Miesięczne archiwum: Styczeń 2014
Droga neokatechumenalna.
Totalitaryzm w łonie Kościoła.
W środkach masowego przekazu dużo miejsca poświęca się destrukcyjnej działalności różnorakich sekt, będących narzędziem zniewolenia ludzi, wykorzystywanym przez przywódców. Organizacje parające się tym problemem ograniczają jednakże swoje pole widzenia do sekt religijnych, znajdujących się poza Kościołem. Nie interesuje ich działalność sekt o charakterze niereligijnym (takich jak np. Amway), ani też sekt powstałych w obrębie samego Kościoła. Do tej ostatniej grupy należy tzw. „droga neokatechumenalna”, która ma swoją polską stolicę w Lublinie. A szkoda, bo w jednej i drugiej grupie znajdują się stowarzyszenia o wszelkich cechach sekt destrukcyjnych. Chciałbym w tym artykule nieco dokładniej przedstawić, czym jest neokatechumenat. Ruch ten może służyć jako podręcznikowy przykład doskonałego totalitaryzmu.
Aby zrozumieć istotę tego bractwa, należy się cofnąć do jego korzeni, czyli do Hiszpanii lat sześćdziesiątych. Panowała wtedy dyktatura generała Franco, opierająca się na ideologii narodowo-katolickiej. Nie istniał żaden rozdział Kościoła od państwa. Na pierwszy rzut oka – hiszpańskie społeczeństwo było bardzo religijne, na wszelkiego rodzaju uroczystości przybywały nieprzebrane tłumy. Ale były to tylko pozory, tłumy gromadziła przede wszystkim chęć uniknięcia represji i podejrzeń. Po kryjomu wielu ludzi wspominało rok 1936, kiedy to pracownicy najemni na kilka miesięcy przejęli ziemię oraz fabryki na własność – i serdecznie nienawidziło frankistów. Opracowany na początku lat sześćdziesiątych na zlecenie hiszpańskich biskupów raport mówił o bardzo silnej laicyzacji wśród robotników. W przeciwieństwie do Włoch i pozostałych krajów europejskich, gdzie w czasach Soboru Watykańskiego II ujawniły się silne tendencje reformatorskie, hiszpańscy biskupi, całkowicie skompromitowani popieraniem reżimu (co prawda dążąc do jego liberalizacji), nie mieli swoim wiernym niczego ciekawego do powiedzenia. Musieli więc rozumieć, że ich misja dziejowa zbliża się do końca, chyba że…. zastosują nadzwyczajne i niekonwencjonalne rozwiązania. Takie jak odwołanie się do pomocy sekt. Frankistowska Hiszpania wydała Opus Dei oraz właśnie neokatechumenat.
W czasach, gdy opracowywano powyższy raport, żył sobie w Hiszpanii zblazowany młody człowiek z wyższych sfer. Nazywał się Francisco Argüello, czyli zdrobniale Kiko, i nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Ostatecznie postanowił zostać prorokiem. Jak podają hagiografowie, w 1962 roku „udał się do najbiedniejszej dzielnicy swojego miasta i wraz z grupą nędzarzy założył wspólnotę, taką, jak Jezus ze swymi uczniami”. A co na to hiszpańscy biskupi? Oni na to jak na lato, tego im właśnie było potrzeba. Po kilku latach wspólnota Kiko rządziła się już specyficznymi prawami, bardzo dalekimi od zwyczajów panujących wśród Apostołów, co zostanie omówione poniżej, i zaczęła wydawać podobne do siebie wspólnoty potomne. Rok 1967 uważa się za datę oficjalnego zapoczątkowania „drogi neokatechumenalnej”. Wspólnoty tego typu jak grzyby po deszczu zaczęły się mnożyć w całej Hiszpanii, a wkrótce potem też we Włoszech i na całym świecie. W roku 1975 grupka włoskich księży przyjechała do lubelskiej parafii oo. jezuitów przy ulicy Królewskiej i założyła tam pierwszą wspólnotę neokatechumenalną w Polsce. Jej prezbiterem został ksiądz Zdzisław Czerwiński. A ponieważ wspólnota starsza wiekiem jest również usytuowana wyżej w hierarchii od młodszej, więc dlatego Lublin można uznać za stolicę polskiego neokatechumenatu.
Cały ten ruch, zdaniem jego założycieli, opiera się na powrocie do stylu życia i liturgii pierwszych chrześcijan poprzez odrzucenie późniejszych naleciałości. Równocześnie Kiko Argüello mocno akcentuje swój związek z duchem Soboru Watykańskiego II. Nazwa „neokatechumenat” wywodzi się z języka greckiego i stanowi nawiązanie do katechumenów – dorosłych ludzi, starannie przygotowujących się do chrztu w pierwszych wiekach. Warto więc przyjrzeć się bliżej owemu „ideałowi”, do którego nawiązuje Kiko.
W trzecim wieku naszej ery cesarstwo rzymskie znajdowało się w głębokim kryzysie, nękane chaosem, kryzysem gospodarczym z inflacją, przewrotami wojskowymi i usamodzielnianiem się niektórych prowincji. Jedyną stabilną siłą w tym państwie stał się Kościół katolicki, który bynajmniej nie przypominał tego z czasów Nerona, znanego nam z takich książek jak Quo vadis czy Ostatnie dni Pompei. Stanowił już wtedy instytucję wysoce scentralizowaną (w granicach biskupstw i metropolii) i biurokratyczną, a jego biskupów (choć formalnie działali w katakumbach) bano się bardziej niż zajętych swoimi prywatnymi sprawami żołnierzy imperium. Nic więc dziwnego, że przyjęcie chrztu (zupełnie inaczej niż w czasach Apostołów) stało się zaszczytem i społecznym awansem, do którego należało się długo przygotowywać. Nauki te obejmowały całokształt przyszłej drogi życiowej katechumena, między innymi tak chlubne zasady, jak torturowanie i łamanie kołem opornych niewolników. Oczywiście należy jeszcze raz powtórzyć, że w czasach Apostołów nie istniał żaden „katechumenat” – kto odważył się uwierzyć w zmartwychwstanie Chrystusa, natychmiast był chrzczony. Więc Prorok Kiko nie tyle wskrzesił tradycje początków chrześcijaństwa, ile raczej wrócił do źródeł triumfalizmu.
Działalność wspólnot neokatechumenalnych w przeważającej mierze jest tajna. Dlatego wiemy o nich bardzo niewiele – tylko tyle, ile zdradzili ludzie, którzy zdecydowali się na jakimś etapie na odejście z sekty. Przy czym na dalszych etapach „drogi” nie odchodzi już nikt, a więc znane są jedynie jej wczesne etapy.
Wszystko się zaczyna od tego, że do jakiejś parafii zjeżdża ekipa pragnąca założyć nową wspólnotę. Prosi wtedy proboszcza tej parafii o zgodę na wygłoszenie cyklu katechez. Ten zazwyczaj się zgadza, gdyż często jego orientacja w tej dziedzinie jest niewielka. Wtedy to ekipa w przeciągu krótkiego czasu wygłasza katechezy w danej parafii, namawiając do wstąpienia na „drogę”. Jeżeli znajdą się chętni – a zawsze jacyś się znajdą – to zostanie założona wspólnota z udziałem tych chętnych oraz ludzi, których oni namówią. Początkowo spotkania odbywają się raz na dwa tygodnie przez kilka długich godzin wieczornych, nie jest więc to jakieś straszne obciążenie dla adeptów. Ekipa pełni rolę katechetów, a na jej czele staje samotna osoba lub małżeństwo (w tym drugim przypadku mężczyzna ma głos decydujący, niezależnie od kwalifikacji i cech charakteru). Wspólnota musi mieć też prezbitera – specjalnie oddelegowanego księdza, spełniającego czynności liturgiczne, ale posiadającego w sumie podrzędną pozycję w hierarchii grupy.
