Miesięczne archiwum: Listopad 2016
Papież–emeryt Benedykt XVI udziela wspólnie z Franciszkiem błogosławieństwa nowym kardynałom
Pontyfikat papieża Bergoglio dostarczył nam właśnie kolejnego dziwacznego spektaklu. Otóż wkrótce po wyniesieniu do godności kardynalskiej siedemnastu nowych, stosownie progresywnych prałatów, Franciszek załadował ich do dwóch minibusów i zorganizował im krótki wypad do klasztoru, w którym przebywa obecnie „papież emeryt” Benedykt XVI. Już na miejscu Benedykt wraz z Franciszkiem udzielili całej siedemnastce wspólnego błogosławieństwa, stwarzając w ten sposób kolejny precedens w bezprecedensowej sytuacji, w której mamy jednocześnie dwóch żyjących papieży: jednego oficjalnie urzędującego, drugiego zaś będącego kimś w rodzaju „papieża pomocniczego”, który wyciągany jest na specjalne okazje, takie jak dwa poprzednie konsystorze zorganizowane przez Franciszka.
W kontekście tym Antonio Socci zwrócił ostatnio uwagę na wywiad udzielony przez kard. Gerharda Mullera, samego prefekta Kongregacji Nauki Wiary, aa odnoszący się do opublikowanej właśnie książeczki o dziwnym tytule Benedykt XVI i Franciszek, Następcy Piotra, w służbie Kościoła. W trakcie wspomnianego wywiadu kard. Muller w jednoznaczny sposób dał do zrozumienia, iż osobiście uważa że rzeczywiście w Watykanie rezyduje obecnie dwóch papieży.
„Rzeczywiście znajdujemy się bardzo szczególnej fazie historii Kościoła: mamy papieża, ale również papieża-emeryta… Benedykt i Franciszek są dwoma mężami Bożymi, nie kierują się względami osobistymi, własnymi interesami, ale w pełni zaangażowani są w pełnienie misji następców Piotra, i jest to dla Kościoła wielkie bogactwo”.
Są zaangażowani? W jaki dokładnie sposób Benedykt zaangażowany jest obecnie w pełnienie „misji następców Piotra”, jeśli rzeczywiście zrzekł się całkowicie urzędu papieskiego? A jeśli nie zrzekł się go całkowicie, w jaki sposób w ogóle mógł się go zrzec? Dlaczego źródłem „wielkiego bogactwa” dla Kościoła miałby być fakt, iż mamy papieża który abdykował, a jednak zdecydował się na zatrzymanie tytułu „papieża emeryta” – krok bezprecedensowy w całej liczącej 2 tysiące lat historii Kościoła? Czy kard. Muller sugeruje, iż „bogactwo” to polega na posiadaniu więcej niż jednego papieża jednocześnie? Jak jednak mogłoby być dwóch równocześnie żyjących papieży?
Socci słusznie zauważa: „(…) Do tej pory twierdzono, że urząd Następcy Św. Piotra nie może być „wspólną posługą” dwóch papieży, także papież Bergoglio nie potwierdził faktu takiego „współrządzenia”. (…) Sytuacja staje się coraz bardziej zagmatwana, jako że [kard. Muller] po raz kolejny kieruje uwagę na dziwaczną «abdykację» Benedykta XVI. Jakaż to abdykacja, jeśli pozostaje on w dalszym ciągu papieżem, papieżem który nadal sprawuje «w pełni» posługę Piotrową?”. Dla Socciego cała ta sytuacja staje się absolutnie nieznośna, i wypada mi zgodzić się z jego oceną. (…)
Trwający już ponad trzy lata pontyfikat papieża Bergoglio pogrążył Kościół w bezprecedensowej dezorientacji – i stan ten pogłębia się z każdym kolejnym tygodniem. Odnieść można wrażenie, że Kościół oraz świat coraz szybciej zmierzają ku urzeczywistnieniu apokaliptycznego scenariusza przedstawionego w wizji należącej do Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, w której pojawia się „biskup odziany w biel”, wizjonerzy jednak mieli jedynie „wrażenie, że był to Ojciec Święty”. Dlaczego jedynie wrażenie? Skąd ta niepewność? Jak Najświętsza Maryja Panna niepewność tę rozproszyła? Kim jest odziany w biel biskup, biorąc pod uwagę iż mamy obecnie ich w Watykanie dwóch?
Odpowiedzi na te pytania zawiera jedynie tekst Trzeciej Tajemnicy, który dotąd nie został ujawniony. W tej sytuacji możemy jedynie spekulować co się tak naprawdę dzieje.
Christopher A. Ferrara
tłum. Scriptor
Kto tu rządzi? Od Kogo pochodzi „wszelka władza”? – Ewa Polak-Pałkiewicz
Istnieje obiektywna konieczność „oddania Bogu, co boskie” – wspólnie przez Kościół i państwo. Nasi biskupi i nasi rządzący docenili tę konieczność. Bo pochodzenie państwa nie jest „ludzkie”. 19 listopada 2016 roku biskupi polscy wraz z przedstawicielami najwyższych władz RP dokonali w Krakowie, w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia Jubileuszowego Aktu Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana.
Niedoskonałość bywa pociągająca. Dziś jednak żyjemy pod silną presją, wymusza się na nas byśmy byli chodzącymi doskonałościami. Czy jednak doskonałość ludzka – przynajmniej ta zewnętrzna, wizualna – nie jest nudna, sztywna i nieprawdziwa? Ile wysiłku wkładają dziś kobiety, by ich cera, włosy, paznokcie, garderoba były „bez skazy”. Tymczasem interesujące naprawdę są te postaci, w których można dostrzec jakiś brak. Wolę sto razy szczery uśmiech człowieka, który nie ma wszystkich zębów, albo niektóre krzywe, niż perfekcyjnie wykonany grymas zwany uśmiechem gębą pełną zębów, białych jak śniegi Kilimandżaro. Człowiek, który pokazuje jakieś swoje braki – fizyczne czy intelektualne – jest nam bliższy, łatwiej z nim się utożsamiamy. Wiemy, że jest podobnie ułomny jak my. Co do tego, że jesteśmy ułomni, nikt z nas się nie myli.
Łatwo jednak zapomnieć, że doskonałość może być prawdziwa, nie podrabiana. Że jest Ktoś doskonały – Bóg. A skoro zapominamy, to także wnioski płynące z tego faktu pozostają niewyciągnięte.
Jaka była Rozalia Celakówna (1901-1944), krakowska pielęgniarka, która otrzymała tuż przed drugą wojną liczne objawienia Chrystusa, a w nich naglące wezwanie – wszystko szczegółowo przebadane i uznane przez Kościół – że w Polsce trzeba przeprowadzić Intronizację Jezusa Chrystusa?
Niziutka, drobna, krępa, ciemnowłosa, o wypukłym czole, wielkich oczach i małych ustach. Żadna piękność, ale urok dziecka. Rozalia miała horyzonty intelektualne wiejskiej rezolutnej dziewczyny, ale duchowo była jak św. Jan od Krzyża, jak św. Teresa z Avilla. Intronizacja miała oznaczać, że władze państwa, na równi z władzami Kościoła, uznają Jezusa jako Pana i Władcę. Tego, który ma prawo w Polsce nie tylko odbierać najwyższy kult, ale po prostu rządzić.
S.B. Rozalia Celakówna |
Władza – rzadko pojęcie to w dobie „partnerstwa”, „dialogu”, „braterstwa” i „równości” kojarzymy z niepodważalną pozycją ojca rodziny, kapitana statku, sternika, pierwszego pilota, czy dyrygenta orkiestry symfonicznej, dowódcy armii albo pociągu pancernego. Z kimś kto nie odpoczywa, zanim nie wypełni swojej misji i obowiązku do końca, kto dźwiga brzemię odpowiedzialności, kto ma przeświadczenie i pewność, że od niego wiele zależy. Komu inni muszą być podporządkowani – nie może być inaczej, bo inaczej wszystko się rozsypie. A już bardzo rzadko – z Kimś, w czyje ręce można złożyć całe swoje istnienie, wszystkie dobra, majątek i przyszłość, i czuć się pewnie i bezpiecznie. Rozalia rozumiała, że istnieje władza, której całkowite poddanie się jest największym szczęściem człowieka – rzecz dla dzisiejszego człowieka niemal niewyobrażalna. Władza duchowa i królewska zarazem. Ta prosta dziewczyna rozumiała, że Bóg ma prawo do władania nie tylko jej duszą, zarządzaniem wszystkimi jej dobrami materialnymi – miała ich dwie walizki raptem – i jej decyzjami, ale także prawo do sprawowania władzy nad całym państwem, nad wszystkimi wymiarami jego życia. Krakowska pielęgniarka nie myślała kategoriami „państwa wyznaniowego” tylko prawa, jakie Bóg ma do człowieka, którego stworzył i odkupił na krzyżu, a zatem i do całej społecznej rzeczywistości, w której człowiek żyje i się porusza. Prawa, które nie może być niczym ograniczone. Żadnymi liberalnymi dwuznacznościami.
