Miesięczne archiwum: Styczeń 2016
Grzegorz Braun: Perswazje, pogróżki i propozycje nie do odrzucenia. Z dziejów międzynarodowego „dialogu” z Polakami.
Kto z Polaków nie przywykł jeszcze do tego, że nas usiłują sztorcować nieproszone guwernantki i spieszą oświecać samozwańczy kuratorzy – czas najwyższy się przyzwyczaić. Kogo jeszcze dziś zaskakują i serio przejmują obłudne przemowy i hucpiarskie pohukiwania „w obronie demokracji” oraz „europejskich standardów”, rzekomo w Polsce zagrożonych – niech sobie uświadomi, że to wszystko już było.
Od stuleci nie było przecież takiego pokolenia, któremu nie przypadłaby w udziale jakaś porcja przemądrzałych pouczeń udzielanych z fałszywą troską; które by się nie stało obiektem bezczelnego szantażu upozowanego na życzliwe doradztwo; czy wreszcie takiego, które by nie padło ofiarą podstępnej napaści przedstawianej jako nieodzowna pomoc. Przeglądając historyczne przykłady, których moc przywodzą na myśl wydarzenia ostatnich miesięcy i dni – od kiedy układ III RP wystąpił z całą siłą swoich środków masowej dezinformacji, zmuszając układ IV RP do podjęcia niezręcznego „dialogu” z Komisją Europejską – możemy pokusić się o wstępną systematyzację powtarzalnych motywów i stałych wątków antypolskiej narracji.
Zachodni intelektualiści i pożyteczni idioci wobec polskiej zuchwałości
Żywiołowa nieakceptacja naszej suwerenności ze strony ludzi, którzy skądinąd reprezentują niebagatelny potencjał intelektualny i zyskali poważny autorytet naukowy, ma tradycje tak długie, że bodaj czy nie sięgające początków naszej cywilizowanej państwowości. Listę „zachodnich intelektualistów” – którzy samo istnienie państwa Polan i wyjątkową zaradność jego władcy uważali za obrazę Boskiej i ludzkiej sprawiedliwości – otwiera kronikarz Thietmar (975-1018), biskup Merseburga. Zawarty w jego doprawdy niezastąpionej kronice rys sylwetki Bolesława Chrobrego jest bodaj pierwszym tak monumentalnym pokazem idiosynkrazji i autentycznej polonofobii. Czyniąc Bolesława głównym czarnym charakterem swej narracji, Thietmar ze szczególną częstotliwością nazywa go: „zuchwałym”, „krnąbrnym”, „pychą nadętym”; z zasady przypisuje „niegodziwe zamysły” i „złośliwe plany”. Owszem, sam pierwszy nasz koronowany monarcha nie był może człowiekiem „do rany przyłóż” i z pewnością nie nadaje się na wyidelizowany wzorzec ad usum Delphini, ale przecież przewielebny Thietmar popadł niewątpliwie w obsesję na jego punkcie. Żadne okrucieństwa i podstępy nie wyprowadzały niemieckiego kronikarza z równowagi tak bardzo, jak duma i niezależność. Szydło wychodzi z worka, gdy Thietmar wspomina kontakty Bolesława Wielkiego z niemieckimi panami (których nb zdołał przejściowo uczynić swymi lennikami): Jak przykro jest porównywać współczesnych z naszymi przodkami! Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się podniósł z miejsca.
Jakże dobrze znamy te wyrazy oburzonego niedowierzania: Polak mający zasłużone poczucie własnej wartości – to coś, co się do dziś w głowie nie mieści niejednemu z niemieckich „kronikarzy” naszej współczesności.
Całe cztery stulecia po Thietmarze, choć Korona Królestwa Polskiego jest już wysoko i trwale wzniesiona, w niemieckim obszarze językowym wciąż żywa jest tradycja kwestionowania pozycji polskiego władcy (wówczas także Wielkiego Księcia Litewskiego). Jako pod pewnymi względami prekursorskie należy wyróżnić dzieło Jana (Johannesa) Falkenberga (1385-1435), dominikańskiego autora zakontraktowanego przez Krzyżaków na potrzeby walki propagandowej prowadzonej na soborze w Konstancji. Polska delegacja z Pawłem Włodkowicem i Zawiszą Czarnym na czele musiała stawić czoła czarnemu pi-arowi, który Krzyżacy prowadzili wykorzystując dwa zamówione u Falkenberga dzieła: dłuższy i „cięższy” traktat „Liber de doctrina” oraz popularyzującą treści tego pierwszego „Satyrę na herezje i inne nikczemności Polaków oraz ich króla Jagiełły”. Demaskował w nich Falkenberg Jagiełłę jako ni mniej, ni więcej, krypto-poganina i uzasadniał nie tylko możliwość, ale wręcz chrześcijański obowiązek położenia gwałtownego kresu jego panowaniu. Cesarz ma prawo walczyć z poganami, nawet pokojowo nastawionymi – dowodził Falkenberg – a Polacy, którzy bronią pogan [tj. Litwinów], zasługują tedy na śmierć tym bardziej. Należy ich zatem obrócić w niewolników – pozabijawszy uprzednio samego Jagiełłę i wszystkich jego zwolenników. Tak referują poglądy Falkenberga badacze, którzy jednocześnie – może z lekką anachroniczną przesadą – czynią zeń pierwszego teoretyka genocydu. Tymczasem Jan Falkenberg jest raczej postacią po prostu nieszczęśliwą – za swe traktaty trafił nawet do papieskiego więzienia (polska dyplomacja potrafiła to stosunkowo szybko wyegzekwować) – pozostaje więc figurą prototypową „pożytecznego idioty”, który z przekonaniem godnym lepszej sprawy realizuje cudze polityczne zlecenie; z pełnym poczuciem własnej niezależności oddaje swój intelekt na usługi bardziej odeń samego bezwzględnych graczy.
Jakże znajomo jednak brzmią dziś te wywody: Polaków, którzy nie reprezentują wyznaczonej arbitralnie normy (a przy tym psują „krzyżackie” interesy), należy przymusić siłą do podporządkowania.
Ignoranci i ideolodzy światowej rewolucji przeciw polskiej anarchii i papizmowi
Że aby pisać o Polsce w tonie autorytatywnym niepotrzebna jest żadna głębsza znajomość rzeczy, a wytykać Polakom ich nieznośne wady i przyrodzoną niższość można bez powoływania się na jakiekolwiek bezpośrednie doświadczenie ani rzetelną wiedzę źródłową – to fakt na gruncie polonofobicznej literatury oczywisty. John Barclay, który nigdy na oczy nie oglądał Polski, napisał w swoim dziele opisującym kraje świata „Icon Animorum” [1630], że Polacy „są z przyrodzenia nieobliczalni i samowolni [born to ferocity and licence] i nie umieją się rządzić [not know how to govern themselves]”. Na gruncie takich uprzedzeń – kiedy dochodzi do nich jeszcze resentyment motywowany przesądem sekciarskim – nic dziwnego, że późniejszy, nawet bliski kontakt z Polską, może wszystko zmienić jeszcze tylko na gorsze. Stąd w brytyjskiej literaturze czasów rewolucji protestanckiej z kraju zrazu tylko lekceważonego, szybko awansuje Polska do rangi kraju potępianego – czego przykładem paszkwil: „Wieść z Polski o okrutnych praktykach papistowskiego kleru przeciw protestantom” [„News from Poland, of the cruell Practice of the Popish Clergie against the Protestants”, Londyn 1641] autorstwa Eleazera Gilberta, który przez jakiś czas bawił wówczas w Wilnie jako kalwiński agitator.
Stanowczo jednak całe sterty podobnych „Wieści z Polski”, jakie wyprodukowano w ogarniętym rewolucją protestancką świecie, nie zaważyły na wizerunku Polski tak znacząco, jak skromne skądinąd objętościowo publikacje nt. Polski, które wyszły spod pióra Jana Amosa Komenskiego (1592-1670), czeskiego rewolucjonisty, już nie tuzinkowego agitatora, ale niezwykle wpływowego guru (filozofa, teologa i pedagoga), który w połowie XVII w. znalazł schronienie w Polsce – by później odwdzięczyć się za to w specyficzny sposób, szerząc mianowicie wieści o polskiej nietolerancji. Dziś czczony nie tylko w ojczystych Czechach, ale uczyniony wręcz jednym ze świeckich „patronów” Eurokołchozu (patrz: program dla młodzieży „Commenius”), uczynił w swoim czasie wiele dla nawiązania nici spisku rozbiorowego (Szwecji, Brandenburgii, Siedmiogrodzian Rakoczego, Bogusława Radziwiłła i Kozaków Chmielnickiego) przeciw katolickiej Polsce. Dopięty traktatem w Radnot [1656], choć nie na długo i nie w pełni wprowadzony w życie – był to pierwszy tak bliski sukcesu spisek rozbiorowy. Patronowała mu Anglia Oliwera Cromwella, który w korespondencji do podbijającego wówczas Polskę Karola Gustawa wyrażał ukontentowanie faktem „utrącenia jednego rogu papieżowi”. Wymieniony wyżej Komenski adresował doń z kolei swój panegiryk „Carolo Gustawo” – i trafnie upatrując w szwedzkim królu najlepszego wówczas realizatora „straszliwego dzieła zreformowania świata” [terribile opus reformationis mundi] tak zachęcał: „Daj im [mieszkańcom Rzplitej] wolność, większą i lepszą, niż mieli…”
I to jest właśnie oryginalny wkład Jana Amosa Komenskiego w doktrynę antypolonizmu: ewentualne wyzucie Polaków z suwerenności, zniszczenie ich tradycji i odebranie praw – to nazywać się ma „większą i lepszą wolnością”.