Wejście na „drogę” jest uważane za coś w rodzaju nawrócenia się (chociaż sekta pod pojęciem „nawrócenia” rozumie coś nieco innego). Z tego powodu potępiane jest całe dotychczasowe życie, niezależnie od tego, czy było to życie rzezimieszka, przeciętnego człowieka, czy nawet wzorowego katolika, ale pozostającego poza neokatechumenatem. Zatem „droga” jest utożsamiana z chrześcijaństwem, i to chrześcijaństwem czystym, w pierwotnej wersji. Zejście z „drogi” (tzn. wystąpienie z sekty) uważa się więc za największą zbrodnię; świat zewnętrzny jest zwalczany, włącznie z działalnością reszty Kościoła. Jednym z głównych dogmatów Proroka Kiko jest niemożność przezwyciężenia przez człowieka swoich złych skłonności o własnych siłach i konieczność pogodzenia się z nimi („Bóg nas kocha takimi, jakimi jesteśmy”). Wynika z tego wiele metod działania sekty. Po pierwsze, jej członkowie mają obowiązek szczerze mówić publicznie o wszystkich swoich przywarach i grzechach, wliczając w to fantazje, pragnienia i doświadczenia seksualne wraz z najpikantniejszymi szczegółami pożycia małżeńskiego. Opowiadanie o tym wszystkim innym członkom sekty i katechetom doprowadza do stanu uzależnienia psychicznego od nich. Później wyjście z sekty staje się bardzo trudne, wskutek obaw przed szantażem, niezależnie od tego, czy są one uzasadnione, czy też nie. Owe przywary są uznawane za zło, ale według nauczania Proroka Kiko tylko Bóg może nas od niego uwolnić poprzez nawrócenie, które jest darem i przychodzi w przypadkowy i nieoczekiwany sposób. „Droga” ma na celu przyśpieszyć nawrócenie. Można je uzyskać tylko w jeden sposób, a mianowicie przez bezwzględne posłuszeństwo katechetom. Nikt nie ośmieli się ich krytykować ani nawet wypytywać o coś, o czym sami nie uważają za stosowne powiedzieć. Wszystkie polecenia katechetów mają być bezwarunkowo spełniane. Oczywiście katecheci mają też swoich katechetów, a ci swoich, zaś hierarchia „drogi” kończy się dopiero na Kiko Argüello i jego współpracowniczce, Carmen Hernández. Ale i na to nie ma żadnych dowodów, więc powstają niewiarygodne domysły na temat tego, kto może tak naprawdę kierować sektą. Niektórzy byli członkowie wspólnot neokatechumenalnych opowiadają więc, że ruch ten jest kierowany przez Żydów, masonów itp.
Drugą implikacją tego dogmatu jest szczere wypowiadanie swoich myśli na temat innych członków wspólnoty. Prowadzi to do tego, że na wspólnotowych nabożeństwach (na które ludziom z zewnątrz wstęp jest wzbroniony) ma miejsce, w momencie specjalnie do tego przewidzianym przez liturgię, wzajemne oskarżanie się i ubliżanie sobie, włącznie z inwektywami i rękoczynami. Oczywiście teoretycznie rzecz biorąc członek wspólnoty ma takie same prawo również w stosunku do katechetów. Wiadomo jednak, że go nie wykorzysta, gdyż spowodowałoby to brutalny odwet, nawet jeśli nie wkrótce, to w nieco dalszej przyszłości, o czym wyjaśnię trochę później (pamiętajmy, że katecheci posiadają władzę absolutną nad „braćmi i siostrami”!). Poza tym, byłoby to bardzo źle widziane, nawet przez zwykłych „braci i siostry” i doprowadziłoby do szykan z ich strony. Tak się dzieje nawet już w przypadku głośnego wyrażania swoich wątpliwości co do nieomylności katechetów w najbardziej banalnych sprawach albo zbyt silnego zainteresowania ich poczynaniami. Oczywiście celem wejścia na „drogę” jest otrzymanie daru nawrócenia z rąk Ducha Świętego, który działa poprzez osoby katechetów. Z tego powodu jakiekolwiek nieposłuszeństwo katechetom jest nieposłuszeństwem Duchowi Świętemu.
Istnieje kilka rodzajów nabożeństw wspólnotowych. Najbardziej otwarty rodzaj dostępny jest także ludziom z zewnątrz, odbywa się w normalnym kościele i jest urządzany nieco na pokaz. Publicznie wychwala się dobrodziejstwa „drogi neokatechumenalnej”, a kapłan „losuje” nazwiska członków wspólnoty mających opowiedzieć wszystkim o tym, jak to w cudowny sposób Duch Święty odmienił ich życie. Oczywiście wyniki tego „losowania” są z góry ustalone – już wcześniej wytypowani ludzie opowiadają, jak puste było ich życie przed wstąpieniem do sekty i jakiej to cudownej ulegli przemianie, jak poradzili sobie dzięki „drodze” z największymi problemami. Celem tego typu nabożeństw jest zwabienie nowych adeptów. Ale większość nabożeństw wspólnot neokatechumenalnych ma charakter całkowicie zamknięty. Oznacza to, że wstęp osobom z zewnątrz, nawet jeśli osobami tymi są księża, jest wzbroniony. Gdyby się ktoś przybłąkał, zostałby natychmiast wyrzucony. Odbywają się one nie w kościołach, ale w specjalnie przeznaczonych do tego pomieszczeniach na zapleczach parafii. Również ich liturgia różni się dość zasadniczo od tradycyjnej, mając – w założeniach – wzorować się na spotkaniach pierwszych chrześcijan. Kielichy mszalne, szaty i inne przybory liturgiczne są dopuszczane do użytku tylko wtedy, gdy są podpisane inicjałami Proroka Kiko. Inne nie mają prawa wstępu. Wreszcie niektóre nabożeństwa, również zamknięte, są odprawiane kolejno w domach członków wspólnoty w ramach tak zwanej liturgii domowej.
Wykonywanie czynności liturgicznych w danej wspólnocie jest zadaniem jej prezbitera. Istnieją również wielkie uroczystości wspólnotowe, które muszą być odprawiane przez biskupa. Mimo to sekta jest faktycznie niezależna od Kościoła. Prezbiter bowiem jest we wspólnocie postacią o podrzędnym znaczeniu, stojącą niżej w hierarchii od katechetów. Przynajmniej typowy prezbiter, w typowej wspólnocie neokatechumenalnej. Oczywiście istnieją też „ambitniejsi” prezbiterzy, którzy pragną pełnić role przywódcze. Tacy prowokują krytyczną dyskusję na temat całego ruchu w swoich parafiach i dzięki temu uzyskują realny wpływ na kierowanie wspólnotą. Wiadomo przecież, że wszędzie, gdzie istnieje hierarchia, istnieje też walka o władzę. Ale – generalnie rzecz biorąc – władze kościelne nie posiadają kontroli nad neokatechumenatem, który stał się „państwem w państwie”.
W swoim nauczaniu katecheci, już od samego momentu zakładania nowej wspólnoty, posługują się katechezami autorstwa Proroka Kiko i jego współpracowników, rozpowszechnianymi przy pomocy powielacza. Katechezy te są tajne. Nikt, poza uprawnionymi do tego katechetami odpowiedniego dla każdej katechezy stopnia, nie ma prawa mieć do nich dostępu. Podczas ich głoszenia adeptom nie wolno ich nagrywać, ani robić żadnych notatek, ani też opowiadać ludziom z zewnątrz o tym, co się słyszy (jak również o tym, co się dzieje we wspólnocie). Oczywiście im wyższy stopień wtajemniczenia (czyli im dłuższy staż na „drodze”), tym większy dostęp do tajnych katechez. W łonie Kościoła katolickiego wielu ludziom jednak nie podobają się nadużycia neokatechumenatu. Dlatego poddawany jest on coraz silniejszej krytyce, zwłaszcza we Włoszech, ale także i ze strony niektórych polskich hierarchów, takich jak biskup Kraszewski. Katolicki biskup diecezji Clifton (południowa Anglia, okolice Brighton), Mervyn, kilka lat temu wyprosił sektę ze swego terenu, uznając, że stała się ona źródłem niesnasek między wiernymi. Najdalej podsunął się włoski ksiądz Enrico Zoffoli z zakonu pasjonistów, który podstępem wykradł kilka tajnych katechez Proroka Kiko i ujawnił, że są one sprzeczne z dogmatami Kościoła. Na przykład według oficjalnego nauczania msza jest powtórzeniem ofiary Chrystusa, natomiast Prorok głosi, że we mszy nie ma żadnej ofiary. Po wydaniu przez księdza Zoffolego książki pod tytułem „Czy droga neokatechumenatu jest prawowierna?” wynikła niezła draka, ale jeszcze raz się okazało, że hierarchia kościelna faktycznie nie panuje nad sytuacją. Prorok Kiko zobowiązał się dostosować swoje nauczanie do oficjalnej wersji, ale tak naprawdę nikt nie jest w stanie go do tego zmusić.