Rozalia Celakówna (druga od lewej w górnym rzędzie) z matką i rodzeństwem |
Rozalia nie miała w życiu żadnych innych ambicji, poza tą, by zasłużyć na niebo. Królowanie Chrystusa w Polsce było dla tej niezwykle sumiennej, choć najniższej w szpitalnej hierarchii, siostry, dziś kandydatki na ołtarze, czymś naturalnym, jak to, że dzieci się rodzą, zapada zmierzch, przychodzą pociągi. Królowanie Chrystusa, czyli panowanie osobowego Boga, źródła całego nadprzyrodzonego Ładu. Jego odzwierciedleniem powinien być ład społeczny, polityczny, rodzinny. Porządek moralny we wszystkich dziedzinach życia. Królowanie Chrystusa miało zacząć być respektowane w Polsce dzięki uroczystemu oficjalnemu aktowi Intronizacji, przeprowadzonemu wspólnie przez prezydenta, rząd i biskupów, jeszcze przed II wojną światową – a potem objąć całą ziemię.
Bezkrólewie
Wszystko zaczęło się jednak nie w Polsce, a we Francji, w czasach Ludwika XIV. W okresie monarchii absolutnej, gdy nikt nie myślał, że zaniechanie pewnej decyzji przez Króla-Słońce, zapatrzonego w gwiazdę swojego nadzwyczajnego ziemskiego powodzenia, wywoła potężny kryzys świata chrześcijańskiego.
Jedna z zasad antykryzysowych przedstawiona dwieście lat później przez biskupa Poitiers, kardynała Pie (1815-1880), który oglądał na własne oczy skutki tego kryzysu we Francji i Europie głosi, że Bóg nigdy nie pozostawia społeczności i instytucji pogrążonych w kryzysie samym sobie. Pomoc jednak przychodzi nie bezpośrednio, ale przez pośredników. Przez pojedynczego człowieka albo grupę ludzi. Narzędzie to najczęściej w ocenie postronnych jest całkowicie nieodpowiednie, słabe, niezdarne, wręcz śmieszne. A jednak Bóg sprawia, że okazuje się ono de facto silne i skuteczne. Skąd taka pedagogika? Opatrzność Boża pokazuje wszystkim, że to nie narzędzie, lecz sam Bóg kieruje biegiem wydarzeń. Oto cała tajemnica wybrania analfabetki i nędzarki w łachmanach, Bernadety Soubirous z Lourdes, pasterki Joanny D`Arc, która przywdziała zbroję i stanęła na czele francuskiej armii, dzieci z Fatimy, La Salette, czy Gietrzwałdu. Jest jednak istotny warunek. Narzędzie wybrane przez Boga musi być uległe. Nie może lekceważyć natchnień, które otrzymuje. Musi umieć słuchać i wypełniać je. Rozalia umiała słuchać. Delikatność szła u niej w parze z siłą, łagodność z bezkompromisowością.
Całym jej wykształceniem była wiejska szkoła i kursy pielęgniarskie. Nie miała o sobie wielkiego mniemania. Uznawała siebie za najbardziej ułomną moralnie i intelektualnie, najbardziej nierozumną i słabą istotę – wielokrotnie podkreśla to w swoich zapiskach, które sporządzała na prośbę spowiedników przez całe niemal dorosłe życie. Była całkowitym przeciwieństwem tych pewnych siebie istot, które nie znajdują w sobie najmniejszej skazy, a ich ideałem życia jest dbanie o to, by także ich ciało było bez skazy. Rozalia chciała być we wszystkim podobna do tej jedynej Osoby, którą uważała za wzór i sens oraz cel swojego życia. Do Osoby Boga wiszącego na Krzyżu, którego kochała. Całe życie cierpiała ponad zwykłą miarę. Kościół uznając prawdziwość jej objawień (ponad dziesięć lat temu ukończony został proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym) potwierdził, że Jezus rozmawiał z nią, a ona z Nim. Rozalia była wielką mistyczką. Zakochana w Bogu jak Jego małe, bardzo rozpieszczone dziecko, Jego wyłączna własność. Jego stworzenie – chciane, kochane bez granic, noszone na rękach i przytulane. Jak uległe narzędzie w Jego dłoniach. Dobrzy ojcowie potrafią zrozumieć taki stan.
Rodzice Rozalii Celakówny z córkami i sąsiadem (Jachówka, lata 30. XX w.) |
Pielęgniarka rodem z beskidzkiej Jachówki, spod Makowa Podhalańskiego, pracowała w szpitalu św. Łazarza na oddziale skórno-wenerycznym, ale zatrudniano ją także przy byle okazji wykorzystując jej uległość – tak dla sportu – do szorowania podłóg i wynoszenia kubłów. Nigdy nie protestowała, brała też zawsze uciążliwe dyżury nocne, gdy inni ją o to prosili. Ta dziewczyna, a potem kobieta o wrażliwości i delikatności dziecka, modląca się za swoich chorych – byli to najczęściej chorzy wenerycznie, degeneraci moralni, nierzadko prostytutki – walcząca do końca przy ich łóżku, by nikt z nich na jej dyżurze nie umarł bez sakramentów, bez pojednania z Bogiem – i zawsze zostawała wysłuchiwana – otrzymała pewnego dnia wyraźne polecenie. Polecenie niepojęte nie tylko dla niej. „Kim ja jestem…”, pisała. Mimo starań nie była w stanie spełnić tego polecenia za życia. Ani sama, ani z pomocą wieloletniego spowiednika. Było to dodatkowe wielkie cierpienie jej życia, w którym cierpień nie brakowało.
Trudno to racjonalnie wyjaśnić, ale Rozalia była prześladowana w swoim środowisku zawodowym – przykrości doznawała nawet od posługujących w szpitalu sióstr zakonnych – i tam, gdzie za marne pieniądze wynajmowała pokój przy ulicy Mikołajskiej, dzieląc go z rodzoną siostrą, która brutalnie wytykała jej dziwactwa i dewocję. Zdarzało się to także w parafii, gdzie chodziła się spowiadać. Niezrozumienie, pukanie się w czoło, śmiechy za plecami, fantastyczne wymysły na jej temat, fałszywe oskarżenia ze strony „pobożnych pań”, to był jej chleb codzienny. A potem, w miarę, jak coraz lepiej znana była jej świętość – krzyki, protesty, intrygi, publiczne wyzywanie od pomylonych, histeryczek, wariatek, odpędzanie od konfesjonałów, zniesławianie. Znęcanie się moralne i fizyczne przez chorą umysłowo kobietę, która regularnie Rozalię biła i katowała, kiedy tylko zobaczyła ją na ulicy.
Wreszcie „dobił ją” wybuch wojny. Ofiarowała swoje życie za spowiednika, o. Kazimierza Zygmunta Dobrzyckiego, paulina z tytułem doktorskim, który był jej duchowym kierownikiem i który sprawę Intronizacji Chrystusa potraktował z największą powagą; wziął ją w swoje ręce przekazując Generałowi Paulinów o. Piusowi Przeździeckiemu,. Ofiarę tę złożyła w styczniu 1944 roku, gdy Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu o. Dobrzyckiego. Rozalia Celakówna odeszła w osiem miesięcy później, tak cicho jak żyła, nikomu, oprócz grona pracowników szpitala, paru księży i najbliższej rodziny nie znana, i chcąc do końca taką pozostać.
Intronizacja Chrystusa Króla miała uchronić nasz kraj przed karą, która w przeciwnym wypadku musiała nadejść. Kardynał August Hlond znał żądanie, które zostało oznajmione Rozalii, był przychylny sprawie. Wybuch wojny, a potem nastanie komunizmu uniemożliwiły przeprowadzenie Intronizacji.