Jakże współczesna to retoryka – i dziś przecież obecna w propagandzie, która brutalne zakusy na suwerenność narodu usiłuje przedstawić jako motywowane szczerą troską o jego swobody. A w perspektywie jawią się dalsze logiczne konsekwencje takiego rozumowania: jeśli argumenty nie przemawiają – wówczas nie pozostaje nic innego, jak tylko przykładnie ukarać i bez ceregieli zneutralizować „papistowskich” niewdzięczników, którzy sami nie chcą, a innym stoją na zawadzie w drodze ku „większej i lepszej wolności”.
XVIII-wieczny „Klub Obrońców Dysydentów” – na rzecz pokoju, tolerancji i oświecenia
Kulminacją antykatolickiej propagandy wymierzonej w Polskę jest tzw. sprawa toruńska [1724] – wyroki śmierci wykonane na protestanckich rajcach miejskich, którzy nie położyli kresu antykatolickiemu tumultowi (napaści protestanckiego motłochu na kolegium jezuickie). Stała się ta sprawa kanwą zorkiestrowanej na skalę kontynentu kampanii propagandowej wymierzonej w Polskę. Dwuznaczna rola Augusta II Mocnego nie zmienia faktu, że po raz pierwszy – być może od czasów „antypapistowskiej” aktywności Komenskiego – cała Europa zaalarmowana została wiadomościami o losie dysydentów tj. innowierców w Polsce, gdzie notabene możliwości publicznego sprawowania przez nich kultu były nieporównanie lepsze niż gdziekolwiek indziej. Tymczasem Fryderyk Wilhelm pruski zwrócił się do monarchów Wielkiej Brytanii, Danii, Szwecji i Rosji z ofertą synchronizowania nacisków na Polskę w celu poszerzenia praw dysydentów. Charakterystyczne, że największą troskę o ich los przejawiali akurat ci monarchowie, którzy we własnych domenach absolutnie wykluczali publiczny kult wyznań niepaństwowych. Np. katolicy w Berlinie dopiero dwie dekady później będą mogli słuchać Mszy Świętej w jednym kościele. Sprawa toruńska była więc tylko pretekstem dla podjęcia ofensywy przeciw katolickiej Polsce przez zjednoczony front heretyków ze schizmatykami.
W kolejnych dekadach ambasadorowie obcych państw w Polsce do perfekcji doprowadzą system wykorzystywania tzw. sprawy dysydenckiej dla wywierania presji na Króla, Sejm i Senat. Zwłaszcza w wykonaniu ambasadorów Rosji i Prus będzie to popis mistrzowskiej gry na wielu fortepianach – zarządzanie poprzez zorganizowany i podsycany konflikt wewnętrzny (np. konfederacja toruńska vs konfederacja radomska etc.). Z jednej strony nieustanne besztanie Polaków za rzekomy brak tolerancji staje się narzędziem skutecznej kontroli tracącego suwerenność państwa – z drugiej strony natomiast pomaga izolować Polskę na arenie międzynarodowej. Obydwa te zabiegi były wszak koniecznym etapem na drodze do ostatecznej parcelacji państwa.
Nikt jednak nie nazywał tego wówczas oficjalnie „rozbiorami” ani „napaścią”, ani – ma się rozumieć – „rozbojem w biały dzień”. Mówiono co najwyżej o „podziale”, ale bez żadnych negatywnych konotacji. Wręcz przeciwnie – zarówno występujący z bandycką inicjatywą Berlin, jaki kontrolujący sytuację Petersburg, jak też wreszcie doproszony do zbrodniczej spółki Wiedeń – wszyscy dbali o ubieranie paskudnych realiów w eleganckie frazesy. Nie mówiono jednak o utracie suwerenności, ale o „gwarancji wolności” – od czego cesarzową Katarzynę zaczęto tytułować „Gwarantką”. Ohyda, perfidia i rozbójniczy charakter kolejnych projektów rozbiorowych były tak ewidentne, że dla ich zneutralizowania trzeba było sięgnąć po retorykę wyższej konieczności – zaczęto tedy mówić o pokoju. I tak w korespondencji ze Stanisławem Augustem pisała Katarzyna, że wszystko czyni „dla zachowania powszechnego spokoju północy”, zaś Fryderyk pruski tłumaczył, iż: „Po próżnym przedstawieniu rozmaitych środków trzeba było chwycić się tego podziału jako jedynego środka uniknięcia powszechnej wojny”.
Fryderyk tłumaczył to wówczas akurat Wolterowi, który nie zaniedbywał okazji, by skomplementować swego mecenasa: „Utrzymują, że to Wasza Królewska Mość podał myśl podziału Polski, i wierzę temu, gdyż widać w tym geniusz”. Wolter był zresztą jednym z tych intelektualistów ówczesnej doby, którzy poniekąd przygotowali elity Zachodu – ale, o smutny paradoksie, także i samej Polski – do akceptacji rozbiorów Polski. Bez francuskiej „Encyklopedii” trudno bowiem wyobrazić sobie skutecznie prowadzoną przez „oświeconych” walki z polską tradycją narodową i katolicką – pod pretekstem przezwyciężania przywar narodowych, które podkreślano wspólnym mianownikiem „sarmatyzmu”. Sarmatyzm był w retoryce oświeconych wszystkim co najgorsze – był „starym”, którego należało się pozbyć w imię „nowego”. Walka z sarmatyzmem prowadzona w XVIII w. na łamach oświeceniowej prasy i literatury, ale także tak nowoczesnymi wówczas środkami masowej propagandy jak teatr – była pierwszą tak nowoczesną i zmasowaną kampanią, która w walkę z własną tradycją zaangażowała nie tylko sam język, ale i szeroką elitę, która wobec własnego narodu zaczęła stosować „pedagogikę wstydu”. Polegała ona wówczas – dokładnie tak jak i dziś – na wskazywaniu „standardów europejskich”, jako wzorca, którego osiągnięcie wymaga rozbratu z własną tradycją narodową, a nawet warta jest rezygnacji z części dorobku cywilizacyjnego.
Wdrażanie narodu politycznego do powszechnej akceptacji oderwania od korzeni i „transformacji” Polaka-sarmaty w Polaka oświeconego – to była szkoła, której przejście niewątpliwie przygotowało pierwsze pokolenia KEN na rozstanie z własną państwowością. Oświeceniowa nowomowa, która pozwalała szydzić z tego, co dla tylu pokoleń było świętością i negować wartość tego, co tylu pokoleniem dobrze służyło – niewątpliwie święciła tryumf na sejmie grodzieńskim [1793] – gdzie po spacyfikowaniu dość zresztą nielicznych malkontentów, o traktatach rozbiorowych mówiło się już: „szczęśliwe systemma jedności i przyjaźni” (sic).
Stalinowski front antyfaszystowski przeciw reakcji, antysemityzmowi i ksenofobii
Późniejsze doświadczenia historyczne w tej dziedzinie dają się już opisać jako kolejne repliki i mutacje przedstawionych wyżej modeli. Niezmiennie obowiązuje żelazna zasada nie nazywania rzeczy po imieniu – dlatego odbieranie Polsce suwerenności przedstawia się zawsze jako tryumf rozsądku, sprawiedliwości i przezorności – jako zażegnanie jakiegoś większego niebezpieczeństwa, które Polacy samym swoim istnieniem gotowi sprowadzić na świat. Dlatego wszystkie inwazje Polski – te dokonane i te niedokonane – mają motywacje wyłącznie „pokojowe”. I Hitler z Goebbelsem, i Stalin z Mołotowem deklarują w każdym przypadku troskę o pokój światowy, dla którego „awanturnicza” postawa Polski jest zawsze największym zagrożeniem.
Nic nowego w tej sprawie – jak przez cały XX w., tak i dziś np. mniejszość żydowska systematycznie sięga po sprawdzony model „sprawy dysydenckiej” – nie cofając się przed praktyką donosu na własne państwo do organizacji międzynarodowych. A od kiedy w 1926 r. na Kremlu zdecydowano walczyć z Polską pod hasłem „antyfaszyzmu” – czynią to z wielkim oddaniem kolejne pokolenia funków, dzieci, wnuków, a dziś pewnie już nawet prawnuków stalinowskiego Kominternu. Z ich udziałem trwa niekończący się „koncert na pudła rezonansowe” – w którym krajowi funkcjonariusze frontu ideologicznego udzielają wywiadów towarzyszom z Zachodu, aby następnie prezentować środowiskowe opinie jako „reakcje prasy zagranicznej”. Instancje zagraniczne angażowane są dla uzyskania przewagi w rozgrywce, jaka toczy się na krajowej scenie politycznej i za jej kulisami.
Mężowie i żony stanu innych państw, reprezentujący interesy rozmaitych mafii, służb i lóż, z dużym zaangażowaniem wchodzą w role „gwarantów” naszych pryncypiów ustrojowych – niczym Katarzyna przed 250 laty. W kolejnych epokach wraca ten mechanizm ubezwłasnowolnienia – wytyczania horyzontów aspiracjom narodu pod groźba zastosowania np. „doktryny Breżniewa”, czy jej swoistej wersji obowiązującej dziś w Unii Europejskiej (gdzie w miejsce imperatywu „obrony socjalizmu” mamy wykorzystywany właśnie imperatyw „obrony demokracji”).