Postępowanie katechetów w stosunku do swoich podwładnych określa się angielskim terminem „thought-reform”, czego na polski nie da się przetłumaczyć inaczej niż jako „pranie mózgu”. Podczas rutynowych spotkań „bracia i siostry” opowiadają swoje wrażenia na temat zadanych im do przeczytania obszernych fragmentów Biblii, jak również o swoim życiu duchowym, tzn. grzechach, słabościach i trudnościach życiowych. Obowiązuje ich absolutna szczerość. Na podstawie tych zwierzeń katecheci wydają odpowiednie polecenia, z których spełniania podwładni potem muszą się tłumaczyć. Jak już kilkakrotnie wspominałem, katecheci mają władzę absolutną i na wiele sposobów mogą się znęcać nad podwładnymi, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota. Opuszczenie wspólnoty jest najcięższym przestępstwem i jest uważane za coś w rodzaju oddania się szatanowi. Dlatego dokonanie czegoś takiego, jeśli się zdarza, zasługuje na miano heroicznego wyczynu. Od samego początku katecheci zapowiadają: „Jeśli porzucisz wspólnotę, to będziesz potem wyć za nią jak pies, aż w końcu wrócisz”, jak również grożą strasznymi karami Bożymi za wystąpienie z „drogi”. I trzeba przyznać, że nierzadko zapowiedzi w stylu „będziesz wyć jak pies” się spełniają. Wielu bowiem spośród neokatechumenów to samotni ludzie w średnim wieku, nie za bardzo dobrze wiedzący, co zrobić ze swoim wolnym czasem. Neokatechumenat jest dla nich jedyną formą aktywniejszego kontaktu ze światem. Jeśli z niego wystąpią, to bardzo prawdopodobne, że poczują się przygniecieni samotnością i w końcu w celu jej przezwyciężenia powrócą na „drogę” skruszeni i poniżeni, tym bardziej, że sekta prowadzi do niszczenia więzi rodzinnych i przyjacielskich, a zatem odcina im drogę odwrotu.
W dziedzinie rozbijania rodzin Prorok Kiko jest absolutnym mistrzem. Metoda ta polega na dosłownym rozumieniu fragmentu Ewangelii, mówiącego, że jeżeli człowiek nie będzie miał w nienawiści swoich bliskich, to nie wejdzie do Królestwa Bożego. Dlatego jednym z głównych wątków nauczania katechetów jest potrzeba wyrzeczenia się „bożków”. „Bożkami” mogą być członkowie najbliższej rodziny – rodzice, dzieci, współmałżonkowie, rodzeństwo, o ile stosunek danego człowieka do nich jest inny niż wrogi. Dopiero gdy stosunek ten staje się wrogi, znaczy to, że adept uwolnił się od „kultu bożków”. Z tego powodu „droga neokatechumenalna” doprowadziła do rozbicia bardzo wielu małżeństw. Na ogół jeśli jedno ze współmałżonków wejdzie na „drogę”, to drugie staje się „bożkiem” i dla ratowania związku także wstępuje do sekty, co sprawia, że sekrety małżeńskiego łoża i inne codzienne sprawy stają się znane całej wspólnocie, a to jeszcze bardziej przyśpiesza proces rozpadu tego związku. Wielu rodziców, którzy zachęcili swoje dzieci do wstąpienia do wspólnoty, straciło potem całkowicie z nimi kontakt („Po co mi rodzina? Wystarcza mi wspólnota!”). Podobnie sprawa się przedstawia w przypadku przyjaciół i znajomych. Jeżeli kogoś odciągają od całkowitego poświęcenia się neokatechumenatowi, to znaczy, że są dla niego „bożkami” i jako tacy muszą zostać odrzuceni. „Bożkami” mogą być oczywiście też wszelkiego rodzaju zainteresowania i pasje.
Cel takiego nauczania jest oczywisty – pogrążyć adepta w całkowitej zależności psychicznej od sekty i odciąć mu drogę wyjścia.
„Bożkami” nie mogą, z samej definicji, być jedynie ci, którzy są nimi naprawdę – katecheci. Jeżeli ktoś we wspólnocie wystąpi z najlżejszym choćby powątpiewaniem w ich nieomylność, to zostanie natychmiast uznany za „despotę” i z takim piętnem będzie „wędrować” przez całą „drogę”, co oznacza w praktyce bycie kozłem ofiarnym, na którym pozostali członkowie wspólnoty będą mogli się wyżywać do woli. „Katecheci” oczywiście z samej definicji „despotami” być nie mogą (chyba że w stosunku do własnych katechetów, ale podwładnym nic do tego!). Oni są tylko narzędziami w rękach Ducha Świętego.
„Droga” składa się z wielu etapów, a jej cel końcowy (o ile w ogóle istnieje, w co wątpię) jest nieznany, ponieważ wszystko jest tajne, a nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś wystąpił na dalszym etapie niż okres po drugim skrutinium. Kolejne etapy zalicza się zbiorowo, co oznacza, że wspólnota starsza wiekiem jest też wyższa w hierarchii. Etapy te są wyznaczane przez wielkie uroczystości wspólnotowe, jakimi są skrutinia i konwiwencje.
Skrutinium (po łacinie to słowo znaczy „badanie”) to jakby egzamin, decydujący o wejściu na wyższy stopień wtajemniczenia. Konwiwencje natomiast to kilkudniowe wyjazdy do miejsc skupienia, poświęcone intensywnym rozważaniom (prowadzonym przeważnie przez duchownych stojących wysoko w hierarchii sekty) na określony temat, oczywiście według nauczania Proroka Kiko. Jeszcze huczniejszą uroczystością jest „szema”, mająca miejsce niedługo po pierwszym skrutinium, święto radości, które swoją nazwę wzięło od głównego hymnu – „Szema Izrael, szema Izrael, Adonaj elohenu, Adonaj ehad”.
Każde skrutinium polega na „badaniu”, czy adept jest dostatecznie dojrzały duchowo do wejścia na następny etap. Jest to wyjątkowo ciężkie przeżycie dla każdego neokatechumena. Jeśli katecheci uznają, że podwładny nie dojrzał jeszcze dostatecznie do przejścia na wyższy etap (a mogą w tej sprawie postępować, jak im się żywnie podoba – na pewno „obleją” każdego, kto w jakikolwiek sposób im wcześniej się naraził, wykazał choćby cień nieposłuszeństwa albo nawet był potulny jak baranek, ale z jakiegoś powodu nie podoba im się jego twarz czy też zwyczajnie chcą się na nim wyżyć dla fantazji), to będzie musiał poprzedni etap przerobić jeszcze raz od początku. Oznacza to bardzo wielkie poniżenie i upokorzenie wobec „braci i sióstr” i konieczność przejścia do młodszej wspólnoty. A ponieważ w mniejszych miejscowościach młodsza wspólnota nie zawsze istnieje, może to spowodować konieczność stałego wyjazdu w odległe strony. W Lublinie i innych dużych miastach to akurat nie jest problemem, gdyż wspólnot jest wiele. Już w roku 1983 Lublin posiadał trzy wspólnoty neokatechumenalne – najstarszą w Polsce u oo. jezuitów i dwie młodsze: jedną przy kościele świętego Michała na Bronowicach i jedną gdzieś w zachodniej części miasta. Obecnie, jak przypuszczam, każda większa lubelska parafia ma swoją wspólnotę, chyba żeby jakiś proboszcz sobie tego nie życzył. Tak czy inaczej, cofnięcie kogoś do młodszej wspólnoty jest wielkim upokorzeniem i w swojej nowej wspólnocie taki człowiek od początku będzie mocno napiętnowany.