Właściwe miejsce dla Boga
Wielu ludzi ma trudności z pojmowaniem Boga tylko dlatego, że nie znajduje się On na właściwym miejscu w ich hierarchii wartości i w codziennym ich życiu. „Postrzegają Go jako dobrotliwego dziadka, który i tak wpuści wszystkich do nieba, niezależnie od tego, jakie życie prowadzą”, jak ujął to jeden z biskupów. Ma to ogromne konsekwencje. Dziś nadszedł czas triumfu Rozalii i wypełnienia jej misji. Ludzie Kościoła dobrze zdają sobie sprawę, że czas nagli, widząc kompletną ruinę utopijnego projektu geopolitycznego, w który Kościół zaangażował się po ostatnim soborze, określanego jako „cywilizacja miłości”. Człowiek wierzący w Chrystusa nie ma już oparcia w niczym, poza Nim. Nie istnieje chrześcijańskie społeczeństwo. Jedynym oparciem, jedynym miejscem, gdzie istnieje realna pomoc i ratunek dla członków rozbitych społeczeństw jest Serce Boga – Człowieka. Serce, które umie kochać i nie zniechęca się zdradą człowieka. Przebite włócznią, umierające za niego na Krzyżu. Ukazujące się jako prawdziwe żywe Ciało – tkanka mięśnia sercowego w agonii – w kościele w Sokółce, tuż przy białoruskiej granicy. Wcześniej sprofanowane. Obecne w tej samej postaci w Legnicy. Oba te wielkie cuda zapowiadały wydarzenie, które ma odbyć się 19 listopada 2016 roku w Polsce, choć niewielu ludzi w Polsce o nich słyszało.
Zanim wybuchła rewolucja we Francji, zwana „wielką” – która obróciła w ruinę tysiące kościołow i klasztorów, zgładziła ogromną część duchowieństwa, starła monarchię, zamordowała króla i jego rodzinę oraz niezliczone rzesze winne po prostu temu, że podlegały „dawnemu porządkowi” – w 1689 roku, w burgundzkim klasztorze w Paray – le – Monial, nikomu nie znana zakonnica, wizytka, córka prowincjonalnego notariusza, Maria Małgorzata Alacoque otrzymała objawienie. Sam Chrystus poprosił ją, by przekazała królowi Francji Ludwikowi XIV, aby poświęcił się Najświętszemu Sercu Jezusa. Bowiem to Serce „chce zatriumfować nad jego sercem, a poprzez nie nad sercami możnych tego świata” (z listu św. Marii Małgorzaty Alacoque).
Św. Maria Małgorzata Alacoque |
Żądanie było jasne. Możni tego świata w samym centrum chrześcijaństwa sięgneli po wladzę absolutną, myląc swoją misję polityczną z religijną, a państwo – własność Boga, ze swoją własnością. Bóg zażądał w tym miejscu publicznego hołdu i zawierzenia Francji opiece Najświętszego Serca. Jego symbol miałl być przedstawiony na wszystkich sztandarach i na każdej sztuce broni królestwa. Król Francji miał ufundować kościół ku czci Najświętszego Serca i szerzyć prawa Chrystusa w całej Europie.
Stało się jednak inaczej. Żądanie Boga nie zostało wypełnione. Król zignorował je. Być może dlatego, że jezuici, ktrym została powierzona misja przekonania go o konieczności potraktowania objawień z największą powagą nie podjęli jej.
W rezultacie nastąpiła epoka „królowania” niebywałej pychy człowieka, który poczuł się bogiem i zaczął wykrzykiwać pod niebiosa swoje „prawa”. Epokę upadku rozumu i moralności jak na ironię nazwano oświeceniem. Zakon Jezuitów został rozwiązany, ogromny majatek przejęty – wyjątkiem było terytorium Rosji, gdzie jezuici mogli względnie spokojnie prowadzić swoją działalność; Katarzyna II potrafiła z wielką zręcznością wykorzystać ich do swoich celów. Kryzys ogarnął całą Europę.
Gdy w Polsce rozpoczęły się rozbiory Francja spłynęła krwią. Nastała era rewolucji trwająca, z niewielkimi przerwami, do dziś. W roku 1789, gdy wybuchała rewolucja we Francji, upłynęło dokładnie sto lat od czasu, jak Chrystus Pan skierował swoje orędzie, za pośrednictwem francuskiej zakonnicy do Króla Słońce.
Uznanie Boga za Króla. Podporządkowanie się państwa Jego prawu. Dziewięć piątków, Pięć sobót. Modlitwa, pokuta, jałmużna i post. Pan Bóg nie wymaga od nas niczego ponad nasze siły. Tylko swoich wybranych prowadzi drogą cierpienia, czasem niewyobrażalnego, by zbliżyć ich jak najbardziej do Siebie. Z miłości, którą pojmują tylko nieliczni, czystego serca.
Promulgując 11 grudnia 1925 roku encyklikę o społecznym panowaniu Chrystusa Króla Quas primas Pius XI zdefiniował „główny powód problemów, z jakimi zmaga się ludzkość”. Jest nim, zdaniem papieża fakt, że większość ludzi wyrzuciła Jezusa Chrystusa i „Jego święte prawo” ze swojego życia, nie ma dla nich miejsca ani w ich prywatności ani w życiu publicznym. Dokąd jednostki i państwa będą prawo to lekceważyć, mogą rozstać się z nadziejami na trwały pokój. Papież powtarza: „musimy szukać pokoju Chrystusa w Królestwie Chrystusa – PAX Christi in regno Christi”. Jest to fundamentalna prawda naszej wiary, dziś zapomniana jeszcze bardziej niż w początkach XX wieku.
Pius XI ustanowił także święto Chrystusa Króla widząc, że narody katolickie w swoich konstytucjach i systemach prawnych zdecydowały się na apostazję. Zmiana dokonana po ostatnim soborze – przesunięcie w Kalendarzu liturgicznym święta Chrystusa Króla na koniec roku liturgicznego oznaczała, że i w Kościele stwierdzono, iż uznanie panowania Chrystusa nad całym porządkiem społecznym nie jest wymogiem chwili, nie jest obowiązkiem katolików, ale ma się dokonać dopiero „na końcu czasów”. Zmiana konkordatów państw katolickich – dokonywana po soborze na wniosek Stolicy Apostolskiej – i usunięcie z nich gwarancji państwa dla chronienia wiary katolickiej, dopełniło dzieła.
Dla współczesnego człowieka wychowanego – nawet jeśli jest katolikiem – na „prawach człowieka”, „godności człowieka”, „wolności religijnej”, czyli przekonaniu, że „wszystkie religie są równe” – nawet, jeżeli nazywa się to obecnością w każdej z nich „ziaren prawdy” – jako kwintesencji najwyższego dobra moralnego i cywilizacyjnego, wszystko to jest dość abstrakcyjne. Dla jakiej przyczyny człowiek i społeczeństwo poddani są władzy Chrystusa Króla? Dlaczego mówi się o „społecznym panowaniu Chrystusa”? Łatwo dziś zapomnieć, że Bóg jest Stwórcą – teoria ewolucji wciąż jest uprzywilejowana i całkowicie dominuje w edukacji, jej zwolennicy brylują w nauce i mediach nie napotykając na żaden opór, na zdecydowane kontrargumenty – a między Stwórcą a stworzeniem muszą panować właściwe relacje. Nie jakiekolwiek relacje. Tu nie ma miejsca na „partnerstwo”, ani na mgliste nadzieje, że Panu Bogu prawdopodobnie „jest wszystko jedno”.
„Bez Niego nie istnielibyśmy. Zawdzięczamy Mu wszystko, a On nie zawdzięcza nam niczego. Stworzenie ma absolutny obowiązek kochać swojego Stwórcę i okazywać Mu posłuszeństwo”, przypomina amerykański publicysta Michel Davies. „Ten obowiązek jest bezwzględny; nie można mówić o żadnym prawie jakiegokolwiek człowieka do wstrzymywania się kiedykolwiek od jego wypełniania”. Jak ten fakt wyjaśnić współczesnym? Potrzebna jest głębsza refleksja o naturze państwa i naturze władzy. „Kościół zawsze zwracał uwagę na fakt, że państwo, posiadając pewna autonomię i dążąc do doczesnego dobra wspólnego, musi jednak zawsze prowadzić do osiągnięcia najwyższego dobra, którym dla każdego jest zbawienie i oglądanie Boga”. Stąd konieczność troszczenia się przez państwo „o świętość i całość religii, która człowieka z Bogiem jednoczy”, jak ujął to Leon XIII.