Pięć lat temu w pisanym na łamy „Polonia Christiana” tekście „Klasycy antypolonizmu” stwierdzałem oczywistości: Oto Polskę krytykuje się, redukuje i stawia w stan likwidacji zawsze z pozycji wyższości cywilizacyjnej – w imię „ogólnoludzkich” celów. Zawsze idzie o jeśli nie o „zabezpieczenie pokoju w świecie”, jeśli nie o „wspólne zwycięstwo” (np. „nad faszyzmem”), to przynajmniej o dobro samej Polski (np. jej „dostosowanie do standardów” i „pełną integrację”). Do kanonu antypolonizmu należy nigdy nie wyrażane wprost, a jednak najgłębiej żywione przekonanie, że Polska zostawiona samej sobie jest potencjalnie niebezpieczna – na zewnątrz (np. zagraża „jedności”) i do wewnątrz (zagraża np. „mniejszości”). Że zatem Polska powinna, musi – w imię nieubłaganych praw postępu – być poddana jakiejś kontroli. Inaczej bowiem niechybnie „zbudzą się demony” (fakultatywnie: „nietolerancji”, „ksenofobii”, „antysemityzmu”). Nie można więc Polski zostawić samopas – trzeba ją urzędowo ubezwłasnowolnić, poddać kurateli oświeconych guwernantek, które już wiedzą jak sprawić, by Polacy wyzbyli się złych nawyków wysysanych z mlekiem matki.
Pozostaje nadzieja, że zwłaszcza w ostatnich latach skokowo maleje podatność Polaków, zwłaszcza młodych na pedagogikę wstydu z jednej, a i zwykłe pogróżki z drugiej strony. Chwała Bogu, wielu z nas zdążyło już zauważyć, że niezależnie od tego, jak daleko zajdziemy na drodze kompromisu, konformizacji, a potem konsekwentnie bezwarunkowej kapitulacji – Polska z zasady jest dla „obozu postępu” w ogóle nie do przyjęcia. Ze strony dziedziców Komeniusza nie ma i nie będzie przyzwolenia na żadną prawdziwą Polskę – zwłaszcza tę trwającą przy Tradycji. Nie ma zatem istotnych źródeł trwałego i pożytecznego Jej istnienia – innych, niż Wola Boża i nasza własna wolna wola. Co sobie z całą mocą uświadomiwszy, możemy odetchnąwszy z ulgą zacząć poważnie myśleć o odzyskaniu kontroli nad własnym życiem narodowym. A to oznaczać powinno opracowanie planu pilnego wycofania się ze stanu tej uwłaczającej zależności, którą Andrzej Olechowski (b. MSZ III RP, w PRL TW SB „Must”, uczestnik spotkań Grupy Bilderbergu i Komisji Trójstronnej), gdy przed laty zachwalał Polakom uroki Eurokołchozu, wskazał jako najważniejszą korzyść: „możliwość współdecydowania o własnych sprawach” (sic!).
Grzegorz Braun
Islamizacja – kara za apostazję – rozmowa z ks. Guyem Pagesem
Poddając się strachowi, już ulegamy islamizacji, bo islam znaczy właśnie „poddanie”. Francuzi, nawet kiedy dostrzegają ten problem, nie mają możliwości rozwiązania go, ponieważ krępuje ich republika, która – w imię rzekomej wolności religijnej – zabrania im działać. Nie uznaje przy tym faktu, że islam wcale nie jest religią, tylko totalitarnym systemem politycznym – mówi ksiądz Guy Pagès, autor książki Przesłuchać islam; 1501 pytań, które należy postawić muzułmanom, w rozmowie z Piotrem Doerre.
Zamachy, do jakich doszło niedawno w Paryżu, wstrząsnęły całą Europą. Chyba nikt we Francji nie ma już wątpliwości, że islam to poważny problem?
Nie byłbym tego taki pewien. Przede wszystkim o islamie nie mówi się dziś prawdy – to wielkie nieszczęście. Z tego powodu muzułmanie nie mogą się nawrócić, a niemuzułmanie, którzy nic o islamie nie wiedzą, myślą, że jest on w gruncie rzeczy religią dobrą, a źli są tylko fanatycy.
Co więcej, w panującej obecnie mentalności postępu, w której za lepsze uważa się zawsze to co nowsze, islam – późniejszy w historii od chrześcijaństwa – jawi się wielu ludziom jako coś z definicji od chrześcijaństwa doskonalszego. Kraje Europy Zachodniej, wyrzekając się chrześcijaństwa, zaczęły sprzyjać islamizacji, a sam Kościół wydaje się nie mieć nic przeciwko opinii, że islam jest religią dobrą. Droga do islamizacji Europy jest więc otwarta, a na całym globie żyje miliard czterysta tysięcy muzułmanów – przekonanych, że ich misją jest narzucenie światu szariatu.
Najgorsze zaś jest to, że prawodawstwo europejskie zaczyna się do szariatu dostosowywać. Na przykład, we Włoszech odbył się proces muzułmanina, który pobił i uwięził swoją córkę dlatego, że spotykała się z niemuzułmaninem. Sędzia włoski uniewinnił oskarżonego uzasadniając, że zrobił to dla dobra córki i działał według własnych wartości. Tak oto prawo islamskie okazało się ważniejsze od prawa włoskiego.
Jest wiele przykładów na to, że muzułmanie zamieszkujący Europę żyją w zupełnej niezgodzie z panującymi tu prawami, szczególnie rażąca wydaje się jednak poligamia. Czy to częste zjawisko we Francji?
Zgodnie z obecnymi przepisami na temat rodziny jeden mężczyzna – nawet jeśli oficjalnie nie jest zdeklarowanym poligamistą – może mieć kilka kobiet, z którymi ma dzieci. I albo te kobiety mieszkają razem z nim, albo deklarują się jako matki samotnie wychowujące dzieci, nabywając tym samym prawo do subwencji socjalnych, przydziału mieszkania i wszelkiej innej pomocy. Mężczyzna z taką sytuacją rodzinną może bardzo dobrze żyć dzięki świadczeniom socjalnym przekazywanym jego kobietom. W niektórych przypadkach taka comiesięczna pomoc pozwala na uzbieranie całkiem pokaźnej fortuny. Poligamia jest zatem metodą zarabiania pieniędzy.
Dlaczego francuskie władze nie przeciwdziałają tego rodzaju praktykom i w ogóle ekspansji islamu?
Bo zaślepia je zasada laickości, która postuluje równość wszystkich religii. Francuska klasa polityczna nie rozumie, czym jest islam i nie może tego zrozumieć, nie odwołując się do Chrystusa. Bo islam istnieje tylko po to, aby zniszczyć chrześcijaństwo. Kiedy nie wierzy się w Chrystusa, nie jest się w stanie poznać prawdy na temat islamu.
Wynika z tego, że to laicyzacja otworzyła Francję na przyjęcie islamu…
We Francji laickość jest dogmatem, którym Francja się szczyci na całym świecie. Właśnie ta laickość, to zepchnięcie całego życia religijnego do sfery prywatnej pozwala, dać muzułmanom miejsce we francuskim społeczeństwie. Ale – uwaga! – miejsce to chce definiować republika pragnąca kierować islamem w taki sposób, aby stał się on „islamem francuskim”.
Rząd francuski zamiast walczyć przeciwko islamowi szuka raczej środka, aby go oswoić. Politycy wierzą, że islam jest zdolny zaakceptować oddzielenie domeny religijnej od państwowej. Tymczasem religia ta nie dopuszcza podobnego rozróżnienia, bo islam to reżim totalitarny. Oczywiście, muzułmanie się do tego nie przyznają, ponieważ nie są jeszcze w większości i tymczasowo tolerują politykę rządu, na co pozwala im takija – islamska strategia okłamywania i udawania. Ale od dnia, w którym zdobędą liczebną przewagę, będą chcieli żyć według szariatu, który nie odróżnia ani sfery państwowej od religijnej, ani publicznej od prywatnej. Islam pozbędzie się wtedy swego „francuskiego” oblicza i ukaże się takim, jakim jest, czyli systemem reguł kompletnie barbarzyńskich i totalitarnych. Projekt stworzenia przez rząd lokalnej odmiany islamu jest więc krokiem fałszywym.
Ale przecież rząd to nie wszystko. Co z samym społeczeństwem francuskim?
Współcześni Francuzi są kompletnie znieczuleni strachem wobec postępów islamu. Myślą, że ustępując coraz więcej pola muzułmanom, inwestują kapitał na przyszłość na zasadzie: Kiedy wy będziecie u władzy, to będziecie dla nas tak mili, jak my byliśmy mili dla was. Nie ma innej reakcji – serca wszystkich ludzi odpowiedzialnych za życie polityczne i społeczne we Francji poddały się strachowi.
A poddając się strachowi, już ulegamy islamizacji, bo islam znaczy właśnie „poddanie”. Francuzi, nawet kiedy dostrzegają ten problem, nie mają możliwości rozwiązania go, ponieważ krępuje ich republika, która – w imię rzekomej wolności religijnej – zabrania im działać. Nie uznaje przy tym faktu, że islam wcale nie jest religią, tylko totalitarnym systemem politycznym – i niczym innym. Jest systemem najgorszym, jaki tylko może być, ponieważ ingeruje nawet w życie prywatne ludzi.
Czy w kontekście dążenia islamu do narzucenia światu prawa szariatu jest w ogóle możliwe pokojowe współżycie chrześcijan i muzułmanów w jednym kraju?