Pierwsze skrutinium ma miejsce po kilku latach przebywania na „drodze”. Polega ono na czymś w rodzaju „spowiedzi z całego życia”, przy czym porównanie ze spowiedzią jest tutaj zupełnie nieadekwatne, raczej przypomina to przesłuchanie w jakimś państwie policyjnym. „Badany” siada na krześle, a dookoła niego siadają katecheci, zaś „bracia i siostry” (czekający na swoją kolej lub mający ją już za sobą) przysłuchują się wyznaniom. Przesłuchiwana osoba musi opowiedzieć całe swoje życie od najwcześniejszego dzieciństwa aż do postępowania na „drodze”, ujawniając swoje najintymniejsze przeżycia, wszystkie niecne postępki, najskrytsze myśli i „słabości”. To ostatnie jest bezwzględnie obowiązkowe – trzeba ujawnić „swój krzyż” (to znaczy największą wadę swojego charakteru, ewentualnie też towarzyszące jej problemy zewnętrzne) i „swoich bożków” (zaliczać może się do nich też pieniądz, o czym za chwilę). Zgodnie z wyżej wymienionym fragmentem Ewangelii, najwcześniejszym wspomnieniom musi koniecznie towarzyszyć potępienie własnych rodziców jako „bożków”, niezależnie od tego, czy jeszcze żyją, czy już nie. Przesłuchania odbywają się w wyjątkowo brutalny sposób – zadaje się bardzo wścibskie pytania odnośnie wszystkich dziedzin życia, a jeżeli przesłuchujący udziela odpowiedzi uznanych za niewystarczające, to sprawę się drąży dokładniej, poniżając i bezlitośnie dręcząc przy tym przesłuchiwaną osobę, oskarżając ją przy tym o „upór przy trwaniu w swoich wadach”. Ona z kolei, bojąc się niepowodzenia, znosi to wszystko potulnie jak baranek. Pozostali członkowie wspólnoty przysłuchują się temu wszystkiemu, co jeszcze mocniej pogłębia stan wzajemnego uzależnienia psychicznego. Niektórym starszym ludziom, którzy później wystąpili z „drogi”, skrutinium przypominało gestapowskie bądź ubeckie przesłuchania. Następne skrutinia wyglądają podobnie, ale dotyczą sprawowania się na następnych etapach „drogi”.
Ktoś mógłby zaproponować, aby w takich warunkach nie mówić szczerze o swoich myślach i postępkach w celu uniknięcia poniżeń. W pewnym stopniu oczywiście tak się dzieje, ale tylko w niewielkim. Członkowie wspólnot traktują „drogę” bardzo poważnie, a więc przechytrzenie katechetów nie miałoby dla nich żadnego sensu, prędzej by się zdecydowali na wystąpienie z ruchu.
Kiedy już badana osoba przebrnie pomyślnie przez pierwsze skrutinium, zdobywa tytuł prekatechumena i zostaje ochrzczona. Przy tej okazji mówi jej się następujące słowa: „Weź teraz wszystko, co masz, sprzedaj to i rozdaj ubogim”, najlepiej wrzucając pieniądze do puszki w swojej parafii. Według oficjalnej wersji, celem tego jest wyzbycie się „bożka” – pieniądza. Naprawdę jednak prawie nikt tego polecenia nie spełnia, bo jest ono absurdalne – wszyscy przecież i tak nie będą żyć jedynie z łaski wspólnoty, gdyż byłoby to dla niej niezłym obciążeniem! Członkowie wspólnot traktują „drogę” bardzo poważnie, ale tak daleko posuwa się mało kto. Jeżeli się jednak już coś takiego zdarzy, to jest to jedyny przykład wspierania zewnętrznych struktur kościelnych przez neokatechumenat. Sekta cechuje się bowiem całkowitą niezależnością finansową i nie wydaje pieniędzy na inne cele niż swoje własne. Po co więc to absurdalne polecenie? Otóż po to, aby móc szantażować podwładnych i wpajać im poczucie winy podczas następnego skrutinium. Mówiąc prościej – żeby zdobyć nad nimi jeszcze większą władzę.
Po kilku następnych latach ma miejsce drugie skrutinium. Kończy się ono znacznie rozsądniejszym nakazem: „Od dzisiaj dziesięć procent swoich dochodów będziesz oddawać wspólnocie”, który, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest spełniany. Po drugim skrutinium można już pełnić funkcję wędrownego katechety. Osoba taka udaje się w dalekie strony, zamieszkuje zwykle na stancjach i zachęca innych ludzi do wstąpienia na „drogę”. Na tym kończy się nasza sprawdzona wiedza na temat „drogi neokatechumenalnej”. Nikt jeszcze nie wystąpił z niej po trzecim skrutinium – na tym etapie uzależnienie jest już zbyt duże, by je przezwyciężyć. Dlatego nasza wiedza o dalszych etapach to czyste spekulacje i domysły.
Prawdopodobnie po trzecim skrutinium można samemu, wraz z grupą równych sobie w hierarchii, zakładać nowe wspólnoty. Ilość następnych skrutiniów jest nieznana – przypuszczam, że nieograniczona, bo gdyby „droga” miała jakiś punkt końcowy, to w tym punkcie wszyscy stawaliby się sobie równi, a więc rozpadałaby się cała hierarchia, co dla wyżej stojących w niej byłoby nie do przyjęcia. Wszystkie dalsze etapy, podobnie jak i nazwiska wyższych katechetów, są całkowicie tajne i katechumenom nie wolno nawet rozmawiać między sobą o ich działalności. Nawiasem mówiąc, takiego ideału absolutnego totalitaryzmu nie spełniło dotąd jeszcze żadne państwo. Sekta jest kierowana odgórnie w stu procentach; podwładni nie mają prawa nie tylko do kwestionowania postępowania zwierzchników, ale nawet do czynienia sugestii czy rozmawiania między sobą na ten temat. Cała struktura jest tajna, podobnie jak i doktryna; im wyższy stopień wtajemniczenia, tym większy dostęp do tajnych katechez coraz wyższego stopnia. Jak dotąd nie istniało jeszcze takie państwo, w którym poddani by nie wiedzieli, kto stoi na czele regionalnych władz, przynajmniej formalnie.
Wszelkie próby krytykowania sekty, także w obrębie Kościoła, są uznawane za „prześladowania”, jakich muszą doświadczać wszyscy prawdziwi chrześcijanie w celu wypróbowania swojej wiary. Jeśli ktoś usiłuje ograniczać wpływy „drogi”, to grozi mu się za to strasznymi karami Bożymi na ziemi, o piekle już nie wspominając. Rozpowszechnia się przy tej okazji różne anegdoty, na przykład o księdzu, który odmawiał zgody na założenie wspólnoty w swojej parafii, aż w końcu dostał częstoskurczu serca i doszedł do wniosku, że to kara Boża, a wtedy sam wstąpił na „drogę”.