Nie skądinąd, tylko od Boga
Papież ten w encyklice Immortale Dei wyjaśnia sens twierdzenia, że wszelka władza pochodzi od Boga: „Wrodzoną jest człowiekowi rzeczą żyć w społeczeństwie, w odosobnieniu bowiem nie może on zaspokoić niezbędnych potrzeb życiowych, ani umysłu i serca odpowiednio wykształcić; z Bożego więc rozporządzenia rodzi się do uspołecznienia rodzinnego i także państwowego, w którym dopiero wszystkie wymagania ludzkiego życia zupełne znajdują zaspokojenie. A że nie może istnieć społeczność bez jakiegoś zwierzchnika, który by wszystkich skutecznie i jednakowo do wspólnego zadania kierował, wynika stąd, że polityczna społeczność ludzi wymaga zwierzchniej władzy i ta przeto, równie jak sama społeczność, z natury, a więc i od Boga pochodzi. Stąd wynika, że władza polityczna jako taka jest jedynie od Boga. Bóg jeden albowiem jest prawdziwym i najwyższym wszechrzeczy Panem, któremu wszystko, co istnieje podlegać musi, a przeto ci, którzy jakąkolwiek posiadają władzę, nie skądinąd, tylko od Boga, najwyższego Władcy ją mają. Nie masz zwierzchności, jeno od Boga”.
Takie są faktyczne źródła autorytetu władzy. Chrystus jest źródłem wszelkiego autorytetu na ziemi. Jesteśmy jednak bardzo podatni, by ten obowiązek służenia Bogu, tak przez państwo, jak i przez jednostki lekceważyć, odrzucać, a wręcz wyśmiewać. Zamiast myślenia kategoriami państwa i jego racji stanu przyjmuje się wygodniejszą, nie wymagającą od człowieka wiele, perspektywę postrzegania „rodziny ludzkiej”, „ludzkości”, „społeczności międzynarodowej” jako czegoś wyższego i godniejszego większego wysiłku niż chrześcijańskie społeczeństwa i narody. Kiedy ludzie sprawujący władzę porzucają obowiązek „oddawania Bogu co boskie” pojawia się chaos i nieporządek, „chaos i nieporządek zaprowadzony po raz pierwszy przez Lucyfera, jedno z najwspanialszych Bożych stworzeń, który, zwyciężony przez pychę, chlubił się: Nie będę służył”. Obrona państwa to także obrona wiary jego społeczności, na przykład przed atakami islamu, co zdają się dobrze rozumieć nasze obecne władze polityczne.
Tak naprawdę najistotniejsza jest tu kwestia rozeznania celu. Co jest celem ludzkiego życia? Dlaczego istniejemy? Co jest celem istnienia państwa? Społeczne panowanie Chrystusa nie może stać się faktem bez współpracy państwa i Kościoła, bo oba te podmioty istnieją z woli Boga i mają konkretne zadania, które wykraczają poza horyzont doczesności. Dziś, w roku Rocznicy Chrztu Polski prawda ta staje się powoli oczywista zarówno dla najwyższych politycznych władz naszego państwa jak i dla biskupów. Wydaje się, że wielu ludzi wierzących intuicyjnie czuje tę konieczność. Źródłem władzy nie jest bowiem lud. Głosi to dobitnie nauka Kościoła. ”Omnis potentat a Deo – wszelka władza pochodzi od Boga”. To rewolucjoniści ogłosili, że wszelka władza ma źródło w woli ludu. Bardzo długo, popadając w wiele tragicznych błędów, wynajdując wiele zręcznych wykrętów i wybiegów, zapuszczając się w ślepe uliczki ideologii materialistycznej, liberalizmu i naturalizmu społeczność katolicka oczekiwała na chwilę, gdy fałsz ten zostanie publicznie odwołany.
Pewność co do miłości
Każdy rozsądny człowiek wie, że by normalnie funkcjonować, wypełniać swoje zadania, nie potrzeba wcale posiadać dużo rzeczy (dziś chcemy mieć bardzo dużo rzeczy). Potrzebny jest natomiast lad, porządek w rzeczach. Ułożenie ich tak, by nie wpychały się do naszej codziennej życiowej przestrzeni jedna przez drugą, by można było łatwo z nich korzystać. Podobnie jest z władzą. Ona też musi być „dobrze ułożona”. Człowiek wierzący nie może zapominać o hierarchii. Nie można udawać, że nie istnieje szczyt tej hierarchii i tam, na górze „nie ma nikogo”, lub „nie wiadomo, kto tam jest”. To naiwne, krótkowzroczne, infantylne. To drwina z umysłu człowieka.
Jesteśmy jako Polacy szczęśliwym krajem. Mamy przed sobą szalone perspektywy. Bo mamy Ojca i Matkę, o których wiemy, że kochają. Dzieci, które mają rodziców, którzy nie potrafią ich kochać, nie są szczęśliwe. Wciąż chcą udawać kogoś innego. Źle czują się we własnej skórze, usiłują zasłużyć sobie różnymi sztuczkami na miłość. Udowodnić, że na nią zasługują. Czasem robią tysiące głupstw, żeby tylko ktoś, kogo mają za ojca i matkę ich pokochał, lub choćby zwrócił na nie uwagę. Zauważył, że istnieją. Jaki to okropny ból, gdy rodzice nie kochają dzieci, lub kiedy nie potrafią im tego okazać i gdy one sądzą, że nie są kochane.
Z Polakami jest inaczej. Oni – nie wszyscy zapewne, ale wciąż duża grupa – co do miłości mają pewność. Ich Ojciec to Bóg. Ich Matka to Matka Boga. Czy dlatego, że Polacy są lepszymi katolikami niż inni? Nie, nie są lepszymi. Ale nie dali w sobie zabić wiary w Boga, który jest Trójcą, trzema Osobami Boskimi, które łączy miłość. Wiara w Boga osobowego uskrzydla człowieka. Wiara w boga bezosobowego, boga tożsamego z Kosmosem, materią, wiara w zimny absolut, który nie ma twarzy, nie ma serca, który nie potrafi kochać, który ewoluuje i stanie się kiedyś „doskonały”, to nieszczęście. Przytrafia się to nieszczęście różnym pobożnym mędrkom.
Chrystus Król |
Skoro zadaniem Kościoła jest wspierać państwo – także broniąc prawdy w polityce, bo nie jest ona przecież zamknięta w sferze ezoterycznej – tak jak zadaniem państwa jest wspierać Kościół, czynnie broniąc praw ludzi wierzących, trzeba włożyć nieco pracy w uporządkowanie podstawowych pojęć dotyczących państwa. W tej dziedzinie panuje bowiem po dziesięcioleciach komunizmu wyjątkowy zamęt. Zarówno prezydent, jak szef rządu, minister Obrony Narodowej, Antoni Macierewicz próbują to nieodzowne porządkowanie pojęć na różnych polach w naszym kraju przeprowadzać. Czasem nawet wobec „jedynych czysto polskich i katolickich” instytucji.
Pełne kościoły podczas rekolekcji przed Świętami Wielkanocnymi, kilometrowe kolejki przed konfesjonałami, ludzie na kolanach przed Bogiem… Czy to wszystko jest bez znaczenia dla życia publicznego w naszym państwie? Wiara sobie, polityka sobie? Nie, politycy, którzy są katolikami także wiedzą, że wiara to nie sentymenty, nie uczucia, przeżycia i nastroje. Mamy Ojca, mamy Matkę. Jesteśmy kochani. Nasz Ojciec jest Bogiem. Nasz Bóg jest Zbawicielem świata. Nasz Zbawiciel jest prawdziwym Królem. Tym, którego nie chcieli Izraelici, którego wyszydzili, zdradzili i ukrzyżowali.
Mamy Matkę, która jest Królową. Zapominamy o tym w chwilach wielkiej udręki. Mało kto być może dziś przypomina sobie, że dziesięć lat temu hołd tej Królowej, w Katedrze Lwowskiej, przed ołtarzem, gdzie modlił się Jan Kazimierz i przyjmował Ją uroczyście jako Królową Polski – dzielił się z Nią swym królestwem – złożył prezydent Lech Kaczyński. Odnowił śluby Jana Kazimierza wobec kardynała Mariana Jaworskiego. Było to 1 kwietnia 2006 roku, w 350. rocznicę Ślubów Lwowskich króla Jana Kazimierza w tej samej katedrze.