Nie, ponieważ islam w założeniu ma podzielić ludzkość na muzułmanów i niemuzułmanów i zbudować miedzy nimi mur nienawiści. Koran zawiera setki wersetów wzywających do nienawiści i zabijania niemuzułmanów. W jego narracji wszystko, co nie jest muzułmańskie, jest z definicji złe i musi zostać zniszczone, a niewierni albo się nawrócą, albo spotka ich śmierć, bądź też będą żyć pod islamskim panowaniem, akceptując swój upośledzony, niższy status społeczny i polityczny.
Europejczycy, jako niemuzułmanie, powinni się obawiać islamu, ponieważ islam chce ich uczynić poddanymi. Zresztą, jak już wspomniałem, samo słowo „islam” znaczy „poddanie”. Poddanie czemu? Antychrystowi. Któż inny bowiem może przybyć po Chrystusie, jeśli nie Antychryst? Islam nadchodzi, aby zniszczyć dzieło Chrystusa. W tej religii Jezus nie jest Bogiem, nie umarł i nie zmartwychwstał, grzechy nie są zmazywane, a człowiek wierzy, że może się zbawić tylko wypełniając nakazy prawa. Jest to system, w którym zamiast miłości praktykuje się ślepe posłuszeństwo względem rozkazów boga, którego się nie zna i którego się nigdy nie zobaczy.
Stosunek Allacha do człowieka ma charakter przemocy i będzie się każdorazowo powtarzał w relacjach muzułmanów do niemuzułmanów, mężczyzn do kobiet, panów do niewolników. W Koranie Allach zabrania zniesienia niewolnictwa. Kobieta w islamie nie ma tej samej godności co mężczyzna, nie ma prawa dziedziczenia jak jej brat, w sądzie jej słowo ma wartość połowy słowa mężczyzny, nie może także sama decydować o swoim małżeństwie, i tak dalej…
Niemuzułmanie powinni więc zrozumieć, że skoro odrzucili Chrystusa, będą mieli Antychrysta. Rozwój islamu na Zachodzie to ciężka kara za apostazję. Trzeba zatem, aby ludzie Zachodu zadali sobie pytanie: Czy chcę być muzułmaninem? Statystycznie bowiem wszystko zmierza właśnie w tym kierunku. Muzułmanie są przekonani, że mają rację i dla tej racji gotowi są wysadzać się w powietrze, zabijać i narzucać islam wszędzie.
Zatem ludzie Zachodu albo staną się muzułmanami, aby mieć święty spokój, albo stawią opór. Muszą jednak wiedzieć, dlaczego nie mogą się poddać. A do tego konieczny jest powrót do początków ich tożsamości. Niezbędne jest ponowne odkrycie tego, co sprawia, że chcą żyć jako ludzie wolni. Postępy islamu stawiają Europejczyków przed nieuchronnym wyborem: albo powrócą do Chrystusa, który ich wyzwolił z niewoli demona, albo popadną w system siedem razy gorszy niż ten, którego ich praojcowie zaznali przed chrześcijaństwem.
Islam nie jest więc – jak się twierdzi – religią pokoju?
Kiedy nasz Pan Jezus Chrystus opuszczał ziemię, przekazał władzę św. Piotrowi, czyli pierwszemu papieżowi. My, katolicy wiemy zatem, do kogo się mamy zwrócić z problemami dotyczącymi wiary i moralności: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi będzie rozwiązane w niebie”. Mahomet nikomu nie powierzył swojego autorytetu. Islam nie jest zdolny przynieść światu pokoju, ponieważ w sobie samym nie ma zasady jedności. Zawsze znajdą się tacy muzułmanie, którzy będą twierdzili że mają interpretację Koranu bardziej autentyczną od ich sąsiadów. Z tego powodu wszyscy pierwsi kalifowie zostali zgładzeni. Jedyny możliwy system polityczny w krajach muzułmańskich to tyrania. Nie ma innego, ponieważ w islamie nie ma zasady jedności. Islam to strach, poddanie się. Poddanie czemu? Tego nie wiadomo, bo Allacha się nie widzi i tak naprawdę nikt nie wie, kim lub czym on jest.
W islamie istnieje instytucja muftich, ludzi posiadających głęboką wiedzę na temat religii, którzy pełnią również rolę sędziów. Jeśli oni stwierdzą, że jakiś człowiek prowadzi życie niezgodne z zasadami Islamu, mogą zażądać ukarania go śmiercią. Nosi to nazwę fatwy – jest to wyrażona na piśmie interpretacja islamskiego prawa, której praktykowanie zaleca się muzułmanom. Fatwa może być decyzją zarówno arbitralną, jak i śmieszną i absurdalną. Na przykład w czasie dojścia do władzy Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie na uniwersytecie Al-Azhar w Kairze wydano fatwę, która dopuszczała stosunek płciowy muzułmanina z jego zmarłą żoną do 6 godzin po jej śmierci. Istnieje też fatwa, w której muzułmańskiej kobiecie pracującej z mężczyzną nienależącym do jej rodziny doradza się, aby dała mu do picia mleka z własnej piersi. W ten sposób będzie mogło między nimi powstać coś na podobieństwo relacji matka-syn, co wykluczy możliwość wszelkich relacji seksualnych, jako, że kazirodztwo jest w islamie nie do pomyślenia.
Ale przecież islam przedstawia się często jako wielką religię i wspaniałą cywilizację. Tyle się mówi chociażby o wyższości cywilizacyjnej krajów muzułmańskich nad Europą w wiekach średnich…
Historia pokazuje, że islam nigdy nie doprowadził ludzkości do jakiegokolwiek stopnia doskonałości. Owszem, czasami słyszymy: popatrzcie tylko na Andaluzję, obejrzyjcie miniatury perskie z XIV wieku… Ale to przecież nie islam to wszystko stworzył, lecz zislamizowane podbite ludy, którym udało się zachować z ich macierzystych kultur nasiona ich własnych zdolności, które zaowocowały nie dzięki islamowi, ale wbrew niemu.
W Andaluzji muzułmanie zastali to, co stworzyła cywilizacja rzymska i chrześcijańska. Arabscy budowniczowie meczetów i medycy byli chrześcijanami – to nie byli muzułmanie! Dzisiaj we Francji nawet prezydent ośmiela się powiedzieć, że to islam przyniósł do Europy skarb filozofii greckiej i starożytności. To fałsz, to bezwstydne kłamstwo! Naprawdę bowiem to zislamizowani chrześcijanie arabscy, a nie Arabowie‑muzułmanie, przetłumaczyli na język arabski dokumenty nauki i filozofii greckiej. I to oni, aby uniknąć prześladowań, przynieśli ze sobą te dokumenty do Europy.
Zresztą wiele z tych tekstów znano na Zachodzie jeszcze przed przybyciem tu arabskich przekładów z greki. Udowadnia to Sylvain Gouguenheim w książce Aristote au Mont Saint‑Michel. Les racines grecques de l’Europe chrétienne (Arystoteles na Mont Saint‑Michel. Greckie korzenie Europy chrześcijańskiej).
Kraje muzułmańskie nie przechodziły nigdy ewolucji ekonomicznej, technicznej i naukowej. Wynika to ze stosunku muzułmanów do Boga i świata – stosunku całkowicie fałszywego. W islamie nie można się rozwijać. Ideałem jest powrót do Złotego Wieku, którym było VII stulecie, czas Mahometa. Wszystko zatem, co jest postępem czy ewolucją, jest grzechem, ponieważ stanowi odcięcie się od doskonałego początku. Islam to niszczenie wszystkiego: trzeba oczyścić wszystko, aby dotrzeć do punktu zerowego – bo tylko wówczas będzie się pewnym, że wokół nie będzie zła… bo nie będzie w ogóle niczego.
Czy nie boi się Ksiądz głosić tak skrajnie antyislamskich poglądów w kraju tak zdominowanym przez strach?
Jestem dobrze znany w niektórych radykalnych środowiskach muzułmańskich, otrzymuję pogróżki, straszą mnie torturami i śmiercią; jasne więc, że po pewnych dzielnicach nie spaceruję. A co do reszty, uważam, że nie należy się bać. Trzeba być roztropnym, ale nie można żyć w strachu. Jezus powiedział: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10, 28–29).
Islam zawsze narzuca się za pomocą strachu – wywoływanego przez odrażające metody, którymi się posługuje: masakrami, torturami… Niektórzy ludzie są gotowi wyrzec się własnej wiary i zostać muzułmanami tylko dlatego, aby uniknąć tych strasznych rzeczy. Nie wolno tego akceptować. Trzeba sobie uświadomić, że większą wartością jest umrzeć niż stać się muzułmaninem. Jedyną zaporą zdolną powstrzymać ekspansję islamu jest wiara ludzi gotowych oddać własne życie, aby dać świadectwo prawdzie – jak to zrobił Chrystus.
Rozmawiał Piotr Doerre
Powyższy tekst jest tylko FRAGMENTEM artykułu opublikowanego w magazynie “Polonia Christiana”.
Gwałt jako forma dżihadu
Dla przeciętnego mieszkańca świata islamu – nie myślę tu ani o intelektualistach, ani o tzw. umiarkowanych muzułmanach – wszystkie kraje, które doń nie należą są potencjalnym obszarem ekspansji. Ta logika jest prosta. W jej źródłach i podstawach nie kryje się żaden margines na tak zwaną adaptację czy integrację kulturową. Przeciętny muzułmanin traktuje ludzi spoza sfery islamu jako niewiernych, ale szczególnie charakterystyczna jest tu postawa wobec kobiet niemuzułmanek. Ciało „niewiernej” kobiety jest bowiem polem bitwy, na którym prowadzi się dżihad.