W ostatnich latach w obrębie Kościoła nasiliła się krytyka „drogi”. Wielu katolików jest oburzonych tym, że wspólnoty nie uznają niektórych nabożeństw (takich jak różaniec czy droga krzyżowa), stworzyły swoją odrębną, prawie niezależną liturgię, a swoją działalność finansową utrzymują w tajemnicy („podatki” uzyskiwane od „braci i sióstr” po drugim skrutinium idą na całkowicie nieznane cele, na pewno jednak nie wychodzą poza sektę – prawdopodobnie służą potrzebom bytowym najwyższych katechetów i zakładaniu oraz promowaniu nowych wspólnot). Również w dziedzinie doktryny ruch ten wywołuje kontrowersje – Prorok Kiko postuluje skrupulatne przestrzeganie nakazów Starego Testamentu, co niektórzy odbierają jako judaizację, zaś inni nazywają nauczanie Proroka „odnowionym luteranizmem”. Także „polityka zagraniczna” Proroka Kiko jest całkowicie niezależna – dogaduje się on na własną rękę, poza plecami Kościoła, z przedstawicielami innych wyznań, a zwłaszcza protestantami i judaistami. Zdaniem Kiko Sobór Watykański II oznacza powrót do korzeni, a więc zanik różnic między katolicyzmem a protestantyzmem. Polski neokatechumenat także jest krytykowany za swoją postawę w sprawach polityki. Jak wiadomo, w czasach PRL-u Kościół katolicki jako taki w ogóle, a powstające w jego obrębie ruchy laikatu w szczególności (np. ruch oazowy), były obiektem inwigilacji, nagonek i szykan ze strony Służby Bezpieczeństwa. Tymczasem po założeniu wspólnoty neokatechumenalnej w Lublinie w 1975 roku nikt w żaden sposób nigdy jej nie niepokoił, tak samo jak i wspólnot potomnych. Co więcej, podczas stanu wojennego (kiedy to za posiadanie „bibuły” można było dostać wyrok kilku lat więzienia) pewna członkini lubelskiej wspólnoty została przyłapana na przewożeniu podziemnych biuletynów i zaciągnięta na komisariat. Tam „przestępstwo” zostało jej darowane i usłyszała wypowiedziane pobłażliwym głosem słowa: „Wiemy o tym, że Pani jest w prorządowej wspólnocie”.
Posunięcia biskupa Mervyna i księdza Zoffolego postawiły sprawę na ostrzu noża. Kiedy jednak w roku 2002 doszło do konfrontacji, okazało się, że Watykan nie kontroluje już sytuacji (podobnie jak Episkopatowi Polski już dawno wymknęła się z rąk kontrola nad Radiem Maryja). Sprzyjające neokatechumenatowi lobby w Watykanie na czele z kardynałem Ratzingerem doprowadziło do oficjalnego zatwierdzenia statutów sekty, co prawda „na okres próbny” i pod warunkiem „oczyszczenia nauczania z elementów niekatolickich”, niemniej jednak zmasowana krytyka „drogi” w ostatecznym rozrachunku spowodowała tylko jej umocnienie się. W ciągu trzydziestu kilku lat swojej działalności struktury neokatechumenatu zdołały rozwinąć się równolegle do hierarchii kościelnej i stać się dla niej potencjalną konkurencją. Gdyby więc Watykan spróbował zdecydowanie się odciąć od Kiko, mogłaby z tego wyniknąć kolejna schizma, tak jak w przypadku Lefèbvre’a. Bezpieczniej więc jest mieć go po swojej stronie. Tym bardziej, że neokatechumenat rozwija się bardzo prężnie i szybko zyskuje nowych adeptów, podczas gdy reszta Kościoła odnotowuje straty.
Tak więc struktura władzy w sekcie została oficjalnie zatwierdzona za cenę niewielkich ustępstw. Teraz najprawdopodobniej Prorok Kiko na pozór wycofa część swojego starego nauczania, aby jeszcze bardziej umocnić swoją pozycję. Zresztą do tej sprawy przykłada się stanowczo zbyt dużą wagę. W tak bardzo tajnej organizacji oficjalne nauczanie nie jest ważne, dużo ważniejsze jest poufne – który to proceder został warunkowo zalegalizowany. A nawet gdyby Kiko w stu procentach dostosował swoje katechezy do oficjalnego nauczania Kościoła, to i tak niczego by to nie zmieniło w samej strukturze sekty. A ta gwarantuje jej przywódcom niemal całkowitą niezależność, przez co możemy być pewni, że prędzej czy później nastąpi moment także formalnej emancypacji. Celem Kiko i Carmen jest przekształcenie Kościoła w federację sekt rządzonych żelazną ręką, z centralnym kierownictwem mającym uprawnienia głównie reprezentacyjne, wyłanianym na drodze ugody między władcami poszczególnych sekt.
Według wytycznych władz kościelnych należy sprzyjać rozwojowi wspólnot na obszarach silnie zlaicyzowanych, tam gdzie duchowieństwo ma niewielkie wpływy, natomiast unikać ich popierania tam, gdzie życie parafii jest intensywne i obejmuje różne inne organizacje. Autorzy tych wytycznych najwidoczniej uważają, że w ten sposób zrobią doskonały interes i zwiększą zakres swojej władzy. Tymczasem w ten sposób kopią sobie grób. Tak samo, jak elity cesarstwa zachodniorzymskiego w piątym wieku, które, upojone niewątpliwym triumfem, jakim było rozgromienie Hunów, oddały kontrolę nad prowincjami i armią germańskim wojownikom. One też sądziły, że to doskonały interes!
Najbardziej pobudza do refleksji fakt, że wszystkie te wspólnoty, to organizacje całkowicie dobrowolne (a więc – mogące liczyć na aprobatę np. ze strony tak zwanych libertarian). Nikt nikogo nie zmusza do wstępowania, a wielu ogarnia entuzjazm – jak na przykład lubelskich jezuitów, którzy szukają w tym ruchu mocniejszych wrażeń (jeden z nich podobno miał powiedzieć: „Kościół mi gówno dał, dopiero teraz odnalazłem sens życia”). Fakt, że na tego typu wrażenia istnieje zapotrzebowanie, mówi nam bardzo dużo o świecie, w którym żyjemy.
ANDRZEJ OBUCHOWSKI
15.06.2003
————————————
Głos w dyskusji, jaka toczy się na forum Rebelya , będący - moim zdaniem- dobrym kompedium wiedzy o tym ruchu, działajacym od wielu lat w łonie naszego Kościoła. Marian44
No ładnie. Przespaliśmy kanonizację.
Reforma liturgii? Nie, destrukcja!
Już kardynał Ratzinger wskazywał, że tekst liturgii zaproponowany i przyjęty po ostatnim soborze został „sfabrykowany” i jest „fałszerstwem”. Z kolei liturgista ks. Klaus Gamber nazywał zmiany wprowadzone w liturgii „rakiem”.
Autor „The Destruction of The Roman Rite” wskazuje na pięć zasadniczych wad obciążających Novus Ordo Missae. Po pierwsze, nowa liturgia wypaczać ma obraz wiary. Msza św. przedstawiana jest jako posiłek, Osoba i Bóstwo Chrystusa są zaciemniane; kwestie grzechu, Sądu Ostatecznego, naśladowania Chrystusa i ascetyki są w treściach liturgii marginalizowane. „Wiara nie jest już przedstawiana jako ostateczna prawda, a życie wiary jako duchowa walka z siłami ciemności, jako kwestia wiecznego życia i wiecznej śmierci. Zamiast tego wiara jest przedstawiana jako zbiór krzepiących opowieści, a życie wiary jako zobowiązanie do nieokreślonego, przyszłego celu. Mgliste pojęcia, takie jak „lud Boży”, „wspólnota”, „solidarność”, zastępują pojęcia Kościoła i Miłości, a nawet osoby Boga Ojca i samego Jezusa Chrystusa, które zostały przekształcone w pojęcia niejasne i abstrakcyjne” – czytamy w zakończeniu książki.
Po drugie – tłumaczy autor pracy – zmiany wprowadzone w liturgii po ostatnim soborze zagrażają kultowi samego Boga. „Msza św. nie wyraża już najgłębszej prawdy wiary: eucharystycznej obecności Pana, Jego śmierci na Krzyżu na Kalwarii; nie odpowiada już na najgłębsze potrzeby ludzkiego serca – pragnienie bycia kochanym przez Boga miłością doskonałą, przyjmowania Boga do swojej duszy, kochania Boga całym swym jestestwem, składania siebie w całości w ofierze Bogu. Zniechęca się do przyklękania, klęczenia i ciszy, skupienie jest niemal niemożliwe ze względu na ciągły hałas i interakcje między celebransem a zgromadzeniem, wszystko to wyraża ni mniej ni więcej tylko celebrację wspólnoty przez samą siebie” – tłumaczy włoski duchowny.