Kiedy się ma Ojca i Matkę, gdy Oni są Królem i Królową, i gdy się o tym wie, jest się szczęśliwym narodem. Wielu cudzoziemców tak nas właśnie postrzega, jako ludzi szczęśliwych. Dlatego właśnie, że w Polsce wciąż istnieje, oparte o tę świadomość, poczucie celu życia oraz sensu wysiłku – podejmowanego także na rzecz państwa – hierarchowie porzucają 19 listopada ideologie, które przyplątały się w ostatnich czasach do Kościoła. Radykalnie odpierają pokusę filozoficznego idealizmu. Rozliczają się z ideologicznym potworkiem praw człowieka ignorujących prawa Boga i zarazem z potworkiem nacjonalizmu, skrywającym upodobanie do tradycji bez Boga, do pierwotnego sacrum bez Boga. Można mieć też nadzieję, że niektóre rozgłośnie katolickie w końcu przestaną straszyć i zanudzać słuchaczy tym, że wokół panuje zgnilizna, i jest tak źle, tak beznadziejnie, że nigdy już dobrze być nie może. (Inteligencja zdradziła, politycy zdradzili…) Te zaklęcia w Polsce brzmią fałszywą nutą.
Kościół, który odrzuca posoborowe miazmaty uczy wiernych lojalności wobec państwa. Wiara katolicka daje gwarancję, że miłość do ojczyzny nie będzie czystym sentymentem, a poświęcenie dla państwa nie będzie tylko poświęceniem dla poprawy bytu materialnego, czy godnych warunków życia. Dobre ułożenie hierarchii spraw i celów jest podstawą dla nadziei, która sięga dalej niż codzienne poczucie bezpieczeństwa i pełna miska. Jeśli państwo wspiera misję Kościoła, oddaje Bogu to, co należy do Boga.
Intronizacja Chrystusa w Polsce – czyli przyjęcie Jezusa Chrystusa za Króla i Pana – jest właśnie wypełnieniem tej misji. Nasi rodacy już w 1791 roku, pisząc Konstytucję 3 Maja, nie mieli żadnych problemów ze zrozumieniem tego zaszczytnego obowiązku.
Ewa Polak-Pałkiewicz
Tekst opublikowany w tygodniku Plus Minus (19. XI. 2016 ).
Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny
Czy nauka może dać wsparcie dla tak ważnych dla katolika dogmatów, jak Niepokalane Poczęcie i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny? Okazuje się, że… tak. Takiego przynajmniej zdania jest Elizabeth Scalia – oblatka benedyktyńska, blogerka, autorka artykułów i książek, w tym wydanych po polsku: Obcy bogowie. Ukryte bożki życia codziennego.
Wniebowzięcie, Francesco Botticini, XV wiek
Autorka uczęszczając na wykłady z anatomii i fizjologii, choć zachwycała się budową i funkcjonowaniem ciała ludzkiego, stwierdziła w „Our Sunday Visitor”, że „nic, co przedstawiano na wykładzie, nie wywołało u niej głośnej reakcji aż do chwili, gdy przedmiotem studiów stał się proces mikrochimeryzmu.
Gdy tylko profesor zaczął mówić o tym procesie, odezwał się mój katolicki dzwonek:
– Ależ to całkowicie tłumaczy Wniebowzięcie! – wypaliłam na głos pośród moich zaskoczonych kolegów i koleżanek ze studiów. Profesor popatrzył na mnie przez chwilę zaintrygowany i powiedział: – Ok-eeej, w każdym razie, w mikrochimeryzmie chodzi o to…”
‚Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał’
Dalej autorka zauważa, że mikrochimieryzm „tak głęboko wyjaśnia i usprawiedliwia nasz dogmat, że powinien być włączony do naszej katechezy mariologicznej”, gdyż pozwala to nam docenić fakt, „jak nauka i religia potrafią się uzupełniać i dopełniać nawzajem, i zachwycać w oniemiałym z wrażenia podziwie, że nasz Kościół wyjaśnił tę rzeczywistość bez pomocy mikroskopu dawno temu”.
Czym jest proces mikrochimeryzmu? To „proces, który powoduje, że odrobina komórek żyje w ciele żywiciela, ale są one zupełnie odrębne od niego”. Nie tak dawno media, także w Polsce, obiegła wiadomość, że według naukowców dziecko zostawia w ciele matki „mikroskopijną cząstkę samego siebie”. Co zresztą niesie ze sobą intrygujące implikacje, gdyż „wszystkie te komórki pozostają w niej na zawsze”, a więc także komórki nienarodzonego dziecka, które zostało zabite w wyniku aborcji.
Jakie ma to znaczenie w przypadku Maryi? E. Scalia pisze o tym, że wcześniej po prostu przyjmowała dogmat o Wniebowzięciu i nie próbowała się nawet nad nim zastanawiać, bo przekraczało to jej możliwości. Kiedy dowiedziała się o mikrochimeryzmie „nagle to wszystko nabrało sensu: niewielka ilość komórek Jezusa Chrystusa pozostała w Maryi na całe Jej życie”. Katolicy mają w ograniczonym stopniu takie doświadczenie, kiedy przyjmują Eucharystię, natomiast „Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał”.
Przytaczając Psalm 16,10 Scalia podkreśla, że ciało Chrystusa nie doznało zepsucia w grobie, a „z tego wynika, że ciało Jego Matki, zawierając ślady komórkowe Boga (a cząstka Boga jest Bogiem całkowicie)” również nie mogło ulec rozkładowi. I tutaj nauka idzie ręka w rękę z teologią, gdyż wynika z tego logicznie, że „ciało Najświętszej Panny, zawierając wewnątrz Chrystusa, nie mogło pozostać na ziemi; oczywiście musiało przyłączyć się do Chrystusa w wymiarze niebiańskim”.
Co więcej, zdaniem autorki, tłumaczy to także inny „bardzo piękny dogmat” katolicki odnoszący się do Maryi, a mianowicie dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Przecież skoro wcielenie miało się dokonać przez Maryję, to „naczynie”, które miało do tego celu posłużyć „musiało być z konieczności czyste”. Jak wyjaśnia autorka: „Kiedy argumentujemy, że Maryi jako Arce Nowego Przymierza, miano oszczędzić zmazy grzechu pierworodnego, wiedza o tym, że Chrystus nie tylko skorzystał z Jej ciała, ale miał nieustannie w nim mieszkać, jedynie jeszcze bardziej wspiera tę dobrze uzasadnioną wiarę”. Tak oto wiara i rozum splatają się w „piękną całość”.
Jan J. Franczak
Patriotyczne samozaoranie – Grzegorz Braun
Do jakiego stanu kompletnej dezorientacji musieli doprowadzić się polscy patrioci, żeby sprowadzanie na terytorium Polski obcych wojsk przyjmować jako radosną nowinę i najlepszą gwarancję bezpieczeństwa?
A więc jednak i obecna siła przewodnia narodu – żoliborska grupa rekonstrukcji historycznej sanacji, w praktyce politycznej skłonna jest kierować się mądrością, jaką zostawili nam w spadku towarzysze hegliści: „Wolność to uświadomiona konieczność”. Stosowanie tej zasady we wszystkich dziedzinach życia, którymi władza usiłuje zarządzać, z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej widoczne. Prawne gwarancje bezpieczeństwa życia, majętności i bytu państwowego, wszystkie one podporządkowane są nadal zasadniczym ograniczeniom wypływającym z przekonania rządzących, że nie można i nie należy rozumieć ich tak całkiem dosłownie i nie należy, broń Boże, stawiać ich na ostrzu noża. Mimo więc nieustannych zapewnień o oddaniu tym wartościom, w praktyce granice determinacji władzy w ich zabezpieczaniu wyznaczają aktualne okoliczności, czyli zwyczajna „mądrość etapu”.
I tak w przypadku wyrzuconego do kosza na śmieci prawa anty-aborcyjnego i anty-eugenicznego okazało się, że decyduje dyktat wewnętrznej irredenty na zamówienie zagranicznych filantropów, którzy w ramach „organizatorskiej funkcji prasy” są w stanie wygenerować głos ulicy, ale to bardzo konkretnej ulicy, mianowicie Czerskiej, albo Wiertniczej. To niby tak oczywiste, ale przecież ani rząd warszawski, ani prezydent belwederski nie targną się na takie eksterytorialne świętości jak choćby Fundacja Batorego czy Fundacja Adenauera, bez których cieńszy byłby przypuszczalnie głos „obrońców demokracji”, skupionych obecnie na obronie „kompromisu aborcyjnego”, czy głos sędziów skupionych na obronie „zdobyczy ustrojowych” czasów jaruzelszczyzny.