W ramach prowadzenia owej religijnej wojny żadne normy i zakazy nie obowiązują. Przeciwnie, prowadzący koranizację pobożny muzułmanin ma traktować płeć piękną jako zdobycz do seksualnej niewoli, ale i do nawrócenia, o ile tylko uzna za słuszne posiąść ją jako żonę. Dlatego tak bardzo chybione – bo oparte na fałszywym założeniu – są starania feministek, liberałów i socjalistów argumentujących, że imigranci nie rozumieją naszych zasad cywilizacyjnych, że potrzebują nieco więcej czasu do pełnej adaptacji, że szkolenia i kursy integracyjne (w tym pogadanki na temat etosu równości płci) pomogą im w przyswajaniu tutejszych wzorców i zasad postępowania. Nic bardziej złudnego! Ślepi ślepych prowadzą w Europie Zachodniej ku przepaści, dopuszczając do tworzenia się hipergett na obrzeżach własnych metropolii. Gett, z których, co chwilę wyziera realne niebezpieczeństwo dla sytych i samozadowolonych autochtonów.
Polityka integracyjna zawiodła, ponieważ w punkcie wyjścia brak jakiekolwiek porozumienia pomiędzy ideologią muzułmańską a tą reprezentowaną przez liberalnych demokratów. Sprawcy napaści na kobiety, głównie tzw. uchodźcy muzułmańscy, oddają się swoim żądzom, prymitywnym namiętnościom bez krzty strachu, że proceder jawnej i zorganizowanej przestępczości zostanie ukarany. Brak reakcji kolońskiej policji i brak reakcji w niemieckich mediach są tego najlepszym dowodem. Mało tego, wiemy już, że przestępczość na tle seksualnym miała miejsce w innych państwach, nie tylko w tym samym czasie, ale już wcześniej, ale była zamiatana pod dywan – co staje się już niechlubną tradycją. W Szwecji, Wielkiej Brytanii bandyci są kryci przez… policję, której motywacją jest niedopuszczenie do władzy prawicy przeciwnej polityce imigracyjnej.
Przemoc seksualna to także przejaw siły – prowokacja, wypowiedzenie wojny, zaśmianie się w twarz Europejczykom i pokazanie im, „kto tu rządzi”. Brutalna metoda postępowania z niewiernymi jest wszak stara jak sam mahometanizm. Muzułmanie kultywują ją od niepamiętnych czasów w Egipcie, Pakistanie, Indiach (gdzie żyje 130-milionowa wspólnota islamska), w Nigerii czy w Arabii Saudyjskiej. W krajach, gdzie chrześcijanie są mniejszością, codziennie dochodzi do gwałtów, uprowadzeń, molestowania i napadów na chrześcijańskie kobiety oraz dziewczynki. Ofiary nazywane są niewiernymi, nagimi, prowokatorkami – bo nie noszą okrycia włosów i twarzy. W myśl islamu można z nimi zrobić wszystko! Ta muzułmańska mentalność konfrontuje się z etosem katolickim, gdzie geniusz kobiecy jest kultywowany do granic możliwości, czego najlepszym dowodem jest nabożna cześć katolików do Najświętszej Maryi Panny, Matki Jezusa Chrystusa.
Hipokryzja lewicy
Oczywiście przemoc wobec chrześcijanek i owa religijna wojna prowadzona na ciele kobiety toczy się także w Demokratycznej Republice Konga, Iraku, i – trzeba uczciwie dodać – nie jest wyłączną domeną islamu. W czasie pogromów w Orisie, gdy dziesiątki tysięcy osób musiały uciekać do lasów, gdzie narażone były na ataki dzikich zwierząt, choroby, głód, wycieńczenie; gdy chrześcijan cięto maczetami, palono żywcem a kobiety okaleczano, gwałcono, bito i upokarzano w imię ideologii hinduczwy, świat Zachodu także wymownie milczał. Feministki w Polsce nie podnosiły głosu, podobnie jak i dziś siedzą cicho, co jest najlepszym wyrazem ich pełnej kompromitacji, tchórzostwa i kapitulacji. Cóż, mogłyby postąpić jeszcze gorzej i iść w zaparte jak ich towarzyszki z Zachodu, np. burmistrzyni Kolonii.
Hinduistyczni oprawcy nie zważali na wiek i płeć. Zabijali, gwałcili, okaleczali dzieci i kobiety. Do dziś nie skazano za te czyny żadnego bandyty, jednak Zachód (w tym feministki) nadal milczy. Pogromów nie zauważono. Rozpaczliwe wołanie upokarzanych i mordowanych także do nikogo nie dociera. Trudno się dziwić, skoro podczas ostatniego Sylwestra nawet opinia publiczna w „demokratycznych” Niemczech nie mogła słyszeć krzyków gwałconych i molestowanych w wielu europejskich miastach. Nie słyszała ich głosu tylko dlatego, że zniewalali je muzułmańscy imigranci, czyli tak zwani uchodźcy szturmujący od wiosny kraj nad Sprewą.
Państwo niemieckie, mieniące się ostoją demokracji, doszło na skraj moralnego bankructwa. Swoboda prasy, zgromadzeń i wolność słowa zostały podeptane, dziennikarze niemieccy okazują się niewolnikami ideologicznej autocenzury. Policja bezradnie patrzyła na akty przemocy seksualnej na kobietach, dokonywanej przez, jak to określono „mężczyzn o północnoafrykańskim wyglądzie” i „pochodzeniu bliskowschodnim”. Miejscowi politycy oskarżają zaś Niemki, że zanadto prowokowały obcokrajowców, że powinny zachować więcej ostrożności, że powinny chodzić w grupach, że uchodźcy są jeszcze niedostosowani do naszych norm cywilizacyjnych i trzeba dać im czas na adaptację kulturową. Do dziś zgłoszono pół tysiąca przestępstw w Kolonii, Stuttgarcie, Hamburgu, Dortmundzie, ale również w innych krajach – Finlandii, Szwecji, Szwajcarii i Austrii – notowano podobne wydarzenia!
Oprócz tego obrzydliwego skandalu, jest druga strona medalu w postaci ataków na obcokrajowców, jakich dokonują neonaziści w odwecie za gwałty. Kto wie, czy nie jesteśmy świadkami początku wybuchu wojny domowej w Niemczech? To jednak wyłącznie problem naszych zachodnich sąsiadów, przynajmniej na razie. A my, Polacy? Bądźmy tym razem mądrzy przed szkodą!
Tomasz M. Korczyński
„K+M+B” czy „C+M+B”? Zakończmy ten spór!
W ostatnich latach z zagadnienia wyartykułowanego w tytule uczynił się istny węzeł gordyjski, przedmiot dyskusji – a niekiedy wręcz kłótni – na portalach społecznościowych. Strony owego sporu licytują się na argumenty zapominając nieco o istocie uroczystości Epifanii – wyznaniu wiary pogańskich narodów i publicznej deklaracji wiary w Chrystusa.
„I wezmą krew baranka, i pokropią nią odrzwia i progi domu, w którym będą go spożywać” – czytamy w Księdze Wyjścia (Wj 12,7). „Krew posłuży wam do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy ujrzę krew, przejdę obok i nie będzie pośród was plagi niszczycielskiej, gdy będę karał ziemię egipską” (Wj 12,13). Narrację tę z drugiej części Pięcioksięgu słyszymy rokrocznie w noc Wigilii Paschalnej. W Bożym zaleceniu znaczenia drzwi krwią baranka możemy dopatrywać się pewnego praźródła obrzędu, którego dokonujemy w uroczystość Epifanii (Objawienia Pańskiego), zwanej również świętem Trzech Króli.
Bodaj we wszystkich katolickich domach dzieci ustawiające bożonarodzeniową szopkę dowiadują się, że królów przybyłych ze wschodu do nowonarodzonego Dzieciątka Jezus było trzech, a imiona ich brzmią Kacper, Melchior i Baltazar. W rzeczywistości w mateuszowej narracji nie poznajemy ich imion, nie wiemy również ilu ich było. Imiona Kacper, Melchior i Baltazar pochodzą z drugiej połowy pierwszego tysiąclecia chrześcijaństwa.
Sami „królowie” w ewangelii określeni są greckim słowem magoi, czyli magowie. Jak podaje francuski jezuita Xavier Léon-Dufour, byli to mędrcy pochodzenia nieżydowskiego. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by ewangeliczni Magowie byli również monarchami – we wschodnich państwach powszechna była praktyka rządów teokratycznych, a – jak podawał Herodot – magowie na wschodzie byli szczepem, swoistą kastą, poświęcającą się sprawom kultu, jak również uchodzili za najwyższy autorytet w sprawach wyjaśnień zjawisk astrologicznych.
Z kolei zdaniem Giuseppe Ricciottiego magowie byli wyznawcami Zaratustry, którzy oczekiwali przyjścia saushyanta („pomocnika-zbawcy”), mającego ostatecznie zwyciężyć Zło (doktryna ta jest ściśle dualistyczna, mówi o odwiecznej walce Dobra ze Złem). Magowie zainspirowani tajemniczą gwiazdą przywędrowali za nią aż do Palestyny, a wreszcie dotarli do Betlejem. Możemy sobie jedynie wyobrazić ich zdziwienie, gdy oczekiwanym Mesjaszem okazał się być urodzony w skrajnej biedzie Jezus. Uznając jednak Jego nadzwyczajną tożsamość złożyli Mu zgodnie ze wschodnim ceremoniałem złoto, kadzidło i mirrę.
