tego słonia w menażerii miał widać zakazane zauważyć. Widać, że w żydowskiej gazecie dla Polaków panuje iście stalinowska dyscyplina, podobnie jak orwelowskie obyczaje, kiedy to w Ministerstwie Prawdy przygotowywane były skorygowane zgodnie z potrzebami „etapu” wersje historii dla mikrocefalów. Najwyraźniej jakiś Sanhedryn musiał surowo przykazać („NU!”) wszystkim autorytetom moralnym, by starannie usuwali wszelkie wzmianki o udziale Żydów w ludobójstwie XX wieku. Nietrudno się domyślić dlaczego – bo ujawnienie tego, dodajmy – masowego udziału Żydów w tym ludobójstwie i to nie w charakterze ofiar, ale katów i organizatorów tej zbrodni – zniszczyłoby martyrologiczny wizerunek tego narodu.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org) • 28 sierpnia 2017
Wśród narodów świata Żydzi chyba najbardziej opanowali sztukę prezentowania się światu w charakterze ofiar, no i oczywiście – sztukę odcinania od tego wizerunku kuponów. Rzeczywiście, nie da się ukryć, doznali rozmaitych tragedii, ale sami też nieźle dokazywali, kiedy tylko mogli. Weźmy choćby taki kultowy obraz, jak słynny exodus z egipskiego „domu niewoli”. Zanim ten exodus nastąpił, najpierw Żydzi musieli się w Egipcie znaleźć. A w jaki sposób? Ano, w Starym Testamencie czytamy o wyrodnych braciach, którzy sprzedali swego brata Józefa wędrownym handlarzom niewolników. W ten sposób Józef znalazł się w Egipcie, gdzie po rozmaitych perypetiach, został pierwszym ministrem faraona. Na tym stanowisku zapoczątkował serię przedsięwzięć, które dzisiaj nazwano by „politykami interwencyjnymi”. Na początek nałożył nowy podatek w postaci 20 procent zbiorów od każdego chłopa. Zakładając, że podatek ten pobierany był rzetelnie, wymagało to ogromnego aparatu biurokratycznego, który oszacowałby zbiory u każdego chłopa, a następnie wymierzył podatek. Zebrane w ten sposób zboże trzeba było magazynować, a biorąc pod uwagę ówczesne możliwości komunikacyjne, wymagało to wybudowania gęstej sieci magazynów. Te magazyny musiały być pilnowane przez żołnierzy, bo w przeciwnym razie nie uchowałoby się tam nawet ziarenko. Dla tych żołnierzy trzeba było wybudować koszary. Ten ambitny program budowlany wymagał transportu materiałów, do którego trzeba było wielu zwierząt pociągowych, no i robotników, którzy by to wszystko wybudowali. Zwierzęta pociągowe i robotnicy musieli być odciągnięci z rolnictwa, które było główną gałęzią gospodarki egipskiej. Tamtejsze rolnictwo wymagało bardzo dużego udziału pracy ręcznej również przy utrzymywaniu kanałów irygacyjnych. Kiedy jednak zwierzęta i ludzie zostali odciągnięci do programu budowlanego, prace w rolnictwie siłą rzeczy musiały wskutek tego ucierpieć. Wystarczyło 7 lat takiej gospodarki, by w Egipcie nastał głód. I co wtedy zrobił Józef? Zaczął sprzedawać zboże uprzednio odebrane chłopom w ramach podatku. Jak czytamy w Starym Testamencie, w pierwszym roku zgromadził w skarbcu faraona pieniądze z całej ziemi egipskiej. W drugim roku chłopi musieli wyprzedać inwentarz w zamian za zboże odebrane od nich w ramach Józefowego podatku. W następnym roku mogli kupić zboże już tylko za ziemię, która w ten sposób została upaństwowiona. Wreszcie w zamian za możliwość przeżycia musieli sprzedać w niewolę siebie samych. Przestali być wolnymi chłopami, stając się niewolnikami państwowymi w utworzonych przez Józefa kołchozach.
W dalszej części czytamy, jak to Józef sprowadził do Egiptu swoją rodzinę, której oczywiście przebaczył, no a ona pewnie skwapliwie wykorzystała możliwości, jakie dawało jej jego stanowisko. Minęło wiele lat i społeczność żydowska w Egipcie niezwykle się rozrosła, co zaczęło budzić niepokój faraona. Wtedy pojawił się Mojżesz, któremu Stwórca Wszechświata polecił wyprowadzić Żydów z Egiptu, żeby wzięli sobie w posiadanie ziemię „mlekiem i miodem płynącą”. Żeby przekonać do tego pomysłu niechętnego mu faraona, Stwórca Wszechświata, w ramach odpowiedzialności zbiorowej, zsyłał na Egipt kolejne plagi, z których ostatnia polegała na uśmierceniu wszystkich pierworodnych w ziemi egipskiej. Ciekawe, że aby ułatwić zadanie Aniołowi-Niszczycielowi, Żydzi musieli oznaczyć drzwi swoich domów baranią juchą. Anioł pewnie mógłby się obejść bez takiego oznakowania, natomiast dla komanda nocnych morderców było ono wskazówką konieczną – gdzie nie wchodzić. Toteż kiedy nastał ranek, Żydzi zrozumieli, że jedyny ratunek w natychmiastowej ucieczce gdzie oczy poniosą, bo zanim faraon przekona się, że te nocne morderstwa były dziełem Anioła Niszczyciela, to niejedna głowa spadnie z karku, więc lepiej takiego eksperymentu nie ryzykować tym bardziej, że wcześniej wypożyczyli od egipskich sąsiadów kosztowności, z których potem ulali nawet złotego cielca. Najwyraźniej opinie o panującym wówczas w Egipcie antysemityzmie musiały być mocno przesadzone, skoro egipscy sąsiedzi zaufali Żydom swoje precjoza. Potem, to znaczy, po ucieczce, te nastroje mogły rzeczywiście się zmienić na gorsze, ale Żydzi chyba do dnia dzisiejszego nie mogą tego zrozumieć. Najwyraźniej muszą wyznawać zasadę, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, czyli, że jeśli ktoś jest ofiarą cudzej irytacji, no to jest, nawet wtedy, gdy ta irytacja została wywołana prowokacyjnym zachowaniem ofiary. Dodatkową poszlaką która na to wskazuje, jest obchodzone wśród Żydów do dnia dzisiejszego radosne święto Purim, będące pamiątką udanego ludobójstwa, jakiego Żydzi dokonali w Persji, mordując co najmniej 75 tysięcy ludzi.