Okazało się również, że aktualny układ władzy w pełni akceptuje wyznaczanie granic naszej suwerenności przez zewnętrzny dyktat CETA w sferze gospodarczej, czy NATO w sferze militarnej. Tak w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej stale daje się odczuć działanie jakichś tajemniczych, nigdy nie zapisanych w żadnym dzienniku ustaw praw kardynalnych, których sens najlepiej chyba w swoim czasie wyłożył Jego Ekscelencja abp Michalik: „Jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić”. Wówczas chodziło akurat o „pojednywanie się” z Moskalami na gwizdek z „GWiazdy śmierci”, a teraz mamy sezon na uprawianie podobnego deklamatorstwa na kierunku ukraińskim. Oczywiście sezon na „dialog z judaizmem”, uprawiany z oddaniem tak przez władzę świecką, jak i duchowną, nigdy się nie kończy, czego rozliczne dowody składali w minionym sezonie niemal wszyscy stojący na narodu czele.
Mimo więc rekordowej w dziejach IIIRP frekwencji patriotycznych fraz i póz w życiu publicznym, co nadal chwyta z serce sporą część stęsknionego za Wielką Polską elektoratu, po raz kolejny okazuje się, że jak to w swoim czasie ujmowali klasycy poprzedniego reżimu: „są takie granice, których przekraczać nie wolno” i generalnie „nie ma odwrotu od socjalizmu”. W tym duchu wypowiadają się niestety autorzy wiodących projektów, mających składać się na całokształt „dobrej zmiany”, pan minister od rolnictwa zatroskany perspektywą „powrotu obszarników”, pani minister edukacji zaniepokojona „wyciekaniem dzieci z systemu” (poprzez szkolnictwo domowe), czy pan wicepremier-minister-od-już-prawie-wszystkiego, Morawiecki-junior, który opowiada o elektrycznych samochodach niczym Baryka-senior o szklanych domach.
Wiara, rodzina i własność Polaków pod rządami PiS pozostają więc bezpieczne, ale przecież tylko w „rozsądnych” granicach. Granice rozsądku przekraczałoby bowiem traktowanie tych wartości jako pryncypialnych i nienaruszalnych, bo wszak pryncypialne znaczenia mają nadal zasady „centralizmu demokratycznego”, „demokratyzmu socjalistycznego” (w nowym opakowaniu retorycznym) i jeszcze na dokładkę „zrównoważonego”, pardon, „odpowiedzialnego rozwoju”. To są niestety frazesy wywodzące się bynajmniej nie z XX-wiecznych tradycji sowieckiego i post-sowieckiego zniewolenia, ale znacznie głębiej zakorzenione w tym, co na Żoliborzu do dziś traktuje się z szacunkiem i z powaga wymawia, a mianowicie w „postępowych tradycjach inteligencji polskiej”. A do tradycji tych należało wszak periodyczne składanie sprawy polskiej na ołtarzu światowej rewolucji, co się do dziś przykrywa lelewelowskim frazesem: „Za wolność waszą i naszą”, nieodłącznie sprzężone z liczeniem na interwencję „aliantów zachodnich”.
Realny sens i skutek takich rachub najlepiej chyba podsumował Bolesław Prus, który wprowadzając na karty „Lalki” starego subiekta Rzeckiego kazał mu niezłomnie wierzyć, że „przecież Napoleon nas nie opuści”. Ironia Prusa nie została najwyraźniej doceniona przez kolejne pokolenia, skoro dziś cała formacja geostrategów o horyzontach starego Rzeckiego wytycza po raz kolejny kierunki naszej polityki zagranicznej. Zadedykujmy im konkluzję tego wątku w „Lalce”: „I cóż się stało?… Świat nie poprawił się, Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum”. To ostatnie spostrzeżenie jakże oryginalnie aktualizuje się dziś, gdy w mediach zachodnich wzmiankuje się warszawską aferę reprywatyzacyjną jako ściśle związaną ze sprawą żydowskich roszczeń majątkowych względem Polski. W tym kontekście z lekka upiornie pobrzmiewa hasło: „Miasto jest nasze!”, którym posługują się lansowani przez media szermierze sprawiedliwości i przejrzystości życia publicznego. To jednak najwyraźniej projekt w fazie rozwojowej – polityczny „start-up”, który przyda się jak znalazł w nie tak już dalekich wyborach samorządowych.
A tymczasem od 2017 bezpieczeństwa „wschodniej flanki” mają strzec stacjonujący u nas żołnierze Wielkiej Brytanii, no i Rumunii, z którą, przypomnijmy – wiązał nas sojusz zanim i nas i ich oddano na wieczną sowietyzację. To jednak było dawno. Dziś sytuację geostrategiczną Rumunii dobrze ilustrują z jednej strony przypadki faktycznej eksterytorializacji tamtejszych poligonów przez armię państwa położonego w Palestynie, a z drugiej – ręczne zarządzanie tamtejszą sceną polityczną przez imperialnych rewizorów w rodzaju Victorii Nuland z USA. Więc rumuńscy żołnierze, jeśli rzeczywiście do nas przybędą, to – z całym szacunkiem – w charakterze lokalnej „przyzwoitki”. Notabene: z Wielką Brytanią też mieliśmy sojusz, prawda? Jakie ma podstawy minister Macierewicz, by sądzić, że jemu akurat uda się rozegrać sprawy lepiej od nieboszczyka Becka, trudno dociec. Faktem jest, że ani pozostali ministrowie warszawskiego rządu, ani belwederski prezydent, ani żoliborski prezes nie sprzeciwiają się tej właśnie hucznie odtrąbionej inwazji obcych wojsk, inwazji na własne życzenie. Ba!, nie tylko nie sprzeciwiają się, ale jeszcze reklamują jako odpowiedź na wszelkie pytania o nasze bezpieczeństwo. Nikt, literalnie nikt z całego układu tworzącego dziś fasadę władz III RP niczego w tym planie nie kwestionuje, nikt nie podaje się do dymisji, a wypadało by. Bowiem sam koncept zabezpieczania wolności narodu przez sprowadzanie na nasze terytorium obcych wojsk, to jest albo objaw zbiorowego obłędu, albo akt zdrady stanu. Kto wierzy, że Wielka Brytania wysyła dokądkolwiek jednego żołnierza z autentycznej troski o cudzą suwerenność, ten niczego naprawdę nie zrozumiał i niczego dobrze nie zapamiętał z narodowej historii. A w historii tej wszak nie brakuje przykładów „bratniej pomocy”, która naszym przodkom bokiem wychodziła, przecież i Szwedów w 1655, i Prusaków 1794 niejeden patriota witał z nadzieją, że pomogą dać odpór Moskalom…
Ale przecież entuzjastów „stałej obecności” anglosaskich aliantów w Polsce żadne, zwłaszcza tak odległe w czasie analogie nie przekonają. Możemy więc tylko po raz kolejny podyktować do protokołu votum separatum: kto chce, by Polacy rządzili się sami, u siebie, na swoim, ten nie śmie domagać się wprowadzenia w granice Rzeczypospolitej obcych wojsk. A gdyby naszym tylekroć przeniewierczym „aliantom” istotnie zależało na bezpieczeństwie całej Europy Środkowej, to mają na to prostą receptę: bezwarunkowo wzmacniać Wojsko Polskie. Ale tego jakoś czynić nie chcą, ergo: w rzeczywistości nie chcą wcale suwerennej, ani tym bardziej Wielkiej Polski. Chcą wzmocnienia nad nami zewnętrznej kurateli, a w niedalekiej perspektywie – kolejnego kryzysu kontrolowanego, może nawet pełnowymiarowej wojny (np. z tylekroć już w dziejach ćwiczonym napuszczaniem na nas ukraińskich szowinistów), która prowadzić będzie do zewnętrznej pacyfikacji, następnego „resetu” i nowej „transformacji”. A wszystko to, ma się rozumieć, pod „ochroną” międzynarodowych sił rozjemczych, w które z dnia na dzień przekształcić się mogą wysunięte oddziały „wschodniej flanki NATO”. Wówczas łacno okazać się może, że kadłubowe Księstwo Warszawskie, Królestwo kongresowe, czy nawet PRL, należą do sfery niedościgłych marzeń polskich państwowców.
To oczywiście czarny scenariusz political-fiction, w który nasi żoliborscy stratedzy, dziedzice subiekta Rzeckiego nie uwierzą, póki wszyscy razem nie znajdziemy się za drutami któregoś z „obozów deradykalizacyjnych”, w których służbę wartowniczą pełnić będą znów połączeni szorstką przyjaźnią żołnierze Stanów Zjednoczonych i Rosji, ubrani w jednakowe, błękitne kamizelki ONZ.