Dlaczego uroczystość Epifanii powinna być dla nas tak ważna? Wszak właśnie od tych Magów my wszyscy jesteśmy. Jako potomkowie bałwochwalców dziękujemy w ten dzień Stwórcy za to, że objawił się również narodom pogańskim, że również my możemy korzystać z darów zbawienia. Być może nie fascynuje nas tak bardzo uniwersalistyczna perspektywa odkupienia, ale z perspektywy starotestamentalnej jedynym narodem miłym Bogu był naród żydowski (choć znajdujemy już wtedy prorockie zapowiedzi dotyczące powszechności zbawienia). Dopiero hołd Magów, a w późniejszych latach decyzje tzw. soboru jerozolimskiego otworzyły podwoje wiary również dla pogan.
Na znak przynależności do Chrystusa i publicznego wyznania swej katolickiej wiary od wieków w uroczystość Epifanii praktykuje się zwyczaj naznaczenia poświęconą kredą drzwi swoich domostw. Według najstarszej tradycji pisano słowa „Christus mansionem benedicat” („Niech Chrystus błogosławi dom”), których skrót stanowią litery „CMB”. Trudno jednak połączyć tę tradycję bezpośrednio z dzisiejszym świętem. W przedsoborowym rytuale błogosławieństwa kredy czytamy z kolei: „(…) aby ci, którzy ją zabiorą lub napiszą na drzwiach swoich domów imiona Twoich świętych: Kacpra, Melchiora i Baltazara, przez ich wstawiennictwo i zasługi otrzymają zdrowie ciała i opiekę dla duszy” (…in Domus suae portis scripserint nomina sanctorum tuorum Gasparis, Melchioris et Baltassar…). Na tej podstawie możemy stwierdzić zatem, że poprawną wersją przy błogosławieństwie kredy według starego rytuału jest zapis „KMB”, ewentualnie – zachowując przywiązanie do łaciny – „GMB”. W posoborowym rytuale zaś w obrzędzie błogosławieństwa kredy i kadzidła nie ma bezpośrednio mowy, jakie litery należy zapisywać. Czytamy jedynie: „Pobłogosław † tę kredę dla oznaczenia drzwi naszych mieszkań, w których przyjęliśmy światło Twojego objawienia”. Nie mamy tu do czynienia z bezpośrednim powrotem do pierwotnej tradycji „CMB”, ale możemy zauważyć brak kontynuacji przedsoborowego zwyczaju nawiązywania do imion Trzech Króli.
Podsumowując trudno zatem stwierdzić, który zapis z całą pewnością jest prawidłowy. Pozostaje to w gestii każdego katolika. Sam osobiście na drzwiach zastosuję zapis: „K+M+B 2016”, wyrażając tym również oddanie hołdu polskiej tradycji. Niezależnie od tego czy napiszemy kredą w ten sposób, czy też pisząc „C+M+B 2016”, będzie to oznaka naszego przywiązania do katolickiej wiary i w jakiś sposób odpowiedź na Chrystusowe wezwanie: „Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,32).
Kajetan Rajski
Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-01-06)
Krypto-żyd Bergoglio pozdrawia judeochrześcijan „rogami diabła
Trzy wersje “El Diablo”, znaku szatana, rogatego boga. Znak ręką po prawej jest także gestem w języku migowym albo przesłaniem „kocham cię”, co dla wielu ludzi jest mylące i miesza im w głowie.
MOTTO: „Dosłownie wszystko jest zatrute kłamstwem. Kłamstwo w ludzkich stosunkach wzajemnych, pomiędzy sobą, kłamstwo w życiu społecznym, w polityce i w życiu państwowym i międzynarodowym. Ale szczególnie, oczywiście, nieznośne i całkowicie niedopuszczalne kłamstwo jest tam, gdzie ludzie naturalnie szukają i pragną ujrzeć jedną tylko prawdę, w Kościele. Kościół w którym głosi się jakiekolwiek kłamstwo, nie jest już Kościołem!
„Jest coś nieskończenie bardziej świętego i wyjątkowego w żydowskim życiu niż w życiu gojowskim” – wybitny rabin Chabad Lubavitch Yitzchak Ginsburgh
Satanista Ronnie James Dio, wokalista grupy satanistycznych zwyrodnialców pod nazwą „The Black Sabbath”. Popularyzator wśród zdebilizowanego zachodniego plebsu znaku „mano cornuta” (rogi diabła)
Żyd Wojtyła-Katz demonstruje gest „mano cornuta” czyli „rogi diabła”
Żyd i potomek praskiego rabina, Ratzinger-Tauber-Peintner, przez pewien czas antypapież w żydomasońskim Watykanie. Często używał satanistycznego znaku „rogata dłoń” zamiast błogosławieństwa znakiem Krzyża Świętego
Filipiński judeochrześcijańsko-okultystyczny neo-„kardynał” Luis Antonio Tagle wraz z judeochrześcijańsko-okultystycznym szefem żydomasońskiej sekty soborowej radośnie zaczarowują zgromadzone tłumy bezmyślnych judeochrześcijan. Ślepi, głusi, opętani!
„Rzucanie rogami” („błogosławieństwo Szatana”) jest bardzo dobrze znanym satanistycznym gestem powszechnie używanym na koncertach szatańskiej „muzyki” heavy metal ale i przy innych okazjach kiedy pojawiają się wyznawcy Szatana, w tym tzw. politycy, biznesmani, celebryci, aktorskie i piosenkarskie szumowiny, słowem „elity” tego zgniłego świata, demonstrujący ten znak jako znak lojalności, poddania i oddania mocom ciemności.
Katoliccy duchowni, papieże, biskupi, księża, zawsze błogosławili chrześcijan znakiem Krzyża Świętego a nie „rogatą dłonią”. Nawet tradycyjny ksiądz i neo-watykański insider, dobrze poinformowany autor książek o apostazji Watykanu, Malachi Martin, nie mógł przewidzieć do jakiego stopnia satanizm opanuje fałszywy, judeochrześcijański neo-„kościół” i jego fałszywych, żydomasońskich szefów.
Według znanego tradycyjnego księdza katolickiego, tradycyjnego jezuity i dobrze poinformowanej osoby w sprawach żydomasońskiego neo-Watykanu, pisarza Malachi Martina, nowo utworzony, przez siły ciemności, pseudo-„kościół” NWO już oddawał cześć Szatanowi od czasu żydomasońskiego II Soboru Watykańskiego (1962-1965). Ksiądz Malachy Martin rozpoczyna swoją książkę „Windswept House” (Dom targany wichrem) od żywego opisu satanistycznego obrzędu zwanego „Intronizacja upadłego archanioła Lucyfera”, który to obrzęd miał miejsce w Kaplicy Św. Pawła w Watykanie, w dniu 29 czerwca 1963 roku, zaledwie po upływie tygodnia od wyboru antypapieża, żyda Montiniego-Pawła VI, który podpisał wszystkie dokumenty zatwierdzające zamianę Kościoła Katolickiego na judeochrześcijańską, żydomasońską organizację religijną NWO.
Żyd Montini, homoseksualista, komunista, z rodziny socjalistyczno-żydomasońskiej, uzurpator na Tronie Piotowym, antypapież Pweł VI. Bardzo często demonstracyjnie nosił ephod, znak judejskiego arcykapłana
Żyd Montini, antypapież Paweł VI, z zawieszonym ephod, znakiem judejskiego arcykapłana
Ksiądz Malachy Martin później potwierdził w wywiadzie dla czasopisma „New America”, że rzeczywiście ceremonia miała miejsce, tak jak on ją opisał: „O tak, to prawda, i to bardzo”. Zaledwie 7 lat po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, który zamienił „instytucjonalny” Kościół Katolicki na sprotestantyzowaną, i co gorsza, łudząco podobną imitację, Montini-Paweł VI w dniu 29 czerwca publicznie uczynił wyznanie, że za pomocą sztuczki II Soboru Watykańskiego, „dym Szatana wszedł do świątyni Boga”.
Oczywiście żyd Montini dokonał, wraz ze swoim współspiskowcem, żydomasonem Hannibalem Bugnini, który zniszczył katolicki kult Tradycyjnej Łacińskiej Mszy Świętej odprawianej przez kapłanów wyświęconych w tradycyjnym Sakramencie Święceń, zastąpienia jej przez protestancką służbę prowadzoną pod „przewodnictwem” prezbitrów, nie posiadających ważnych święceń, a którzy są jedynie mianowani za pomocą sprotestantyzowanego nowego rytuału z 1968 roku.
Nawet ksiądz Malachi Martin, który zmarł w 1999 roku, nie mógł przewidzieć tego straszliwego stopnia satanizacji nowej soborowej organizacji religijnej, stworzonej na potrzeby NWO, i jej przywódców oszukańczo nazywanych „papieżami” a będącymi w istocie agentami najmroczniejszych sił światowego spisku co widać nawet na fotografiach przedstawiających ich z gestem „błogosławieństwa rogami diabła”.
Podczas neo-„papieskiej” wycieczki na Filipiny w dniach 12-19 stycznia 2015 roku Bergoglio dołączył do żydomasońskiego pseudo-„kardynała” Louisa Tagle w pozdrawianiu tłumów ogłupionych judeochrześcijan za pomocą „błogosławieństwa rogami diabła”.