Toteż nie można się dziwić, że i teraz żydowska gazeta dla Polaków retuszuje historię, starannie wymazując udział Żydów w ludobójstwie. Właśnie panu redaktoru Wacławu Radziwinowiczu redakcyjny Judenrat z Czerskiej wydrukował artykuł o operacji polskiej NKWD w 1937 roku. Pan redaktor Radziwinowicz twierdzi, że korzystał z materiałów archiwalnych rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, ale to albo gówno prawda, albo też sam autor lub redakcyjny Judenrat niektóre informacje starannie mu powyskrobywał. Opisuje tam rozmaite okolicznosci i wymienia osoby w to ludobójstwo na Polakach zaangażowane, a nawet opisuje, jak to Jeżow biegał po korytarzach lefortowskiego więzienia, a nawet – jak nazywał się NKWD-dzista, który zszywał albumy ze skazanymi Polakami – ale ani słowem nie odważył się wspomnieć, jak nazywała się „dwójka”, która te albumy dla Wyszyńskiego i Jeżowa przygotowywała. Nic dziwnego – bo byli to dwaj odescy Żydowinowie, z których jeden nazywał się Aleksander Minajew-Cykanowski, a drugi – Włodzimierz Cesarski. Jak tam się nazywali naprawdę – czort z nimi – bo ważniejsze jest to, że w książce dra Tomasza Sommera, o której pan redaktor Radziwinowicz pewnie miał surowo zakazane słyszeć – jest nawet fotografia tego Minajewa-Cykanowskiego i to zaczerpnięta z archiwum tego samego Memoriału, z którego korzystać miał niby pan redaktor Wacław Radziwinowicz. Tego słonia w menażerii miał widać zakazane zauważyć. Widać, że w żydowskiej gazecie dla Polaków panuje iście stalinowska dyscyplina, podobnie jak orwelowskie obyczaje, kiedy to w Ministerstwie Prawdy przygotowywane były skorygowane zgodnie z potrzebami „etapu” wersje historii dla mikrocefalów. Najwyraźniej jakiś Sanhedryn musiał surowo przykazać („NU!”) wszystkim autorytetom moralnym, by starannie usuwali wszelkie wzmianki o udziale Żydów w ludobójstwie XX wieku. Nietrudno się domyślić dlaczego – bo ujawnienie tego, dodajmy – masowego udziału Żydów w tym ludobójstwie i to nie w charakterze ofiar, ale katów i organizatorów tej zbrodni – zniszczyłoby martyrologiczny wizerunek tego narodu.
Stanisław Michalkiewicz
Papież bez tiary – Sebastian Skowronek
Sprzedaż tiary przez Pawła VI została przyjęta ogromnym aplauzem części wiernych, uradowanych symbolicznym gestem wyrzeczenia się bogactw przez Kościół i zapowiedzią powrotu do pierwotnego ubóstwa. Arcybiskup Felici tłumaczył, że gest papieża stanowił reakcję na przedstawione mu sprawozdanie na temat nędzy i głodu panującego na świecie.
Po uroczystej ekumenicznej Mszy świętej, odprawionej 13 XI 1964 roku w bazylice św. Piotra w obrządku bizantyjskim z udziałem patriarchów prawosławnych, w symbolicznym geście Paweł VI złożył na ołtarzu papieską koronę – tiarę, którą otrzymał jako dar od wiernych Mediolanu, jego pierwszej arcybiskupiej diecezji. Została ona następnie zlicytowana na aukcji w USA i sprzedana. Pieniądze za nią otrzymane przeznaczono na cele charytatywne.
Tiara Pawła VI posiadała dość niecodzienny kształt; jej projektant twierdził, że inspiracją była dlań rakieta kosmiczna NASA
[Pic source: http://theradtrad.blogspot.com]
Decyzja ta została przyjęta ogromnym aplauzem części wiernych, uradowanych symbolicznym gestem wyrzeczenia się bogactw przez Kościół i zapowiedzią powrotu do pierwotnego ubóstwa. Arcybiskup Felici tłumaczył, że gest Pawła VI stanowił reakcję na przedstawione mu sprawozdanie na temat nędzy i głodu panującego na świecie. Warto dodać, iż w tym samym czasie w auli soborowej dyskutowany był XIII schemat – konstytucja o Kościele w świecie współczesnym.
Dla każdego, kto choć trochę orientuje się w znaczeniu symboliki katolickiej, oczywiste jest, że gest pozbycia się potrójnej korony przez Pawła VI nie był przypadkiem, ale oczywistym znakiem rezygnacji z dawnych przywilejów i przyjęciem nowej koncepcji Kościoła w świecie. Ten symboliczny akt rozszerzyli kolejni papieże, uznając, że koronacja z użyciem tiary nie będzie już konieczna! Jedyną jej pozostałością jest potrójna korona w herbie Jana Pawła II. Zrezygnowano jednocześnie z dawnej intromisji, podczas której mistrz ceremonii zapalał przed Papieżem zawieszony na długim metalowym pręcie pęk konopi i wypowiadał tradycyjne słowa przestrogi: „Sancte Pater, sic transit glotia mundi” – „Ojcze Święty, tak przemija chwała tego świata”, a następnie w otoczeniu flabelli, czyli wielkich wachlarzy z pawich i strusich piór, w otoczeniu gwardii szwajcarskiej, nowo wybrany Następca św. Piotra, ukoronowany potrójną koroną, przyjmował tytuł „Jego Świątobliwości Pana Naszego”. Koronację zastąpiono uroczystym nałożeniem paliusza z owczej białej wełny, ozdobionego sześcioma czarnymi krzyżami, który noszony jest przez Papieża na znak posługiwania Najwyższego Pasterza Kościołowi.