Grzegorz Braun
Tekst ukazał się na łamach tygodnika Polska Niepodległa, gdzie znajdziecie różne opinie i spojrzenie na polskie sprawy. Nowy numer już w środę w kioskach!
Kataklizmy i znaki – Grzegorz Kucharczyk
Mądrzy ludzie mówią, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Od czasu uderzenia gromu w Bazylikę św. Piotra w feralny dzień ogłoszenia abdykacji Benedykta XVI znaków ciągle przybywa: pękanie pastorału – symbolu władzy pasterskiej – w ręku papieża Franciszka (po raz ostatni podczas pielgrzymki do Sarajewa, wcześniej w Ziemi Świętej), runięcie papieża na ziemię przed obliczem Pani Jasnogórskiej, choć kilkanaście minut wcześniej adoracja Świętej Ikony odbywała się na siedząco. Coraz wyraźniej odczuwane w Rzymie trzęsienia ziemi, które od lata pustoszą Italię, a całkiem ostatnio (30 października) zrujnowały rodzinne miasto Patrona Europy św. Benedykta. Legła w gruzach bazylika jego imienia, w której Służbę Bożą sprawują benedyktyni także w klasycznym rycie Kościoła. Z Nursji benedyktyni zostali wygnani przez Napoleona w 1810 roku. Powrócili w 2000 roku. Teraz przygniótł ich ten dramatyczny znak. Parę dni wcześniej w Rzymie papież Franciszek uroczyście przyjmował Marcina Lutra in effigie.
Coś niedobrego nadciąga – mówią te znaki. A może już nadeszło.
Wielu dojdzie do wniosku, że autor ulega „apokaliptycznemu myśleniu” (choć przecież Apokalipsa jest w kanonie Pisma). Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że za sprawą Stwórcy niebo (gromy) i ziemia (wstrząsy) o czymś chcą powiedzieć, a właściwie na coś odpowiedzieć. Między znakami mamy bowiem niespotykany w dziejach Kościoła zamach na sakramenty święte (Sakrament Ołtarza i małżeństwa w pierwszej kolejności) w postaci decyzji podejmowanych na synodzie ds. rodziny, a później opisanych w adhortacji Amoris laetita. Dzisiaj z ust wpływowych, najbliższych współpracowników papieża Franciszka słyszymy, że oznacza to dopuszczenie osób rozwiedzionych i żyjących w „związkach cywilnych” do Komunii Świętej (kardynał Kasper).
Jednostronny obraz historii
Mamy zatem do czynienia nie tylko z próbą rehabilitacji rozbicia jedności Kościoła przez protestancką reformację z tłumaczeniem, że Luter „chciał dobrze” i „działał w stanie wyżej konieczności” (tako rzecze w swojej najnowszej książce o twórcy reformacji jego rodak i duchowy brat, kardynał Kasper). Okazuje się, że to mało. Otóż 31 października (w przeddzień nastąpiło zniszczenie rodzinnego miasta św. Benedykta) w Lund dowiedzieliśmy się, dzięki wspólnej katolicko-luterańskiej deklaracji podpisanej przez papieża Franciszka, że „katolicy i luteranie wspólnie ranili jedność Kościoła”.
Jezuicka przebiegłość! Jakże nasi „bracia odłączeni” dali sobie wmówić tak jednostronny obraz historii! Przecież od niemal pięciu wieków wiadomo, że winni są tylko katolicy. Kim był Marcin Luter, gdy rozbijał jedność Kościoła? Księdzem katolickim. Kim był Ulrich Zwingli, twórca reformacji w Szwajcarii? Księdzem katolickim. Kim był Albrecht Hohenzollern, twórca pierwszego państwa luterańskiego? Wielkim mistrzem katolickiego zakonu Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Kim był król Anglii Henryk VIII? Katolikiem i już po zerwaniu z Rzymem uważał się, aż do swojej śmierci, za katolika. Kim byli biskupi, którzy (z wyjątkiem jednego) potulnie zatwierdzili tytuł Henryka VIII jako „Głowy Kościoła w Anglii”? Biskupami katolickimi. Z jakiej rodziny wywodził się Jan Kalwin? Z tzw. porządnej, katolickiej rodziny z Noyon (ojciec Kalwina był kościelnym notariuszem). Należy więc uznać, że deklaracja z Lund cofa nas na drodze ekumenicznego dialogu, utrwala niedobre schematy, zamiast otwierać na nowe wyzwania i wytyczać perspektywy prawdziwie owocnego dialogu. Czegóż jednak można było się spodziewać po deklaracji podpisywanej przez duchowego syna św. Ignacego z Loyoli – głównego szermierza kontrreformacji?
Ale żarty i ironia na bok. Odbrązawiacze „duchowego dorobku” reformacji podkreślają, że były co prawda „pewne nieprzyjemne incydenty”, wszakże ciąg wydarzeń rozpoczętych w 1517 roku przez Lutra, doprowadził do duchowego „ubogacenia” i był – jak ostatnio słyszymy – „działaniem w stanie wyższej konieczności”.
Dramatyczne „incydenty”
Reformacja była ciosem w Ciało Chrystusowe. W te mistyczne – czyli w Kościół – i w te jak najbardziej realne – w Najświętszy Sakrament. Jego systematyczne profanowanie przez zwolenników reformacji to właśnie te „dramatyczne incydenty”, o których przelotnie wspominają tak aktywni dzisiaj po stronie kościelnej rozmaici advocati diaboli.
Wspomnijmy więc dwa, bardzo konkretne „incydenty”. Cytuję dwa fragmenty książek nie należących bynajmniej do kategorii katolickiej apologetyki.
Pierwszy dotyczy napadu protestanckiego tłumu na katolicką katedrę w Antwerpii na początku antyhiszpańskiej rewolty w drugiej połowie szesnastego wieku: „Wysoko nad głównym ołtarzem znajdował się wizerunek Zbawiciela wyrzeźbiony w drewnie i umieszczony między figurami dwóch łotrów, z którymi go ukrzyżowano. Motłochowi udało się zarzucić sznur na szyję Chrystusa i ściągnąć go w dół. A potem ludzie rzucili się na Niego z toporami i młotami rozbijając na tysiące kawałków. Oszczędzono obu łotrów, jakby mieli być świadkami dokonującego się u ich stóp gwałtu”. I dalej: „Gwałtom dokonywanym przez świętokradców towarzyszyły niegodne postępki, które mogły świadczyć o ich pogardzie do dawnej wiary. Pewien naoczny świadek powiada, że wzięli z ołtarza opłatek [Najświętszy Sakrament – G.K.] i włożyli papudze do dzioba. Inni zbierali na stos obrazy świętych i podpalali je lub też kładli na nich kawałki zbroi i deptali. Inni zakładali szaty skradzione z kościołów i biegali w nich po ulicach. Inni jeszcze smarowali księgi [liturgiczne] masłem, by łatwiej się paliły” (A. Wheatcorft, Habsburgowie, tł. B. Sławomirska, Kraków 2000, s. 114).
Drugi fragment opisuje instalację nowego protestanckiego porządku w Genewie: „Odbywa się to wszystko w dość niespokojnej atmosferze: w roku 1532 jeden z obrazów Maryi Panny krwawi z ran, jakie mu zadano. Przeniesiony do kościoła Świętej Magdaleny w Genewie staje się przedmiotem kultu, zaskakującego w tym czasie Reformacji. 1 maja 1534 roku zostaje natomiast okaleczony posąg świętego Antoniego, któremu celowo wydłubuje się oczy. 8 sierpnia 1535 roku rozgrywa się scena prawdziwego zbiorowego szaleństwa, podczas której młodzi ludzie niszczą obrazy i przedmioty kultu, krzycząc: „Mamy bogów księżowskich, czy chcecie ich trochę?”. Tłum porywa następnie pięćdziesiąt konsekrowanych hostii i daje je do zjedzenia psu” (B. Cottret, Kalwin, tł. M. Milewska, Warszawa 2000, s. 131).
I teraz pytanie: do jakiego „duchowego ubogacenia”, do jakiej „odnowy Kościoła” mogło wieść zjawisko historyczne, które rozpoczynało się w ten sposób? Jakie „nadużycia” chciano w ten sposób zlikwidować? I dlaczego temu wszystkiemu towarzyszyły łzy Matki?