Gest ten jest dobrze znany w „muzyce” satanistycznej heavy metal, a robi się go poprzez wyprostowanie małego palca i palca wskazującego i skurczenie palców środkowych i kciuka co imituje „rogi diabła”. Ten gest jest często używany na takich „imprezach” jak te organizowane przez takie satanistyczne grupy jak „Metallica” lub „The Black Sabbath” i które zawierają mnóstwo odniesień do okultyzmu, Szatana i innych nadnaturalnych sił ciemności i zła.
To jest oczywiste, że fałszywi „papieże” nawet przestali udzielać tradycyjnego, chrześcijańskiego błogosławieństwa poprzez uniesienie ręki i uczynienie Znaku Krzyża Świętego Jezusa Chrystusa nad ludźmi. Zamiast tego wymachują otwartą dłonią jak dzieci albo, co gorsza, pokazują ludziom znak „rogi diabła”. Cokolwiek by oni nie czynili to z całą pewnością nie jest to katolickie ale jest szatańskie.
Odór piekielny nie przeszkadza jednak tzw. judeochrześcijanom, mieniącym się „katolikami” (podobno są wyznawcami Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa), których wiara ogranicza się do uczestnictwa w żydomasońskich wiecach ludowo-rozrywkowych i innych imprezach o takimże charakterze.
„Jestem kabalistycznym krypto-żydem Franciszkiem”. Znak rogów: Bergoglio demonstruje znak piekła.
Dodatkowe informacje zaczerpnięte z wikipedii i www.egzorcyzmy.katolik.p
ROGATA DŁOŃ
Inaczej: mano cornuta, sign of the horns, devil sign, devil horns, Leviathan Horns. W tłumaczeniu: rogata dłoń, znak diabła, rogi diabła.
Układ dłoni ma przypominać rogaty łeb. Większość znanych określeń tego gestu odnosi się właśnie do rogów i demona, pojawiają się też odniesienia nawiązujące do nazw instytucji sportowych, np. drużyny Longorns, podczas której meczy kibice wyciągają ręce w takim układzie palców.
Gest jest szczególnie popularny w subkulturze satanistycznej oraz metalowej. Często jest widoczny na koncertach (szczególnie metalowych), jest też formą pozdrowienia w ramach metalowej subkultury. Rozpropagował go szczególnie Ron Dio, wokalista m.in. zespołu blackmetalowego Black Sabbath. On sam (jak przyznał w jednym z wywiadów) identyfikował ten gest z malocchio (złe oko, złe spojrzenie, zły czyn magiczny), co ma odniesienie wyłącznie okultystyczne. Więcej na temat malocchio wraz z definicją można znaleźć w książce o. Aleksandra Posackiego pt. „Okultyzm, magia, demonologia”.
Za: „katolicki”-judeochrześcijański http://www.egzorcyzmy.katolik.pl/zagrozenia/amulety-i-talizmany/446-rogata-dlon.html
Mano cornuta
Mano cornuta (wł. dłoń rogata) lub corna (rogi) – gest wywodzący się z obszaru basenu Morza Śródziemnego[1]. W krajach anglosaskich nazywany horns (rogi) lub devil horns (diabelskie rogi). Gest wykonuje się dłonią, prostując palec wskazujący i mały przy równocześnie zwiniętych palcach środkowym i serdecznym oraz kciuku[2]. Zwykle rogi pokazuje się wnętrzem dłoni ku odbiorcy.
W pogaństwie utożsamiany z Rogatym Bogiem[2]. Jest symbolem siły, ochrony i błogosławieństwa[2]. Wśród niektórych chrześcijan gest jest uznawany za obraźliwy oraz kojarzony ze społecznością fanów muzyki heavymetalowej[2].
W kulturze masowej corna został rozpropagowany przez amerykańskiego wokalistę Ronniego Jamesa Dio pod koniec lat 70.XX wieku, gdy dołączył do grupy muzycznej Black Sabbath[1].
Corna może być kojarzona z satanizmem[1].
Za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mano_cornuta
WITAMY W RZEŹNI! ŻYDOWSKI PORZĄDEK ŚWIATA! (Wojna, Zło, Kłamstwa, Śmierć, Zniszczenie)
„Trzeźwi bądźcie i czuwajcie, bo przeciwnik wasz diabeł jak lew ryczący krąży, szukając kogo by pożarł. Sprzeciwiajcie mu się mocni w wierze , wiedząc, że to samo utrapienie spotyka braci waszych na świecie” (1 List Św. Piotra 5:8)
Na podstawie katolickich (nie mylić z judeochrześcijaństwem soborowym) portali i blogów:
www.callmejorgebergoglio.blogspot.com
www.traditio.com
Opracowanie: GREGORIUS
DZIESIĘĆ POWODÓW, ABY WYBRAĆ MSZĘ TRADYCYJNĄ – Paix Liturgique
Profesor Peter Kwasniewski, jeden z najciekawszych i najpłodniejszych autorów piszących w języku angielskim, podkreślił w swojej wypowiedzi latem, że niemożność wzięcia udziału w formie nadzwyczajnej wynika nie tylko ze względów praktycznych (brak mszy w zasięgu podróży samochodem w godzinach przystępnych dla rodzin), lecz niekiedy i społecznych czy psychologicznych. Mogą ją powodować napięcia w rodzinie lub między przyjaciółmi, a także w relacjach z proboszczem, pojawiające się, gdy ktoś zacznie preferować mszał świętego Jana XXIII. Na tej kanwie właśnie powstał pomysł, by w jednym artykule zebrać 10 istotnych powodów, dla których warto przejść ponad trudnościami, kontynuować, i niedziela za niedzielą dokonywać wyczynu logistycznego polegającego na zawiezieniu całej rodziny do stóp ołtarza Bożego.
Poniżej dziesięć powodów, w swobodnym tłumaczeniu z artykułu profesora Kwasniewskiego, opublikowanego 9 lipca 2015 na łamach doskonałego portalu OnePeterFive.
Zdjęcie François-Pierre Louis, pielgrzymka Summorum Pontificum 2015.
1. Będziecie niczym święci.
Biorąc pod uwagę, że msza tradycyjna, którą odprawiano do roku 1970 jest zasadniczo mszą świętego Grzegorza Wielkiego (skodyfikowaną około roku 600), widzimy, że funkcjonowała ona w życiu Kościoła przez 14 wieków, a zatem przez prawie cały okres, w którym żyli nasi święci. Modlitwy, hymny, czytania, którymi syciła się ich wiara są te same, które dają pokarm Waszej wierze. Jest to msza świętego Tomasza z Akwinu, który skomponował proprium na uroczystość Bożego Ciała; msza, której do trzech razy dziennie słuchał święty Ludwik; msza, która świętego Filipa Neri wielokrotnie wprowadzała w przeciągłą ekstazę, z której trzeba go było na koniec wyrywać; msza, którą w czasach prześladowań w Anglii i Irlandii kapłani odprawiali potajemnie; msza, którą święty Damian de Molokai celebrował w kaplicy zbudowanej swymi trędowatymi rękami…
2. Coś, co odnosi się do nas jeszcze prawdziwsze jest w odniesieniu do naszych dzieci.
Liturgia tradycyjna kształtuje ducha i serce dzieci, uzdalnia do oddawania czci Bogu, gdyż rozwija cnotę pokory, posłuszeństwa oraz wprowadza w ciszę wielbienia. Ich zmysły i wyobraźnię napełnia ona znakami i symbolami świętymi, „mistycznymi ceremoniałami” jak to określił Sobór Trydencki. Pedagodzy wiedzą, że dzieci lepiej przyswajają przykłady wizualne niż długie przemowy. Dzieci, które odbyły już katechezę będą się dzięki uroczystemu charakterowi liturgii tradycyjnej otwierały na transcendencję i u wielu chłopców wyzwoli ona pragnienie służenia przy ołtarzu.
3. Msza powszechna.
Liturgia tradycyjna to nie tylko zwykła ziemska nić jedności zadzierzgnięta w czasie między nami i pokoleniem naszych przodków, lecz także nić jedności w przestrzeni między wszystkimi wiernymi całego ziemskiego globu. Przed reformą liturgiczną pocieszeniem dla podróżujących było, gdy mimo różnic kulturowych i klimatycznych odkrywali, że msza jest zawsze ta sama, gdziekolwiek by nie pojechali, że jest jak ta, którą odprawia ksiądz u nich w parafii. Było to również najbardziej oczywiste potwierdzenie autentycznej katolickości, czyli powszechności ich katolicyzmu! Jakiż kontrast w porównaniu z niektórymi parafiami, w których msza u każdego księdza wygląda dziś inaczej i zmienia się z niedzieli na niedzielę…
4. Wiecie, czego się spodziewać.
Ceremonii koncentrującej się wokół ofiary Naszego Pana na Golgocie. Tej ciszy przed, podczas i po. Że ministrantami będą wyłącznie chłopcy. Że Ciała Chrystusa dotykać będą wyłącznie konsekrowane dłonie. Żadnych ekstrawagancji w stroju czy muzyce. Innymi słowy – jedynej czynności na ziemi, której człowiek, nawet działający niedbale, nie może całkowicie odwieść od przedmiotu, któremu wyłącznie jest poświęcona – a mianowicie oddaniu chwały prawdziwemu Bogu. Ojciec Jonathan Robinson z Oratorium świętego Filipa Neri, w książce The Mass and Modernity (Ignatius Press, 2005), którą napisał jeszcze przed zbrataniem się z liturgią tradycyjną, zauważa, że osią przyciągania i trwałości tego, co naówczas było starym rytem jest otwieranie przed ludźmi „transcendentalnego punktu odniesienia”. I to nawet wtedy, gdy celebrowany jest niewłaściwie (1). Tymczasem w nowej mszy nic nie gwarantuje „centralnego miejsca misterium paschalnemu” (2).