Papieska tiara Leona XIII
[Pic source: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com]
Tiarą (z gr. ‘turban’, ‘zawój’) pierwotnie nazywano perskie nakrycie głowy z filcu w kształcie ściętego stożka. Bogato przyozdabiane w trzy korony, noszone było przez perskich królów jako symbol połączonych trzech królestw: Persów, Medów i Partów. Kolejno przeszło do tradycji bizantyńskiej (zwane tam było camelaucum) oraz łacińskiej jako nakrycie głowy papieża i zarazem władcy świeckiego. Tiara jest typem korony zamkniętej, której przyjęcie oznaczało pełnię suwerennej władzy, dlatego zamknięta była najpierw jedynie korona papieska i cesarska, a władcy królestw narodowych odważali się przyjąć ją dopiero po osłabieniu autorytetu cesarza, tj. ok. XIV–XV wieku. Podobną symbolikę ograniczonej władzy posiadają zresztą zakręcone biskupie pastorały, jedynie papieski powinien być prosty, dodatkowo przyozdobiony trzema krzyżami.
Tiara składała się z trzech umieszczonych jedna nad drugą królewskich koron otwartych i od tego pochodzi inna jej nazwa: triregnum. Z tyłu papieskiej korony zwisają dwie wstęgi, zwane claudş, będące początkiem i końcem płótna, z którego tworzono zawój. Historycy wyodrębniają trzy etapy kształtowania się papieskiej korony. Ta początkowo prosta, stożkowa czapka, wzorowana na camelaucum, czyli nakryciu głowy dygnitarza w cesarstwie bizantyńskim, została przyozdobiona w VIII wieku pierwszą, dolną koroną. Wtedy to zaczęto używać nazwy regnum, co było związane z faktem, iż papieże zaczęli również być władcami świeckimi w Italii.
Dalszy rozwój tiary nastąpił, gdy została symbolicznie przyozdobiona przez papieża Bonifacego VIII (1235–1303) drugą, środkową koroną. Papież ten, autor słynnej bulli Unam sanctam, w sposób jasny i klarowny przedstawił stosunek Kościoła do władzy świeckiej: „Obie władze pochodzą od Boga, jednakże ład wymaga, aby jedna była podporządkowana drugiej: wyższa jest jednak władza duchowna. To jej przystoi ustanawiać władzę świecką i napominać ją, kiedy zbłądzi…”. Niewątpliwie znakiem podkreślającym to, iż „Kościół rozporządza zarówno duchowym, jak i świeckim mieczem”, było dodanie tiarze drugiej korony.
Paweł VI przekazujący koronę Namiestnika Chrystusa na potrzeby ubogich i głodujących
[Pic source: http://www.opusdeialert.com/montini_the_marrano.htm]
Za pontyfikatu Klemensa V (1305–1314), w trudnym czasie „niewoli awiniońskiej”, dodano tiarze trzecią koronę, aby zaakcentować nadprzyrodzone pochodzenie władzy Papieża. Zwieńczeniem ewolucji korony papieskiej było umieszczenie w XVI wieku na wierzchołku tiary krzyża – symbolu władzy Chrystusa nad światem.
Z czasem zaczęto wykonywać tiary będące prawdziwymi dziełami sztuki, jak za pontyfikatów papieży żyjących w drugiej połowie XV wieku: Pawła II (1464–1471), Sykstusa IV (1471–1484), a przede wszystkim Juliusza II (1503–1513). Sławny jubiler Caradosso z Mediolanu zrobił dla ostatniego ze wspomnianych papieży tiarę o wartości 200 000 dukatów!
Tiara papieska używana była w szczególnych nieliturgicznych okolicznościach, przede wszystkim podczas podejmowania przez Papieża kluczowych decyzji, kiedy angażował cały autorytet urzędu Namiestnika św. Piotra, na przykład przy ogłaszaniu dogmatów czy pełnieniu funkcji jurysdykcyjnych, jak również w czasie ceremonialnych procesji do kościoła. Podczas pełnienia funkcji liturgicznych, podobnie jak biskupi, Papież używał mitry.
Papież Pius VI
W czasie uroczystej koronacji najstarszy rangą kardynał diakon w momencie nakładania tiary wypowiadał słowa: „Przyjmij tę tiarę ozdobioną trzema koronami i pamiętaj, że jesteś ojcem książąt i królestw, przewodnikiem całego świata i zastępcą naszego Zbawiciela, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków. Amen”. Słowa te wskazują wyraźnie na przeogromne znaczenie symboliki papieskiej korony. Otóż tiara od samego początku kojarzona była z atrybutem absolutnej władzy! Następnie począwszy od średniowiecza trójkorona na skroniach papieskich wskazywała na jego trójwładzę nad niebem, ziemią i światem podziemnym lub też nad trzema częściami świata: Europą, Azją i Afryką, zamieszkanymi przez potomków synów Noego: Sema, Jafeta i Chama. Według jeszcze innej interpretacji trzy korony oznaczają Kościół cierpiący w czyśćcu, wojujący na ziemi i tryumfujący w niebie. Spotykamy się również z takim rozumieniem współzależności trzech koron jako symbolu papieskiego urzędu: kapłana, pasterza i nauczyciela. Może też oznaczać potrójną władzę papieża: duchową nad Kościołem, władzę nad duszami pokutującymi za grzechy w czyśćcu i polityczną nad Państwem Kościelnym. Niewątpliwie ciekawostkę stanowi fakt, że przyjął się zwyczaj ukazywania Boga Ojca w tiarze o pięciu koronach. Natomiast papieży, którzy za życia zrzekli się godności, oraz świętych odmawiających jej przyjęcia przedstawiano z tiarą leżącą u stóp.