Po trzecie, w nowej liturgii – zauważa kapłan – wierni są wyobcowani. Dzieję się tak mimo iż autorzy „reformy” deklarowali, że wprowadzane zmiany mają lepiej odpowiadać potrzebom wiernych. Duchowny zauważa, że w wielu przypadkach coraz wyraźniej można dostrzec, że wierni nie są do Mszy św. przyciągani jej znaczeniem i bogactwem wiary, a jeśli są jeszcze obecni w kościołach, to wynika to z ich osobistej pobożności, która pozbawiona została liturgicznej energii. Udział w Mszy św. staje się kwestią „konwencji, zwyczaju lub wyłącznie kulturalnych zainteresowań. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku sakramentów małżeństwa i chrztu. Spadające wskaźniki uczestnictwa w Mszy sprawowanej według nowego rytu to stan pośredni na drodze do wyginięcia” – czytamy.
Po czwarte, dostępna wiernym łaska jest ograniczana – czytamy w „The Destruction of The Roman Rite” – ponieważ w trakcie Najświętszej Ofiary mniej jest modlitwy. Spadek liczby sprawowanych Mszy świętych jest wynikiem popularnej koncelebracji, równocześnie z tekstu Novus Ordo Missae usunięto wiele spośród dawnych wezwań. Zrezygnowano z modlitw przygotowujących do przyjęcia Komunii świętej, do Najświętszej Maryi Panny, wzywania wstawiennictwa świętych i apostołów – z czym wiązały się przecież prośby o godne przyjęcie Bożych łask. Zmiany te nie mogły pozostać bez konsekwencji.
Po piąte, sam Bóg pozbawiany jest należnej Mu czci. „To najpoważniejszy skutek ponieważ chwała Boga jest podstawowym celem wszystkich rzeczy, a chwała oddawana Bogu w trakcie Mszy świętej jest największą możliwą. W tym eseju analizowaliśmy Nowy Ryt pod względem jego protestantyzmu i antropocentryzmu. Jego protestantyzm polega zasadniczo na negacji ofiarnej natury Mszy świętej; antropocentryzm wiąże się z brakiem szacunku dla Boskości Pana. Chcąc wyrazić te dwa aspekty w najkrótszej możliwej syntezie, możemy stwierdzić, że Nowy Ryt bezcześci Naszego Pana Jezusa Chrystusa tak pod względem Jego człowieczeństwa (…) i Jego Boskości” – zauważa autor pracy wydanej w czasie obchodów 50. rocznicy promulgacji konstytucji „Sacrosanctum Concilium”.
„Ikonostas ciszy został rozebrany. Pan jest wzywany w języku potocznym słowami ułożonymi przez Jego wrogów. Jego obecność jest ignorowana, Jego Osoba jest poniżana. Jest trzymany niezdarnie, jeśli upada to nie ma to znaczenia. Jest On kładziony na niekonsekrowanych stołach (…). Jego szaty zostały ograniczone. On, Król Królów, w trakcie ofiarowania jest umieszczany w wulgarnych, prymitywnych naczyniach. W tym czasie ludzie stoją lub siedzą myśląc, że słuchają jedynie opowiadania, kiedy On jest ukrzyżowany i umiera przed ich oczyma. Jest unoszony nad ich głowami – „Oto Baranek Boży” – a oni stoją i patrzą. Jest im wręczany, On, Wszechmogący Bóg, ich Stwórca, ich Najwyższe Dobro. Jest umieszczany na ich nieczystych dłoniach. Otrzymują Go do zaciemnionych serc, strzepują Go z rąk i nieświadomi deptają Go, zabierając tak do domu. Jest On skazany na ich kaprysy i złośliwości” – wskazuje włoski duchowny.
Nowy ryt Mszy odwołuje się do niekatolickiej doktryny. „Ten duch nie jest niczym innym jak duchem modernizmu w postaci, w której przeniknął do Kościoła od czasu Drugiego Soboru Watykańskiego. Ten duch kształtuje nie tylko liturgię, ale wiele spośród nauczań hierarchii, w szczególności w zakresie katechizmu, jak i wiele spośród ich działań, zwłaszcza ekumenizm. To duch świata prezentujący jako nowy katolicyzm, który rozpoczął się od burzenia wspaniałego gmachu, jakim był Stary Ryt Rzymski, by następnie zniszczyć cały świat” – czytamy.
Autor podkreśla, że odpowiedź na pytanie o najgroźniejsze konsekwencje tych zagrożeń musi być udzielona zgodnie z zasadą lex orandi, lex credendi. To Msza święta wskazuje na istotę wiary, nadziei i miłości.
Szczególne konsekwencje tych zmian dotykają kapłanów – to oni są w sposób swoisty zaangażowani w święte misteria. W mniejszym stopniu, ale także, konsekwencje te dotykają świeckich, którzy doświadczają i uczą się swojej wiary właśnie poprzez liturgię. „Jak wiele dusz zostało utraconych, bądź nie uzyskało tego stopnia chwały w Niebie, który Bóg przygotował dla nich od wieków, na skutek modernizmu Nowego Rytu, (…) ograniczania uświęcającej łaski? Jednym słowem, nowy ryt blokuje i zagraża samemu celowi Kościoła, którym jest uświęcenie człowieka i chwała Boga” – dodaje włoski kapłan.
Stan Kościoła ostatnich dekad prowadzi ku pytaniu o towarzyszący mu zamysł Opatrzności. „Jedno jest pewne: Bóg nie zezwala na zło, chyba że dla większego dobra, takiego jak uwielbienie Jego sprawiedliwości i oczyszczenie Jego wybranych. Co więcej, katolik nie może lamentować ani być zniechęconym, dlatego zamiast rozwodzić się nad nieszczęśliwą spuścizną przeszłości, zakończmy to studium dziękując Bogu za mądrość i odwagę Jego Papieża, Benedykta XVI. Stary ryt powraca po 40 latach pustyni i módlmy się, by (…) ustanowił fundamenty katolickiej Christianitas w każdym kraju i na każdym kontynencie” – czytamy.
Źródło: rorate-caeli.blogspot.com
mat
Filozofia Hoene-Wrońskiego oparta jest na Kabale
Od redakcji [OMP]: Poniżej publikujemy pierwszą część artykułu poświęconego kabalistycznym inspiracjom pseudofilozofii Józefa Hoene-Wrońskiego. Artykuł ten ukazał się przed II wojną światową na łamach wydawanego przez oo. Marianów czasopisma “Pro Christo”.
Przybliżenie naszym Czytelnikom tego zagadnienia wydaje się nader ważne, gdyż w ostatnim czasie w pewnych kręgach pragnących uchodzić za katolickie i konserwatywne podjęto – wedle zasady “w mętnej wodzie zwykł diabeł ryby łowić” – subtelne i dwuznaczne próby gloryfikowania duchowej zgnilizny Hoene-Wrońskiego, a także wybielania postaci i działalności jednego z najzagorzalszych zwolenników jego nauki – Jerzego Brauna.
1. Co to jest Kabała żydowska?
Kabała (po hebrajsku znaczy “to, co otrzymano przez tradycję”) jest tajną wiedzą żydowską. Zawiera ona wszystkie ezoteryczne1 i mistyczne ruchy w żydostwie od czasów najdawniejszych 2.