Grzegorz Kucharczyk
Za „dary reformacji” już dziękujemy – Grzegorz Braun
Przypominamy felieton Grzegorza Brauna z 51. numeru magazynu „Polonia Christiana”. Gdy oddawano tamten numer do druku, informacje o planowanej wizycie papieża w rocznicę reformacji odbierano jeszcze jako co najmniej „niewiarygodne”. Dziś wiemy już, że Franciszek rzeczywiście poleciał do Szwecji. Mimo tego przypominamy argumenty Brauna, opublikowane latem tego roku:
Anonsowany oficjalnie udział papieża Franciszka w „ekumenicznym spotkaniu” w Lund, gdzie dziesięć tysięcy katolików i luteran zaangażowanych w działalność na rzecz pokoju, zwalczania skutków ocieplenia klimatu i pomagających uchodźcom ma uczestniczyć między innymi we wspólnym dziękczynieniu za „dary reformacji”, to wiadomość tchnąca tak głębokim absurdem, że zrazu trudno ją było traktować inaczej niż jako ponury żart, mimochodem trafiający w istotę problemu, jakim dla współczesnego Kościoła są ekumaniacy. Niestety to nie Radio Erewań, a Radio Watykańskie nadaje w poważnym tonie takie właśnie kawałki, które przyprawiają normalnego, przywiązanego do Tradycji i usiłującego zachować ostatki szacunku do hierarchii katolika nie tylko o głęboki smutek, ale i o – nie ma co owijać w bawełnę – wzbierający gniew.
Oczywiście zawsze warto brać pod uwagę możliwość manipulacji – w medialnym przekazie nie od wczoraj normą jest wszak fałszowanie sensów i nadinterpretacje intencji Stolicy Apostolskiej. Wszelkie złudzenia rozwiewa jednak lektura dokumentów przygotowanych już zawczasu na tę okoliczność – skromnej objętości tekst ekumenicznej quasi‑liturgii zatytułowany Wspólna modlitwa oraz obszerne opracowanie quasi‑teologiczno‑historyczne pod tytułem Od konfliktu do komunii. Luterańsko‑katolickie wspólne upamiętnienie Reformacji 2017 – sygnowanych pospołu przez liderów Światowej Federacji Luterańskiej i Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Choć słowo „prawda” pada tam na co drugiej stronie, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z potężną manifestacją czegoś wręcz przeciwnego.
Byłoby pół biedy, gdyby autorzy poprzestali na pseudoteologicznym mętniactwie – rozpoznawalnym znaku markowym JE kardynała Kocha, który pokazał już wszak nie raz, jak dalece obojętne lub nieznane są mu fakty historyczne i normy logicznego wywodu (a to między innymi w ubiegłorocznej „refleksji” na temat „dialogu z judaizmem” opublikowanej na pięćdziesięciolecie deklaracji Nostra aetate). Gdybyż więc autorzy w ogóle odpuścili sobie omawianie tak zwanej reformacji w jej realnym, dziejowym wymiarze, wówczas moglibyśmy krytykować ich za oderwane od rzeczywistości teoretyzowanie przy jednoczesnym abstrahowaniu od faktografii. Oni jednak poświęcili zdarzeniom z przeszłości cały osobny rozdział zatytułowany szumnie – a jak się okazuje, całkowicie bez pokrycia – Szkic historyczny luterańskiej reformacji i katolickiego responsu, w którym dają pokaz już nie tylko hipokryzji, ale i zakłamania.
Jakże bowiem można poświęcić sprawie całych kilkadziesiąt stron, a słowem nie napomknąć o tym, co było naczelną zasadą organizacyjną i podstawową praktyką działania rewolucji protestanckiej, a mianowicie o rabunkach i wojnach. Zmilitaryzowana i upolityczniona przemoc była wszak podstawowym narzędziem, bez którego ten wielki projekt nigdy nie ruszyłby z miejsca. Bez zbrojnego ramienia władzy świeckiej księgi Lutra nigdy nie zbłądziłyby pod żadne strzechy. A skąd finanse na walkę z „papizmem”? Oczywiście z grabieży: „przekształcenia własnościowe” na masową skalę, w pierwszej kolejności konfiskata dóbr klasztornych, a w ślad za tym odebranie majątku wszystkim, którzy ośmielili się stanąć w obronie Kościoła – to przecież pierwsze, założycielskie akty wszystkich bez wyjątku protestanckich reżimów.
Pisać zatem o niuansach interpretacyjnych i kontrowersjach doktrynalnych dotyczących na przykład „odpustów” czy „usprawiedliwienia”, a nie wspomnieć przy tym o politycznym wymiarze i tragicznych konsekwencjach buntu Lutra – to jak pisać o idei marksizmu‑leninizmu, a nie wspomnieć o horrorze rewolucji bolszewickiej. Pisać o gwałtownym rozwoju teologii protestanckiej, a nie mówić o masowych mordach, ekspropriacjach, prześladowaniach i trwałej dewastacji całego łacińskiego świata – to jakby pisać o różnicach między młodym Marksem a starym, nie wspominając przy tym o realiach i praktyce sowietyzmu w XX wieku. Autorzy Od konfliktu do komunii tak właśnie postępują – powielają stare klisze propagandowe z fałszywą wizją „protestantyzmu” jako rewolucji, jakoby przede wszystkim moralnej a jednocześnie oddolnej, jakiegoś ruchu ludowego, rzekomo spontanicznego buntu skrzywdzonych i oszukanych mas – gdy w rzeczywistości był to przede wszystkim bunt zdemoralizowanych elit, którym nauka Lutra przydała się, owszem, jako ideologia legitymizująca gigantyczny „skok na kasę”.
Ciekawa rzecz, że takie właśnie oblicze rewolucji protestanckiej – jako projektu „nowego wspaniałego świata” opartego na sile militarnej i politycznej, istotowo antychrześcijańskiego – manifestuje się w sposób całkiem otwarty (z obfitości serca usta mówią) w tak ważnej dla samych heretyków formie „upamiętnienia”, jaką jest słynna genewska Ściana Reformacji – gdzie obok centralnej dla lokalnej tradycji postaci Kalwina, na poczesnych miejscach znalazło się między innymi dwóch wojaków, bynajmniej nie subtelnych teologów: lord‑protektor Cromwell i admirał de Coligny (który byłby może został francuskim Cromwellem, gdyby kontrrewolucja nie wykazała się refleksem). Otóż w całym tym rozległym, quasi‑socrealistycznym monumencie, wśród dziesiątków pomników i pomniczków heretyckich liderów (z Polaków, chwała Bogu, ma tu swoje popiersie jeden tylko Jan Łaski), trudno dopatrzeć się bodaj jednego znaku Krzyża Chrystusowego (sic).
Tymczasem bowiem protestantyzm zrobił już swoje i na naszych oczach schodzi ze sceny. Rewolucja światowa w ramach mądrości kolejnych etapów sięga po coraz to nowe ideologie – wszystkie one jednak czerpią z tamtego zatrutego źródła. Jak bez niedomówień wykłada ksiądz profesor Tadeusz Guz: Wspólnym mianownikiem wszystkich ideologii nowoczesności jest ich wrogie antykościelne i antykatolickie oblicze oraz ich żywotna relacja z protestantyzmem. Nikt tak nie próbował satanizować Boga jak Marcin Luter. Zatem jesienią w szwedzkim Lundzie przystoi, owszem, jedna intencja nie dosyć chyba omodlona: o spokój duszy dzielnego Nilsa Dacke i wszystkich innych skandynawskich męczenników. A kto się tam wybiera dziękować za „dary reformacji”, ten przejawia poważny deficyt ducha lub intelektu – tertium non datur – brak wiedzy albo uczciwości.
Grzegorz Braun
Tekst opublikowano pierwotnie w 51. numerze magazynu “Polonia Christiana”
Przedruk materiałów zastrzeżonych przez Autora tekstu źródłowego bądź strony źródłowej, dozwolony jedynie po uzyskaniu stosownej zgody Autora.
Opinie wyrażane w tekstach publikowanych na łamach BIBUŁY są własnością autorów i niekoniecznie muszą odpowiadać opiniom wyrażanym przez Redakcję pisma BIBUŁY oraz Serwis Informacyjny BIBUŁY.
UWAGI, KOMENTARZE:
Wszelkie uwagi odnośnie tekstów, które publikowane były pierwotnie w innych mediach, prosimy kierować pod adresem redakcji źródłowej.
Uwagi do Redakcji BIBUŁY prosimy kierować korzystając z formularza [tutaj]