Św. Pius X na tronie papieskim
[By Giuseppe Felici (1839-1923) (Web) [Public domain], via Wikimedia Commons]
Tiara, będąc przez wieki atrybutem władzy Papieża, stanowi jeden z licznych ukształtowanych elementów składających się na wielkie bogactwo symboliki tego urzędu, szczególnie potrójna korona, wyróżniająca Papieża od każdego innego władcy, akcentująca także inny wymiar władzy, namiestnictwa sprawowanego na ziemi w imieniu Najwyższego Króla. Pozbycie się korony przez Pawła VI wprowadziło swoisty „fenomen Papieża bez tiary”. W sposób wyjątkowo jaskrawy uwidacznia się opozycja dwóch wydarzeń: rok 1870 – ogłoszenie dogmatu o nieomylności Papieża oraz rok 1964 – rezygnacja z posiadania potrójnej korony. Jak ogromną ewolucję pojmowania władzy Papieża obserwujemy! Paweł VI manifestacyjnie pokazał, że Kościół odtąd nie chce już rządzić, nawracać, karać klątwą bluźnierców i heretyków, „napominać władzę świecką”, ale że zrzeka się tego na rzecz pomocy najuboższym, na rzecz walki z głodem, o pokój na świecie, kładąc tym samym szczególny nacisk na działalność doczesną. Czy jednak to jest celem istnienia Kościoła na ziemi? Ω
Sebastian Skowronek
Przysięga koronacyjna papieży
Przysięgam nie zmieniać niczego z przekazanej mi tradycji ani niczego, co było przede mną strzeżone przez mych miłych Bogu poprzedników, ani nie naruszać, ani nie zmieniać, ani nie zezwalać na jakiekolwiek zmiany.
Przeciwnie: z gorącym umiłowaniem, jako jej [Tradycji] uczeń i dziedzic, [przysięgam] że czcią zachować przekazane mi dobro, ze wszystkich moich sił i całą moją mocą.
[Przysięgam] usunąć wszystko, co sprzeciwia się porządkowi prawa kanonicznego, gdyby tylko coś takiego się wydarzyło; bronić Świętych Kanonów i Dekretów papieskich jako Bożych nakazów otrzymanych z Nieba, ponieważ jestem w pełni świadom, że Ty, którego miejsce zajmuję przy pomocy Łaski Bożej, którego Wikariuszem jestem z Twoją pomocą, poddasz najsurowszemu osądowi przed Twoim Boskim Trybunałem wszystko, co będę głosił.
Przysięgam Bogu Wszechmogącemu i Zbawicielowi Jezusowi Chrystusowi, że zachowam wszystko, co zostało objawione poprzez Chrystusa i Jego Następców i co zostało zdefiniowane i ogłoszone w pierwszym rzędzie przez sobory oraz moich poprzedników.
Zachowam bez najmniejszej straty dyscyplinę i ryt Kościoła. Usunę z Kościoła każdego, kto ośmieliłby się działać przeciwko tej przysiędze, czy byłbym to ja sam, czy ktokolwiek inny.
Gdybym miał dokonać czegokolwiek przeciwnego [tej przysiędze] albo zezwolić, aby taki czyn mógł być dokonany, Ty nie będziesz miał nade mną litości w straszny dzień Sprawiedliwości Bożej.
Dlatego bez żadnego wyjątku, nakładamy najsurowszą ekskomunikę na każdego – czy to na Nas samych, czy to na kogokolwiek innego – kto ośmieliłby się powziąć cokolwiek nowego, co stałoby w sprzeczności z tą starożytną ewangeliczną Tradycją i czystością prawowiernej Wiary i religii chrześcijańskiej, albo kto chciałby coś zmienić poprzez swój czynny sprzeciw, lub też zgodziłby się z tymi, którzy podjęliby tak świętokradzkie przedsięwzięcie. Ω
Źródło: Liber Diurnus Romanorum Pontificium, Patrologia latina 105.54
Wakacyjne wspomnienie
Ostatnia próba, ostatnie powstanie
Dlaczego wybuchło Powstanie Warszawskie? Młodych Polaków świerzbiły ręce? Mieliśmy za dużo broni, ukrytej na strychach, w kanapach i pod podłogą? Chcieliśmy się mścić na mordercach naszych bliskich i przyjaciół, zabijanych tak jak zabija się muchę lub pluskwę? Marzyliśmy, byliśmy idealistami? Raz jeszcze daliśmy się przekonać, że jesteśmy obrońcami Zachodu, jak w 1920 roku, że od nas zależy przyszłość polityczna kontynentu? Pragnęliśmy nie tylko wolnej Polski, ale Europy, do której można jeździć na kolorowe wakacje, tańczyć na bulwarach w jej stolicach, pić wino w kawiarniach, nie widząc nigdzie znienawidzonego szarego munduru?