“Kabała obejmuje początkowo tajną naukę w sensie gnozy i antycznego okultyzmu, która nie była wyłącznie ściśle mistyczna, ale w wielkiej części obejmowała także nauki kosmologiczne, angelologiczne i magiczne. Dopiero stosunkowo późno i w zetknięciu z filozofią średniowieczną stała się Kabała, mniej lub więcej systematycznie zbudowaną, “mistyczną teologią” żydostwa. Ten proces przyniósł ze sobą rozdział, w pewnych okresach stosunkowo silny, nigdy jednak zupełny, spekulatywnych i mistycznych części Kabały od okultystycznych w ściślejszym tego słowa znaczeniu i zwłaszcza magicznych, który zaznaczył się około 1250 r. w podziale na Kabałę “teoretyczną” albo “spekulatywną” i “praktyczną” albo “teurgiczną”. W kołach wtajemniczonych (In inneren Zirken) zachowała ona jednak długo, a prawdopodobnie po dziś dzień, w pewnej mierze charakter wiedzy tajemnej (Mysterienweisheit), która łączy w sobie obydwa elementy [tj. spekulatywne i teurgiczne]3 i może być osiągnięta przez wtajemniczenie”4.
Posiada więc Kabała obok części mistycznych, okultystycznych i magicznych także część ściśle spekulatywną.
“Filozofia kabalistyczna próbuje uzgodnić religijną treść swoiście zinterpretowanego Starego Testamentu z nauką o emanacjach, wiarą w wędrówkę dusz i z pitagorejską mistyką liczb… [Stąd] liczby… grały [w Kabale] wielką rolę” 5.
Kabała, w swym głównym zarysie, została spisana ezoterycznie w dwóch księgach: Sefer Jecyrah (‘Księga Stworzenia’) i Zohar (‘Blask’, ‘światło’).
“W ruchu kabalistycznym i w ruchach poprzedzających go skrystalizowały się w znacznej części produktywne siły, które po ukształtowaniu się żydostwa w jego rabinicznej postaci zostały rozbudzone przez nowe religijne impulsy – tak dalece, jak one nie chciały lub nie były w stanie zmienić zewnętrznej formy żydostwa, ustalonej przez Halachę6. W ogólności działały te siły do wewnątrz, w kierunku głębszego przeniknięcia i ujęcia przekazanej nauki i życia żydowskiego, których tendencja już wcześnie się uwidacznia: rozszerzanie opartych na prawie religijnym [żydowskim] stosunków do coraz szerszych rozmiarów, kulminujących ostatecznie w przeobrażeniu Tory na prawo świata, a pobożności żydowskiej w regulator stworzenia i kosmosu 7. Ta tendencja wyjaśnia zarazem wielki wpływ Kabały jako jednej z sił historycznych przez wieki kształtujących żydostwo, jako też niebezpieczeństwa i dwuznaczności, które przyniosła ze sobą jej realizacja w swoim działaniu na żydostwo do wewnątrz i na zewnątrz” 8.
Kabała ma dużą wartość dla żydostwa. Forsuje – z jednej strony – zasadniczą tendencję wszystkich żydowskich dążeń i nauk, tendencję – powiedzmy wyraźnie – opanowania przez żydów świata we wszystkich dziedzinach materialnych i niematerialnych, – tzw. spaczony mesjanizm żydowski. Z drugiej znowuż strony – przedstawia sobą pewne niebezpieczeństwo dla słabszych umysłów, studiujących ją i w nią wtajemniczanych, niebezpieczeństwo całkowitego zagubienia się, otumanienia umysłu i zmarnowania w jałowych nad nią studiach wszystkich swoich sił:
“Trochę Kabały robi dobrze i ozdabia człowieka; za dużo z niej – obciąża; kto się w nią zbyt głęboko wdaje – pozostaje w tyle w innych ważniejszych umiejętnościach” – twierdzi żydowski kabalista, Józef Salomon Delmedigo9.
Wyzyskując tę jej właściwość, żydzi niejednokrotnie używali Kabały jako pewnego rodzaju narzędzia walki z otoczeniem, np. w masońskim “Zakonie Braci Azjatyckich” albo “Rycerzy i Braci Jana Ewangelisty z Azji w Europie” w końcu XVIII w. i w innych stowarzyszeniach tajnych. 10
Współcześni kabaliści, nie-żydzi z pochodzenia, określają i nazywają Kabałę “rdzeniem geniuszu żydowskiego”, “syntezą ich ducha”. Czytaj dalej
Gender, kontynuacja idei rewolucji bolszewickiej ?
Śledząc chore poczynania zwolenników ideologi gender przypomniał mi się ten fragment i postanowiłem zagłębić się w ten temat, poznać lepiej „bohaterów” tamtych wydarzeń oraz więcej szczegółów. Patrick Buchanan amerykański konserwatywny polityk i publicysta, starszy doradca trzech amerykańskich prezydentów: Richarda Nixona, Geralda Forda oraz Ronalda Reagana. Pisze miedzy innymi w swojej książce „Śmierć Zachodu” (korzystam z streszczenia wybranych wątków ks. Waldemara Kulbata) cytując fragment: Czytaj dalej
Święto Trzech Króli – niepoprawne politycznie
Święto Trzech Króli za swój monarchistyczny charakter w szczególny sposób znienawidzone było przez rozmaitych rewolucjonistów pod różnymi szerokościami geograficznymi. Podczas rewolucji francuskiej za uroczyste jego obchodzenie można było trafić na gilotynę. Również w Polsce komuniści wypowiedzieli wojnę Trzem Królom, znosząc w 1960 roku ich święto jako dzień wolny od pracy i utrudniając w ten sposób katolikom świętowanie
Pokłon Trzech Mędrców przed nowonarodzonym Jezusem, pędzla Bartoloméa Murillo; Muzeum w Toledo |
Zniesienie przez władze PRL Święta Trzech Króli jako dnia wolnego od pracy było zwiastunem szerszej, antykatolickiej ofensywy: wyrzucenia religii ze szkół (1961), akcji dekrucyfikacyjnej, wreszcie próby „przykrycia” w 1966 roku uroczystości milenijnych programem „tysiąclecia państwa polskiego” (albo jak głosili niektórzy nadgorliwi partyjni działacze w terenie: „tysiąclecia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” !).
Gomułka nie był jednak pierwszy. Święto Trzech Króli po raz pierwszy stało się politycznie podejrzane w okresie rewolucji francuskiej. Jak wiadomo, najważniejszym elementem programu budowy „nowej Francji” przez rewolucjonistów była próba dechrystianizacji „pierworodnej córy Kościoła”. W tym także zerwania z chrześcijańskim sposobem mierzenia czasu. Kalendarz chrześcijański został zastąpiony przez kalendarz republikański; lata miano liczyć nie od narodzin Chrystusa, ale od ustanowienia republiki, zniknął siedmiodniowy tydzień, zastąpiony przez dekady. Wszystko po to, by „nauczyć” Francuzów innego rytmu czasowego, w którym nie byłoby niedzieli – pierwszego dnia tygodnia, zastąpionej teraz przez „święto dekadowe” (dawna niedziela znalazła się w ten sposób w środku rewolucyjnej „dekady”).
Szybko się jednak okazało, że Francuzi – zwłaszcza lud, nie tylko w Wandei – uparcie trwali w „oparach ciemnoty i zabobonu”, powstrzymując się od pracy w niedzielę i pamiętając o innych świętach kościelnych. I tym razem więc trzeba było wielu obywateli odpowiednio nagiąć do „cnoty republikańskiej”. Zwłaszcza jeśli w katalogu zakazanych świąt chrześcijańskich było to jedno, wyjątkowo „nierepublikańskie” Święto Trzech Króli. Nie po to przecież republika ścięła jednego króla (Ludwika XVI), zamęczyła drugiego w więzieniu (Ludwik XVII, w momencie śmierci w 1795 roku dziesięcioletnie dziecko), by teraz zezwalać na kult aż trzech króli jednocześnie.
W 1794 roku rewolucyjny trybunał skazał na karę śmierci księdza Francois Beagues z Saint-Christophe-sur-Loire za to, że w swojej parafii uroczyście obchodził Święto Trzech Króli i namawiał swoich parafian do oddawania czci Trzem Monarchom. Rewolucyjna czujność dostrzegał w tym „szerzenie monarchistycznej propagandy” i rzeczonemu księdzu nie pomógł fakt, że należał do grona tzw. zaprzysiężonych księży (uznających „cywilną konstytucję kleru”). Został zgilotynowany.