5. To jest oryginał.
Tradycyjny ryt rzymski w sposób oczywisty zorientowany jest teocentrycznie i chrystocentrycznie, co wyraża zarówno ustawienie kapłana ad Orientem, jak też w mszale bogactwo tekstów na pierwszy plan wysuwających misterium trynitarne, boskość Naszego Pana i jego ofiarę na Krzyżu. Zatem, co też doskonale udokumentował profesor Lauren Pristas (3), modlitwom nowego mszału brak jasności tam, gdzie wyrażają dogmat i ascezę katolicką, podczas gdy modlitwy starego mszału wolne są od niejasności i niejednoznaczności. Coraz liczniej katolicy zaczynają zdawać sobie sprawę, jak bardzo pospiesznie została przeprowadzona reforma liturgiczna, otwierając drogę błędom powodowanym niemal nieograniczoną liczbą opcji oraz zerwaniem ciągłości z poprzedzającymi ją czternastoma wiekami modlitwy Kościoła.
6. Sanktorał nad sanktorały.
W trakcie dyskusji liturgicznych przeważnie rozmowy polegają, co logiczne, na obronie lub krytyce zmian wniesionych do liturgii mszy w ordinarium. Nie należy wszak zapominać, że jedną z zasadniczych zmian wprowadzonych wraz ze mszałem z 1970 roku jest nowy kalendarz. Weźmy na początek sanktorał. Kalendarz mszału z roku 1962 jest cudownym wprowadzeniem w historię Kościoła, szczególnie w dzieje Kościoła pierwszych wieków, tak często dziś zapominane. Opatrznościowo jest on ułożony tak, że w niektórych okresach następstwo świąt tworzy pewne całości, z których każda ukazuje jakieś szczególne oblicze świętości. Z kolei twórcy kalendarza zreformowanego wyeliminowali z niego, lub zdeklasowali, 200 świętych, poczynając od świętego Walentego. Święty Krzysztof, opiekun podróżnych zniknął, gdyż rzekomo nigdy nie istniał, czemu nie przeszkadzają niezliczone przypadki na co dzień ratowanych przez niego istnień. Nad tradycję ustną Kościoła zbyt regularnie zaczęli oni przedkładać nowoczesne nauki historyczne. Ich naukowe preferencje przywołują na myśl słowa Chestertona zamieszczone w Ortodoksji: „Łatwo dostrzec, dlaczego legenda powinna być i jest traktowana z większym respektem niż książka historyczna. Legendę zwykle tworzy ogół mieszkańców wioski, będących przy zdrowych zmysłach. Książkę natomiast pisze jedyny w całej wiosce szaleniec” (Fronda/Apostolicum, Wwa-Ząbki 2009, rozdz. IV).
7. Temporał nad temporały.
Temporał również został przenicowany. Okres liturgiczny jest w kalendarzu z 1962 roku zdecydowanie bogatszy. Każda niedziela w roku ma swą własną treść. Dla wiernych staje się rodzajem drogowskazu, dzięki któremu mogą ocenić z roku na rok swój rozwój lub karlenie duchowe. Kalendarz tradycyjny zachowuje starożytne praktyki jak suche dni znaczące pory roku, czy modlitwy o urodzaje, które wyrażają nie tylko naszą wdzięczność wobec Stwórcy, ale również naszą chęć poddania się naturalnemu cyklowi następstwa pór roku i zbiorów. Kalendarz tradycyjny nie zawiera „okresu zwykłego” – jakże nieszczęśliwie brzmi to określenie zważywszy, że po Wcieleniu nic już nie jest „zwykłe” – natomiast mamy w nim okres po Objawieniu i okres po Pięćdziesiątnicy, które jeszcze długo pozwalają wybrzmiewać tymże świętom. Podobnie jak Boże Narodzenie i Wielkanoc, Pięćdziesiątnica nie będąc wcale świętem mniejszej wagi jest celebrowana przez okres oktawy, tak aby Kościół mógł jeszcze przez ten czas rozpalać się jej niebiańskim płomieniem. Nie zapominajmy o okresie Przedpościa od niedzieli Siedemdziesiątnicy, który ludowi Bożemu pomaga przejść łagodnie od radości Bożego Narodzenia do bólu Wielkiego Postu. Wszystko to skarby cenne i skrzętnie zachowywane, które łączą nas z Kościołem pierwszych wieków…
8. Lepsze wprowadzenie do Biblii.
Powszechna opinia głosi, że najważniejszym osiągnięciem nowego porządku, Novus Ordo, jest trzyletni cykl czytań i liczniejsze teksty do wyboru, które mają rzekomo prowadzić do lepszej znajomości Biblii. Ci, którzy tak mówią, nie wiedzą wszak, że nowa aranżacja niewątpliwie przymnożyła czytań, ale zerwała łączącą je w starym Porządku nić, która stanowiła osnowę mszy przez wszystkie niedziele. W kwestii czytań biblijnych Porządek tradycyjny odpowiada dwóm cudownym zasadom:
- po pierwsze, fragmenty Biblii nie są wybierane ze względu na nie same (aby wykorzystać możliwie całe Pismo św.), lecz by wyjaśnić poszczególne celebrowane okazje;
- po drugie, nacisk kładziony jest nie na szersze zaznajomienie wiernych z Biblią, lecz na wymiar mistagogiczny. Innymi słowy, czytania mszalne nie zostały pomyślane jako niedzielny kurs biblijny, lecz jako stopniowe wprowadzenie w tajemnice wiary przez liturgię. Ich ograniczony wybór, zwięzłość, precyzyjne i trafne odniesienie do liturgii oraz powtarzalność na przestrzeni roku czynią z nich bardzo skuteczny czynnik formacji duchowej i doskonałe przygotowanie do ofiary eucharystycznej.
9. Pobożność Eucharystyczna.
Oczywiście forma zwyczajna może być odprawiana z czcią i pobożnością a komunia rozdawana wyłącznie przez wyświęconych szafarzy wiernym, którzy przyjmują ją do ust. Natomiast w każdą niedzielę widać, że w czasie komunii świętej, którą większość wiernych raczej bierze niż przyjmuje – na rękę, w większości zwykłych parafii korzysta się z pomocy szafarzy nadzwyczajnych. Te dwie postawy głęboko podkopują uświęcony szacunek należny Najświętszemu Sakramentowi, a co za tym idzie – rozumienie tajemnicy eucharystycznej. I nawet jeśli sami przyjmujemy komunię do ust, wybierając raczej kolejkę ustawioną do księdza niż do szafarza nadzwyczajnego, pojawia się ryzyko, że do Jezusa w Hostii zbliżymy się z duszą pełną rozproszenia, wzburzoną, czasem obojętną – co wcale nie jest lepsze. Komunia, ta bardzo uroczysta okazja, tradycyjnie bardzo budująca dla dzieci, staje się na koniec chwilą wzburzenia i zmieszania. Zapominanie o realnej obecności Naszego Pana w Najświętszej Eucharystii prowadzi niezawodnie do „protestantyzacji” relacji do Boga. Tak długo jak nie zostanie zniesiony indult komunii na rękę, liturgia tradycyjna pozostanie jedyną pewną drogą do zachowania i umocnienia naszego rozumienia tajemnicy realnej obecności Naszego Pana Jezusa Chrystusa zarówno w Przenajświętszej Eucharystii jak i w Kościele, i w naszym chrześcijańskim życiu.
10. Tajemnica Wiary.
Gdyby uzasadnienie wyboru w pierwszym rzędzie formy nadzwyczajnej ograniczyć do jednego powodu, byłoby nim po prostu to, że jest najdoskonalszym wyrazem Tajemnicy Wiary. Wiele można powiedzieć o tym, co święty Paweł określał mianem musterion, zaś tradycja łacińska wyraża w słowach mysterium i sacramentum, tylko nie to, że w Chrześcijaństwie jest pojęciem marginalnym. Niesamowite objawienie Boga wśród nas na przestrzeni całej historii, ale nade wszystko w osobie Chrystusa, jest tajemnicą w najwznioślejszym tego słowa znaczeniu: to objawienie rzeczywistości doskonale pojmowalnej, acz zawsze niewymownej, jaśniejącej światłem, acz zawsze oślepiającej jasnością. Rytuały liturgiczne, za pomocą których wchodzimy w kontakt z Bogiem powinny nosić pieczęć jego tajemniczej, wiecznej i nieskończonej istoty. Forma nadzwyczajna rytu rzymskiego dzięki sakralnemu językowi, porządkowi, muzyce i ustawieniu kapłana bez żadnej wątpliwości pieczęcią tą jest naznaczona. Sprzyjając poczuciu sakrum msza tradycyjna zachowuje nietkniętą tajemnicę wiary (4).
——-
(1) Jonathan Robinson, The Mass and Modernity, Ignatius Press, 2005, str. 307.
(2) Tamże, str. 311.
(3) Collects of the Roman Missal: A Comparative Study of the Sundays in Proper Seasons Before and After the Second Vatican Council, London, T&T Clark, 2013.
(4) Przez długie wieki – a według świętego Tomasza z Akwinu wręcz od czasu Apostołów – kapłan zawsze wypowiadał Mysterium Fidei: w chwili konsekracji kielicha.