To wszystko za mało. Powstanie Warszawskie wybuchło dlatego, że Polska nie była państwem „neutralnym światopoglądowo”. Polacy w swoich najgłębszych motywacjach nie kierowali się nigdy „religią humanistyczną”, tylko wiarą katolicką. A motywacje religijne są dla człowieka podstawowe. Nawet wtedy, gdy nie wyraża tego wprost, gdy zachowuje to dla siebie. Gdy milczy, bo nie chce wyprzedawać tanio największych skarbów, a jego sumienie wypowiada się w czynach. Obrona wspólnoty, aż po ofiarę własnego życia, to obrona tego, co ją konstytuuje. Rodowodem polskiej wspólnoty jest wiara w Chrystusa. Tylko w takim państwie jak nasze, nawet pod okupacją, jego mieszkańcom nigdy nie było wszystko jedno. Gdyby było inaczej, gdyby nasz katolicyzm był płytki, gdyby był tylko sentymentem i tradycją, gdyby był pomieszany z agnostycyzmem, Polacy dogadaliby się, tak jak Francuzi, za miskę zupy i święty spokój, nawet z Niemcami Hitlera. Nikt nie chwyciłby za broń, z wyjątkiem prawdziwych szaleńców.
Z kim walczyła Polska w ciągu wieków swojej histotii? Czy nie, najczęściej, z tym samym wrogiem, z którym walczyliśmy w 1944 roku, z wrogiem naszej cywilizacji? Z tym samym, z którym zmaga się obecna ekipa polityczna, jaka znalazła się wyrokiem Opatrzności przy władzy, i wszyscy, którzy ją, w ten czy inny sposób, wspierają. To jest ta sama walka. Polska walczy zawsze o to samo. Ta walka ma tylko różne odsłony. Odbywa się w różnych kostiumach i przy użyciu odmiennej broni. W istocie chodzi o to samo. Chodzi o wroga najgroźniejszego, wroga ludzkiej duszy. Zarówno Niemcy jak i Sowieci byli nosicielami takiego wroga, wyhodowali go pracowicie i wykarmili w duszach i umysłach swoich obywateli, depcząc prawdę Ewangelii, choć większość ich rodaków była chrześcijanami. Wśród Niemców zabijających Polaków „jak pluskwy” byli nominalni katolicy.
Ta ostatnia próba, wobec której dziś jako Polacy stajemy, jest dlatego najgroźniejsza, że po drugiej stronie znajdują się nie tylko obcy, ale Polacy. W większości zapewne Polacy ochrzczeni. Kościół polski zaś – jego najwyższa hierarchia – z niepojętych powodów zdaje się nie widzieć dramatu podziału narodu, który nie jest tylko podziałem politycznym, ale przede wszystkim jest głębokim podziałem duchowym. Bowiem apostazja, czyli odrzucenie wiary, a w ślad za nią podeptanie zasad moralnych, jakie niesie chrześcijaństwo, stała się tragicznym faktem również w Polsce. Obejmuje dużą, wielotysięczną grupę ludzi, tych najaktywniej zwalczających dzisiejszy rząd, przy pomocy środków, które płyną z zagranicy, ale też zupełnie bezinteresownie, i bez jednego nawet argumentu, jaki mógłby przyjąć za dobrą monetę człowiek cywilizowany, który nie dał skolonizować swojego umysłu. Wobec tej grupy ludzi nie może mieć zastosowania hasło o „jedności”, „kompromisie”, „dogadaniu się”. Biskupi polscy – ich przeważająca liczba, bo ci nieliczni, którzy mają inne zdanie, nie są w ogóle słyszani – jakby nie zauważają faktu, że Polska jako państwo, zwłaszcza z obecną ekipą władzy, nie jest z pewnością „neutralna światopoglądowo”. Jest państwem katolickim, jednym z ostatnich w świecie. I próbuje wprowadzić do stylu rządzenia, zarządzania dobrem wspólnym, reguły i zasady katolickie, przy niemal powszechnym sprzeciwie „partnerów dialogu politycznego”, jak to się w nowomowie określa, przede wszystkim sąsiadów po wschodniej i zachodniej granicy. Dziś ten wysiłek, wobec wszechobecnego buntu lub zupełnej obojętności wobec zasad chrześcijańskich, ma wymiar heroizmu. Kto tego nie widzi jest ślepy. A jeśli ma do tego mandat nauczania prawdy, otrzymany na mocy święceń kapłańskich i biskupich, oślepia innych.
Jeśli minister Antoni Macierewicz mówi 1 sierpnia 2017 roku, że pokolenia, które przyszły po Powstaniu Warszawskim nie muszą poświęcać życia, że „Nie musimy ryzykować własną śmiercią, ale musimy mieć odrobinę odwagi moralnej, ale mieć świadomość godności narodowej, ale mieć świadomość obowiązku państwowego, bo za to państwo, nie jako zabawkę obcych, ale za to państwo jako państwo niepodległe, suwerenne, narodowe, oparte na chrześcijańskich wartościach, setki tysięcy ludzi położyło życie”, to pragnęłoby się, by tę odwagę moralną, płynącą z wiary w prawdziwego Boga, mieli przede wszystkim nasi Pasterze.
„Ta krew nas dzisiaj zobowiązuje do obrony niepodległego państwa polskiego”. Z wojskiem polskim, które wspiera suwerenną polską władzę, które broni granic niepodległego państwa, zawsze było w Rzeczypospolitej duchowieństwo, byli biskupi. Nie można było sobie wyobrazić sytuacji, gdy hierarchia Kościoła jest obojętna, „neutralna”, wobec toczonej przez Polaków batalii w sprawie dobra wspólnego Polaków, racji stanu polskiego państwa, obrony najważniejszych dóbr duchowych, cywilizacyjnych, kulturowych, wspólnotowych. Brakuje dziś jednak jednoznacznego poparcia władz Kościoła dla tej walki polskiego rządu i Sejmu, w którym najliczniejszą reprezentację Polaków stanowią ludzie zrzeszeni wokół Prawa i Sprawiedliwości, w ogromnej większości katolicy.