Przy innej okazji padły słynne słowa: „republika nie potrzebuje uczonych!”. Nie potrzebowała również Mędrców, zwłaszcza w koronach na głowie.
Grzegorz Kucharczyk
Za: Polonia Christiana – pch24.pl (2014-01-06)
Dlaczego C+M+B nasmarowane na drzwiach to błąd?
Tradycyjny obrzęd błogosławieństwa kredy. Proste, żołnierskie słowa:
Módlmy się. Pobło(+)gosław, Panie Boże, tę stworzoną przez Ciebie kredę, aby była zbawienna dla rodzaju ludzkiego, i udziel przez wezwanie Twego Świętego Imienia, aby ci, którzy ją zabiorą lub napiszą na drzwiach swoich domów imiona Twoich świętych: Kacpra, Melchiora i Baltazara, przez ich wstawiennictwo i zasługi otrzymali zdrowie ciała i opiekę dla duszy. Przez Chrystusa Pana naszego…
Oremus. Bene(+)dic, Domine Deus, creaturam istam cretae: ut sit salutaris humano generii; et praesta per invocationem nominis tuis sanctissimi, ut, quicumque ex ea sumpserint, vel in ea in Domus suae portis scripserint nomina sanctorum tuorum Gasparis, Melchioris et Baltassar, per eorum intercessionem et merita, corporis sanitatem, et animae tutelampercipiant. Per Christum Dominum nostrum…
do kompletu – popsuta wersja posoborowa:
Boże, jedyna i wieczna światłości; Ty przeprowadziłeś Mędrców do Twojego Syna i objawiłeś Go im jako Króla nad Królami, a oni uwierzywszy, od-dali Mu pokłon i złożyli dary. Racz pobło(+)gosławić tę kredę dla oznaczenia drzwi naszych mieszkań, w których przyjęliśmy światło Twojego Objawienia; spraw, abyśmy stawali się coraz doskonalszą światłością dla świata, a zwłaszcza dla szukających Ciebie.
Jak widać, posoborowie dopuszcza dowolność napisów na drzwiach, nie wyłączając zapewne nagryzmolenia kredą numeru telefonu właściciela.
Relikwiarz Trzech Świętych gości Pana Jezusa – archikatedra w Kolonii. Trzy lata temu przez zupełny przypadek (nie ma przypadków, są tylko Znaki – ks. Bozowski) miałem okazję się tam zjawić.
Święci: Kapcprze, Melchiorze i Baltazarze – módlcie się za nami! Niech codziennie mijając drzwi naszych domów wzywamy Waszego wstawiennictwa, aby dobry Bóg ze skarbca Waszych zasług przymnożył naszym ciałom zdrowia, a duszom radości, Amen.Napisał Dextimus dnia 6.1.14
Za: Breviarium – dawniej: Kronika Novus Ordo (6 stycznia 2014)
Semityzm:dlaczego istnieje? I dlaczego trwa? – dr Mark Weber
Na przestrzeni stuleci wściekłość i wrogość wobec Żydów wielokrotnie wybuchała straszną przemocą. Wiele razy Żydów wypędzano z krajów ich zamieszkania. Dlaczego istnieje antysemityzm? I dlaczego wielkokrotnie wybuchała zaciekła wrogość w najbardziej różniących się od siebie krajach, epokach i kulturach? Z tym blisko wiąże się szersza sprawa relacji między Żydami i nie-Żydami – temat przez wielu pisarzy i badaczy nazywany “kwestią żydowską”.
Zbyt często debaty o antysemityzmie i “kwestii żydowskiej” były zniekształcane przez uprzedzenia, fanatyzm i brak szczerości. Ale ten ważny temat zasługuje na ostrożne, wyjaśniające i uczciwe przemyślenie.
Wybitni żydowscy liderzy twierdzą iż dla nich intrygujące jest trwanie antyżydowskich uczuć i zachowań. Podkreślając, że antysemityzm jest bezpodstawnym i nierozsądnym uprzedzeniem, zbyt często porównują go oni do tajemniczego wirusa czy choroby.
Elie Wiesel jest jednym z najbardziej znanych żydowskich autorów i przedstawicieli tej wspólnoty w naszym stuleciu. Jego wspomnienia z przeżyć wojennych zatytułowane Noc [Night] były obowiązkową lekturą w wielu klasach. Jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla i przez wiele lat był profesorem na Boston University. Wiesel jest uważany za autorytet w sprawie antysemityzmu, ale mówi, że on go intryguje. Źródło i trwanie antysemityzmu pozostaje tajemnicą, powiedział słuchaczom w Niemczech w kwietniu 2004. /1 W innym wykładzie antysemityzm nazwał “nieracjonalną chorobą”. W przemówieniu na konferencji w październiku 2002 Wiesel powiedział: “Świat zmienił się w ostatnich 2.000 lat, a pozostał tylko antysemityzm. . . Jedyną chorobą na którą nie znaleziono leku jest antysemityzm”. /2 Czytaj dalej
Przyjmowanie Ciała Pana naszego Jezusa Chrystusa
W ostatnich latach coraz bardziej nasila się w Kościele powszechnym spór pomiędzy tzw. modernistami i tradycjonalistami odnośnie formy godnego przyjmowania Komunii Świętej. Zanim przedstawimy argumenty obydwu stron, postawmy najpierw pytanie o charakterze fundamentalnym: czym jest przyjęcie Komunii Świętej?
Jak poucza nas Katechizm Kościoła Katolickiego, Komunia Święta jest pokarmem nieśmiertelności, lekarstwem pozwalającym nam nie umierać, lecz żyć wiecznie w Jezusie Chrystusie (por. KKK 1405), a przystępowanie do Komunii Świętej to przyjmowanie samego Chrystusa, który ofiarował się za nas (por. KKK 1382). Dobitnie prawdę tę wyrażają słowa Jezusa zapisane na kartach Ewangelii wg św. Jana: „Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki” (J 6, 51).
Jest rzeczą znamienną, iż w źródłowych dokumentach Soboru Watykańskiego II nie znalazły się zalecenia co do nowych form przyjmowania Komunii Świętej (czyli pozostał pierwowzór przyjmowania Ciała Chrystusa – na klęcząco i do ust). Zmiany, które dokonały się w wielu krajach, szczególnie w Europie Zachodniej, miały miejsce przede wszystkim przez zastosowanie metody faktów dokonanych, często z wykorzystaniem tzw. ruchów odnowy liturgicznej, którym niejako powierzono „misję” wprowadzania zmian w poszczególnych wspólnotach parafialnych. Dotyczyły one także m.in. sposobu przyjmowania Komunii Świętej, gdzie wbrew wyraźnym zakazom, zaczęto praktykować przyjmowanie Ciała Chrystusa na rękę. Potwierdzeniem tego jest fakt, iż praktyka ta została wprowadzona w Holandii już w 1967 r.[1] Tak więc nastąpiło to 2 lata wcześniej zanim Instrukcja Memoriale Domini z dnia 29 maja 1969 r. stworzyła prawną możliwość przyjmowania Komunii Świętej na rękę, pod warunkiem jeżeli Konferencja Episkopatu danego kraju o to poprosi (Episkopat mógł wystąpić ze stosowną prośbą po głosowaniu, w którym 2/3 głosów opowie się „za”) [2].
W poczuciu troski i odpowiedzialności za Kościół, należy postawić fundamentalne pytanie o faktyczne przyczyny wprowadzenia tej praktyki, która przez wiele wieków była w Kościele zabroniona. Czy była to tylko wymuszona konieczność dostosowania się do nowej formuły zapoczątkowanej w Holandii, a następnie w innych krajach Europy Zachodniej, czy też decydującym czynnikiem było ożywcze działanie Ducha Świętego, który wskazał na konieczność dokonania zmian w sposobach przyjmowania Boskiego Chleba? Czytaj dalej