Dzisiejsza rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego ma miejsce w chwili, gdy „wielki kapitał duchowy, zgromadzony kosztem niewyobrażalnego cierpienia ludności walczącej stolicy i godnej herosów postawy żołnierzy Powstania, może wreszcie zacząć przynosić upragnione owoce w postaci spokojnego rozwoju, suwerennej i sprawiedliwej Polski”, przypomina jeden z publicystów, Adrian Stankowski. Trzeba w takiej chwili zapytać: gdzie są biskupi polscy? Po której stronie w tej, pozornie pokojowej, ale przecież niezwykle dramatycznej batalii, decydującej o przyszłości naszej ojczyzny. O tym, czy ona będzie naprawdę wolna. Dlaczego nie nawołują – nie do trywialnego „pojednania„ – ale do nawrócenia: apostatów, a zarazem wewnętrznych wrogów polskości, nienawistników. Ludzi, którzy grożą śmiercią przedstawicielom suwerennych polskich władz i wyrażają publicznie pragnienie ich śmierci, ludzi, z których wielu zostało przecież ochrzczonych i przynależą do naszego narodu. Czy biskupi polscy nie powinni niepokoić się o stan ich dusz? Czy to wszystko, co dzieje się w Polsce można, bez straszliwego moralnego ryzyka, że wyprowadzi się ludzi wierzących, ufających hierarchii, na manowce, strywializować i sprowadzić do rangi „przepychanek politycznych”, „gier partyjnych” – z obydwu stron?
Sytuacja społeczna w naszym kraju jest analogiczna do tej z uchodźcami w Europie. Najwyżsi hierarchowie Kościoła nie przypominają o konieczności nawracania wyznawców islamu na prawdziwą wiarę, a ten obowiązek spoczywa właśnie na nich, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie, być może, za to zapłacić. Przecież każdy z nich, jako następca Apostołów, ma iść drogą Apostołów, nawracać narody, które nie znają Chrystusa, walczyć z pogaństwem i fałszywymi kultami. Tymczasem nie tylko nie słyszymy jak grzmią przeciwko bałwochwalcom, ale nikt nie przestrzega przed wiecznymi konsekwencjami wyznawania fałszywej wiary.
Nie należy idealizować przeszłości. Społeczności chrześcijańskie miały zawsze swoje grzechy. Człowiek na ziemi rzadko bywa aniołem. „Nawet w błogosławionych czasach rozkwitu Christianitas aborcja, cudzołóstwa, morderstwa oraz wszelkie rodzaje zła nie były czymś wyjątkowym – świadczą o tym niekończące się kolumny pielgrzymów, przemierzających Europę w poszukiwaniu przebaczenia”, przypomina jeden z francuskich duchownych. „Jest jednak wielka różnica pomiędzy przeszłością, a obecnymi czasami, naznaczonymi przez Rewolucję. W Christianitas człowiek, który poddawał się swym instynktom, wiedział dobrze, że wstępuje na krętą drogę, która odwodzi go od Boga. Mógł to uczynić ze słabości lub świadomie, nigdy jednak nie oszukiwał sam siebie co do stanu swej duszy i wiecznego niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Nie uważał swojego błędu za coś dobrego…”.
Dziś błąd i prawda zostały zrównane w prawach. Z najwyższych ambon głosi się potrzebę objęcia wrogów chrześcijaństwa bezwarunkową pomocą humanitarną, jakby byli ofiarami jakiejś napaści, oddawania im terytoriów swoich państw przez Europejczyków, obdarzenia ich specjalnymi przywilejami i prawami społecznymi, a nie nawrócenia ich. Nikt nie nazywa po imieniu zbrodni popełnianych w imię fałszywej religii. Ma to fatalne skutki w postaci osłabiania wiary chrześcijan. Od czasu, gdy głoszenie ekumenizmu zastąpiło przypominanie o podstawowych prawdach wiary – o zbawieniu i grzechu, o sprawach ostatecznych, o zasadach moralnych, które nie podlegają przedawnieniu, korekcie ani stopniowaniu – wmawia się katolikom, że istnieje jakieś zupełnie nowe i nieznane dotąd rozumienie pojęcia „jedności” Kościoła, a zarazem i całej ludzkości! Że trzeba do tej jedności zmierzać niwelując wszelkie dzielące narody i wyznania różnice. Takie pojęcie jedności pozbawione jest wewnętrznej logiki. Fakt, że odszczepieńcy opuścili Kościół, lub od początku go ignorują bądź zwalczają, i założyli własne „kościoły” („kościoły siostrzane”, „bratnie religie”, „wielkie religie”) ma być skutkiem „błędu” Kościoła. Tymczasem źródło podziałów nie tkwi w Kościele, ani w chrześcijaństwie traktowanym serio, lecz w buncie wobec głoszonej przez niego prawdzie. Przede wszystkim przeciw władzy duchowej Kościoła. Tak jak nie tkwi ono – w przypadku naszego wewnętrznego konfliktu – w postawie suwerennych polskich władz, które po prostu robią, co do nich należy. Wypełniają obowiązek stanu.
Słyszy się nieraz z ust hierarchów w Polsce pod adresem Prawa i Sprawiedliwości: „Pogódźcie się z waszymi oponentami, którzy chcą odebrać wam władzę, podzielcie się z nimi władzą, prawdziwym dobrem jest kompromis”. A z Watykanu, pod adresem rządów państw Zachodu: „Wpuśćcie kolejne miliony imigrantów z Bliskiego Wschodu i Południa, poddajcie się wobec ich żądania bezprawia, fałszu ich religii i ich zasad, wobec ich przemocy i pogardy, jaką żywią dla was!”. To tak jak byśmy slyszeli: „Prawdy nie ma! Prawda już nie obowiązuje. Rozlała się jak wielka kałuża błota”.
Absurdem jest twierdzenie jakoby odpowiedzialność za rozłam ponosił ten, kto stał się jego ofiarą. Jedność ludzkości, zarówno jak jedność w podzielonych społeczeństwach, w Polsce, czy w Stanach Zjednoczonych, osiągnąć można tylko w jeden sposób: uznając błąd odłączenia się od Kościoła. Zrywając z nim. Nawracając się na prawdziwą wiarę. Przyjmując prawdę teologiczną o Bogu, a wraz z nią prawdę moralną – nie ma bowiem dwóch prawd teologicznych i dwóch prawd moralnych. Prawdę o posłuszeństwie Kościołowi, ale i prawdę o szacunku dla wyłonionej w sposób praworządny władzy świeckiej, nie okupacyjnej, ale suwerennej. Nie w imię podporządkowania dla podporządkowania, ale w imię dobra wspólnego obywateli. Dobro wspólne jest kategorią chrześcijańską. Wspólnota dóbr duchowych, społecznych, kulturowych, materialnych, wspólnota pamięci historycznej to wielki skarb, olbrzymie dobro świata chrześcijańskiego. Jej pochodzenie nie jest czysto ludzkie, nie jest „polityczne”, ani „systemowe”. Człowiek wierzący nie ma prawa go zakwestionować.
Kościół minionych wieków nie szczędził wysiłków, by napominać i przyzywać do opamiętania tych, którzy podeptali jedność i odwrócili się od Kościoła. Modlił się za innowierców i prowadził wśród nich misje, gdy tylko było to możliwe. Nawet gdy graniczyło to z największym ryzykiem utraty życia przez misjonarzy. Nasz szesnastowieczny jezuita, o. Wojciech Męciński wyjechał wraz z towarzyszami do Japonii, choć zdawał sobie sprawę, że jedzie na prawie pewną śmierć. Chciał iść po śladach św. Franciszka Ksawerego. Zginął, ale w Japonii są dziś katolicy. Skąd wzięło się dzisiejsze ekumeniczne szaleństwo, które piętnuje obronę katolickiej prawdy i wręcz zakazuje wypełniania tego obowiązku przez chrześcijan?
Wszyscy, którzy dali się nabrać na głoszoną obecnie demagogię, że nawracanie to „prozelityzm”, każdy niech pozostanie przy swojej wierze, autoryzują fałszowanie historii Kościoła. Droga dla wyznawców obcych religii była tylko jedna: nawrócenie. Nigdy w historii Kościoła nikt (aż do ostatniego soboru!) nie wymagał od wiernych, by akceptowali błąd lub grzech w imię „posłuszeństwa” lub „jedności” – politycznej, ekumenicznej, w imię „neutralności”, „pokoju”, „dialogu”, „kompromisu”. Przeciwnie, Kościół nazywał i piętnował surowo każdy fałsz, który odnosił się do wiary, kultu, czy sprawowania urzędu w Kościele. Posługiwał się narzędziami, jakie przysługiwały jego władzy, potrafił potępić, ekskomunikować, surowo upomnieć władców świeckich. Kościół realistycznie patrzył na człowieka, widział jego wielkość, ale i małość. Pychę, skłonność do zdrady, sprzeniewierzenia się, chciwość. Nie gorszył się upadkami ludzi, ale pomagał im wstać. Kościół był Kościołem walczącym, jak żądał tego Chrystus.
Kościół nigdy nie utracił jedności i nie może jej utracić, bo jest Bosko – ludzki. Nie są mu potrzebne teatralne „jednania się” za cenę fałszu, komedie wspólnych „modłów” i prowadzących donikąd „dialogów”, kajania się z rzekomych „grzechów”. One Kościół obrażają.
Dziś próbuje się szantażować Polaków – jak również inne narody Europy – przy użyciu analogicznej argumentacji, zmuszając do udowadniania, że nie są wielbłądem. Wykazując na przykład, że m u s z ą przyjąć uchodźców – nie precyzując przy tym, o jakie konkretne grupy przybyszów do Europy, ani czym motywowane, chodzi. A więc, że muszą, jako obywatele suwerennego państwa, okazać pełne zaufanie ludziom, którym wierzyć nie ma żadnych podstaw. Płaszczyzną odniesienia jest „braterstwo”, „jednanie” się ma dokonać się w imię „wartości ” humanitarnych. „Humanitaryzm”, „miłość”, „solidarność” są w tym wypadku synonimem drwiny z chrześcijaństwa, ze stworzonej przez nie cywilizacji. A także burzenia porządku miłości, który ludzi wierzących obowiązuje. Oznacza on, że najpierw trzeba troszczyć się o rodzinę, o bliskich, następnie zaś o rodaków, którzy są w potrzebie. Jarosław Kaczyński i Beata Szydło zachęcają Polaków, by odbudowując państwo nie rezygnowali z używania rozumu. Stawiają w ten sposób swoich oponentów politycznych w niewygodnej sytuacji, zmuszają ich, by rozumem się posługiwali, a to boli. Są głosem elementarnego rozsądku.
Jedynie działając w ten sposób, czyli broniąc się na wszystkich płaszczyznach przed kłamstwem, nie będziemy fundować obywatelom chaosu i potencjalnego terroryzmu na ulicach. W ten sposób, mając się na baczności wobec przedstawicieli religii, która jest agresywna wobec chrześcijaństwa, zapewnimy Polakom bezpieczeństwo. A to jest obowiązkiem państwa, które rozumie całą dwuznaczność i fałsz pojęcia „państwa neutralnego światopoglądowo”.
Cel i zadanie Kościoła oraz cel i rola państwa – a także rola i cel rodziny – są do pewnego stopnia analogiczne (prawosławni utożsamiają Kościół z państwem). Dzisiejsza rewolucja – lewicowa i prawicowa – próbują te cele w świadomości ludzi zatrzeć, a ponadczasowe role uczynić niezrozumiałymi. Obie rewolucje próbują udowodnić, że trzeba się „wyzwolić” z poddaństwa prawdziwemu Bogu. A zarazem, co jest logicznym następstwem tego „wyzwolenia”, unicestwiać państwo i rodzinę, zinstytucjonalizować nieład. Niszcząc to wszystko, wysadzić w powietrze naszą cywilizację. Wspólnotę ludzi uczynić atrapą, przykrywką dla interesów garstki wybranych.
Celowość naturalnych instytucji społecznych, jak rodzina, państwo jest dziś zapomnianą prawdą chrześcijańską. Człowiek, który odzyskuje wiarę w sens własnego życia, w jego wieczny, nadprzyrodzony cel, przestaje doszukiwać się tego celu w materialnym zaspokojeniu własnych potrzeb. Przestaje być barbarzyńcą. Gdy wzbudza się w człowieku tęsknotę za prawdziwym celem i sensem życia demaskuje się fałszywe bożki i fałszywe pragnienia. One przestają szczerzyć kły. Takie było zawsze zadanie misjonarzy. Dziś misje powinny być znów prowadzone w Polsce: wśród ludzi, którzy nienawidzą sprawujących władzę polityczną w wolnym polskim państwie i sieją w nim zamęt, jak niegdyś agenci rewolucji bolszewickiej. Instytucjonalizacja nieładu – także przez nieustanną krytykę suwerennej władzy politycznej – to ostateczny cel rewolucjonistów wszystkich czasów. Doskonale zdają sobie oni sprawę z faktu, że człowiek jest społecznie uwarunkowany, otoczenie, w którym żyje, z którym obcuje – obrazy, słowa, gesty innych ludzi – wywiera na niego głęboki wpływ. „Patrząc na wszystko, ostatecznie tolerujemy wszystko, a tolerujac wszystko, ostatecznie wszystko akceptujemy”, przestrzega św. Augustyn.
Przez wszystkie wieki chrześcijaństwa Kościół litował się nad takimi ludźmi. Nauczał ich. Nie pogardzał nimi, ale i nie bał się ich. Wzywał do szanowania ładu państwowego, prawowitej władzy oraz pokoju między państwami chrześcijańskimi. Modlil się za rządzących. Nie twierdził nigdy, że prawdziwy pokój wewnątrz kraju i pomiędzy państwami może istnieć bez uznania w tych państwach prawdy o Bogu i autorytetu Boga.
Warto zadać sobie pytanie o źródła tego wszystkiego, co dzieje się w Polsce na naszych oczach. Warto w sposób poważny rozprawić się z fałszywym ekumenizmem, który nie tylko nie prowadzi do żadnej „miłości” i „jedności”, ale ewidentnie kruszy ich podstawy: osłabia wiarę, pozbawia ludzi nadziei, odbiera im cel. Wywołuje chaos w umysłach. Kompromituje miłość. Jest pożywką dla lęku przed innymi.
Przypomnienie faktów z nieodległej historii, że jeszcze w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku misjom katolickim prowadzonym w Afryce zawsze towarzyszył cywilizacyjny i kulturowy skok ludności tych obszarów, wzrost dobrobytu, istotne złagodzenie napięć społecznych, mogło by wpłynąć na ostudzenie gorączki otwarcia granic przed imigrantami. Przypomnienie przez hierarchię c a ł e j treści Orędzia Fatimskiego, konieczności poświęcenia Rosji Matce Bożej oraz najpoważniejszej przestrogi wyrażonej przez Nią: że Bóg nie może być już więcej obrażany, położyłoby kres wewnętrznym wojnom prowadzonym w łonie państw chrześcijańskich, takich jak Polska, czy Stany Zjednoczone, czy kraje europejskie. A przede wszystkim przypomniałoby tysiącom naszych rodaków o celu ich życia.
Rzecznikami i wyrazicielami konieczność powrotu do zasad Ewangelii w polityce są dziś mężowie stanu na naszej scenie publicznej. Dawno już nasze państwo nie dysponowało takimi zasobami intelektualnymi i moralnymi. Zerwanie z fałszem i obłudą „religii humanistycznej” i „ekumenizmu” staje się dziś jednak potrzebą chwili. Przypomnienie sobie i innym, że bogiem nie jest ani człowiek, ani społeczeństwo, ani „ludzkość”, a tym bardziej wybrana uzurpatorska grupa. Nie jest „bogiem” państwo, rodzina, ani nawet życie ludzkie. To są dary Boga, które mają pomóc człowiekowi wypełnić jego powołanie. Zadaniem Kościoła nie jest „jednoczenie ludzkości”, lecz zbawienie każdego człowieka. Odstąpienie od mącenia ludziom w głowie mrzonkami o możliwości zbudowania ziemskiego raju bez Boga jest niezbędne dla pokoju. To podstawa, byśmy się, zarówno w naszym kraju jak i na naszym kontynencie, przestali bać. Uniesienie nad Europą wysoko sztandaru krzyża Chrystusa.
To zadanie przypada dziś Polsce. To kolejne powstanie – czyli ogromna mobilizacja i nieprawdopodobny wysiłek części społeczeństwa, ludzi świadomych powagi chwili – tym razem bezkrwawe, które zaczęło się w naszym kraju zaledwie dwa lata temu, a wcześniej, w 2010 utraciliśmy ogromną część polskiej elity państwowej. I wciąż trwa. Jego przebieg jest naznaczony dramatycznymi wydarzeniami. Oby hierarchowie Kościoła nie byli dłużej niemymi, czy nawet niechętnymi jego świadkami. Oby nie odwracali się od niego plecami.
Ta walka jest walką także duchową, nie dotyczy tylko wąsko pojmowanej dziedziny politycznej. Toczy się o każdego z nas. Każdego z ludzi wierzących, każdego z polskich patriotów – ale także i tych, którzy nie mają łaski wiary, ale rozumieją wartość wspólnoty – by mógł w swoim kraju, gdzie rządzący szanują Ewangelię, czuć się potrzebny, doceniony, ważny. Czuć, że jest u siebie.